Zapomniany – przywrócony


Pierwodruk: Marek Waszkiel, Zapomniany – przywrócony. O Jerzym Koleckim, TEATR LALEK 2019, nr 1 (135), ss. 48-50.

Jerzy Kolecki nie należał do żadnej szkoły scenografii, choć jak Ali Bunsch, Adam Kilian, Kazimierz Mikulski, Jadwiga Mydlarska-Kowal, Leokadia Serafinowicz, Rajmund Strzelecki czy Jerzy Zitzman był jednym z wybitnych twórców polskiej scenografii lalkowej. Odszedł niespełna rok temu (15 VI 2018), mając 93 lata. Przez ostatnie ćwierćwiecze z żadnym teatrem już nie współpracował, zajmował się malarstwem, zgodnie ze swoim powołaniem i życiową pasją oraz profesją, którą poświadczył dyplomem krakowskiej ASP w 1954 w pracowni Zbigniewa Pronaszki. To było dawno temu.

                Kariera scenograficzna i lalkarska Koleckiego trwała na dobrą sprawę 25 lat, tyle ile jego stały związek z Teatrem Lalek Rabcio w Rabce. Po studiach pracował krótko jako wychowawca w domu dziecka w Nowym Targu i w rabczańskich sanatoriach, ale szukał pracy, która pozwoliłaby rozwijać jego pasje, „chciałem mieć trochę czasu dla siebie” – opowiadał Karolowi Hordziejowi. To czysty przypadek, że trafił do rabczańskiego teatru lalek, gdzie go przyjęto i został lalkarzem-adeptem. Nie upłynęły nawet trzy lata i w 1956 zdał eksternistyczny aktorski egzamin lalkarski. Wszak nie aktorstwo interesowało go najbardziej. W kilka miesięcy po rozpoczęciu pracy w teatrze lalek zrealizował swoją debiutancką scenografię do Kotka uparciuszka Biełyszewa i Marszaka w reżyserii Stanisławy Rączko i tak się zaczęło. Z początku spektakle, do których projektował scenografie, oparte na repertuarze radzieckim lub Bajowskim, reżyserowała głównie założycielka teatru, Stanisława Rączko, sporadycznie Julianna Całkowa i Dorota Stojowska. W 1961 Koleckiemu powierzono stanowisko dyrektora i kierownika artystycznego, które sprawował do końca 1977, kiedy odszedł z teatru ze względów zdrowotnych. Przez następne piętnastolecie przygotował jeszcze kilka scenografii w Rabce i innych miastach, troszkę dłużej niż teatrem zajmował się pracą pedagogiczną (uczył wychowania plastycznego w rozmaitych szkołach), ale w zasadzie był już nieobecny w lalkarskim środowisku. Wycofał się z niego.

                Myślę, że Jerzego Koleckiego nigdy nic do tego środowiska nie ciągnęło. Nie żeby iskrzyły tu jakieś konflikty, przed którymi się bronił, ani żeby było mu ono obce. Po prostu taką miał naturę. Nie wysuwał się do przodu w trakcie krakowskich studiów, był zupełnie na uboczu podczas pracy w Rabce i nawet jako szef teatru nie narzucał swojej opinii, nie walczył o miejsce wśród innych teatrów i ich leaderów, specjalnie nawet nie lansował swojego Rabcia. Bywał z nim, gdy teatr otrzymywał festiwalowe zaproszenia, cieszył się z każdego sukcesu, ale nie zależało mu ani na mnożeniu tych sukcesów, ani na publicznej aprobacie. Robił swoje po cichu, głęboko wierzył w sens uprawiania teatru lalek dla dzieci, co w środowisku rabczańskim nabierało wyjątkowego znaczenia ze względu na dziecięce sanatoria przeciwgruźlicze, tułał się z własnym zespołem po najmniejszych miejscowościach, niósł odrobinę radości swoim widzom i zajmował się tym, co kochał: malarstwem, plastyką, projektowaniem lalek, charakteryzowaniem gotowych konstrukcji postaci, obmyślaniem przestrzeni, w której można by dokonać teatralnych cudów. Wszystko to przynosiło mu radość i spełnienie.

Trudno zatem się dziwić, że po długim życiu odszedł w zapomnienie. Nie ma już przecież nikogo z jego kolegów, coraz mniej lalkarzy nawet z najbliższego rabczańskiego środowiska miało okazję go spotkać, pozostała jakaś legenda, też znana tylko nielicznym. W całym powojennym lalkarstwie polskim Jerzy Kolecki przemknął się tylko, pozostawiając nieliczne, choć piękne ślady. Sam wymieniał wśród swoich największych sukcesów trzy spektakle zrealizowane z Joanną Piekarską w Rabce w latach siedemdziesiątych: O Zwyrtale Muzykancie, czyli jak się góral dostał do nieba, Cudowną lampę Aladyna i Królową Śniegu. Wszystkie nagradzane, dwa ostatnie między innymi Wielką Honorową Nagrodą Widzów podczas telewizyjnych festiwali widowisk lalkowych w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Żaden polski teatr nie zebrał tylu laurów od wielomilionowej widowni telewizyjnej, głosującej listami, nie kliknięciem w klawiaturę.

Z perspektywy powojennych dziejów lalkarskich wydaje się, że miejsce Jerzego Koleckiego jest w Rabce. Choć bez szczególnego rozgłosu, jaki czynili wokół siebie dyrektorzy innych teatrów, dokonał tam cudu, jak: Jan Wilkowski w Lalce, Stanisław Ochmański w Lublinie, Stanisław Stapf we Wrocławiu czy Leokadia Serafinowicz w Poznaniu. W ciągu szesnastu lat jego dyrekcji zmieniło się niemal wszystko. Półamatorski zespół lalkarski wyrosły z Bajowskich idei teatru dla dzieci przekształcił się w zawodowy, atrakcyjny teatr lalek, na dodatek jeszcze upaństwowiony, którego obecność w programach festiwalowych podnosiła ich prestiż i znaczenie. Kolecki postawił na wartościowy polski repertuar (Świrszczyńska, Wilkowski, Korczak, Januszewska, Ośnica, Kann), wytrawnych reżyserów (Niesiołowski, Ochmański, Piekarska) i magiczny, iluzjonistyczny lalkarski styl. Taki styl kochała dziecięca publiczność. Tego stylu od lat zupełnie już nie ma. O Jerzym Koleckim myślę troszkę jak o Stanisławie Stapfie. Obydwaj zbudowali teatry na swój sposób wyjątkowe, lecz ich następcy (lepsi i gorsi), mieli własne pomysły, wprawdzie nigdy nie prowadzili jakieś kampanii przeciwko  poprzednikom (co się przecież czasem zdarzało i zdarza), ale też nie akcentowali ich roli i miejsca w rozwoju własnych teatrów. A czas robi swoje. Zapominamy. Tak jak zapomnieliśmy o Jerzym Koleckim.

Okazało się jednak, że ta cisza, niekonfliktowość, lalkarska samotność Koleckiego nie poszły na marne. Jego wnuk, Karol Hordziej, menadżer kultury i kurator, związany głównie z młodą fotografią, od kilku lat poznawał dorobek swojego dziadka. Na szczęście zdążył, zanim Jerzy Kolecki odszedł na zawsze. Przed dwoma laty przygotował wystawę w Galerii BWA w Tarnowie Teatr lalek Jerzego Koleckiego, na której znalazły się lalki, projekty scenograficzne, plakaty oraz elementy scenografii z przedstawień Koleckiego. Wydał też w formie broszury-katalogu publikację, pod tym samym tytułem. Teraz, korzystając ze stypendium Młodej Polski, opublikował okazały album pod swoją redakcją jeszcze raz zatytułowany Teatr lalek Jerzego Koleckiego. Ta nowa, okazała publikacja, w części powtarzająca poprzednie wydawnictwo, jest jednak przywróceniem pamięci o Jerzym Koleckim. Zawiera, obok nieco poszerzonej wobec katalogu rozmowy autora z artystą i powtórzonej dokumentacji jego działalności artystycznej, oprócz pięknie wydrukowanych zdjęć ze spektakli, plakatów, projektów lalek i dekoracji Koleckiego, dwa ważne teksty dotyczące jego twórczości.

Bożena Frankowska, obserwująca z uwagą od lat działalność Teatru Lalek Rabcio, w szkicu Idealista i realista, kreśli zajmującą sylwetkę artysty, „scenografa-inscenizatora” – jak pisze. „Była to bowiem nie tylko scenografia, ale inscenizacja plastyczna, czyli koncepcja scenograficzna, mająca wartość reżyserską i nadająca formę przedstawieniu – przestrzeni i działaniom postaci.” Frankowska próbuje określić niepowtarzalny styl Jerzego Koleckiego, malarski i inscenizacyjny, bo nie tylko scenograficzny. I wynosi jego teatr wysoko, „do szeregu pierwszych w Polsce”.

 Stach Szabłowski w eseju Nowoczesność bezinteresowna (obecnym w Internecie od roku) patrzy na twórczość Koleckiego z zupełnie innej perspektywy, która w teatrze lalek nabiera szczególnego znaczenia. To perspektywa plastyczna, nie mająca nic wspólnego z kontekstem teatralnym, ale przydatna w badaniu lalkarstwa jak mało co – bo przecież tak wiele w teatrze lalek jest (w zasadzie: było!) dziełem artysty-plastyka. Nie od dziś wiemy, jak atrakcyjne bywa życie lalek i elementów scenografii w pozateatralnej przestrzeni. Poszczególne dzieła nabierają zupełnie innego znaczenia, wchodzą w relacje np. z rzeźbą i malarstwem, istniejącymi jako samodzielne gatunki. Tyle, że bodaj nikt się dotychczas tym aspektem dorobku scenografów lalkowych nie zajmował. W wypadku Koleckiego okazało się, że jego prace inspirują współczesnych artystów. Tak było zwłaszcza w przypadku Pauliny Ołowskiej, która zainspirowana plakatem Koleckiego do Alicji w krainie czarów, pracą z 1975 roku, wykorzystała ją w wielkim powiększeniu na szklanej witrynie w wejściu do New Museum w Nowym Jorku w 2011, zapowiadającej wystawę Ostalgia, prezentującej sztukę Europy Środkowej i Wschodniej. Tym samym cytatem z Koleckiego posłużyła się Ołowska w Warszawie w 2014 w ramach wystawy Co widać. Szabłowski ciekawie rozprawia o zapożyczeniach, zawłaszczeniach, cytatach w sztuce, ale z uwagą przygląda się też (dzięki wystawie lalek i scenografii Koleckiego) potencjalnemu funkcjonowaniu artysty w środowisku plastyków końca lat 50. i dekady lat 60. Odnajduje jego pokrewieństwo z tradycją surrealistyczną, ale i z Grupą Krakowską, a w wypadku afiszów Koleckiego z grafikami polskiej szkoły plakatu.

Ta perspektywa badawcza pokazuje, jak wciąż nie potrafimy spoglądać na sztukę w całości. Obracamy się w kręgu wąskich i dość prymitywnie postrzeganych własnych zainteresowań: Kolecki robi lalki dla dzieci, więc co to ma wspólnego ze sztuką? Ale i Kantora postrzegamy podobnie. Dla historyków sztuki – to wyłącznie artysta-plastyk, dla teatroznawców – scenograf i człowiek teatru. O tym, że mu najbliżej było do teatru lalek i tak naprawdę ten teatr na świecie zainspirował, właściwie nie wiedzą ani historycy sztuki, ani badacze teatru.

Album Hordzieja o Jerzym Koleckim ujawnił zatem dość oczywistą, ale jednak wciąż zapominaną prawdę, że teatr lalek jest syntezą sztuk, że Kolecki to nie tylko scenograf, ale malarz i rzeźbiarz, nawet jeśli malarstwo i rzeźbę realizował w wymiarze sztuki lalkarskiej. Tom zawiera przede wszystkim wiele ilustracji: projektów, lalek, scenografii, plakatów. Przyglądając się w skupieniu obrazom możemy drążyć wyobraźnię Jerzego Koleckiego, śledzić jego fascynacje, odkrywać źródła inspiracji, porównywać z działaniami innych artystów, szukać cech wspólnych konkretnym artystycznym kierunkom. Wszystko to będzie przeniesieniem jego dzieła teatralnego w kontekst sztuk plastycznych. I tu odkryjemy Koleckiego nieznanego, jak odkrywa go Ołowska, a w swoim szkicu Szabłowski. Nie mniej nie przywrócimy teatru Jerzego Koleckiego. On zachował się wyłącznie w pamięci tych, którzy oglądali jego spektakle.

Lalki w Zachęcie


            Marzec  jak co roku obfituje w teatralne atrakcje. Nie mam na myśli premier, festiwali, wydawnictw, rozmaitych wydarzeń w teatrach i wokół teatrów, bo ich kalendarz jest znacznie bogatszy, a poszczególne instytucje, stowarzyszenia, regularne i sporadyczne imprezy wyznaczają swój własny rytm, nie związany z przełomem zimy i wiosny. Na marzec przypadają światowe dni teatru: najpierw ASSITEJ-owskiego teatru dla dzieci i młodzieży (20 III), potem teatru lalek (21 III) – święto zapoczątkowane w 2003 przez UNIMA, wreszcie międzynarodowy  dzień teatru (27 III), zainicjowany przez ITI niemal sześćdziesiąt lat temu. Pojawiają się specjalne odezwy, apele, przesłania, hasła wskazujące, jak ważne miejsce zajmuje teatr w naszym życiu, a już z pewnością w życiu tych, którzy w nim, z nim, z niego, dla niego, dzięki niemu po prostu żyją. Wbrew pozorom w skali świata jest nas całkiem sporo.

            Kilka słów o święcie lalkarskim, choć w Polsce nie jest łatwo wyróżnić lalkarzy spośród twórców teatru dla dzieci i młodzieży. Dość dawno temu te dwie kategorie zlały się w jedną i tylko międzynarodowa konstelacja światowych władz i imprez pozwala dostrzec różnice pomiędzy tymi stowarzyszeniami. W Polsce do jednego i drugiego należą niemal ci sami twórcy, teatry, instytucje i sympatycy. Może dlatego ich święta dzielą tylko godziny?

            To w końcu bez znaczenia. Od kilku dekad, odkąd zmienił się światowy układ geopolityczny, niemal wszystkie organizacje międzynarodowe przeżywają swoisty kryzys, powstawały bowiem w innych czasach, rozmaitych blokad i ograniczeń, zawsze z polityką w tle, a kiedy te się wreszcie skończyły międzynarodowe organizacje pogubiły i drogi, i cele. Ale dzięki Bogu wciąż istnieją, szukają najwłaściwszego miejsca dla siebie i z całą pewnością kiedyś je na nowo odnajdą.

            Wszelkie komplikacje organizacyjne nie psują na szczęście samych świąt, nad którymi czuwają ASSITEJ, POLUNIMA czy ZASP. Nie obchodzimy ich może z takimi fajerwerkami jak na świecie, ale też bywa zajmująco. A tegoroczny dzień lalkarza w Polsce był doprawdy wyjątkowy. Utarła się już tradycja środowiskowych spotkań, wyróżniania  nagrodami, odznaczeniami, dyplomami najbardziej zasłużonych artystów. Troszkę to wszystko oficjalne, według niektórych zdecydowanie nazbyt oficjalne, ale reflektory mediów cieszą wielu. Sekcja teatrów lalkowych ZASP przyznaje standardowo lalkarskie Oskary – „Henryki” (na cześć Henryka Ryla), POLUNIMA – mądrą, istniejącą od kilku lat nagrodę dla młodego wyróżniającego się aktora. Bywa, że i resort dorzuca swoje honory. W tym roku „Henryka” otrzymała Agata Kucińska i trudno zaprzeczyć, że to wyjątkowo trafny wybór. Ma już za sobą niemało, no a przed nią cały świat! Zbigniew Litwińczuk i Ania Domalewska to też świetne typy, ale Kucińska zdarza się raz na pokolenie. Wszak nie o niej ten tekst.

            Jakby w charakterze deseru do tegorocznych obchodów Dnia Lalkarza otwarto w Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki wystawę pt. Lalki: teatr, film, polityka. I właśnie ta wystawa sprawiła, że pewnie Journée Mondiale de la Marionnette 2019 na długo pozostanie w naszej pamięci.

Wystawa w Zachęcie cofnęła nas w przeszłość, całkiem niedawną, ale znaną z autopsji już tylko nielicznym. Pokazuje głównie lalki i projekty scenograficzne z trzech pierwszych powojennych dekad. Wówczas polskie lalkarstwo narodziło się jakby na nowo. Zainspirowane wprawdzie teatrem dramatycznym, ale oparte na repertuarze głównie dla dzieci i młodego widza, od samego początku wyraźnie szukało własnego miejsca. Miejsca nie w kontekście pedagogiki, szlachetnych funkcji dydaktycznych, którymi pobrzmiewał (a i dziś pobrzmiewa coraz częściej!) teatr lalek  początku XX wieku, a i wiele inicjatyw międzywojennych. Także powojennych, tych z kręgu warszawskiego Baja (nic nie ujmując Bajowym zasługom). To dlatego z takim hałasem m.in. Maria Kownacka rozeszła się po wojnie z lalkarzami. Nie po drodze jej było z Władysławem Jaremą, Henrykiem Rylem, Henri Poulainem, nawet z Janiną Kilian-Stanisławską, Ireną Pikiel czy Joanną Piekarską. Ich interesował zdecydowanie artystyczny teatr lalek, mimo że dla dzieci. W najciekawszych swoich przedstawieniach realizowali własne wizje teatralne, szukając prostszych tematów, odpowiednich dla młodej widowni, ale nie chcieli zrezygnować z uprawiania teatru lalek będącego przede wszystkim gatunkiem SZTUKI. Jan Dorman do swojej wizji artystycznego teatru dla dzieci dorastał, zanim w końcu lat 50. zaczął przemawiać własnym głosem. Ale Dorman od samego początku tworzył teatr autorski, sam odpowiadał niemal za wszystkie elementy spektaklu. Jaremowie, Ryl, Kilian-Stanisławska, Sowicka i wielu innych  twórców potrzebowali partnerów, partnerów-scenografów. Ci mogli się pojawić tylko spośród plastyków, czasem (rzadko) mających już jakieś doświadczenia scenograficzne w teatrach dramatycznych (Kazimierz Mikulski, Marian Stańczak, Jerzy Zaruba), częściej nie; przez lalki bowiem trafiali do scenografii teatralnej (Lidia Minticz, Jerzy Skarżyński, Jerzy Nowosielski, Stanisław Fijałkowski, Jadwiga Maziarska, Leokadia Serafinowicz, Jan Berdyszak i wielu innych).

            Przyzwyczailiśmy się ich twórczość scenograficzną oglądać przez pryzmat reżyserów, z którymi podejmowali współpracę. Przyzwyczaiła nas do tego w znacznej mierze krytyka teatralna, oceniająca także przedstawienia lalkowe jako swoistą interpretację literatury, szukająca nade wszystko sensów, znaczeń, oryginalności teatralnej lektury wystawianych sztuk. Rzadko kiedy poświęcano więcej miejsca przestrzeni, dekoracjom, a zwłaszcza lalkom. Materii, z której je wykonano, technologii konstrukcji, mechanizmom pozwalającym ożywić martwe przedmioty. Temu wszystkiemu, co w dawnym teatrze parawanowym było istotą przedstawienia teatralnego. W ostatnich miesiącach silnie zaznaczył się Karol Hordziej, który szczęśliwie dopatrzył się wyjątkowości w twórczości scenograficznej swojego dziadka, Jerzego Koleckiego, zapomnianego scenografa z Rabki, wygrzebał jego lalki, zwłaszcza projekty i już widać jaką ten głos uzyskał siłę. Kolecki jest dziś odmieniany przez wszystkie przypadki, ogromna jego spuścizna (głównie projekty scenograficzne, także lalka z Królowej Śniegu) znalazła się na wystawie w Zachęcie. I słusznie. Choć sukcesy Koleckiego to lata 70., dla których na tej wystawie mogłoby nie być miejsca, jak go zabrakło dla Zenobiusza Strzeleckiego czy Zygmunta Smandzika, a z artystów wcześniejszych dekad Wacława Kondka czy choćby Eugeniusza Geta-Stankiewicza – partnera wyjątkowego polskiego lalkarza Andrzeja Dziedziula.

            W sumie jednak nie są ważne pominięcia (może nie zachowały się lalki). Ważne to, co w Zachęcie pokazano. Poczynając od Janiny Petry-Przybylskiej i jej niezwykłej marionetki Szewca z O Janku, co psom szył buty w krakowskich jeszcze Niebieskich Migdałach, poprzez rewelacyjne lalki Zofii Stanisławskiej-Howurkowej z Wielkiego Iwana, Krzesiwa i Bajki o rybaku i rybce w Lalce, Sambę Henri Poulaina z najpopularniejszego spektaklu lat 50. Henryka Ryla, lalki Totwenek, Bunscha, Kiliana, Gutkowskiej-Nowosielskiej, Fijałkowskiego, Nowosielskiego. Zjawiskiem samym w sobie są postaci z przedstawień  Leokadii Serafinowicz (Bal u profesora Bączyńskiego, Łaźnia, ale i eksponaty z jej oper lalkowych) i Jana Berdyszaka (Bajki, Wesele, Pieśń o lisie, Tygrysek) z poznańskiego Marcinka. Mikulski i Skarżyńscy pojawiają się z lalką z Cyrku Bumstrarara, spektaklu z połowy lat 80., widocznie nie było innej możliwości. Groteskę z maskowego okresu Jaremowej możemy przypomnieć z dokumentalnego filmu, pokazującego niebywałą siłę maski w teatrze, właściwie aktora w masce. No, ale to maski z najwspanialszej epoki ich teatralnego żywota.

            Osobliwością tej wystawy są lalki Franciszki Themerson ze szwedzkiej inscenizacji Króla Ubu Michaela Meschke, pochodzące z dawnej kolekcji Marionetteatern. Był to spektakl niemniej słynny na świecie niż Zwyrtała Wilkowskiego i Kiliana, a przy okazji można go zobaczyć na monitorze. Jest zresztą w Zachęcie więcej nagranych materiałów, czasem zaskakujących, jak 1-majowe pochody z wielkimi kukłami możnych tego świata. Bo też i koncepcja wystawy obejmuje nie tylko teatr. Autorzy próbują zasugerować polityczność lalek, w każdym razie dotykają tej sfery, stąd oglądamy szopkowe główki Marii Jaremianki z lat 30. czy Jerzego Zaruby z Bajowego Kramiku z kukiełkami, oczywiście hit socrealizmu: Sambo i lew, nawet poczciwego Guignola Adama Kiliana, który porywał dziecięcą widownię do wolnościowego popaździernikowego zrywu. Troszkę słabiej rysują się konteksty plastyczne, choć je także zaznaczono. Jest wreszcie przestrzeń dla zaprezentowania filmowej animacji lalkowej, choć to już zupełnie inna dyscyplina, wszak w pierwszych dekadach II połowy XX wieku silnie eksploatowana przez scenografów-lalkarzy.

            Wystawa jest znakomita, bogata, odwołująca się do rozmaitych sfer twórczości, łącząca je w lalce, nie zawsze teatralnej, choć rzecz jasna ta dominuje. I jest swoistą próbą włączenia lalkarzy (scenografów) w krąg dość hermetycznie pojmowanej historii sztuki. To bodaj pierwsza taka próba, zajmująca, choćby dlatego, że wywołuje potrzebę wykonania kolejnego kroku. Dobrze, że do świadomości historyków sztuki dociera informacja, że teatr lalek jest w głównej mierze teatrem plastyka, że scenografowie lalkowi – to przede wszystkim artyści-plastycy, niektórzy oddani wyłącznie pasji scenograficznej, inni – uprawiają ją obok malarstwa, grafiki czy rzeźby. Wciąż tyle jest zamieszania na świecie wokół Kantora, który na wystawie w Zachęcie też się pojawia (oczywiście nie projektował „lalek”): czy to artysta plastyk, czy człowiek teatru?

Kolejny krok to przyjrzenie się związkom lalkarstwa z kierunkami artystycznymi XX-wiecznej sztuki. Zderzenie lalek, rzeźb, grafik, malarstwa, bo tylko wówczas dostrzec będzie można atrakcyjność, awangardowość i współczesność teatru lalek. Oczywiście, lalki teatralne żyją w przedstawieniach, na scenie, w teatrze. Czasem jednak wyciągnięcie ich poza rampę ujawnia ich inną tożsamość, równie magiczną, której w światłach sceny – bywa – nie dostrzegamy. To tożsamość dzieła sztuki. Wystawa w Zachęcie odsłania ten niezwykły urok lalki. On działa nawet wówczas, gdy przedstawienia wypadły już z naszej pamięci, a czasem nawet nigdy do niej nie trafiły.

            Wypada podziękować Joannie Kordjak – kuratorce wystawy, Kamilowi Kopani – konsultantowi merytorycznemu oraz Pracowni Macieja Siudy, odpowiedzialnej za architekturę wystawy (wyjątkową!). No i wielkie ukłony Zachęcie, jej współpracownikom i partnerom.

Fotografie pochodzą ze strony internetowej Zachęty i postów na FB.

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page