Wielkie mi coś

 

 

Premiera spektaklu Marty Guśniowskiej Wielkie mi coś (także w reżyserii autorki), odbyła się w Opolskim Teatrze Lalki i Aktora im. Smolki tuż przed pandemią. Po pół roku lockdownu właśnie wróciła na afisz. Obowiązują specjalne środki ostrożności: spisuje się dane widzów, każdemu przy wejściu mierzona jest temperatura, oczywiście obowiązują maseczki i stosowne zajmowanie miejsc na widowni. Zaletą jest to, że publiczność nie przebiera nogami w ciasnym foyer, spokojnie zajmuje dowolne miejsca na widowni w miarę przychodzenia do teatru i chwilę czeka do rozpoczęcia spektaklu, a ten zaczyna się dokładnie o wyznaczonym czasie. A czas w tym przedstawieniu jest ważny.

Jest więc okazja do obejrzenia przestrzeni scenicznej, która wygląda wielce zachęcająco. Po lewej stronie wisi wielka, świecąca tarcza księżyca, po prawej – na piętrowej konstrukcji usytuowano staroświecki pokój Narratora (Andrzej Mikosza), ze stylowym biurkiem, wygodnym fotelem, przeszkloną szafą pełną drobiazgów, sporym regałem ze starymi książkami (to fotografia, ale wygląda doskonale, aż chce się przejrzeć grzbiety sędziwych woluminów). Do pokoju wiodą z tyłu prawdziwe drewniane drzwi, można też zejść na poziom sceny korzystając z ładnych schodów wykończonych równie efektowną poręczą. Pomiędzy księżycem i pokojem nad sceną rozwieszone są zegary, świecące rozmaitymi  cyferblatami niczym gwiazdy na niebie. Zegarowych tarcz w spektaklu jest doprawdy niemało (podobnie jak klepsydr), są i w pokoju Narratora, pojawią się na oryginalnych kapeluszach, nakryciach głowy aktorów, w drobnych rekwizytach i scenicznych zastawkach.

 

 

Czas gra bowiem całkiem ważną rolę w spektaklu. Płynie własnym rytmem, innym dla każdego z bohaterów, ale nieubłaganie. Nie można go zatrzymać ani cofnąć, bo każdy musi znaleźć swój własny czas, by czegoś dokonać. Wszyscy przecież chcemy czegoś w życiu dokonać. To jedna z ogólnych refleksji Guśniowskiej, zawarta w tym przedstawieniu, ale takich myśli jest tu znacznie więcej. Pojawiają się bez specjalnych zapowiedzi, wcale nie układają się w logiczną kompozycję, kierują nas raczej w stronę bardzo subiektywnego odbioru spektaklu, asocjacyjnego, czasem błyskotliwymi zderzeniami słów (do czego nas Guśniowska przyzwyczaiła od lat), czasem osobliwym nowym wątkiem, pojawiającym się niespodziewanie, jak historia z żółwiami, dającymi okazję do jakiegoś kolejnego tropu (tym razem pewnej koncepcji o wszechświecie podtrzymywanym na grzbiecie ogromnego słonia, wspierającego się na skorupie wielkiego żółwia).

Wszystko w tym spektaklu jest nieco absurdalne, ale zarazem inteligentne i magiczne. Doprawdy dzieci siedzą zapatrzone w działania sceniczne, dorośli – mają rzadką przyjemność błądzić po rozmaitych sensach i napawać oczy atrakcyjnością lalkowej, już z samej nieprawdziwej istoty lalki, nierzeczywistej rzeczywistości. I mogą dumać: wykorzystaliśmy swój czas, swoje pięć minut w życiu? Zaakceptowaliśmy jakieś inności, wśród których przecież żyjemy? Wsłuchaliśmy się – jak mawiał Jan Wilkowski – w ból stołowej nogi, wciąż kopanej i potrącanej?

Jak zaskakujący jest sam temat spektaklu, że wielki Słoń Pistacjusz (Tomasz Szczygielski) połknął Księżyc, burząc porządek wszechświata (błyszcząca tarcza Księżyca znika ze sceny), tak nieoczekiwane są pojawiające się postaci, protagoniści Pistacjusza: młody wilczek Esa (Krzysztof Jarota), stado starych Wilków (Łukasz Bugowski, Andrzej Szymański, Agnieszka Zyskowska-Biskup, Zygmunt Babiak), Hiena (a jakże – cmentarna, działa też w przestrzeni cmentarza) i Kury (Agnieszka Zyskowska-Biskup), kilkoro innych bohaterów i nade wszystko Edgar – Ziarenko piasku (Łukasz Bugowski). Słoń, Wilczek i Ziarenko piasku – dobrana kompania. Dodatkowo świetnie wypada gra wielkościami: Bugowski jako Ziarenko piasku jest aktorem (świetna rola!), Pistacjusz i Esa to lalki stolikowe, duża i mała. Wszyscy szukają sposobu, pokonując rozmaite przeszkody, by Księżyc z brzucha Pistacjusza wrócił na swoje miejsce na nieboskłonie i przywrócił zaburzony porządek w naturze, powrót odpływów i przypływów, radość z wycia do księżyca, czy choćby romantyczne spotkania w jego świetle.

 

 

Wielkie mi coś to spektakl lalkowy. I w pewnym sensie nie jest to utwór dramatyczny sensu stricto, tylko opowieść. Prowadzi ją Narrator Mikosza, cały w brązach i w brązowej przestrzeni swojego pokoju (ulubiony kolor Marty Guśniowskiej). Współczesne sztuki dla młodych widzów często są właśnie opowieściami. W odróżnieniu jednak od wielu inscenizacji, Guśniowska-reżyserka nie eliminuje narratora. Eksponuje go i pozwala mu prowadzić opowieść. Bohaterowie często powtarzają zdania, wypowiedziane wcześniej przez Narratora, najważniejsza jest jednak ich aktywna obecność na scenie, nawet jeśli nie mają tekstu do wypowiedzenia. To oni wizualizują narrację, rozwijają ja w mikroscenkach. To wymarzona przestrzeń dla lalkarza, ale musi on zaufać lalce. Nie zawsze tak się dzieje. Aktorzy-lalkarze mają to do siebie, że im więcej tekstu przychodzi im wygłaszać, tym mniejszą uwagę zwracają na animację. Zyskowska jako jeden z grupy Wilków mówi mało i od razu widać to w działaniach prowadzonej przez nią lalki. Jej Wilk III ma swój charakter, choć jak pozostałe jest stary, obszarpany i nie całkiem sprawny. Ale jego starość i powłóczenie nogami nie równa się ciągnięciu lalki po scenie. To właśnie jest sensem lalkarstwa. Pojawienie się po raz pierwszy na scenie Esa, młodego wilka, rozczochranego i zawadiackiego, w wykonaniu Jaroty łączy dwie cechy: bunt podbijany interpretacją tekstu (nie jest żadnym wilczkiem tylko wilkiem, nie ma łapek – tylko łapy), ale i butę w animacji. Jego pozowanie się w ramie małego obrazu, siadanie, wstawanie, opieranie się o ramę, krzyżowanie nóg – to piękne animacyjne działania. Grubaśny Pistacjusz, ze świecącą kulą księżyca w brzuchu, to lalka trudna, miękka, wymagająca nieustannej kontroli, ale w rękach Szczygielskiego atrakcyjna od początku do końca (np. jego gra czapką słonia). Najtrudniejsze zadanie miał chyba Bugowski w roli Ziarenka. Ma wprawdzie przyczepiony do prawego łokcia czarnego kostiumu jakiś biały maleńki kształcik (podobne pojawią się w pięknej scenie wirujących ziarenek w przestrzeni czarnego tła), ale buduje swoją rolę całkowicie aktorskimi środkami. I ten okruszek grany przez niego nie stanowi dysonansu wobec lalek innych bohaterów. Choć rzecz jasna tu wkraczamy całkowicie w sferę wyobraźni. I akceptujemy bez zastrzeżeń reżyserską koncepcję zderzenia lalek z aktorem. To działa.

Autorem scenografii jest Pavel Hubička. Pracował z Guśniowską przy poprzednim spektaklu reżyserki, Smacznego, proszę Wilka w bielskiej Banialuce i znamy go z ogromnej liczby spektakli zrealizowanych w teatrach lalek całej Polski. Hubička jest twórcą wyjątkowo atrakcyjnym, ale jeśli nie pracuje z wymagającym reżyserem, potrafi go utopić w setkach cudownych skądinąd pomysłów, nie zawsze jednak potrzebnych. Po doświadczeniu bielskim Guśniowska tym razem postawiła na swoim. Prawie. Przestrzeń zaprojektowana przez Hubičkę jest znakomita. Z pewnych rekwizytów można by jednak zrezygnować. Mam wątpliwości do korzeni obwieszonych drobiazgami (choćby zegarkami), a przede wszystkim chyba powinno się uprościć trzy ruchome konstrukcje zestawiane w rozmaitych układach w zależności od potrzeb, będące podłożem dla działań stolikowych lalek. Mają one nie tylko opuszczone boczne blaty, nigdy nie wykorzystane, ale zwłaszcza bogate środki, wypełnione mało widocznymi konstrukcjami, nigdy nie oświetlone i w gruncie rzeczy zbyteczne. Być może lepiej sprawdziłyby się lekkie ruchome blaty, które skoncentrowałyby naszą uwagę wyłącznie na działaniach lalek.

Lalki za to są wyśmienite. Z pewnością nie obeszło się tu bez silnej ingerencji Marty Guśniowskiej. Jeśli ktoś widział kiedyś tworzone przez nią samą lalki, wie, że mają konstrukcję tak wymyśloną, by spełniły każde zaplanowane przez autorkę-reżyserkę zadanie. Bodaj żaden współczesny scenograf tego nie zaprojektuje. Wymaga to bowiem całkowicie innego myślenia o lalce, bliskiego Guśniowskiej, obcego któremukolwiek ze scenografów. Ale taka współpraca Hubički z Guśniowską, jaką zaproponowali w Wielkie mi coś, to wyjątkowe partnerstwo w teatrze lalek: jest stylowo, atrakcyjnie i bardzo lalkowo.

 

 

Myślę, że na tak dobry efekt całości złożył się wysiłek wszystkich twórców i partnerów Marty Guśniowskiej: Piotra Klimka, niezawodnego kompozytora, opolskiego dźwiękowca Romana Otrząska, znakomicie ustawionych i prowadzonych świateł (Patryk Okos, Bernard Pyrek), precyzyjnie wydobywających lalki w lalkowym spektaklu, wyjątkowo udanych projekcji, zwłaszcza w scenie usiłowania zatrzymania przesypującego się piasku w klepsydrze (Marcin Pawełczak). Ale brawa należą się przede wszystkim Marcie Guśniowskiej. Nie za tekst nawet, choć nikt jak ona nie potrafi mówić z taką czułością, lekkością i jednocześnie bezwzględną akceptacją zarówno małych widzów, jak i dorosłych, o najtrudniejszych sprawach ludzkiej egzystencji, w których nurzają  się jej bohaterowie (starość, rezygnacja, śmierć, odmienność, a choćby cmentarny entourage). Brawa należą się Guśniowskiej za reżyserię właśnie. Pomijając jej własny wkład w ten spektakl, to ona zdecydowała o wyborze propozycji partnerów, to ona połączyła wszystkie elementy w tę absurdalno-magiczną całość. I to z pewnością nie jest metoda na powodzenie każdego lalkowego przedsięwzięcia teatralnego. Ale tu się złożyło w jednolity, świetny spektakl. Żadne niuanse, o których wspominałem, nie psują mojej generalnej opinii: Wielkie mi coś to ważne, piękne, mądre i atrakcyjne przedstawienie. Niech się gra!

 

Fot. Grzegorz Gajos/Archiwum OTLiA

Studnie światła

Trwa III edycja osobliwego festiwalu LasFest, tym razem zatytułowana „Mamy Wilka”, o którego pewnie nie aż tak trudno w solnickich lasach. Dagmara Sowa i Paweł Chomczyk, twórcy dobrze już znanej Grupy Coincidentia, mimo pandemii nie poddają się, publiczność nie zawodzi, bo Solniki 44 to adres, który silnie wpisał się w podlaską (a pewnie i znacznie szerzej) mapę kultury.

Tadeusz Wierzbicki, fot.: Flap People / Michał Strokowski

Wczoraj wieczorem wystąpił Tadeusz Wierzbicki – artysta wybitny, niepokorny, całkowicie niedopasowany do rzeczywistości, w której przyszło mu funkcjonować, w ostatnich latach bardzo rzadko oglądany, ale – z rozmaitymi przerwami – wciąż twórczy, poszukujący, nieprzerwanie od bodaj czterech dekad eksperymentujący z odbitym światłem. Zdecydowanie silniej jest znany w międzynarodowym środowisku lalkarskim i kto wie, może jako jedyny Polak mógłby się znaleźć na prestiżowej krótkiej liście lalkarzy świata. Tyle, że jak sam powiada, nie jest lalkarzem. Trzeba uszanować jego wolę. Rzeczywiście od lat porusza się na pograniczu sztuk, między teatrem, plastyką, poezją i muzyką, wyszedł jednak ze środowiska lalkarskiego, ukończył reżyserię w białostockiej Akademii Teatralnej, wystąpił pewnie na ponad setce festiwali teatrów lalek, głównie na świecie. We współczesnym, bardzo szeroko rozumianym lalkarstwie, z pewnością ma swoje miejsce, jak ongiś Tadeusz Kantor (choć sam też nigdy nie zaakceptowałby takiej kwalifikacji).

Wyjątkowość Tadeusza Wierzbickiego polega na tym, że od paru dziesięcioleci wymyśla on rzeczy nowe. Nie obrabia znanych konwencji, nie żongluje – nawet najsprawniej – powszechnie stosowanymi środkami. Odkrywa coś, czego nikt przed nim nie odkrył. A to w sztuce niezmierna rzadkość. Porusza się w sferze sztuki wizualnej, na jej niezwykle niszowym obszarze, którego bohaterem jest światło. Poeta światła.

Fot. Flap People / Michał Strokowski

Na LasFeście Wierzbicki wystąpił ze Studniami światła. To instalacja, rodzaj wystawy plastycznej, nie mająca wiele wspólnego z przedstawieniem teatralnym. Wykorzystuje maski świetlne, których zasadę artysta wymyślił przed laty, ale w tej oryginalnej aranżacji nabrały one nowych sensów i znaczeń. Wchodząc do solnickiej zaciemnionej stodoły-sali teatralnej widzimy cztery studnie światła ustawione w czworoboku. Są to mniej więcej trzymetrowej wysokości tuby, z centralnie podwieszonym źródłem światła u góry, o średnicy około dwóch metrów każda, obciągnięte podwójnym, białym i czarnym tiulem, na który padają refleksy świetlnych masek umiejscowionych wewnątrz tub. Każda jest oddzielna, każda jest inna, każda (za sprawą czarnych kawałków bristolu, umiejscowionych za lustrzaną folią) rzuca dodatkowo czarny cień na tiul, budujący jakby kompletną postać. Ponadto są one w ciągłym ruchu, wywoływanym drżeniem tiulu, choćby w wyniku ruchu powietrza czy przechodzenia zwiedzających. W każdej tubie jest mała szczelina pozwalająca zajrzeć do jej środka, obejrzeć zaplecze twórcze, warsztat artysty. Zaskoczeniem może być zobaczenie własnej twarzy, w normalnym lustrze ustawionym pod odpowiednim kątem w szczelinie. Nasza twarz, przecież też osłonięta maseczką, staje się jakby elementem instalacji. A sama instalacja wizją rzeczywistości, tej prawdziwej, nie artystycznie przetworzonej.

Oczywiście, nawet przyglądając się z bardzo bliska poszczególnym maskom świetlnym trudno dociec istoty ich konstrukcji. W płasko leżących wewnątrz tub prostokątach laminowanej folii lustrzanej, na które pada światło z góry, z pozoru nic nie widać, żadnych choćby zarysów twarzy. Może tylko jakieś zaznaczone na folii punkty, które w refleksie na tiulu uwidocznią oczy. Technika jest jednak znacznie bardziej skomplikowana, a uzyskane rezultaty są efektem niekończących się prób i eksperymentów. Owe lustrzane poliestrowe folie poddawane były rozmaitym działaniom artysty, zniekształcającym gładką powierzchnię folii. Najbardziej precyzyjnie o tym procesie twórczym pisał przed laty sam Tadeusz Wierzbicki: „Przeprowadziłem serię doświadczeń próbując ingerować w poliestrowe podłoża luster mechanicznie, tj. przez uderzenia różnymi narzędziami, wygniatanie punktów i linii, żłobienia, nacięcia, drapania itp., chemicznie, poprzez działanie rozpuszczalnikami na poliester oraz termicznie, przez nagrzewanie strumieniami powietrza o różnych ich temperaturze, szybkości przepływu powietrza, szerokości strumienia itd. i ochładzanie go na przemian, po wielokroć eksperymentując manualne formowanie uelastycznionego na chwilę podłoża lustra, by zbadać możliwości artystycznego kształtowania odbić kierunkowo rozproszonych oraz uzyskać i utrwalić obraz. Wokół stojącej lampy, rzucającej pierścień światła na posadzkę, ustawiłem równolegle do promieni świetlnych 10 samoocieniających się ekranów formatu A-4, później A-3, a pod nimi uformowane lustra. Światło odbijając się od krzywizn lustrzanych projektuje na ekranach obraz powstały wskutek nierównomiernego, kreowanego skupiania i rozrzedzania światła.”

Efekt tych działań jest zachwycający, tak jak solnicka instalacja Tadeusza Wierzbickiego. Na kilkudziesięciu metrach kwadratowych udało się uzyskać czyste piękno ludzkiego geniuszu. I jak we współczesnym teatrze, każdy wyczyta pewnie coś innego. Przemknie przez instalację przez kilka minut albo zatrzyma się na dłużej, zamyśli, podda oczarowaniu, pozwoli się uwieść urokowi  zjawiskowych masek, nas samych wśród nich, albo cieni krążących wokół nas, z reguły niewidocznych, a tu jaśniejących blaskiem odbitym w studni.

Doprawdy piękny wieczór na LasFest.

 

Fot. Michał Strokowski, Marek Waszkiel (bez podpisu)

KSIĄŻĘ I KRÓL

Rzadko miałem dotąd okazję oglądać spektakle dyplomowe studentów wrocławskiego Wydziału Lalkarskiego. Z tym większą przyjemnością spędziłem wczorajszy wieczór przed ekranem komputera, uczestnicząc w premierze online Księcia i króla Magdaleny Mrozińskiej w reżyserii Artura Dwulita. Był to dyplom studentów IV roku: Katarzyny Górskiej, Anny Karbowiak, Marceliny Kieres, Dominika Skwarka, Piotra Starczaka, Patrycji Szindler i Jakuba Szlachetki. W odniesieniu do przedstawień teatralnych streamingowe usługi stają się coraz bardziej popularne i choć coś tracimy jako widzowie, zwłaszcza nażywość zdarzenia, w konsekwencji energia aktorska w znacznej mierze umyka, nie przedostaje się na drugą stronę ekranu, ale – jeśli transmisja przygotowana jest profesjonalnie, a wrocławska taka była – korzyści uczestniczącego w spektaklu widza są zdecydowanie ważniejsze. I nawet taka namiastka teatru może dostarczyć niemałych emocji, zwłaszcza że widownia jest ogromna. Strona YouTube odnotowuje 760 wyświetleń, a to pewnie wielokrotność liczby szczęśliwców, którzy obejrzeli spektakl na miejscu.

            Na początek jedna uwaga: pamiętajmy o rozpisywaniu ról wykonawców. Młodych aktorów większość z nas widzi po raz pierwszy. Chciałoby się poświęcić im choć kilka słów, zwłaszcza że to ich dyplom i oni są najważniejsi. Nie wiemy jednak kto jest kim, nie znamy nawet imion wielu pojawiających się postaci scenicznych, bo nie wszystkie wymienione są w tekście. Podobną praktykę stosuje większość teatrów i nie mogę się nadziwić, że nie wywołuje to sprzeciwu aktorów, którzy przynależąc wprawdzie do zespołów, są jednak indywidualnościami. Chcą i powinni być rozpoznawalni, tymczasem – mimo że eksponują własne twarze – traktuje się ich jak zespół obsługi sceny. Z autoprezentacji studentów na fanpeage’u wrocławskiego wydziału wyłuskałem nieco danych: Katarzyna Górska (Wyrodna Karlica, Czarny Jeździec „i… zobaczycie sami”), Anna Karbowiak (Królowa Matka, Szczur), Marcelina Kieres (Lila „i… reszta będzie niespodzianką”), Dominik Skwarek (Stajenny, Karzeł, Generał), Patrycja Szindler (Czarodziejka, Kobieta z ekranu) i Jakub Szlachetka (Książę Filip). Żaden oficjalny anons spektaklu nie zawiera takich informacji. Szkoda.

            Autorką tekstu Księcia i króla jest Magdalena Mrozińska. Osobliwe to autorstwo, bo choć większość imion postaci scenicznych i wygłaszane kwestie wyszły spod pióra dramatopisarki, cały splot dramaturgiczny, przebieg zdarzeń, a i idea przewodnia przynależą Pierre’owi Gripariemu. Tę „inspirację” Bajką o księciu Pipo, koniu Pipo i księżniczce Popi zaznaczono wprawdzie tu i ówdzie, nie ma jej jednak na afiszu, nie ma na zapowiedziach reklamowych, nie będzie i w przyszłych zestawieniach dokumentacyjnych. Może to zresztą i dobrze. Miałbym wątpliwości, czy Gripari zaakceptowałby taką „adaptację”. Teksty, po serii pierwszych obrazów, enigmatycznych i zachęcających, w miarę rozwoju akcji stają się dość banalne, brakuje im poezji i magii, są nazbyt klipowe i wyświechtane, czego język Gripariego nie znosił. Tyle, że to kwestia do zupełnie innej refleksji, wymagającej głębszych rozważań i analizy, bo ogromnie częsta to praktyka w świecie dzisiejszych przedstawień dla dzieci. Mnożą nam się przysłowiowe „Czerwone Kapturki” rozmaitych autorów w repertuarze wielu teatrów, nie tylko lalkowych.

            Realizatorami wrocławskiego przedstawienia dyplomowego są artyści związani na co dzień z białostocką Akademią Teatralną. Warto to przypomnieć i podkreślić. Kiedy wreszcie definitywnie odeszli z rozmaitych funkcji twórcy szkół lalkarskich we Wrocławiu i Białymstoku, zaczęła się rzeczywista współpraca między dwiema polskimi uczelniami. Studenci odbywają wspólne warsztaty, wymieniają się pedagodzy, nie tak dawno temu Agata Kucińska przygotowała w Białymstoku Matki Piotra Rowickiego jako dyplom ubiegłorocznych dyplomantów, teraz Artur Dwulit wyreżyserował dyplom we Wrocławiu. I okazuje się, że mamy się czym wymieniać.

            Najsilniejszą stroną przedstawienia wrocławskiego wydaje mi się koncepcja reżysersko-plastyczna, znakomicie osadzona w przestrzeni scenicznej (scenografia i kostiumy Martyny Štěpán-Dworakowskiej). Przestrzeń jest czarna. Ograniczają ją dwie białe linie na podłodze, biegnące od kulis do środka sceny na przodzie. To miejsce gry. Z tyłu znajdują się trzy jednakowe, białe, ruchome prostopadłościany, mające jedynie tekturowe „plecy”, które – ustawiane w różnych konfiguracjach i uzupełniane dodatkowymi białymi rekwizytami (żyrandol, wieszaki, rama łóżka, ekran monitora, rozwieszone książki) – będą określały miejsce wydarzeń lub będą służyć działaniom aktorsko-animacyjnym. Siódemka aktorów ubrana jest w czarne, proste, ale i ogromnie atrakcyjne kostiumy: spodnie oraz rodzaj kamizelek z pomysłowymi aplikacjami z ponaszywanych zamków błyskawicznych. Wszyscy noszą białe sportowe obuwie. Są jednakowi, choć każdy jest inny. Ustawieni w pierwszym obrazie w połączonych ramach sugerują jakąś żywą instalację plastyczną. Atrakcyjną i nowoczesną. Ta instalacja zaczyna ożywać. Choreografia Tomasza Graczyka skupia uwagę. Aktorzy emanują sprawnością i młodością. Przybierają role: Królowa Matka (Anna Karbowiak) zakłada na szyję grube białe korale, Jerzy – Król Ojciec (Piotr Starczak) dostaje białą kryzę, w scenie snu dodatkowo szlafmycę. Wydają się szczęśliwi. Nie mają tylko komu przekazać dziedzictwa, stąd decyzja króla o wyprawie w podróż (z dworca snów), uruchamiającą znów cały zespół, będącą okazją do piosenki i spotkania z Czarodziejką (Patrycja Szindler). Czarodziejka jest pierwszą pojawiającą się lalką. To tylko maska trzymana przez aktorkę w jednej dłoni i doczepiony do niej kostium-przezroczysta folia, zakończony rękawiczką z niebieskimi szponami w drugiej. Tylko, a zarazem bardzo wiele. Kraina snu, zaznaczona teraz niebieskim światłem, uruchamia nierzeczywistą postać, nawet poruszającą się osobliwie. Folia przybiera rozmaite kształty, wypełnia się ruchem powietrza, faluje, płynie i niknie po chwili. Prosty chwyt – ładna rola.

            Czarodziejka przenosi króla Jurka do wielkiego sklepu z dziećmi, które dopiero się urodzą. Tu realizują się rodzicielskie kontrakty. Przestrzeń prostopadłościanów wypełnia się różnymi teatralnymi lalkami, różnych stylów i technik. Znów piękny obraz. W centralnym boksie, na wieszaku niczym huśtawce, pojawia się lalka księcia Filipa (Jakub Szlachetka), zwyczajny drewniak trzymany za głowę, łysą i nieco starczą. Jest w zasadzie znakiem. Warunki kontraktów rodzicielskich negocjują aktorzy. Filip akceptuje ofertę Króla Jurka, który przyrzeka podarować mu na piętnaste urodziny czerwonego konika. Znika błękitna czarodziejska poświata, wracamy do normalnego światła i dworsko-dziecięcych śpiewno- aktorsko-choreograficznych działań. Akcja spowalnia, teksty słabną, napięcie się wypala, wdziera się teatralna rutyna. Przerywa ją pojawienie się (zgodnie z obietnicą) czerwonego konika w 15. urodziny księcia. W roli źrebaka – czerwony rower. To ładny pomysł, choć troszkę z innej konwencji. Lalka Filipa zostaje usadzona w koszyczku na kierownicy, grający rolę aktor objeżdża na rowerze przestrzeń gry, wyruszając tym razem we własną podróż. To będzie podróż po dojrzałość. Zgubiwszy się, natknie się na zaborcze małżeństwo karłów – tintamareski (Katarzyna Górska, Dominik Skwarek), spotka Lilę (Marcelina Kieres) – podobną jemu zagubioną dziewczynkę, odwiedzi schronisko zagubionych dzieci (ładna aktorska scena), skąd uwolni inne dzieci, znajdzie przyjaciółkę, trafi do krainy tyranii (armia – posłuszeństwo, jedność, ojczyzna). Ta scena jest rozegrana w przedmiotach: bohaterowie (generał i jego podwładni) to młotek i rozmaite klucze, trzymane w rękach przez aktorów, perorujących już okrutnie naiwnie o wolności, bezpieczeństwie oraz wszelkich odmieńcach, innych (reprezentowanych przez wyimaginowanego smoka i jego zwolenników). Nawet w wymiarze edukacyjnym ten fragment spektaklu wydaje się podejrzanie infantylny. Tyle, że stąd wiedzie droga do biblioteki, a to jedna z najpiękniejszych scen w przedstawieniu.

            Biblioteki strzeże tajemnicza postać (Katarzyna Górska?) będąca osobliwością tego spektaklu. Chodzi głównie o konstrukcję lalki. To niby schemat jawajki, ale o specyficznej budowie. Animatorka leży na plecach, ma nogę podniesioną do góry tak, że twarzą staje się stopa ludzka. Na wysokości kostek założona jest niewielka opaska, do której przymocowane są ramiona lalki, podtrzymywane na drążkach przez animatorkę niczym jawajkowe czempurity. Postać ta może ulec metamorfozie. Stając na własnych nogach i błyskawicznie przesuwając opaskę z rękami pod kolano, teraz ono staje się głową, a stopa aktorki nogami lalki. Znakomity pomysł, doskonale wykonana etiuda i błyskotliwie rozegrana scena. Zwłaszcza że, chcąc poznać nagą prawdę zawartą w książkach, bohater musi wejść do biblioteki również nagi i wreszcie sprostać temu może drewniak Filipa. To błyskotliwa konstelacja koncepcji, myśli, technologii, animacji i aktorskiego wykonania.

Nie wiem, kto wymyślił tę lalkę. Po raz pierwszy widziałem ją w Polsce pewnie rok temu, w etiudzie białostockiej studentki Agnieszki Sawickiej. Przed laty eksperymentował z jawajką słynny rosyjski lalkarz Rusłan Kudaszow, ale chyba zasadę takiej animacji (nazwanej corps-castelet, „ciało jako parawan”) wymyślił Nicolas Gousseff, w słynnej szkole-studiu nieżyjącego już Alaina Recoing w Paryżu. Warto przy okazji pogłębić ten trop.

Wracając do spektaklu, w bibliotece (też atrakcyjnej w swojej prostocie) pojawi się jeszcze ładna lalka Szczura (Anna Karbowiak), spotkają się wreszcie Filip i Lila, i wszystko szczęśliwie dobiegnie końca. Drewniaki Lili i Filipa, teraz animowane z pomocą partnerów, nabiorą życia i atrakcyjności. A może to taka energia  płynąca z przesłania, że sami mamy decydować, jak budować nasz własny świat?

Tak czy owak nowy dyplom wrocławskich studentów przynosi więcej radości i satysfakcji niż niejedna teatralna premiera. To nowoczesny, atrakcyjny, różnorodny teatr form animowanych, chwilami bardzo wysmakowany, z wyjątkowo atrakcyjną przestrzenią sceniczną, nietuzinkowymi kostiumami, z nierutynową choreografią, piękną grą światła, sympatyczną muzyką, ciekawą aktorską obsadą i elementami animacji, na którą stać jedynie profesjonalnych lalkarzy. Doprawdy udana premiera.

 

Fot. Dariusz Kozłowski z FB Akademia Sztuk Scenicznych – Filia we Wrocławiu

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page