Zapamiętajmy: Zbigniew Poprawski

 

 

Kilka dni temu odszedł Zbigniew Poprawski – aktor Teatru Rapsodycznego Mieczysława Kotlarczyka, współpracownik Teatru Jednego Aktora Danuty Michałowskiej, dramatopisarz, lalkarz,  dyrektor katowickiego Ateneum w końcu lat 70., etatowy reżyser teatru lalek Banialuka w Bielsku-Białej i krakowskiej Groteski, w latach 60. i 70. jeden z najpopularniejszych w Polsce autorów sztuk dla dzieci, etnograf-amator, redaktor Ośrodka TV Kraków, zafascynowany muzyką i szeroko rozumianą obrzędowością, artysta wielu pasji. Miał dziewięćdziesiąt lat.

Jego nazwisko niewiele dziś mówi młodym lalkarzom. W XXI wieku rzadko już reżyserował, ostatni raz jesienią 2005 w Śląskim Teatrze Lalki i Aktora Ateneum w Katowicach, gdzie wystawił Wesołe historie Ewy Szelburg-Zarembiny, a kilka miesięcy później współpracował jeszcze raz z Danutą  Michałowską w Teatrze Szkolnym krakowskiej PWST. Sztuki Zbigniewa Poprawskiego, ongiś goszczące w repertuarach teatrów lalkowych całego kraju, dziś też trafiają na scenę sporadycznie. Warto go jednak zapamiętać, bo choć nie należał do leaderów polskiego lalkarstwa, miał swoje wielkie dni i okresy środowiskowych sukcesów.

Przed laty, na prośbę mojej żony przygotowującej wówczas książkę o dramaturgii lalkowej (Halina Waszkiel, Dramaturgia polskiego teatru lalek, AT, Warszawa 2013), Zbigniew Poprawski przystąpił do spisania swojego artystycznego życiorysu. Opisał wspomnienia ze swych najwcześniejszych lat, pierwszych spotkań z teatrem i młodzieńczych fascynacji. Jak wielu jego rówieśników, także Poprawskiego spotkanie z teatrem zapoczątkowała szopka. Miał cztery lata, kiedy w 1934 roku ojciec zaprosił szopkarzy do domu. „W Bożonarodzeniowym okresie w Krakowie roiło się od rozmaitych kolędniczych grup – przebierańców i szopkarzy, często murarzy, bezrobotnych w sezonie zimowym, dorabiających sobie twórczo. Ich szopki, jako budowlańców, mających praktycznie do czynienia z krakowską architekturą, bywały piękne i misterne. Przyszło więc dwóch – jeden animator, drugi harmonista, użyczający również głosu postaciom – z wielką, okazałą szopką. Po wokalno-muzycznym zbudowaniu nastroju, na dole ‘budowli’ rozsunęła się czerwona kurtynka… Na drewnianej scence z wydrążonymi rowkami (jak potem zauważyłem), żeby lalki mogły się zatrzymać i poczekać na kolejne postacie, rozpoczął się spektakl. Po zabawnych intermediach w slapstickowej konwencji, przyszła pora na kulminacyjny dramat Herodowy (Herod, Śmierć, Diabeł) z takim prawdopodobnie tekstem:

Herod: Moja Śmierciczko, nie bądź takiej złości / Dam ci złota, purpury, okryj chude kości.                            

Śmierć: Ja w purpurach nie chodziła i chodzić nie będę,/ A takim królom głowy ścinałam i ścinać będę.

I ciach! spadła głowa Heroda, dyndając na sznurku na zewnątrz proscenium.

Diabeł: Za swe niegodziwe zbytki / Choć do piekła, boś ty brzydki!

Proszę sobie wyobrazić emocje czterolatka, traktującego prymitywne kukiełki jak żywe osoby… Na szczęście harmonista zakończył spektakl wesołym krakowiakiem.”

„Aktorskie” epizody z teatrem w tle zapamiętał Poprawski także z okresu przedszkolnego, z Ochronki (przedszkola) im. Dzieciątka Jezus prowadzonej przez siostry zakonne, a już po wojnie  i uzyskaniu matury oraz kwalifikacji bibliotekarza-księgarza, w 1948 został przyjęty do Zespołu Żywego Słowa pod kierownictwem Marii Rokoszowej, działającego pod auspicjami Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”. W czteroosobowym zespole amatorów, w którym znalazł się i Zbigniew Cybulski, objeżdżał Kraków i południową Polskę, „zwalczając analfabetyzm i krzewiąc kulturę słowa” recytacjami Mickiewicza, Puszkina, Sienkiewicza i Prusa oraz państwowotwórczej prozy współczesnej.

W 1950 roku, jako dwudziestolatek, Zbigniew Poprawski trafił do krakowskiej Groteski Władysława i Zofii Jaremów. Zaczął się uczyć nowego zawodu – aktora-lalkarza. Był to wówczas bodaj najlepszy zespół lalkarski w Polsce, z Franciszkiem Pugetem, Stanisławem Rychlickim, Leszkiem Śmigielskim, Juliuszem Wolskim, Tadeuszem Walczakiem, Romaną i Stefanem Stojakowskimi, Alfredem Ryl-Krystianowskim, w zespole aktorskim – jak Poprawski – rozpoczynała niemal jednocześnie Leokadia Serafinowicz. Jaremów otaczała plejada artystów, z wybitnymi scenografami: Kazimierzem Mikulskim, Jerzym Skarżyńskim, Lidią Minticz na czele. Poprawski przez siedem sezonów w Grotesce przeszedł bez wątpienia prawdziwą edukację lalkarską. Uczył się gry rozmaitymi lalkami, występował w masce, poznawał lalkarskie rzemiosło z rąk mistrzów, uczestniczył też w bujnym i pełnym napięć życiu teatralnym Krakowa, zwłaszcza od momentu powstania Oddziału Lalkarskiego przy krakowskiej PWST. Zagrał (czasem mniejsze, czasem większe role) w kilku spektaklach Władysława Jaremy, które przeszły do historii. Był Żołnierzem w maskowych Nowych szatach króla, Lucjuszem w słynnych Igraszkach z diabłem, tytułowym Lwem w Sambo i lew, wystąpił w maskowej Babci i wnuczku, czyli Nocy cudów Gałczyńskiego, spektaklu, który zmienił myślenie o lalkarstwie w połowie lat 50., czy Orfeuszu w piekle Zofii Jaremowej.

 

 

W Grotesce lat 50. Poprawski poznał lalkarstwo wszechstronnie. Trudno powiedzieć, jakim był aktorem-lalkarzem. Lalkarskim rolom nie poświęcano miejsca w recenzjach, nikt z tamtejszego krakowskiego środowiska nie pokusił się o spisanie wspomnień, coraz mniej wśród nas świadków ówczesnych wydarzeń, a legendy, którymi się wciąż karmimy, rzadko wykraczają poza dokonania dyrektorów czy reżyserów. Tak czy inaczej, Zbigniew Poprawski, czy to z braku dostatecznej satysfakcji (wszak nie zajął w zespole Groteski miejsca pierwszoplanowego), czy to z tęsknoty za nowymi wyzwaniami, w sezonie 1957/1958 związał się z reaktywowanym przez Mieczysława Kotlarczyka Teatrem Rapsodycznym. Był aktorem Kotlarczyka przez kilka sezonów. Zagrał m.in. Odysa w Odysei, Księdza w Dziadach, Króla Marka w Dziejach Tristana i Izoldy, tu zaprzyjaźnił się i związał z Danutą Michałowską i odszedłszy w 1961 z Teatru Rapsodycznego współpracował z nią w zakresie reżyserskim w następnych latach.

W początku lat 60. Zbigniew Poprawski zainteresował się kolejną profesją – zadebiutował jako dramatopisarz. Na ministerialny konkurs na sztukę lalkową napisał Misie Ptysie. Jury, obok nagród dla Jerzego Jesionowskiego i Zbigniewa Wojciechowskiego (Która godzina?), przyznało trzy wyróżnienia, które otrzymali Leon Moszczyński (Złoty klucz), Juliusz Wolski (Chłopcy z ulicy Parkowej) i właśnie Poprawski. Wszystkie sztuki trafiły na scenę, ale sukces Misiów Ptysiów był wyjątkowy. Rzecz adresowaną do najmłodszych dzieci (a o ten repertuar zabiegali lalkarze najbardziej) już w 1964 wystawił Włodzimierz Dobromilski w szczecińskiej Pleciudze, a później znalazła się w repertuarze kilkunastu innych teatrów lalek. Zainteresowanie Poprawskiego repertuarem dla dzieci przyniosło w kolejnych sezonach dwadzieścia kilka sztuk jego autorstwa, wśród nich największą popularnością cieszyły się: Kotek Protek, Kaczka Działaczka, Turoń i Waluś, Żyrafa czy Tulipan, Chodzi Turoń, paszczą kłapie, Bal u króla Lula i inne.

Sukces dramaturgiczny Zbigniewa Poprawskiego, uzupełniający wcześniejsze doświadczenia aktorskie i lalkarskie, pchnął go bez wątpienia w stronę reżyserii. Wcześniej już zajmował się tą dziedziną we współpracy z Danutą Michałowską, w 1965 zadebiutował sam jako reżyser. W Teatrze im. Andersena w Lublinie wystawił Płaszcz Gogola we własnej adaptacji, ze scenografią Wandy Fik. W późniejszych latach kilkakrotnie wracał do tej realizacji, w Krakowie i Opolu. Jan Pieszczachowicz po krakowskiej premierze w 1967 roku pisał: „Lalki – z wyjątkiem radcy Baszmaczkina i krawca – są bez twarzy. Białe kule różnej wielkości, osadzone na mundurach, których rangę symbolizuje ilość guzików. Generał przypomina koszmarnego, egzotycznego pająka, z czaszką miedzianą, niby kopuła cerkiewki. W ten sposób znajdujemy się w świecie przerażająco anonimowym, gdzie poruszają się ludzie-marionety, zautomatyzowane, groźne w swym funkcjonowaniu… […] Efekty depersonalizacji, alienacji i obcości w królestwie carskiej hierarchii urzędniczej oddane są prawie bezbłędnie. Akcja rozgrywa się na różnych poziomach, a u szczytu wyłania się raz po raz bryła generała, niby idol, czuwający nad tym, aby nikt nie wymknął się swojemu przeznaczeniu.” Obrabowania Baszmaczkina z płaszcza dokonują „dwie ogromne ręce, nie należące do żadnej konkretnej postaci, ręce-symbole, obdzierające małego urzędnika ze wszystkich złudzeń.”

Mierzenie się z repertuarem dla dorosłych na scenach lalkowych nie było łatwe. Trudno było (jak i dziś!) przezwyciężyć powszechne postrzeganie lalkarstwa jako sztuki dla dzieci. Poprawski podjął w Banialuce jeszcze jedną próbę reżyserską na własnym tekście (Opowieści Lady Maybe), ale o sukces w tej kategorii nie było łatwo. Skupił się, jak niemal wszyscy ówcześni reżyserzy-lalkarze na repertuarze dziecięcym i w sumie zrealizował kilkadziesiąt spektakli w teatrach lalek całej Polski, inscenizując własne teksty i sztuki innych autorów.

Twórczością reżyserską zajmował się przez kilka dekad niezależnie od tego, czy związany był etatowo z teatrami lalek, czy też realizował kolejne swoje pasje, jak kilkuletni okres pracy w telewizji krakowskiej (1968-1972), gdzie prowadził swój program „Zwyczaje i obrzędy”, dokumentujący ludowe i wciąż wówczas żywe tradycje. Te wszystkie swoje pasje umiał łączyć w lalkarstwie właśnie. Ileż zwyczajów i obyczajów udało mu się wpleść w pisane sztuki dla dzieci: Turonie, Pucheroki, szopki, gwiazdorzy… Ileż takich motywów, coraz bardziej odchodzących tradycji, wykorzystał na scenach teatrów lalkowych w realizowanych spektaklach: Chodzi Turoń, paszczą kłapie, Hej z nogi na nogę, Na ten Nowy Rok, Wielka nowina, Z gwiazdą i Turoniem…

 

 

Największą sławę przyniósł mu chyba spektakl Baśń o pięknej Pulcheryi i szpetnej Bestyi Jana Ośnicy, wystawiony w Banialuce w 1972 roku, wraz z Jerzym Zitzmanem (scenografia) i Bogumiłem Pasternakiem (muzyka). Sięgnął do bardzo rzadko wykorzystywanych w polskim lalkarstwie marionetek zawieszonych na sztywnym drucie. Skupił się na precyzji w podawaniu tekstu, nieco naiwnego, choć mistrzowskiego w literackiej stylizacji, rysującego wyłącznie czarno-białe charaktery. Podkreślał pewną sielankowość iluzjonistycznej scenografii, ale budował jednocześnie fascynujący baśniowy świat, który zachwycał widzów. Prawdziwy teatr teatralny, magiczny. Irena Wosatka („konsekwentna w roli ‘pierwszej naiwnej’, z odpowiednim do niej czystym, łagodnym i pełnym słodyczy głosem”) i Henryk Ćmok („liryczny, z odcieniem heroikomicznym”) zagrali piękne role Pulcheryi i Bestyi. Poprawski wrócił do tej inscenizacji w Szczecinie, w dekadę później zrealizował jej nową wersję w Krakowie, tym razem ze scenografią Jana Polewki i muzyką Antoniego Mleczki. Ta wersja została zapisana przez krakowską telewizję i w 1983 przyniosła Zbigniewowi Poprawskiemu i Grotesce nagrodę jury na Telewizyjnym Festiwalu Widowisk dla Dzieci i Młodzieży oraz wielką nagrodę telewizyjnej publiczności dziecięcej. Milionowej publiczności!

 

 

Do Groteski, za czasów Fredy Leniewicz, Poprawski powrócił w latach 80. Przez kilka sezonów, do 1987, był etatowym reżyserem. Ta funkcja powoli zaczęła zanikać w strukturze teatrów lalek w nowej rzeczywistości. W latach 90. Poprawski reżyserował jeszcze w Rzeszowie, Kielcach, Katowicach. Sięgał często do własnych, choć nowych tekstów, ale popularności z lat 70. nie powtórzył.

Jeśli ktoś kiedyś pokusi się o obszerniejszy szkic o twórczości Zbigniewa Poprawskiego, trzeba będzie z pewnością sięgnąć i do rzeszowskiego spektaklu Hej z nogi na nogę, i będzińskiej Historii nie z tej ziemi i jamnik Doremi, białostockiego Teatru Garliekina i pewnie wielu innych przedstawień. Trzeba będzie prześledzić dokładnie jego twórczość dramatopisarską i zawarte w niej tropy prowadzące do wielu pasji artysty.

Tymczasem, zapamiętajmy tego twórcę. W tych dniach, kiedy wspominamy zmarłych, niech powrócą do nas lalkarze, którzy odeszli w minionym roku: Dagny Koczorowska-Kornacka z Pleciugi, Eliza Piechowska z BTL-u, Janusz Ryl-Krystianowski z Teatru Animacji, Maria Sowińska z Pinokia i Arlekina, Joanna Stasiewicz-Ignaciuk z Arlekina, Wiesław Zazula z Tęczy i oczywiście Zbigniew Poprawski. Pamiętajmy!

 

Portret Poprawskiego, fot. Jarema Pogwizd; czarno-białe zdjęcia pochodzą z Baśni i pięknej Pulcheryji, Banialuka 1972; fot. kolorowa – Baśń o pięknej Pulcheryi, Groteska 1982.

Teatr Janusza Ryla-Krystianowskiego

Odszedł Janusz Ryl-Krystianowski – aktor, a zwłaszcza reżyser przedstawień lalkowych, dyrektor Teatrów Animacji w Jeleniej Górze i Poznaniu, autor (także pod pseudonimem Maria Joterka) kilku sztuk dla dzieci, pedagog, bodaj ostatni już artysta w środowisku lalkarskim, którego dzieło zwykło się określać jego nazwiskiem: „Teatr Janusza Ryla-Krystianowskiego”. Był „Teatr Jana Dormana”, „Teatr Jana Wilkowskiego”, „Teatr Andrzeja Dziedziula”. Był i „Teatr Janusza Ryla-Krystianowskiego”. Nie zamknął on swojej karty wraz ze śmiercią artysty. Będzie istniał nadal, jak istniał zanim pojawiła się i długo trwała wyniszczająca i nieustępliwa choroba. „Teatr Janusza Ryla-Krystianowskiego” przetrwa nie tylko w pamięci kolegów czy widzów, myślę, że pozostanie w historii polskiego lalkarstwa.

Wielokrotnie pisano o tym teatrze. Istnieje nawet osobna publikacja Alicji Morawskiej-Rubczak Teatr Animacji Janusza Ryl-Krystianowskiego (Teatr Animacji, Poznań 2011). Sam też niejednokrotnie recenzowałem jego spektakle, a w 2012 poświęciłem mu cząstkę książki Dzieje teatru lalek w Polsce, 1944-2000 (Akademia Teatralna, Warszawa). Wykorzystam ją częściowo w tym miejscu, bo nie zmieniło się w ciągu ostatniej dekady moje myślenie o miejscu i roli tego twórcy.

Urodzony w 1943, pochodził czy nie z najsłynniejszej polskiej rodziny lalkarskiej. Ojciec jego, Alfred, był zasłużonym aktorem-lalkarzem krakowskiej Groteski, pedagogiem, tłumaczem sztuk lalkowych, domorosłym historykiem polskiego lalkarstwa. Stryj, Henryk, w powojennym lalkarstwie był jedną z najważniejszych osób, żona – Urszula Sękowska –aktorką łódzkiego Arlekina. On sam marzył po maturze o krakowskim Oddziale Lalkarskim Jaremy, ale trafił na czas likwidacji kierunku i musiał zadowolić się funkcją adepta w teatrze stryja, a potem, uciekając przed wojskiem, przypadkowymi studiami i wieloma zajęciami podejmowanymi dorywczo, ale życiowo koniecznymi.

 

W 1979 miał już za sobą i eksternistyczny egzamin aktora-lalkarza, i nawet egzamin reżyserski, a spektaklem Sen klowna według własnego scenariusza w łódzkim Pinokiu zwrócił na siebie uwagę nie tylko łódzkiego, ale i ogólnopolskiego środowiska teatralnego. Jerzy Panasewicz, recenzent łódzkiego dziennika pisał: „Ryl-Krystianowski mówi nam o trudno spełnianych marzeniach człowieka, o zalewie informacji, trudności porozumiewania się, zagrożeniu środowiska naturalnego, potwornościach wojny, narastającej spirali zbrojeń, słowem o wszystkich niemal ważnych i dramatycznych sprawach naszego czasu. Mówi o tym z przejęciem, protestuje szczerze”, choć przydałyby mu się nożyczki, „ostrzejsza selekcja własnych pomysłów”. Ale w Śnie klowna odkrywał jeszcze raz (choć dla siebie po raz pierwszy) możliwości teatru lalek, rezultaty spotkania żywego aktora (Tadeusz Wojan) z marionetką (animowaną przez Mieczysława Dyrdę). I tę drogę, te relacje aktorsko-lalkowe będzie rozwijał w kolejnych latach.

Nie satysfakcjonowała go praca aktora, a reżyserski sukces Snu klowna otworzył mu drogę do dyrekcji teatru. Na szczęście nie trzeba było mieć wówczas kilkuletniego stażu dyrektorskiego ani uniwersyteckich stopni, dyrektorem zostawało się z ministerialnego nadania i dobrych rekomendacji. Te z pewnością nie były problemem, zwłaszcza że był to czas solidarnościowej gorączki w Polsce, działy się niespodziewane rzeczy, jak choćby ta, że Andrzej Dziedziul rozstał się z założonym przez siebie Teatrem Animacji w Jeleniej Górze i opuścił kraj. Raptem kilka lat po uruchomieniu jeleniogórska scena pozostała bez szefa, bez programu, bez perspektyw. Objął ją Janusz Ryl-Krystianowski, choć z pewnością mierzył wyżej, ale właśnie tam, na uboczu wkrótce zaproponował nową jakość polskiego lalkarstwa lat 80.

Po Dziedziulu przejął teatr, jego nazwę i – po cząstkowym uporaniu się ze sprawami administracyjno-lokalowymi – wystartował z programem, jaki mało kto przed nim w ogóle zdecydował się sformułować. Był to jego Manifest Artystyczny: niezgoda na teatr lalek i lalkarza, zaś afirmacja aktora i teatru animacji, który tworzą – obok aktora – lalka i przedmiot. „Wyróżnia go od teatrów zwanych lalkowymi to, że chętnie korzysta z doświadczeń i tradycji teatru aktorskiego – uznając za słuszne, że podstawą sztuki teatralnej każdego rodzaju jest aktorstwo teatru dramatycznego – będąc jednocześnie w  o p o z y c j i  do niego, ponieważ  p r o g r a m o w o  posługuje się lalką i przedmiotem.”[1] Ryl-Krystianowski budował od zera: zespół, repertuar i styl swojego teatru, oparty – z konieczności, z racji niezwykle ograniczonej przestrzeni scenicznej w Jeleniej Górze – na aktorze. „Aktor stawał się postacią główną – mówił Ryl-Krystianowski – choć nie pierwszoplanową. Nie skrywał się za środki inscenizacyjne, nie chował w zapadni. Działał na niewielkiej przestrzeni otoczony tylko tym, co niezbędne. Dążyłem do tego, by pomimo swojej fizycznej obecności na scenie potrafił ‘schować się’ za kreowaną przez siebie postać.”

Egzemplifikacją tego stylu była inscenizacja Jasia i Małgosi Brzechwy (1984), ze scenografią Jana Zielińskiego. Pokazana w miesiąc po premierze na ogólnopolskim festiwalu lalkarskim w Białymstoku, zachwyciła najmłodszą i starszą widownię, ustaliła pewien wzorzec rozmowy teatralnej z dziecięcą publicznością i określiła pozycję Ryla-Krystianowskiego i jego Teatru Animacji. „Tę jedną z najstarszych i dość okrutną baśń – pisała Teresa Ogrodzińska – Brzechwa złagodził formą musicalu, uproszczeniem wątków, a także przeniesieniem akcji we współczesne nam czasy. Reżyser podjął zaproponowaną przez autora zabawę. Inscenizację oparł na prostym, ale bardzo teatralnym pomyśle. A pomysł dopracował w najdrobniejszych szczegółach. Podstawowy element pastelowo wesołej scenografii stanowi wielkie (wysokości dorosłego człowieka), funkcjonalnie zaprojektowane krzesło. Zamiast oparcia – zasłonka, pod siedzeniem – szuflady. Wzbogacone o boczne kurtynki rozszerza teren leśnych wędrówek Jasia i Małgosi. Też same kurtynki ozdobione błyszczącymi piernikami znaczą drogę do domku Baby Jagi, a jej domek uzyskuje się po doczepieniu do oparcia pomarańczowej markizy. Klatka, w której zamknięto rodzeństwo – to szuflady z okratowanym dnem, a piec Baby Jagi – wielka czerwona poducha zawieszona między nogami krzesła. Jaś i Małgosia są sympatycznymi, ruchliwymi pacynkami. Pozostali bohaterowie to odziani w luźne peleryny aktorzy w wyrazistych maskach oraz prowadzący przedstawienie Bajarz (doskonały Jerzy Pokrant).” Janusz Ryl-Krystianowski i jego uczniowie powtórzyli ten spektakl kilkanaście razy, w rozmaitych teatrach, gdzieniegdzie jest grany do dziś. To także miara jego sukcesu.

Po Jasiu i Małgosi przyszła kolej na Pierścień i różę Williama M. Thackeraya (1987), tym razem teatr porcelanowych figur, w którym silne miejsce zajmowali coraz lepiej wyrażający koncepcję przedmiotowo-aktorskiego teatru Ryla-Krystianowskiego aktorzy-animatorzy: m.in. Danuta Rej, Krzysztof Dutkiewicz, Lech Chojnacki, którzy będą stanowić już wkrótce podstawowy trzon jego zespołu. Andrzej Z. Makowiecki pisał po tym spektaklu, że „ta inscenizacja dowodzi, że między Spowiedzią w drewnie i Feliksem a Pchłą Szachrajką istnieje jeszcze bardzo dużo miejsca na kulturalny, dowcipny i prawdziwie artystyczny teatr lalek”. Ten artystyczny teatr powstawał też z inspiracji Ryla-Krystianowskiego. Zdzisław Rej, wówczas aktor jeleniogórskiego teatru, zrealizował niemal jednocześnie Koziołka Matołka Kornela Makuszyńskiego – jeden z najwspanialszych przykładów teatru przedmiotu w polskim teatrze lalek (1987).

Teatr Janusza Ryla-Krystianowskiego zyskiwał siłę i uznanie, Jelenia Góra – ze swoją maleńką scenką przyciągała zainteresowanie, stawała się jednym z najciekawszych lalkarsko miast polskich, mnożyły się zaproszenia, festiwalowe występy, zagraniczne wojaże, nic dziwnego, że kolejny spektakl Ryla-Krystianowskiego, O chłopie co wszystkich zwodził Ośnicy (1989) okazał się jego przedstawieniem pożegnalnym z Jelenią Górą. „Doszedłem do perfekcji w realizowaniu maleńkich spektakli – mówił Ryl-Krystianowski – a interesowały mnie już większe inscenizacje.” Był to rzecz jasna tylko jeden z powodów jego rozstania z Jelenią Górą. Odszedł ze znaczną częścią swojego zespołu artystycznego do Poznania, który doświadczył wówczas prawdziwej rewolucji.

W Poznaniu żyła już tylko legenda czasów Serafinowicz i Wieczorkiewicza, ale tą legendą wciąż jeszcze wszyscy się karmili. Teatr od lat borykał się z artystycznym uwiądem, lecz rewolucji nikt się nie spodziewał. Ani wewnątrz teatru, ani w mieście. Pojawienie się Janusza Ryla-Krystianowskiego od początku sezonu 1989/1990, błyskawiczna zmiana nazwy starego i zakorzenionego w poznańskiej tradycji Marcinka na Teatr Animacji, wyrzucenie niemal z dnia na dzień zastanego repertuaru teatralnego przez nowego dyrektora – wszystko to uruchomiło falę protestów, niechęci, a choćby tylko milczenie i nieukrywaną obojętność. Jeden z najciekawszych wówczas reżyserów lalkowych, autor niezwykłego sukcesu jeleniogórskiego Teatru Animacji, twórca obdarzony siłą i autorytetem – natrafił na mur. Poznań przez kilka lat mocował się z nową koncepcją teatru przyniesioną przez Ryla-Krystianowskiego, długo nie mógł mu zapomnieć przekreślenia dorobku kilku dziesięcioleci pracy jego poprzedników, ale ostatecznie zaakceptował nową formułę teatru lalek. Być może pomógł w tym Ośrodek Sztuki Dziecka, wyrosły z idei zaszczepionej przed laty przez Leokadię Serafinowicz, zorientowany jednak na współczesny nurt sztuki dla dziecka, nowoczesny w działaniach i nierewolucyjny zarazem.

Ryl-Krystianowski stopniowo rozwijał swój własny styl teatralny, sformułowany w Jeleniej Górze, precyzował go i doskonalił. Był on połączeniem gry aktorskiej oraz współistnienia na scenie przedmiotu, formy plastycznej czy lalki, poddawanych rozmaitym zabiegom animacyjnym. Teatr Ryla-Krystianowskiego był silnie skonwencjonalizowany, pedantycznie precyzyjny, wirtuozersko sprawny ruchowo, rytmicznie i choreograficznie. Ten nowy program opierał się początkowo na repertuarze jeleniogórskim: Jasiu i Małgosi, O chłopie co wszystkich zwodził i innych sprawdzonych inscenizacjach: Tygrys Pietrek, Pierścień i róża, Szałaputki, Smok i sok. Twórca realizował je też niejednokrotnie poza własnym teatrem. Wkrótce jednak, w Poznaniu właśnie, sięgnął do zupełnie nowego repertuaru, skoncentrowanego na relacjach dziecko-dorosły i zachęcającego do niezwykle poważnej rozmowy na ten temat, rozmowy bardzo współczesnej, trudnej i odtąd (aż do dziś) wkraczającej coraz wyraźniej w programy repertuarowe wszystkich teatrów.

W Teatrze Animacji zapoczątkował go jeden z najbardziej wyrazistych spektakli Ryla-Krystianowskiego Ribidi, rabidi, knoll (1994), oparty na scenariuszu Katarzyny Grajewskiej i Tadeusza Pajdały (odtąd stałych partnerów reżysera), wykorzystującym głównie XIX-wieczne popularne wierszyki dla dzieci (m.in. Konopnickiej, Jachowicza czy Bełzy). „Mama, tata, babcia, dziadek, ciocia, wujek-ksiądz. Rodzinny portret dziewiętnastowiecznych wychowawców wzięty w cudzysłów kabaretowej konwencji i przeniesiony w naszą codzienność – pisała Ewa Obrębowska-Piasecka. – Dydaktyka pełna koszmarków sprzed stu z górą lat – która śmieszy, ale też przeraża. Dorośli widzą na scenie siebie, a dzieci dorosłych – jak żywych.” Rewelacyjnie sprawny wokalnie i choreograficznie zespół aktorski bawiący się szmacianymi lalkami, przerywało kilkakrotne powracające z nagranego off-u dziecięce „ribidi, rabidi, knoll” – wołanie o dostrzeżenie prawdziwego dziecka, które rzeczywiście pojawi się w finale.

To przedstawienie ostatecznie potwierdziło pozycję Janusza Ryla-Krystianowskiego na polskiej scenie lalkowej. Był to teatr wymierzony w stereotypy (edukacyjne i światopoglądowe), ironiczny, chwilami groteskowy, silnie absorbujący wątki rewiowo-kabaretowe, ale też mądry, akcentujący przede wszystkim podmiotowość dziecka. Repertuar teatru Ryla-Krystianowskiego oscylował odtąd pomiędzy klasyczną baśnią i baśnią współczesną, oraz współczesną dramaturgią dla dzieci i młodzieży. Właśnie w poznańskim teatrze, za sprawą Ryla-Krystianowskiego, ta dramaturgia pojawiła się czy nie najwcześniej i zagościła na stałe: Izabela Degórska, Marta Guśniowska, Malina Prześluga, Robert Jarosz… Środki teatralne stosowane przez twórców Teatru Animacji, zwłaszcza jego dyrektora artystycznego (ale i niemal stałych partnerów: scenografa Jacka Zagajewskiego, choreografa Władysława Janickiego i kompozytora Roberta Łuczaka), który nadawał teatrowi indywidualne piętno, osadzone były z jednej strony w swoistej eleganckiej staroświecczyźnie, z drugiej – oparte na wyrazistej grze aktorskiej zespołu Teatr Animacji.

Coraz większą uwagę koncentrował też Ryl-Krystianowski na młodzieżowej widowni. Od Ja, Feuerbach Dorsta, poprzez Burzę Shakespeare’a, Króla Mięsopusta Rymkiewicza, po Jeża wg Kotowskiej czy Proces o cień osła Dürrenmatta. Większość tych spektakli obejrzało  niewielu pozapoznańskich widzów, a i w samym Teatrze Animacji nie trafiały zbyt często do repertuaru. Obszerne analizy wielu spośród nich opublikowała Alicja Morawska-Rubczak i zainteresowanych odsyłam do wspomnianej już jej publikacji. Nie wszystkie zresztą pewnie przetrwałyby próbę czasu.

Przedstawienia powstają w konkretnej rzeczywistości i upływający czas nie zawsze jest im łaskawy. Przekonaliśmy się o tym wspólnie, kiedy w dekadę po premierze postanowiliśmy wrócić do Króla Mięsopusta. Objąłem wtedy Teatr Animacji po Januszu Rylu-Krystianowskim, choć bez wątpienia wbrew jego woli i marzeniom. Ale… teatr od dawna nie był już rozpędzoną maszyną, niemal nie opuszczał siedziby, w repertuarze dominowały wznowienia, a interesujące nowe propozycje nie zdobywały zainteresowania publiczności. Większość kolegów domagała się zmiany, a i miasto bardzo na nią naciskało, natychmiastowo! Nie mogłem, ale i nie chciałem rozstawać się z moim poprzednikiem w trakcie sezonu, zaplanowanego przez niego, zwłaszcza że miał zamknąć sezon premierą Węża Marty Guśniowskiej. Zachęcany przez aktorów zgodziłem się na powrót do Króla Mięsopusta właśnie. Reżyser nadzorował nawet próby, aktorzy włożyli w przygotowania niesamowitą ilość pracy i energii, a zagraliśmy… bodaj dwa razy!

 

Janusz Ryl-Krystianowski, po utracie własnego teatru, szczęśliwie nie znalazł się w próżni. Miał już mistrzowską pozycję środowiskową od lat i zaproszenia do reżyserii płynęły z różnych stron Polski. Nie wszędzie chciało mu się podróżować. Wiele lat wcześniej wielokrotnie zapraszałem go do BTL-u, ale odmawiał. Za daleko – mówił. Po poznańskim Wężu (2014), ostatnim spektaklu w Teatrze Animacji, zrealizował jeszcze w Polsce siedem premier. I zawsze był to uczciwy, profesjonalny, dobry teatr.

Z wiekiem zbliżał się nawet na nowo do bardziej tradycyjnego lalkarstwa, z animowaną lalką jako podmiotem spektaklu. Znakomity przykład tej konwencji zaproponował w Złotym kluczu Ośnicy zrealizowanym w 2012 roku w bielsko-bialskiej Banialuce. Po całym kraju rozniósł się szerokim echem sukces tej inscenizacji. To była jakby coda „Teatru Janusza Ryla-Krystianowskiego”. Przez całe twórcze życie szukał dla lalkarstwa osobnego miejsca pomiędzy aktorstwem i teatrem animacji. Przez ćwierć wieku taki teatr z wielkim powodzeniem uprawiał. Ale w gruncie rzeczy był lalkarzem, jak jego ojciec, stryj, żona, syn, synowa, wnuczka. I w gruncie rzeczy w Złotym kluczu do klasycznego lalkarstwa powrócił.

A kiedy dwa dni temu sam stanął przed św. Piotrem i niebieską bramą, zapewne rozbrzmiały się wszystkie dzwony i rozpoczął prawdziwy sezon niebiańskiego Teatru Janusza Ryla-Krystianowskiego.

__________

[1] Tekst manifestu opublikował „Teatr Lalek” 1990, nr 1, s. 22.

Zdjęcia ze zbiorów Instytutu Teatralnego w Warszawie,  Teatru Animacji w Poznaniu i Teatru Lalek Banialuka w Bielsku Białej oraz własnego archiwum wykonali: A. Tworkiewicz, J. Wiktor, W. Grzelak, A. Bernard, K. Bernard, J. Zagajewski, D. Dudziak.

Planeta Einsteina

 

Doprawdy interesująco zaczyna się kolejny pandemijny sezon w polskim teatrze dla dzieci i młodzieży. Po udanych dyplomach studenckich (PandemiJa w białostockiej Akademii Teatralnej oraz Książę i Król we wrocławskiej Akademii Sztuk Teatralnych), po zaskakującej – bo pierwszej od dość dawna atrakcyjnej – premierze w Białostockim Teatrze Lalek (Piaskownica), wczorajsza Planeta Einsteina, powstała w koprodukcji Teatru Animacji w Poznaniu i Teatru Lalki i Aktora Kubuś w Kielcach, być może zapowiada rzeczywiście coś nowego. Wprawdzie wciąż jesteśmy silnie przywiązani (jak przystało na repertuarowe teatry) do dominujących w przedstawieniach literackich narracji, ale zasadniczo powiększa się przestrzeń artystycznej kreacji. Coraz silniej do głosu dochodzą i inne elementy wielotworzywowej struktury dzieła teatralnego: plastyka, muzyka, światło, nowe technologie i materiały, w rękach aktorów-animatorów lub w ich przestrzennej obecności scenicznej nabierające samodzielnych wartości, sensów i znaczeń.

               Planeta Einsteina jest wizualno-muzyczną ucztą. Na pięćdziesiąt minut przenosi nas w fascynujący świat niby-kosmicznej rzeczywistości, wciąż zaskakuje i nie pozwala odetchnąć. A to z powodu kostiumów i form przestrzennych Katarzyny Proniewskiej-Mazurek, a to za sprawą niebywałej atrakcyjności gry światła wykreowanego przez Prota Jarnuszkiewicza, a to osobliwego elektronicznego instrumentarium muzycznego czy może bardziej przestrzeni dźwiękowej skomponowanej przez Jerzego Bielskiego, ale inicjowanej, ożywianej i ogrywanej także przez aktorów, a to z racji osobliwej kreacji postaci scenicznych, budowanych na styku działań aktorów i rozmaitych świetlnych projekcji zaproponowanych przez Przemysława Żmiejko. Aktorzy (Anna Domalewska/Julianna Dorosz, Krzysztof Dutkiewicz, Aleksandra Leszczyńska, Marcin Ryl-Krystianowski, Mateusz Barta i Błażej Twarowski/Marcin Chomicki) wydają się świetnie odnajdywać w tej osobliwej przestrzeni, współgrają z postlalkowym lalkarstwem Planety Einsteina, choć zaznaczają tylko swoje postaci, nie mając zbyt wielu okazji do ich rozwinięcia i pogłębienia.

 

              Nad całością spektaklu czuwa Robert Drobniuch, reżyser, który z pewnością wpisze ten spektakl pomiędzy najciekawsze swoje realizacje, choć myślę, że standardowe wymienianie wyłącznie jego nazwiska w skrótowych zapisach poznańskiej premiery jest dużą niezręcznością. Oczywistą jest sprawą, że w rękach Drobniucha kształtował się ten spektakl, on go zainicjował i zaprosił innych artystów do współpracy. On wreszcie nadał mu ostateczny kształt, który zobaczyliśmy na wczorajszej premierze. Świetna, zwłaszcza inscenizacyjna robota. Nic do wyrzucenia, skrócenia, przekomponowania. Ale, jak rzadko kiedy, Planeta Einsteina jest efektem wspólnego wysiłku wszystkich realizatorów, stąd też starałem się w tej refleksji nie pominąć nazwiska żadnego współautora.

               Pominąłem jedno, Elżbiety Chowaniec, autorki tekstu sztuki. Nie miałem okazji go przeczytać (czy w ogóle był publikowany?), nie wiem, czy w wersji scenicznej uległ (i ewentualnie jakim) zmianom czy przeróbkom. Mogę go oceniać jedynie na podstawie usłyszanego w spektaklu tekstu i nie będzie to życzliwa ocena. Tekst wydaje się dość banalny. Czy warto wybierać się na inną planetę, by zrozumieć ziemskie, dość zwyczajne problemy? Może tak, bo oglądamy go my, Ziemianie, którzy nie umiemy sobie poradzić z własnymi sprawami. Ale cała dramaturgia jest ogromnie cienka, konflikt niejasny i właściwie nawet bohaterów niespecjalnie interesuje, postaci są naiwne i wzbudzają niewielkie (jeśli w ogóle) emocje. Pozostaje mi wierzyć, że na poziomie małych dzieci (bohaterem jest ośmiolatek o przydomku Einstein, którego do celu przeprowadza prawdziwy Einstein, żyjący w kosmosie) reakcja widzów będzie inna, że przedstawionymi zdarzeniami przejmą się głębiej i bezpośrednio. Jeśli jednak nawet tak będzie, słabość dramaturgiczna (a i literacka) Planety Einsteina wyeliminuje widza dorosłego. I tego bardzo mi szkoda. Bo jakość artystyczna widowiska zasługuje na uwagę znacznie większego spectrum publiczności niż tylko dzieci we wczesnoszkolnym wieku. Rezygnując z wielopoziomowości literackiej warstwy przedstawienia, niepotrzebnie ograniczamy jego odbiór. Na dodatek jest tu jedna kwestia dość osobliwa, nawet w spektaklu dla dzieci. Głównego bohatera gra aktorka (widziałem wersję z Anną Domalewską), choć – mimo uniseksowego kostiumu – widać i słychać że jest kobietą. Dziwnie brzmią w jej ustach wszystkie kwestie wypowiadane w rodzaju męskim. Na zmianę płci bohatera nie zgodziła się autorka? Nie przyszedł reżyserowi taki pomysł do głowy? Nie rozumiem. O ileż ciekawiej (i aktualniej) wyglądałyby relacje między dziećmi-bohaterami scenicznymi, gdyby dwójkę planetarnych chłopców uzupełniła Ziemianka-dziewczynka, zwłaszcza że od Marii Curie-Skłodowskiej nikomu o zdrowych zmysłach nie przychodzi odmawiać kobietom naukowych pasji, a i piłkarskie zainteresowania (jeden z ważniejszych wątków „konfliktu”  w spektaklu) nie są im obce.

               Tak czy inaczej w Poznaniu powstał atrakcyjny spektakl: nietuzinkowy, wyjątkowo piękny wizualnie, świeży i na swój sposób nowatorski, mimo że wykorzystane elementy (pleksiglasowe szyby, folie, usztywnione tkaniny, karton, ledowe światełka czy zgrabnie osłaniane żarówki) znajdują się na wyposażeniu każdej pracowni teatralnej. Po raz kolejny okazało się, że o jakości artystycznej decydują nie użyte środki, ale wyobraźnia twórców, która może zbudować magiczny świat niemal z niczego. Spektakl Roberta Drobniucha buduje taki magiczny świat. Nie chcemy go opuszczać. Chciałoby się powiedzieć: niech trwa!

                I z żalem tylko odnotować wypada, że rozmaite techniczne komplikacje uniemożliwiły teatrowi przeprowadzenie transmisji także drugiej, dzisiejszej premiery, z poznańską obsadą. Byłaby wyjątkowa okazja do porównania i większego skupienia się na aktorach, choć wydaje się, że nie na ich grze opiera się uroda Planety Einsteina. Jednocześnie bez nich, ta planeta po prostu by się nie urodziła. Są jej immanentną częścią.

 

Fot. Bartek Warzecha

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page