Kukułka. Fikcyjny dokument

 

Inny wymiar teatru

            Kukułka urodziła się w Solnikach 44, od kilku lat oryginalnym siedlisku Grupy Coincidentia i koniecznie tam trzeba ją oglądać, bo to spektakl-performans związany z miejscem i okolicami. Wyprawa zabiera trochę czasu, przedstawienie – z całą solnikową otoczką towarzyską i dwiema przerwami dla pokrzepienia się – też zajmuje niemal trzy godziny, ale wieczór spędzony w lesie, wśród znajomych, wart wyprawy. Twórcy Kukułki również nie mieli łatwej drogi. Partnerzy Coincidentii, Figurentheater Wilde&Vogel oraz Lehmann und Wenzel przemierzali ją z Lipska, wielokrotnie, a to zabiera – jak wspominają w spektaklu – dwanaście godzin.

I od takiej właśnie medytacyjnej sekwencji opisywania trasy podróży z Lipska do Solnik zaczyna się przedstawienie. Piątka aktorów siedzi na krzesłach, vis à vis widzów. Każdy z nich trzyma w dłoniach jakiś przedmiot-artefakt: Stefan Wenzel glinianą figurkę psa, Dagmara Sowa – fotografię, Michael Vogel – zegar z kukułką (choć bez kukułki), Samira Wenzel – omszały słój z ogórkami, Paweł Chomczyk – paczkę papierosów Popularne. Jednocześnie Charlotte Wilde snuje przy swoim muzycznym instrumentarium, pełnym kabli, mikserów, kilku instrumentów, relaksacyjną muzyczno-słowną prezentację nazw budynków, ulic, miast, które trzeba przemierzyć, by z Westflügel Leipzig, przy Hähnelstraße 27, dotrzeć pod adres Solniki 44. Wciąż na Wschód. Z trudem docierają nazwy niemieckie, wzruszają perfekcyjnie wypowiadane polskie słowa, hipnotyczna narracja odbywa się po angielsku. Na scenie, za aktorami, zwyczajny teatralny bałagan: przewody elektryczne, pudełka kartonowe, jeden czy dwa stoły z dziesiątkami technicznych urządzeń i dwa wertykalnie ustawione na statywach panele oświetleniowe, zwrócone w stronę widowni, z ostrym, niemal jarzeniowym, nieprzyjemnym światłem (które jednak w spektaklu zagra całkiem interesująco). Scena medytacyjna trwa długo, pewnie kilkanaście minut, jest czas na rozmaite refleksje (np. co ja tu robię?), ale i zestrojenie się wszystkich uczestników zdarzenia, aktorów i widzów. Bo przecież minutę wcześniej gawędziliśmy wspólnie przy ognisku, aż ktoś przypomniał, że pora zaczynać.

Po tym kontemplacyjnym wstępie dostrzegamy z boku widowni Łukasza Kosa, reżysera spektaklu i zarazem narratora. Przedstawia się, pyta czy rozumiemy po angielsku, wszyscy milczą jakby z przyzwoleniem, zostaje więc ustalony język spektaklu, choć z całą pewnością dla polskiej publiczności, jeśli to możliwe, powinno się grać po polsku. Niby wszyscy rozumiemy, ale czy rzeczywiście? A nawet jeśli rozumiemy – uciekają słowa trudniejsze, tracimy coś, czego tracić nie musimy, zwłaszcza że są i takie sceny w przedstawieniu, w których na narrację Łukasza Kosa nakłada się sfera dźwiękowa budowana przez Charlottę Wilde, niekiedy silnie ekspresyjna i nawet tekst mówiony po polsku, prawdopodobnie ważny, dociera w znikomym procencie. Gdzieś w połowie przedstawienia do reżysera podchodzi Dagmara Sowa i coś mu szepce, być może prosi, by angielską narrację przeplatał polskimi choćby wtrętami, bo zaraz tak się zaczyna dziać.

Łukasz Kos jest w przedstawieniu rzeczywiście narratorem, koryfeuszem. Wypowiadany przez niego tekst (a wygłasza większą część wszystkich padających w spektaklu słów) ma charakter reportażowo-dokumentalny. Zgodnie z podtytułem spektaklu: Fikcyjny dokument. Ustala i przypomina kolejne sceny, które zapowiada w formie numerowanych artefaktów. Po tych zapowiedziach rozpoczynają się realizowane przez aktorów sceny z użyciem zapowiedzianych przedmiotów. Jest ich kilkadziesiąt. One budują spektakl, który w konsekwencji ma strukturę epizodyczną, asocjacyjną. Konteksty i znaczenia wielokrotnie widownia musi tworzyć samodzielnie i pewnie stąd wynikną rozmaite interpretacje. Możemy coś po prostu przegapić, czegoś nie rozpoznać, coś widzieć w zupełnie innej konfiguracji. Ale to cecha wielu współczesnych przedstawień, dlatego też są one tak fascynujące. Nie opowiada się tu żadnej linearnej historii. Musimy ją budować sami, aktywnie, odwołując się do demonstrowanych znaków, ale i własnej wiedzy, doświadczenia, wrażliwości. Nad dramaturgią spektaklu czuwała Fiona Ebner. Wykonała inteligentną i skomplikowaną pracę, bo przecież z tych rozproszonych okruchów układa się zajmująca historia.

Przedstawienie jest osobliwą teatralną historią miejsca: Kukułka to opowieść o Solnikach i pobliskim Zabłudowie. Fascynująca, ale jeszcze ciekawszy jest teatralny sposób jej opowiadania. Prezentację artefaktów i całą historię rozpoczyna scena z zegarem z kukułką. To klucz do spektaklu. Znakomity właśnie teatralnie. Jest okazją do pierwszej wielogłosowej wokalizy melodii Kukułeczka kuka (takich wokaliz, precyzyjnych, znakomicie wykonanych, będzie więcej, głównie na piosenkach Beatlesów, co pozwala określać m.in. czas akcji). Mały ścienny zegar z okienkiem dla kukułki (bo jej tam już nie ma) okazuje się bramą czasu. Trzyma go Michael Vogel,  przytrzymując jednocześnie pustą ramkę będącą obrysem tego zegara. Przez tę ramkę wysuwa swoje ramię w stronę partnera (Stefan Wenzel), budując jakby pomost ze współczesnością. Wenzel ociąga się z uściśnięciem dłoni Vogla, nie jest pewien zawarcia przymierza z przeszłością, z czasem, który odmierzał stary zegar. To niezwykłe odniesienie do naszych czasów. Też nie potrafimy oswoić przeszłości. Albo ją gloryfikujemy, albo potępiamy, nie umiemy jej zrozumieć i pogodzić się z nią!

Dalej następuje cała seria scen z kolejnymi artefaktami. Niemal wszystkie trzymane przez aktorów przedmioty pochodzą z domu, który widzimy przez otwarte drzwi stodoły-sali teatralnej, w której odbywa się spektakl. Jeszcze rok temu była to stara, rozwalająca się chałupa. Dziś, z nowym oszalowaniem i dachem, z dobudowanym tarasem, wygląda całkiem apetycznie. Przedmioty-artefakty znaleziono podczas remontu: w piwnicy, na strychu, w zapomnianych izbach. Będzie ich więcej: nie tylko papierosy Popularne czy słój z pradawnymi ogórkami, ale i telewizor Koral, który posłuży do rozmaitych projekcji multimedialnych i cieniowych, fragment starej tapety, na odwrocie której znaleziono naklejone rosyjskie gazety, figurka Matki Boskiej, a choćby i fragment spróchniałego bala drewna, użytego ongiś do budowy chałupy… wszystkie te przedmioty są znaczące, związane z jakimiś historiami z przeszłości. Pierwsza część spektaklu dotyczy owych przedmiotów-artefaktów, komentowanych przez Łukasza Kosa i rozwijanych w etiudy przez aktorów. Przywołują obrazy, wspomnienia z przeszłości, a to działki po dawnej żydowskiej synagodze, a to cudu zabłudowskiego, a to lokalnych zwyczajnych ludzkich spraw. Do ich prezentacji czasem służy odnaleziony telewizor, na ekranie którego pojawiają się zamglone, niewyraźne migawki zdjęć czy specjalnie spreparowanych cieni budynków, czasem wystarczy po prostu przestrzeń sceny. W którymś momencie otwierają się drzwi stodoły-sceny w głębi, światło z wielkich paneli pada na widniejący z tyłu las (prawdziwy las!), na tle którego jakby procesyjnie wnoszona jest figurka Matki Boskiej. Wspomnienie zabłudowskiego cudu! Niezwykły obraz! Nie do powtórzenia w innych warunkach. Wszystkie etiudy, poprzez wykorzystywane przedmioty, opisują lokalną społeczność, środowisko, region, ów specyficzny genius loci. Świat zewnętrzny.

Druga część przedstawienia odnosi się do świata wewnątrz domu, do życia konkretnej rodziny, niekoniecznie tej zamieszkującej solnicką chałupę. Pokazuje – w nieco kabaretowej, przerysowanej formie – życie lokalnych mieszkańców: ich obyczaje, codzienne rytuały, pasje i  rodzinne relacje. Aktorzy na podłodze sceny wyklejają białą taśmą rzut poziomy domu, z gankiem, kuchnią, pokojem i sypialnią, ustawiają w poszczególnych izbach podstawowe przedmioty. W miejscu drzwi wejściowych wklejają ruchomą listewkę. Przy bocznej linii, na zewnątrz obrysu domu, układają małe okienko. Nad sceną wisi zegar z kukułką. Ta niewielka przestrzeń będzie teraz ich polem gry. Wkładają kostiumy (dotychczas występowali w swoich codziennych ubraniach) i otrzymują role, które przydziela narrator. Wenzel, zramolały wiejski gospodarz, jest mężem, Sowa – jego biuściastą żoną, Samira Wenzel – starą i garbatą babką, Vogel – wujem pijanicą, Chomczyk – małomiasteczkowym dandysem, kuzynem pracującym na stacji benzynowej. Ich kostiumy są też kabaretowe, przesadne, byle jakie, ale w jakimś stopniu wpisane w sytuacyjny kontekst.

W części tej tekstu nie ma w ogóle. Aktorzy wykonują rozmaite codzienne czynności. Budują dziesiątki atrakcyjnych, chwilami wirtuozerskich mikroscenek. Babka człapie po mieszkaniu i przez kilka minut obiera kartofle. Jest staruszką i długo wpatrujemy się w jej niespieszne ruchy. Płynie czas, którego powolność wszak nas nie męczy. Przychodzą małżonkowie, każdy inaczej ogrywa ułożoną na podłodze listewkę drzwi. Mąż wychodzi raz i drugi na ganek na papierosa. Zawsze trzeba przecisnąć się przez maleńki plan domu, pokonać drzwi wejściowe, a i sama scenka palenia jest wielce atrakcyjna, zwłaszcza wypuszczanie dymu, pospieszne i sekwencjonowane. Sowa ma popisową etiudkę przy gotowaniu zupy. Wejście Kuzyna jest gwałtowne, zawadiackie, Pijaka – śmieszne. Wszyscy entuzjazmują się meczem transmitowanym w telewizji. Ktoś wychodzi na podwórko, podgląda co się dzieje w środku domu, podnosząc wówczas go góry leżące przy linii wyznaczającej obrys budynku małe okienko, ktoś inny ogrywa to samo okienko, by spojrzeć na podwórze z wnętrza domu. Same drobiazgi, ale z nich właśnie utkana jest niezwykła teatralna akcja. Życie płynie leniwie, czas prawie stoi, a kiedy wszyscy popadną w sen-letarg, Vogel pojawia się z marionetką pająka. To jakby zapowiedź lęków, koszmarów z nieuporządkowanej przeszłości, źle pozałatwianych spraw, niesprawiedliwych ocen i postępków. Pająk łazi po różnych postaciach, w sumie nie jest groźny, rzuca intrygujące cienie na ściany stodoły, ruchy jego członków są precyzyjne, mistrzowskie. Zza tylnej ścianki zegara z kukułką wyłania się inna lalka-potworek, animowana niewidocznie z odległości. Figurka Matki Boskiej zabłudowskiej obrasta bluszczem, otacza ją inny lalkowy demon z gigantycznymi dłońmi, turpistyczną czaszką i wydłużonymi ramionami-skrzydłami. Lalki Vogla są fascynujące, poruszają się błyskotliwie. Czas upływa niepostrzeżenie… W finale podnosi się z podłogi białe płótno-kurtyna, zakrywając całą przestrzeń gry.

I kiedy zdawać by się mogło, że to już finał, że solnicka historia dobiegła końca, aktorzy zapowiadają kolejną przerwę, w czasie której przygotowują nową przestrzeń. Biała kurtyna staje się ekranem, na niej wyświetlana jest projekcja pracowni Vogla i on sam przy pracy nad lalkami, coś jakby making of, aktorzy ustawiają przed widownią stół, na nim dziwne lalki, Voglowskie truchła, ale nie te z dotychczasowych scen. Możliwości jednej z nich (wokalne, muzyczne, animacyjne) znakomicie demonstruje Paweł Chomczyk. Trudno doszukać się sensu tej sceny, choć jest znów zajmująca, zwłaszcza lalkarsko. To wyższy poziom sztuki lalkarskiej, przecież niemal nieobecnej w całym przedstawieniu? Za chwilę wszystko się wyjaśnia (chyba?). Czworo aktorów z lalkami owych trucheł zajmuje prawą stronę stołu, po lewej siada Wenzel, którego bohater (Mąż) zostaje zastrzelony w końcówce przedstawienia, w wyniku jakiejś rodzinnej sprzeczki. Wracamy zatem do początku spektaklu, do sceny zegara z kukułką, który był bramą pomiędzy dwoma światami, bramą pamięci. Teraz wszyscy bohaterowie należą do tej samej przeszłości. Z nowo przybyłym Mężem lalki prowadzą leniwy dialog: kim jest, co myśli. I raczej z rzadka wypowiadane kwestie nie mają większego znaczenia. Ważny jest spokój, cisza, powolne ruchy lalek, do których dostosowuje się Wenzel. Może więc tam, po drugiej stronie dochodzi do ukojenia, zapomnienia krzywd, wyzbycia się nigdy nieuporządkowanej pamięci?

Aktorzy jeszcze raz wielogłosowo śpiewają angielski tekst piosenki Beatlesów: „ponieważ świat jest  okrąły – to mnie nakręca…, ponieważ wiatr tak mocno wieje, odlatuję…, miłość jest stara, miłość jest nowa, miłość jest wszystkim, miłość jest tobą…, ponieważ niebo jest niebieskie – to doprowadza mnie do łez… Ach!”

Dziwne choć fascynujące, szalone lecz mądre, błyskotliwe choć miejscami niezbyt klarowne przedstawienie. Inny wymiar teatru. Ogromnie zajmujący! Czy wyniosłem z niego coś, o co chodziło twórcom? Nie wiem. Wiem tylko, że było to piękne spotkanie ze sztuką teatru, całkiem innego teatru niż ten, do którego się przyzwyczailiśmy. I to spotkanie pozostanie w pamięci.

 

Fot. Michał Strokowski

Cyfry mówią

           

Kończy się sezon 2018/2019. Nie udało mi się zobaczyć zbyt wielu premier, nie mam zatem powodu do snucia choćby skromnej refleksji gdzie dziś jesteśmy, jak wygląda polskie lalkarstwo AD 2019. Ale wczytałem się w repertuar mijających miesięcy. Jakie premiery się odbyły? Kto, co i gdzie wystawiał? I kilka refleksji wydaje mi się wartych uwagi. Rzecz dotyczyć będzie wyłącznie teatrów instytucjonalnych, wciąż uznawanych za miejsce, gdzie kształtuje się styl polskiego lalkarstwa, choć pewnie przyjdzie wkrótce ten pogląd zakwestionować, może już nie tu dzieją się rzeczy najważniejsze, ale o tym – potem. Najpierw troszkę statystyki.

               W sezonie 2018/2019 w dwudziestu pięciu instytucjonalnych teatrach lalek odbyło się blisko 115 premier: dla najnajmłodszej widowni, dzieci, młodzieży i dorosłych, bo w takim przedziale poruszają się twórcy związani z lalkarstwem. Zatem średnia to 4.5 premiery na każdy teatr lalek w ciągu dziesięciu miesięcy. Rzecz jasna gdzieś było ich więcej, gdzieś mniej. W zasadzie jednak nawet największy fan lalkarstwa nie ma szansy zobaczenia wszystkiego. Wielka szkoda, ale już z tej statystyki widać, jak trudno byłoby uchwycić obraz całości. Najwięcej powstaje spektakli dla dzieci (bo i kategoria najszersza), potem są najmłodsi widzowie, mniej więcej 1/5 repertuaru to przedstawienia dla młodzieży i dorosłych.

               Klasyczne teksty sztuk lalkowych należą do niezwykłej rzadkości, by je wymienić wystarczy palców jednej ręki. W minionym sezonie były to sztuki Hanny Januszewskiej, Krystyny Miłobędzkiej i Rady Moskovej. Odrobinę więcej pojawiło się oryginalnych sztuk współczesnych autorów: Maliny Prześlugi (Pan Lampa, Nic, dzika mrówka, Adam i Ewa, Ile żab waży księżyc), Marty Guśniowskiej (Baśń o rycerzu bez konia, Karmelek), Marii Wojtyszko (Gniazdo, Miłoś), pojedyncze sztuki np. Izabeli Degórskiej czy Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk. Dziewięćdziesiąt kilka procent spośród wszystkich premier to scenariusze powstające na użytek konkretnej i tylko jednej realizacji. Czasem są to autorskie (przynajmniej tak są zapisywane w repertuarze) teksty reżyserów (Jarosław Antoniuk, Marek A. Cyris, Katarzyna Kawalec, Mateusz Pakuła, Waldemar Wolański), czasem inspiracje popularnymi tematami (lub znanymi utworami) napisane przez uznanych dramatopisarzy (Guśniowska, Prześluga), najczęściej dramatyzacje, adaptacje, scenariusze przygotowane przez reżyserów, rzadziej współpracujących z nimi dramaturgów, czerpiące z szeroko pojętej literatury pięknej. Widać dziś bardzo wyraźnie, że teatr (w każdym razie tzw. teatr lalek) uwolnił się od dramatu. W zasadzie go już nie potrzebuje. Dialog sceniczny coraz częściej zastępuje narracja. Twórcy opowiadają rozmaite historie i próbują je zilustrować na scenie. Zdecydowanie rzadziej akcja rozwija się poprzez działające i dialogujące postacie. Nie jest to zjawisko nowe, ale dziś już powszechne. Dlatego też autorzy sztuk są mniej potrzebni. A jeśli już, to w roli dramaturgów, czuwających nad jakością wypowiadanych słów bardziej niż nad strukturą literacką wykorzystywanych tekstów. Bowiem teksty te należą bezwzględnie do kompetencji reżysera. Rzadko stać go na własną literacką wypowiedź (i może to dobrze, bo teatr autorski to gatunek zarezerwowany dla wybitnych indywidualności, które są rzadkością), ale krojenie cudzych tekstów, ich uzupełnianie, przerabianie na użytek własnych intencji to już powszechna praktyka. Zastanawia tylko, że tak rzadko reżyserzy koncentrują się na obrazie, działaniu, wymyślaniu zadań, które ożywiane postaci mogą wykonywać, zgłębianiu (wraz ze scenografem czy pracownią plastyczną) technologicznych możliwości rozmaitych animantów, których sama obecność na scenie niosłaby sensy i znaczenia, zamiast ustawicznej koncentracji na słowie i wszechogarniającym gadaniu, przykrywającym z reguły wszystko inne, co dzieje się na scenie. Wszak żadna to nowość, że słowo, literatura jest zaledwie jednym z licznych elementów teatru lalek. W sumie najprostszym, ale i najmniej atrakcyjnym, bo słowem posługuje się wiele gatunków artystycznych.

Reżyserzy. Wciąż do nich wracamy, bo w naszej tradycji w ich rękach znajdują się wszystkie sznurki spajające dzieło teatralne. Z jakimż zdumieniem przychodzi stwierdzić, że sto kilkanaście premier w mijającym sezonie przygotowało dziewięćdziesięciu kilku reżyserów. Chciałoby się zapytać skąd ich aż tylu? Lalkarskich nazwisk reżyserskich z przeszłości prawie już nie ma (w mijającym sezonie najstarsi to chyba Zbigniew Głowacki, Waldemar Wolański, Arkadiusz Klucznik i Adam Walny). Sporo za to reżyserujących aktorów-lalkarzy: Paweł Aigner, Daniel Arbaczewski, Andrzej Bocian, Marek A. Cyris, Dariusz Kamiński, Radosław Kasiukiewicz, Agata Kucińska, Artur Romański, Lucyna Sypniewska, by wymienić niektóre nazwiska. Niemała garść reżyserów teatru lalek młodego i najmłodszego pokolenia (m.in. Agnieszka Błaszczak, Michał Derlatka, Joanna Gerigk, Przemysław Jaszczak, Katarzyna Kawalec, Bartosz Kurowski, Karolina Maciejaszek, Ireneusz Maciejewski, Honorata Mierzejewska-Mikosza, Jerzy Jan Połoński, Anna Retoruk, Laura Słabińska, Ewa Maria Wolska). Reżyserują rzecz jasna dyrektorzy teatrów lalek i tu już nie ma znaczenia jak do tych teatrów i skąd trafili: Jarosław Antoniuk, Andrzej Bartnikowski, Robert Drobniuch, Konrad Dworakowski, Robert Jarosz, Jarosław Kilian, Jakub Krofta, Bogdan Nauka, Zbigniew Niecikowski, Ewa Piotrowska, Jacek Popławski, Krzysztof Rzączyński, Michał Tramer, Romuald Wicza-Pokojski. Było wreszcie kilkoro obcokrajowców, z Joanem Baixasem, Aleksiejem Leljawskim i Michaelem Voglem na czele i niemała grupa twórców z teatrem lalek związanych słabo, bądź wcale. Dziewięćdziesięciu kilku reżyserów w lalkach w jednym sezonie to jednak liczba imponująca. Niekwestionowanym liderem wśród reżyserów pracujących w teatrach lalek jest Paweł Aigner. Z jego ręki wyszły cztery premiery w sezonie 2018/2019, choć wiele zespołów aktorskich wciąż tylko marzy o współpracy z nim. Po trzy premiery przygotowali: Daniel Arbaczewski, Przemysław Jaszczak, Bartosz Kurowski i Honorata Mierzejewska-Mikosza, po dwie: Agnieszka Błaszczak, Michał Derlatka, Konrad Dworakowski, Joanna Gerigk, Katarzyna Kawalec, Tomasz Man, Laura Słabińska i Julia Szmyt. Statystycznie zatem to są twórcy określający współczesne polskie lalkarstwo: najbardziej wzięci, najatrakcyjniejsi, skoro najczęściej zaprasza się ich do współpracy. Może uda się to zweryfikować w niedalekiej przyszłości, choć trudno pewnie będzie zobaczyć ponad 30 spektakli, które przygotowali. Ale z pewnością warto.

Lista scenografów jest jeszcze obszerniejsza. Tu prym wiedzie, zresztą już od lat, Pavel Hubička – autor ośmiu scenografii w mijającym lalkowym sezonie. Dzielnie podąża za nim, też od kilku sezonów, Marika Wojciechowska – współtwórczyni pięciu przedstawień. Po nich w zasadzie następuje plejada artystów realizujących pojedyncze przedstawienia (bardzo rzadko dwa). Czy coś z tego wynika? Z pewnością to, że obydwoje artyści mają wielki wpływ na polskie lalkarstwo. Zwłaszcza że obydwoje pracują w bardzo różnych miejscach i z wieloma reżyserami.

Na koniec kilka słów o zapowiadanym na wstępie „problemie” instytucji teatru lalek. Czy rzeczywiście to samorządowe placówki kultury stanowią dziś o jakości polskiego lalkarstwa? Sięgnijmy jeszcze raz do statystyki. Wyszukiwarka e-teatru wyszczególnia 57 lalkowych teatrów w Polsce. Wśród nich 25 to teatry instytucjonalne, ale są jeszcze 32 teatry lalek nie będące instytucjami. Między nimi sceny działające od lat i mające sporo sukcesów, by wymienić krakowski Teatr Figur, kwidzyńską Scenę Lalkową im. Wilkowskiego, Falkoshow, Conieco, Lalki i Ludzie, Zaczarowany Świat, Małe Mi czy Teatr Vaška. To tylko niektóre teatry klasyfikujące się jako lalkowe. A jest przecież w wyszukiwarce e-teatru kategoria „teatry inne”. W niej dziesiątki scen, wśród nich m.in. Walny-Teatr, Unia Teatr Niemożliwy, Teatr Stacja Szamocin, Teatr Snów, Teatr Poddańczy, Latarnia, Animagia, Alatyr, Klinika Lalek, Teatr Bez Rzędów, Atofri, Malabar Hotel, Grupa Coincidentia, PAPAHEMA, Fraktal, Lale.Teatr, Kooperacja Flug i dziesiątki innych. Wielu młodych artystów realizuje kolejne projekty nie troszcząc się o sformalizowanie działalności artystycznej, jak choćby Natalia Sakowicz, Rafał Domagała czy Karolina Martin. Tę drogę coraz częściej wybierają absolwenci wydziałów lalkarskich. Nie wiem, czy jest ktoś, kto śledzi te wszystkie offowe wydarzenia, często także silnie  lalkarskie, często tworzone przez wykształconych lalkarzy, którzy wybrali inną drogę dla swoich karier. Odrzucili też szufladkowanie: lalkowy – dramatyczny – kabaretowy – muzyczny – alternatywny etc. Odwołują się do środków, które są im potrzebne przy konkretnej realizacji. Oni nie muszą być „lalkowi” w przeciwieństwie do swoich kolegów z lalkowych instytucji (dopóki są one formalnie lalkowe). Efekty zorganizowanego nie tak dawno temu konkursu na najlepszy spektakl teatru niezależnego przeszły najśmielsze oczekiwania. W konkursie The Best OFF pojawiło się ponad 200 przedstawień. Ujawniły one istnienie środowiska teatralnego, którego rozmiary oszołomiły wszystkich. Nie wiem, czy ktoś śledzi te wydarzenia pod kątem sztuki lalkarskiej, ale zapewne doznalibyśmy szoku. Nawet na facebooku co i raz ktoś ujawnia zaskakujące poszukiwania rozmaitych twórców. Środowisko teatru offowego, także lalkowego, jest z pewnością znacznie większe od tego oficjalnego, zorganizowanego i zamkniętego w instytucjach, posługujących się dla własnego bezpieczeństwa nazwą teatru lalek. Właściwie chyba tylko czasopismo „Nietakt” śledzi ten ruch, ale niekoniecznie jest uwrażliwione na lalki, obiekty, animanty, działania animacyjno-plastyczne. W zasadzie cała ta sfera pozostaje poza refleksją krytyczną. Sam też mam sporadyczny kontakt z szeroko pojętym offem; ze zrozumiałych względów bliższy z offem studenckim.

Tak czy owak w najbliższej perspektywie wiele może się zmienić. Przypadek Łukasza Puczki, którego międzynarodowa obecność (choć w innej kategorii) niemal oszołamia, do niedawna wielka (choć poza Polską) fascynacja twórczością Tadeusza Wierzbickiego (osobliwy przypadek zaszczutego przez wszystkie minione i obecne systemy artysty!) i jego Teatru małe i/Laboratorium Zjawisk/i-art-i, upór Adama Walnego i tych wszystkich „kaskaderów teatru” (określenie Walnego), ambicje młodych twórców, głównie absolwentów lalkarskich szkół, pasje lalkarskie Agnieszki Błaszczak, poszukiwania Pawła Chomczyka czy niezwykły talent Marcina Bikowskiego, lalkarski pazur Agaty Kucińskiej czy Anny Makowskiej-Kowalczyk to tylko niektóre zjawiska zapowiadające zmiany. One właściwie już się dokonały, choć wciąż słabo to widać w oficjalnym obiegu. Cóż, c’est la vie.

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page