“Słaby rok” czy słabi my lalkarze, a może – my reżyserzy?

“Słaby rok” Wydział Lalkarski, Wrocław 2019. Fot. Dariusz Kozłowski

W środowisku studentów lalkarzy znowu wrze. Co roku temperaturę podnosi łódzki Festiwal Szkół Teatralnych, który za dwa tygodnie odbędzie się już po raz 37. Tym razem dyskusję wywołał spektakl dyplomowy studentów Wydziału Lalkarskiego wrocławskiej filii Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie Słaby rok w reżyserii Martyny Majewskiej.

„Dyplom Słaby rok – piszą wrocławscy studenci w szeroko upowszechnionym w sieci liście – nie jest spektaklem ‘lalkowym’ w klasycznym rozumieniu. Korzystamy w nim jednak z umiejętności i kompetencji, jakie nabyliśmy w trakcie studiów właśnie na Wydziale Lalkarskim. Spór o to, czy Słaby rok jest spektaklem lalkowym jest de facto sporem o definicję i wizję teatru. Jako młodzi artyści uważamy, że konserwatywne postrzeganie Wydziału Lalkarskiego jest dla nas krzywdzące i ograniczające. Nie można zmusić artysty do wyboru konkretnych środków wyrazu. Bunt zawsze będzie oczywistym następstwem. Wydział Lalkarski potrzebuje reformy, a my odmawiamy bycia kolejnym pokoleniem, które poddaje się tradycyjnemu już wykluczeniu. Znamienne jest to, że nie walczymy nawet o oficjalne uczestnictwo w konkursie dyplomów. Nam nie wolno nawet pokazać się w nurcie ‘off’. Osobą jednoznacznie rozstrzygającą w naszej sprawie jest Pani Rektor Dorota Segda. Szanujemy i cenimy jej zdanie. Pani Rektor uznała nasz dyplom za bardzo dobry, choć nie lalkowy. Rozumiemy takie podejście, ale zastanawiamy się dlaczego tylko nas obowiązują zaostrzone kryteria?”

Protest bez wątpienia słuszny, żal uzasadniony, oburzenie naturalne. I choć w Łodzi zdaje się nie ma już nurtu offowego, imprezy towarzyszące dotyczą zupełnie innych wydarzeń, to nie ma też w programie (tymczasem!) wrocławskich młodych lalkarzy. Są ich białostoccy koledzy ze spektaklem Matki w reżyserii Agaty Kucińskiej, swoją drogą związanej z Wrocławiem, dla kolegów najstarszego polskiego kierunku lalkarskiego znów zabrakło miejsca. Ale… uwaga: to nie z winy organizatorów! Zawiniły władze krakowskie. Studenci w swoim liście precyzyjnie wskazują na winowajcę – to rektor Dorota Segda, skądinąd przecież wybitna aktorka, pewnie zbyt przekonana o wyjątkowości swojej profesji, by godzić się na konkurencję niedoszłych aktorów dramatu, bo przecież wszyscy wiemy, że większość lalkarzy startowała bez powodzenia na kierunki aktorstwa dramatycznego w Krakowie, Warszawie, Łodzi. Ci młodzi ludzie odbyli jednak pełne dziewięciosemestralne studia. Wielu z nich ujawniło talenty i nabyło umiejętności, których nie spodziewały się komisje egzaminacyjne odpowiedzialne za przebieg naboru kandydatów na studia aktorskie. Wiemy dobrze, że proces otwierania się w tym zawodzie jest niemożliwy do określenia w czasie. Pracując od lat w uczelniach teatralnych wiemy dobrze, jakie są indywidualne losy studentów, jak się rozwija lub nie ich talent, kto i jakich nabiera umiejętności, kto i co odnajduje dla siebie, jak kształtują się studenckie pasje, priorytety, fascynacje.

Sytuacja wrocławska zdarzyła się kiedyś w Białymstoku i w gruncie rzeczy wyglądała dokładnie tak samo. Było to za rektora Łapickiego. Gdyby to jemu – nie wielkiemu aktorowi Tadeuszowi Łomnickiemu – przyszło decydować o istnieniu dzisiejszego białostockiego Wydziału Sztuki Lalkarskiej, pewnie by nigdy nie powstał. Andrzej Łapicki kierował warszawską uczelnią po raz ostatni w połowie lat 90. I nie umiał się pogodzić z tym, że na XII festiwalu łódzkim studenci warszawscy otrzymali raptem dwa wyróżnienia aktorskie, zaś nagrodę za „kreację zbiorową” jury przyznało białostockim lalkarzom za Parady Jana Potockiego w reżyserii Wiesława Czołpińskiego. Łapicki włożył wiele wysiłku, by nigdy w przyszłości lalkarze nie konkurowali z aktorami w Łodzi. Mają swoje festiwale – argumentował – niech się tam pokazują.

Musiało minąć wiele lat, aby tę sytuację można było zmienić. Ale to zawsze kwestia woli i decyzji rektorów uczelni teatralnych. Udało się to rektorowi Wojciechowi Malajkatowi, i chwała mu za to. Przyobiecał na początku swojej kadencji, że będzie o to zabiegał i słowa dotrzymał. Białostoccy lalkarze jeżdżą do Łodzi. Z czym – to już inna sprawa. Jerzy Jan Połoński w ożywionej facebookowej dyskusji wokół listu studentów wrocławskich na zaczepkę Jacka Malinowskiego o zakompleksionych artystach (niezależnie od dziedziny) przypomniał mu, że przed dwoma laty władze AT zamiast dyplomu wysłały monodram z toku studiów (pojechał „temat bez kompleksów” – wymijająco odpowiedział Malinowski) i bez wątpienia sprawa, który dyplom będzie reprezentował Wydział pozostanie przedmiotem sporów: tak różne mamy kryteria, skalę wartości i tak się różnimy w ocenach. Jedno nie budzi wątpliwości: festiwal łódzki jest festiwalem dyplomów szkół teatralnych. Wydziały lalkarskie są wydziałami szkół teatralnych, podobnie jak aktorskie, taneczne czy wokalne i tylko negatywna ocena dyplomów oraz konieczność ich selekcji mogłyby wyeliminować studentów jakiejś specjalności z konkursowego pokazu. Wszyscy wiemy, że bywa różnie, ale trudno zrozumieć, dlaczego dylom uznany za bardzo dobry (także w opinii rektor Segdy) został niedopuszczony do festiwalu dyplomów szkół teatralnych.

Nie miałem okazji go zobaczyć, nie mam własnej opinii, ale jeśli wierzyć licznym głosom w sieci, mógłby być dyskusyjny co najwyżej w programie festiwalu lalkowego, nigdy festiwalu dyplomów teatralnych.

Internetowa dyskusja, która wciąż trwa, choć większość kibicuje lajkami, dotyczy też od początku problemu lalkowej specyfiki. Niezwykle ciekawie wypowiadają się tu sami studenci, dalecy od kwestionowania tej specyfiki (raczej kontestujący metody i praktyki dydaktyczne, ale ten temat pozostawię na inną okazję). Najdonioślejszy jest głos Jakuba Krofty, dyrektora artystycznego Wrocławskiego Teatru Lalek, artysty bezwzględnie wybitnego, który swoim wpisem zapoczątkował całą dyskusję i w którym musiała się przepełnić jakaś miara.

„Wychowałem się w rodzinie jednego z najsłynniejszych lalkarzy świata – pisze Krofta – i mogę powiedzieć tylko tyle, że on całe swoje życie zawodowe spotykał się z taką samą oceną – że jego spektakle są za mało lalkowe. Stosowanie podobnych kryteriów świadczy głównie o braku wyobraźni i erudycji oceniających i jest głównym powodem marginalizacji sztuki lalkarskiej w świecie współczesnego teatru, który coraz bardziej idzie w stronę konkluzji różnorodnych środków wyrazu i oczywiście totalnie zniechęca młodych lalkarzy do rozwoju.”

Czy aby na pewno tak jest? Josef Krofta, ojciec Jakuba, był bez wątpienia jednym z najsłynniejszych reżyserów teatru lalek na świecie. Sławę swą ugruntował przecież w teatrze stricte lalkowym, hradczańskim DRAK-u. Pamiętamy jego Eulenspigla, Śpiącą królewnę, Unikum, poznańskiego Don Kichota czy choćby arcyspektakl Pinokio (1992). Wchodził do lalkarstwa, kiedy zmieniało ono swoje tradycyjne oblicze niemal wszędzie. Kiedyś sam powiedział, że „być może miał szczęście, że klasycznego lalkarstwa nie zdążył się nauczyć”, ale to już było po Dormanie i Wilkowskim, po Schumannie i Kantorze, kiedy tworzyli i Paska, i Genty, i Schuster, i Beorwinkel, by wymienić kilku wielkich tamtego czasu. On tworzył teatr zespołowy, to już większa rzadkość, korzystając z bliskiej współpracy partnerów, choćby Petra Matáska czy Jiřigo Vyšohlida. Ujawniał atrakcyjność relacji aktor-lalka, a że wykraczał niekiedy zdecydowanie poza „lalkarską specyfikę” (choćby w wielkim spektaklu Pieśń żywota), było to powodem i jego sławy (bo robił to niezrównanie, mądrze i wizualnie), i wątpliwości rodzących się w głowach lalkarzy, a tych na świecie jest doprawdy wielu, tysiące. Zatem to całe życie wysłuchiwania oskarżeń za nielalkowość, o którym wspomina Jakub Krofta, to gruba przesada. A już z pewnością „nie brak wyobraźni i erudycji oceniających”, bo oceniali Josefa Kroftę głównie lalkarze, uczestniczył w festiwalach lalkowych na całym świecie, nie w festiwalach teatralnych po prostu. Był wrażliwy na współczesność i rozmawiał ze sceny przy pomocy współczesnych środków, form, znaków, silnie wykraczał poza język tradycyjnego lalkarstwa, ale to właśnie świadczyło o jego wielkości. A że – bywało – oddalał się od lalkarstwa pod koniec życia (od lalkarstwa – nie od tradycyjnego teatru lalek) – to rzecz inna.

I nie ma tu co budować jakiejś dwuznacznej opinii o miejscu współczesnego lalkarstwa, bo kompletnie nie jest ono muzealne. Jak nie jest muzealny współczesny teatr aktora, jeśli rzecz jasna nie myślimy o „akademickich” przedstawieniach, które w każdym gatunku też są obecne. Zupełnie nie rozumiem powtarzanej z uporem godnym lepszej sprawy opinii niektórych „lalkarzy”, że interesuje ich po prostu teatr. To oczywiste. Wszystkich nas interesuje teatr, ale czymś jednak innym jest teatr aktora, teatr tańca, teatr muzyczny, opera, dziś choćby teatr multimedialny i oczywiście teatr lalek. Wszystkie te gatunki korzystają ze współczesnych środków, ale chyba nie będzie teatrem tańca występ divy operowej? Ani teatrem operowym Piekło – niebo Jakuba Krofty, ani w wersji wrocławskiej, ani praskiej? Czy tu możemy się zgodzić? I jakoś nie garną się nasi „lalkowi” reżyserzy do realizacji baletowych czy cyrkowych. Dlaczego? Najprościej mówiąc nie znają języka tych gatunków.

Przedmiotem zainteresowań tzw. „reżyserów lalkarzy” są teatry dramatyczne. Tu i tu wszystko opiera się na pracy z aktorem, tyle że w lalkach poprzez właśnie tę formę plastyczną, w dramacie – bezpośrednio. Tej formy plastycznej często nie znają, nie czują, nie rozumieją, więc i chętnie z niej rezygnują na rzecz osobowego aktora. Więc jeśli gdzieś tu się pojawiają kompleksy – to wśród nich właśnie, bo marzy im się „wielki” teatr, do którego nie trafili normalną drogą, studiując reżyserię, tylko bocznymi drzwiami. Nie weszli generacyjnie w relacje z partnerami, dyrektorami, poprzez studiowanie reżyserskiej dyscypliny, teatralne przyjaźnie, uczestniczenie w imprezach teatrów dramatycznych. I próbują ten utracony czas nadrobić, atakują lalkarzy, że są zaściankowi, muzealni, infantylni. Nie są! Trzeba się tylko troszkę rozejrzeć wokół siebie, może spojrzeć dalej niż polska granica. I może niekoniecznie w stronę Czech, bo sytuacja teatralna aż tak się tam nie różni od polskiej. DAMU (katedra alternatywnego i lalkowego teatru) też od dawna żyje wyłącznie legendą, swoim własnym mitem, bo przecież nie nowoczesnym lalkarstwem (choćby i alternatywnym). A że wiele teatrów dramatycznych chce dziś przyciągać i dzieci, i młodzież, ci właśnie niespełnieni lalkarze mają szansę na realizację swoich marzeń. I dobrze. Także dzięki nim powstają doprawdy świetne spektakle dramatyczne, ale po co przy okazji kwestionować swoistość gatunków? W internetowej dyskusji Jerzy Jan Połoński przypominał zdroworozsądkowo, że chirurg broni jednak swojej specjalizacji, nie zaczyna borować w zębach. Lalkarze też powinien bronić swojej specjalności i nic tu nie ma do rzeczy, że są dziś doprawdy dobrze wykształceni, umieją więcej i ich udział w rozmaitych gatunkach teatru może być zajmujący. I bywa. Nic dziwnego, że chcą te swoje umiejętności zaprezentować. Dlaczego takim wzięciem cieszą się warsztaty lalkarskiej młodzieży z Janni Younge, Dudą Paiva, Nevillem Tranterem, Frankiem Soehnle, ostatnio z Yngvild Aspeli, Yael Rasooly? To przecież lalkarze? Może dlatego, że umieją więcej niż sztuka czytania i interpretowania tekstu?

Nie wiem zatem, czy Jakub Krofta byłby najlepszym partnerem dla rektor Segdy do rozmowy o współczesnym teatrze lalek. Efektem tej rozmowy byłaby pewnie rezygnacja z utrzymywania wrocławskiego wydziału. Kilka tygodni temu i tak bronił się on rozpaczliwie przed zamachem na swoje istnienie. O ile pamiętam, poszło o specyfikę zawodową: jeśli obydwa wrocławskie wydziały (aktorski i lalkowy) kształcą aktorów (a takie tytuły mają obecnie na dyplomach także lalkarze), dość logicznie brzmi intencja, by zachować jeden wydział. To rzecz jasna myślenie administratorów, urzędników, ale sprowokowane zostało naszymi własnymi tęsknotami: my lalkarze jesteśmy przecież aktorami, reżyserami. A przecież to nie całkiem tak. Choć zdecydowana większość studentów trafia na kierunki lalkarskie z przypadku, coś się w wielu spośród nich zmienia w czasie lalkarskich studiów. Facebookowy list studentów wyszczególnia wiele ich umiejętności, zupełnie obcych innym dyscyplinom. I warto ich bronić. I wykorzystać te ich pasje, umiejętności, talenty w budowanie – dlaczegoż by nie – lalkowych spektakli! Na miarę Piekła – nieba, na miarę Sama! Tylko trzeba być lalkarzem, sięgać po lalkę nie wtedy, kiedy może się przydać, bo tak odwołują się do niej dziś twórcy wszystkich gatunków, ale myśleć lalką i z nią jako głównym aktorem budować spektakle.

Drogi Jakubie, pamiętasz od czego zaczynałeś? Pamiętasz Umarłych ze Spoon River, wielki lalkowy spektakl, który dał Ci teatralny paszport? Lalkarski paszport! To dobrze, że spełniasz się z takim powodzeniem w dzisiejszym teatrze dla dzieci i młodzieży. Brawo! Kibicuję Ci z całego serca i nie każ mi liczyć lalek w spektaklach, i nie kwestionuj lalkowej specyfiki. Teatr dramatyczny takiej nie ma. Nie musi mieć. Jest ogromnie rozległym pojęciem, a w nim są mniejsze gatunki, oparte właśnie na specyfice. Aktorzy, także lalkarze, niech wybierają w swoim życiu co im bliższe, my przecież też wybieramy. I niech wiedzą, że kierując swe kroki do WTL-u czy BTL-u będą zgłębiać tajniki lalkarstwa. Albo nie!

“Matki”, Wydział Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku, 2019. Fot. Wojciech Wojtkielewicz

Od Kantora do Dworakowskiego

Z Markiem Waszkielem rozmawia Krystyna Piaseczna.

Pierwodruk: SCENY POLSKIE. Pismo ZASP, Warszawa [2019], nr 2, ss. 30-32.

Krystyna Piaseczna i Marek Waszkiel. Fot. Maria Wilma

Krystyna Piaseczna: Dziękuję panie profesorze, że pan znalazł czas dla “Scen Polskich” między wykładami w Akademii Teatralnej. Jak to jest, że mężczyzna, profesor, uczony, a zajmuje się lalkami?

Marek Waszkiel: Co parę dekad zdarza się taka zabawna historia, że nagle pojawia się ktoś, kogo interesują rzeczy dziwne. Kiedyś Henryk Jurkowski przyszedł do profesora Zbigniewa Raszewskiego z intencją, że chce pisać książkę o teatrze lalek. Jak to? Polska Akademia Nauk będzie zajmowała się takimi śmiesznymi rzeczami – dziwili się koledzy. Ale udało się. Minęło sporo lat i powtórzyła się ta sama historia ze mną. Instytut Sztuki? Lalki? To niepoważne. Ale znów się udało. Teraz, a mówimy o kolejnym pokoleniu,  Karol Suszczyński, obronił właśnie doktorat w IBL-u. Pisał o Witkacym w lalkach. Literaturoznawców, a i teatrologów, zaskoczył. Wydawało się, że wszystko o Witkacym już wiemy, a tu nowe zjawisko – lalki!

Dla mnie ciekawe tym bardziej, że zajmowałam się Witkacym, a teraz mam okazję rozmawiać o lalkach. Byłam studentką profesor Stefanii Skwarczyńskiej i pamiętam ten czas kształtującego się Instytutu Wiedzy o Teatrze, ten okres, kiedy walczyła o to, żeby lalki były w tym programie.

Dziś jest w końcu nieźle, ale cały czas te lalki są gdzieś z boku. Nie chcę powiedzieć – na marginesie, ale nie zawsze są zauważane jako stały element teatru.

Jednak teatr lalek na tle innych dziedzin sztuki ciągle jest ważny. Czym stara się zachwycić widza, zachwycić badaczy? Ciągle ma jakąś tajemnicę?

Lalki są naprawdę bardzo starą dyscypliną sztuki. Z tego, co dzisiaj wiemy, najwcześniejsze ślady, egipskie, pochodzą z 21 wieku p.n.e., czyli to 40 z okładem wieków istnienia tego gatunku i formy, która oczywiście się bardzo rozwijała, zmieniała.

Nawet w krajach Wschodu?

Nawet w Iranie, gdzie islam zabrania pokazywania wizerunku człowieka. Wobec lalek zrobiono wyjątek, lalki są obecne, istnieją. Myślę, że lalka realizuje z jednej strony marzenie człowieka o czymś, co może być uczłowieczone, w każdym razie ożywione, może odzwierciedlać pewien rodzaj relacji jakie zachodzą pomiędzy światem żywym i nieożywionym, a z drugiej strony odwołuje się do szerokiej dziedziny sztuk plastycznych. Bo przecież lalka sama w sobie jest dziełem plastyka.

Czy dziś faktycznie jest stałe grono scenografów, którzy pracują w teatrze lalkowym? Kiedyś było.

Oczywiście, że jest, choć całkiem inne niż kiedyś, gdy działali Kazimierz Mikulski, Jerzy i Lidia Skarżyńscy, Stanisław Fijałkowski, Ali Bunsch, Adam Kilian, później Get-Stankiewicz, Jadwiga Mydlarska-Kowal. Oni weszli do teatru lalek dlatego, że ten teatr – nawet w najtrudniejszych czasach realizmu socjalistycznego – dawał szansę kreacji świata stworzonego przez plastyka. Sama lalka i przestrzeń, w której działała to była domena plastyka, scenografa, twórcy swoistego kosmosu. Towarzyszył mu oczywiście reżyser. Niekiedy powstawały tandemy twórcze, jak Jaremowa-Mikulski czy Wilkowski-Kilian.

I mamy wreszcie Kantora.

Nie sposób nie wspomnieć o artystach, którzy byli wprawdzie obok teatru lalek, ale silnie wpłynęli na rozwój tego teatru, choć niekoniecznie w Polsce. O Jerzym Grotowskim, który w swoich spektaklach z końca lat 50. niejednokrotnie odwoływał się do przedmiotów, obiektów. O Józefie Szajnie, który z dzisiejszego punktu widzenia właściwie nieustannie balansował na granicy teatru formy: przedmiotu, manekina, obiektu, szeroko rozumianej plastyki, także aktora, choć niekoniecznie wywodzącego się z tradycyjnej szkoły aktorskiej. Wreszcie o Tadeuszu Kantorze, który zainspirował tak wielu lalkarzy na świecie. W Polsce z lalkarstwem miał niewiele wspólnego, ale ileż warsztatów, staży Kantor przeprowadził na świecie właśnie z lalkarzami, na których niezwykle wpłynął, którzy wynieśli z jego osobistego teatru inspiracje do poszukiwania własnych sposobów, jak ten świat oswajać, jak się do niego zbliżać, jak wypowiedzieć siebie samego. Wielu artystów Kantorowi zawdzięcza inspiracje do własnych poszukiwań.

Mamy też Mądzika z drugiej strony.

To jeszcze późniejszy okres, ale i Leszek Mądzik wywarł wielki wpływ na niejednego lalkarza. Mądzik, jak żaden z tych wcześniej wymienianych twórców, bardzo głęboko w to środowisko wszedł, robił spektakle w teatrach lalek, uczestniczył w lalkowych festiwalach na całym świecie.

To teatr lalek dla dorosłych, a co z teatrem lalek dla dzieci ?

Przez całe wieki teatr lalek nie był teatrem dla dzieci. Był po prostu teatrem, czasem bardziej plebejskim, czasem arystokratycznym, czasem wędrującym, czasem stałym, którego przedstawienia oczywiście (zwłaszcza w ciągłych wojażach, wędrówkach lalkarzy po całym świecie) dzieci też oglądały, ale nie do nich spektakle były adresowane. Teatr lalek dla dzieci rozpoczął się w końcu XIX wieku, czyli ma niewiele ponad 100 lat tradycji. Wówczas dokonało się dużo ważnych zmian w pedagogice, psychologii, w ogóle zauważono dziecko jako podmiot, jako osobę, która wymaga uwagi, wymaga edukacji, także  kształtowania artystycznego. I okazało się, że lalki są bardzo przydatne, pomocne, że inspirują cały nurt pedagogiczny w teatrze. I tak się zaczęło. Wówczas wprowadzono też tematy baśniowe do literatury dramatycznej dla teatru lalek, których wcześniej w teatrze nie było. Baśń była czymś do czytania, opowiadania, nie do wystawiania w teatrze, prawda? I powoli zaczęła się kształtować dramaturgia dziecięca. Drugim, obok literatury dramatycznej, ważnym elementem, który wpłynął na ukształtowanie się naszego modelu teatru lalek dla dzieci po wojnie, był Siergiej Obrazcow i jego moskiewski teatr lalek. Obrazcow był naprawdę wielkim artystą, na dodatek pochodził z „dobrego” obszaru. Miał wielki wpływ na nasz i w ogóle środkowoeuropejski teatr. Sprawił, że lalkowy teatr dla dzieci uzyskał prestiż, został zaakceptowany oficjalnie, otrzymał instytucjonalne podstawy, których wcześniej nie było. Przedtem lalkarze tworzyli w małych, wędrujących, prywatnych, rodzinnych grupach. Teraz, na wzór teatrów dramatycznych, bo Obrazcow był z tego kręgu, zaczęły powstawać teatry instytucjonalne, teatry wyspecjalizowane, mające dziesiątki rozmaitych profesji, które uczestniczą w budowaniu przedstawienia teatralnego tak, jak dzieje się w teatrze dramatycznym.

Na czym polega specyfika polskiego teatru lalkowego dla dzieci?

Nie wiem, czy to akurat byłaby tylko polska specyfika, ale mamy twórców, spektakle, teatry, które zasłynęły w przeszłości, wywarły ogromny wpływ na środowisko lalkarskie, także międzynarodowe.

Mamy szkolnictwo wyższe.

Mamy bardzo rozbudowane szkolnictwo. Teatr lalek powtórzył w gruncie rzeczy coś, co teatr dramatyczny robił troszkę wcześniej. Powtórzył sposób budowania spektakli, styl wielkich inscenizacji. To były jeszcze inscenizacje zaparawanowe.  

Schiller ma też tu swoje zasługi.

Oczywiście. Od czasu kontaktów z Craigiem jego wiedza lalkarska rosła. W okresie międzywojennym i w pierwszych latach po wojnie, poczynając od Murnau, gdzie wykładał o lalkach, i Lingen, gdzie ściągnął Henryka Ryla, by prowadził przy Teatrze im. Bogusławskiego scenę lalkową dla dzieci, Schiller bez wątpienia z lalkami sympatyzował i się na nich znał. Sam uprawiał teatr inscenizacji i lalkarze się do niego odwoływali, szukając, rzecz jasna, własnych dróg. Natalia Gołębska w repertuarze narodowo-patriotyczno-ludowym, Zofia Jaremowa w teatrze maski…

Wielka Reforma się tutaj dopisuje?

W istocie dopiero w okresie powojennym Wielka Reforma trafia do teatru lalek. Mamy zajmujący teatr iluzyjny, czysto lalkowy, np. Joanny Piekarskiej czy Henryka Ryla, z drugiej strony oryginalny, by wspomnieć choćby o wspaniałych widowiskach choreograficznych wspomnianej Gołębskiej, czy Moniki Snarskiej. Ale mamy i Jana Wilkowskiego z inteligentnym, nowoczesnym teatrem aktora i lalki, reformatora Jana Dormana i tylu znakomitych lalkarzy. Wszyscy ci twórcy są skoncentrowani na sztuce dla dziecka, bo teatr lalek tak został zakwalifikowany. Jednocześnie mają świadomość, od samego początku, od 1945 roku, od Jaremy i jego Cyrku Tarabumby (pierwszej premiery w Grotesce), że ten teatr znaczy coś więcej, że jest nie tylko dla dzieci. I na tym całym dziecięcym tle rodzi się nurt, o którym dziś tak często mówimy (choć w gruncie rzeczy takiego teatru mamy bardzo mało): teatr lalkowy dla dorosłych. Myślę, że pierwszy przełom nastąpił w końcu lat 50., kiedy Dorman, który był bardzo niepokorny (choć absolutnie skoncentrowany na widzu dziecięcym), łamie uporządkowane granice, wprowadza przedmioty, obiekty, aktora zmarionetyzowanego, rezygnuje z parawanu, wprowadza aktora, który jest partnerem. Lalkę przedstawia jako znak. Dorman to oczywiście polska lalkarska awangarda. Jego idee upowszechnią się wiele, wiele lat później. Drugi przełom związany jest ze scenografią. Nasze szkolnictwo teatralne, jedno z nielicznych w Europie, od samego początku obywało się bez kształcenia scenografów, bo wydawało się, że scenografowie są, a brakuje aktorów-lalkarzy, reżyserów-lalkarzy, i to ich trzeba kształcić.

A teraz scenografów brakuje?

Niestety tak. Na przestrzeni dekad zmieniła się rola scenografów w teatrze lalek. Dziś już bardzo rzadko bywają partnerami reżysera, twórcami inscenizacyjnej koncepcji plastycznej. Najczęściej realizują zamówienia autora spektaklu, reżysera, i ograniczają się do ubierania aktorów. Brak scenografów w szkołach lalkarskich jest jednym z powodów dzisiejszych kłopotów lalkarzy, kłopotów z własną identyfikacją.

Pomówmy o dzisiaj. Teatr lalek rezygnuje z lalek?

To jest pewnie konsekwencja tych różnych procesów.

I w nazwie, i w podmiocie.

Tak, wiele teatrów zrezygnowało z lalki w swoich nazwach, a niestety i na scenie nieczęsto lalki się pojawiają. To jeden z najważniejszych problemów, wykraczający poza Polskę, bo to jest problem z całą pewnością krajów Europy Środkowej, Centralnej, Wschodniej, czyli całej tej strefy, która zbudowała sobie fantastyczną instytucjonalną strukturę, której nam zazdroszczą koledzy ze świata, bo nie mają tego. Nie mają Francuzi, Włosi, Niemcy, Amerykanie, bo nie ma tam teatrów lalkowych w naszym rozumieniu: z budynkami, zespołami, budżetami, pracowniami, salami teatralnymi i salami prób, z całym zapleczem. Tam są grupy: mniejsze, większe, które jakoś próbują funkcjonować i funkcjonują. U nas to się zamknęło w wielkiej instytucji, która powoli przestaje być teatrem lalek, a przekształca się po prostu w teatr młodego widza. Tak historia zatacza kolejne koło. W końcu lat 50., m.in. za sprawą lalkarzy, zlikwidowano teatry młodego widza. Swoją drogą, aktorzy tych teatrów marzyli o pracy w „normalnych” (czytaj: dramatycznych) teatrach. Po kilku dekadach prosperity lalkarze zapragnęli zająć miejsce kolegów z nieistniejących dziś teatrów młodego widza. To się właśnie dzieje na naszych oczach.

Aktorzy w teatrach lalkowych mają ambicje, by grać w planie żywym.

Myślę, że co najwyżej jeden student na roku wybiera szkołę lalkarską świadomie. Rekrutacja do szkół lalkarskich to rekrutacja aktorska. Zdecydowana większość studentów w życiu nie widziała teatru lalek, decydując się na zdawanie do szkoły wrocławskiej czy białostockiej. Ale wielu łapie bakcyla w trakcie studiów. W gruncie rzeczy są to studia aktorskie, absolwenci otrzymują dyplomy aktorskie, nie lalkarskie, i to są faktycznie niezłe studia, z dodatkowym lalkowym programem, który wzbogaca umiejętności aktorskie. Aktorstwo lalkarzy jest troszkę inne – artyści mają większą świadomość ciała, partnera, przedmiotu, ich postrzeganie przestrzeni jest ciekawsze. Całkiem dobrze sprawdzają się w nieakademickim współczesnym teatrze. Ale… to nie są lalkarze (rzecz jasna bywają wyjątki), bo też i teatry nie potrzebują lalkarzy. Potrzebują możliwie wszechstronnych aktorów. Znacznie większym problemem jest brak reżyserów-lalkarzy. Bo reżyserzy przychodzą do tego teatru troszkę z takiego zaplecza literacko-dramatycznego.

Troszkę z off-owego teatru.

Może. W każdym razie reżyserzy sami mają stosunkowo niewiele do powiedzenia w dziedzinie plastyki. A każda lalka jest dziełem plastyka. Trzeba ją stworzyć, zaprojektować, zbudować, wymyślić technologię, dobrać odpowiednie materiały, a przy tym jeszcze poeksperymentować, przetestować rozmaite rozwiązania. To nie są zadania dla reżyserów intelektualistów. Skoro więc nie mają partnerów-scenografów, jak ich koledzy sprzed pół wieku, nie mają przyjaciół plastyków, z którymi razem studiują i mierzą się wspólnie z generacyjnymi problemami, pozostaje im szukać inspiracji w najbardziej tradycyjnie rozumianym teatrze – tj. w teatrze bazującym na literaturze. Jedni potrafią ją przełożyć na dziś, i ci odnoszą sukcesy, inni zilustrować, ale nie mając partnera-plastyka rzadko kiedy można zbudować teatr plastyki w ruchu (by użyć określenia Kilian-Stanisławskiej), teatr ożywionej materii, teatr animacji (bo animacja wyróżnia lalkarstwo), więc i zbudować teatr lalek. I dlatego tak często tych lalek nie mamy, bo w sumie jest łatwiej pracować z wrażliwym, świadomym aktorem bezpośrednio, nie poprzez lalkę, której ani aktor ani reżyser zrobić nie potrafi.  

Jak to jest, panie profesorze, że macie różne fora, dyskusje, debaty, jest UNIMA, i te problemy przeciekają? Jest np. Festiwal Szkół Teatralnych, przyjeżdżają wydziały lalkarskie, ale one nie są klasyfikowane do nagród, one nie są w tym nurcie, są poza, może zbyt łatwo oddajecie to pole?

Nie zawsze środowisko lalkarskie ma wpływ na to, co się dzieje. Ale i sami – jak wszyscy – jesteśmy dostatecznie skomplikowani. Z jednej strony ustawicznie deklarujemy – także na tych wszystkich forach, o których Pani wspomniała – swoją „lalkarskość”: jestem lalkarzem. Z drugiej strony, wykształciliśmy się i od lat uprawiamy to specyficzne lalkarstwo środkowoeuropejskie i nie potrafimy tego zmienić. Czasem udaje się to zespołom niezależnym. To dobrze, bo jest od czego zaczynać. Jest oczywiście także kilku lalkarzy z prawdziwego zdarzenia, jest sporo aktorów, czujących lalkę i znakomicie z nią współgrających. Tyle, że oni sami są często wykonawcami, współtwórcami, ale nie kreatorami, artystami-lalkarzami, którzy mogą być leaderami realizacji scenicznych. Takich niestety nie ma. Do tego potrzebujemy w naszych realiach reżyserów, a ci bardzo rzadko mają w ogóle świadomość lalki. W teatrze lalek tymczasem podmiotem musi być lalka.

Czego Pan życzy teatrowi lalkowemu – przedmiotowi Pana badań z okazji Światowego Dnia Lalkarza?

Życzę, żebym miał co badać, więc żeby teatr lalek trwał. I tak oczywiście będzie. Ale byłoby miło porozmawiać wreszcie o odkrywanych przez twórców możliwościach lalki, nie zaś o powodach ich ucieczek w świat teatru w ogóle.

Ostatnie Pana odkrycie w teatrze lalkowym? Rozmawialiśmy wcześniej o dokonaniach Konrada Dworakowskiego w “Pinokiu”. A na świecie?

Konrad Dworakowski jest bez wątpienia jednym z najciekawszych reżyserów młodego pokolenia. Chłopcy z placu Broni czy ostatni Don Kichot z Coincidentią to wspaniałe spektakle, oddychające współczesnym teatrem. Ale to też nie są spektakle lalkowe, choć Dworakowski bez wątpienia wie, jak i po co wykorzystywać lalki. I odwołuje się do nich. Jak wielu współczesnych twórców, z Pawłem Passinim na czele. Na świecie jest znacznie więcej odkryć. Jedno z ostatnich, to młoda Norweżka, m.in. po szkole Jacquesa Lecoqa i Charleville-Mézières – Yngvild Aspeli, twórczyni teatru Plexus Palaire. Widziałem kilka jej spektakli i za każdym razem jestem zafascynowany. Po pierwsze – ona myśli lalkami. Szuka tematów, które lalki przeniosą najdoskonalej, nie chce (jak wielu naszych kolegów) mierzyć się z Shakespeare’em, Molierem, a choćby Labichem i robić to w „lalkach”, choć Bóg jeden wie dlaczego. Po drugie – sięga do lalkarskich środków w całkowicie nowoczesny sposób. I wreszcie traktuje lalki jak wyborne instrumenty, na których wirtuozersko potrafi grać. Życzę i naszemu teatrowi, by odkrywał tajemne życie lalek i ujawniał je nam, widzom.

Chciałabym zapytać jeszcze o lalkę w kulturze chrześcijańskiej, ale to może na inną rozmowę. Dziękuję.

Dziękuję.

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page