Wayang po polsku

Pierwodruk: Marek Waszkiel, TEATR 2021, nr 4, ss. 80-82.

 

Wkład polskich uczonych w badanie światowego teatru lalek czy teatru w ogóle nie jest może imponujący, ale od czasu do czasu pojawiają się nowe publikacje zaznaczające  naszą obecność na arenie międzynarodowej. Dość przypomnieć dla przykładu fundamentalne angielskojęzyczne dwutomowe wydanie A History of European Puppetry Henryka Jurkowskiego (The Edwin Mellen Press 1996, 1998), tegoż Jurkowskiego Métamorphoses. La marionnette au XXe siècle (IIM 2000, wyd. II IIM, L’Entretemps 2008), czy znakomite  Marionnettes et masques au coeur du théâtre africain Olenki Darkowskiej-Nidzgorski i Denisa Nidzgorskiego (IIM, Sepia 1998). Prace Jurkowskiego szczęśliwie po latach zostały wydane po polsku. Mamy też kilka ważnych polskich publikacji o teatrze na świecie, choćby Estery Żeromskiej dwutomowy Japoński teatr klasyczny (TRIO 2010). A teraz Marianna Lis opublikowała książkę Wayang. Jawajski teatr cieni, która ukazała się jako 29. tom serii „Studia i monografie” Polskiego Instytutu Studiów nad Sztuką Świata (Wydawnictwo Tako, Warszawa-Toruń 2019).

            Indonezyjski wayang jest jedną z najstarszych na świecie form teatralnych. Jego najsłynniejszą odmianą jest właśnie wayang kulit, teatr cieni, któremu przede wszystkim poświęcona jest książka Marianny Lis. Wayang kulit, posługujący się płaskimi skórzanymi lalkami cieniowymi, wraz z wayang klitik (płaskie drewniane lalki cieniowe) oraz wayang golek (trójwymiarowe drewniane lalki, w Polsce nazywane jawajkami) w 2003 zostały wpisane przez UNESCO na światową listę arcydzieł ustnego i niematerialnego dziedzictwa ludzkości. W zamian za uznanie, UNESCO zażądało od Indonezyjczyków zachowania tradycji wayangu, co z pewnością wzmocniło podtrzymywanie tego gatunku, ale i bez tego wymogu kultura wayangu, zwłaszcza wobec wielu innych tradycyjnych form lalkarskich na świecie, ma się nadspodziewanie dobrze. Najbardziej zaskakujące jest to, że wayangi nie tylko wciąż funkcjonują w swoich tradycyjnych formach, ale podlegają jednocześnie nieustannym przeobrażeniom, wchłaniają nowe formy, przybierają nowe kształty, łącząc tradycję ze współczesnością. To tak, jakbyśmy dziś mieli oglądać polską szopkę, ongiś – przez niemal pięć wieków – popularną i dość powszechną, zmieniającą się i różnorodną, w naszych czasach kompletnie zapomnianą i nieistniejącą.

            Marianna Lis zafascynowała się kulturą wayangu przed mniej więcej dekadą. Studiując wiedzę o teatrze w warszawskiej Akademii Teatralnej, uzyskała stypendium rządu indonezyjskiego, przez rok poznawała praktyczne tajniki sztuki lalkarskiej w Instytucie Sztuki Indonezyjskiej w Surakarcie, uczyła się techniki animacji, budowy i wytwarzania lalek teatru cieni, malowania zwojów wayang beber, najstarszej odmiany wayangu, poznawała jego historię, a zwłaszcza środowisko twórców zajmujących się wayangiem. Efektem tych badań była praca magisterska o wayangu w Akademii Teatralnej i decyzja o podjęciu studiów doktoranckich w Instytucie Sztuki PAN, by temat ten rozwijać i pogłębiać. Książka Wayang. Jawajski teatr cieni, będąca rozprawą doktorską autorki, jest podsumowaniem szeregu prac badawczych: terenowych, naukowych i artystycznych, prowadzonych na przestrzeni ostatnich lat podczas wielokrotnych pobytów w Indonezji, ale też kwerend muzealnych, archiwalnych, bibliotecznych w rożnych krajach, dziesiątków spotkań i warsztatów z twórcami wayangów, studiów teatralnych, lalkarskich i muzykologicznych, i wreszcie własnej praktyki artystycznej, w roli dalanga czy muzyka (gamelan).

            Światowa literatura naukowa na temat wayangów jest ogromna. Autorka dokonuje jej cennego przeglądu, wskazując na zasługi Matthew Isaaca Cohena, który odniósł się także do dokonań Richarda Teschnera – austriackiego artysty, który sto lat temu spopularyzował trójwymiarowe lalki wayang golek w Europie, odwołuje się do podstawowej adnotowanej bibliografii wayangu Victorii M. Clary van Groenendael z 1987 roku, omawiającej ponad 550 publikacji o wayangu poczynając od końca wieku XVIII, zawierającej też klasyfikację rozmaitych odmian (kilkudziesięciu!) indonezyjskiego teatru cieni. Wśród prac ostatnich dekad podkreśla ustalenia autorów amerykańskich, Jana Mrázka, Kathy Foley oraz badaczy indonezyjskich, odnoszących się głównie do filozofii wayang kulit i przemian, jakie się w nim dokonują. Zajmujący jest opis stanu badań nad teatrem i sztuką indonezyjską w polskiej tradycji, poczynając od botanika Mariana Raciborskiego z końca XIX wieku, przez m.in. Michała Mariana Siedleckiego, Tadeusza Bilińskiego, Janusza Kamockiego, pionierską bibliografię prac dotyczących Indonezji i Malezji Macieja Klimiuka, aż po najmłodsze pokolenie badaczy. Korzysta ono szeroko z programu stypendialnego rządu Indonezji, do którego Polska przystąpiła w 1995 roku, umożliwiającego podjęcie semestralnych czy rocznych studiów w indonezyjskich uczelniach, dających szansę nauczenia się języka i zafascynowania tamtejszą kulturą.

            Tom Marianny Lis zawiera wielce porządkujący, skrótowy, przejrzysty i doskonale napisany rozdział rysujący tło historyczne, dający generalną panoramę Indonezji, z jej terytorialnym rozproszeniem, kulturowo-etnicznym bogactwem, a też dziejami Jawy, będącej początkowo pod wpływem kultury indyjskiej (I-IV wiek), później chińskiej, przeżywającej rozkwit w okresie hindu-jawajskim (od VIII wieku), islamizacją Jawy poczynając od wieku XV, wreszcie okresem kolonialnym (XVII-XX wiek), aż do proklamowania niepodległości w 1945 i skomplikowanych dziejów Indonezji w okresie rządów prezydentów Sukarno i Suharto.

            Zasadnicza partia publikacji Wayang. Jawajski teatr cieni podzielona została na dwie części: Tradycja (I) i Współczesność (II). Część poświęcona tradycji omawia źródła wayang kulit, precyzuje funkcję dalanga – lalkarza, jednoosobowego wykonawcy wayangu, swoistego reżysera, ale też przewodnika duchowego i nauczyciela, omawia lalki cieniowe, stronę muzyczną spektaklu (gamelan) oraz strukturę przedstawienia, uwzględniającą konstrukcję przestrzeni wayang kulit, przebieg spektaklu i jego podstawowe części: pathet nem, pathet sanga i pathet manyura.

Źródła wayang kulit nie są jasne, giną w mrokach dawnych jawajskich rytuałów, praktyk inicjacyjnych, ale też w korzeniach indyjskich lub chińskiej tradycji, gdyż teatr cieni znany jest w wielu obszarach Azji Południowej i Wschodniej, i wszędzie tam opiera się na wątkach z Mahabharaty i Ramayany – pan-azjatyckiego cyklu opowieści sięgających IV-II wieku p.n.e. Autorka w brawurowy sposób prezentuje rozmaite koncepcje pochodzenia wayang kulit, wzmiankuje najstarsze źródła, przedstawia kolejne argumenty, podkreśla istotne elementy struktury wayangu odnosząc się i do starojawajskich kakawin, i zapisków literackich, i terminologii wayangu (oraz jego źródłosłowia). Okres kolonialny z jednej strony usystematyzował zjawisko wayang kulit, zbudował jego poetykę normatywną, ale też ją uprościł, wtłoczył w swoiście pojmowaną egzotykę i na długo spopularyzował rozumienie wayang kulit bardziej w kategoriach etnograficznych niż esencji jawajskiego mikrokosmosu. Autorka precyzyjnie śledzi i omawia przemiany w rozumieniu wayang kulit, jego roli, znaczenia, stopniowej kodyfikacji lakonów,  aż do odrzucenia uznawania jawajskiego teatru cieni za sztukę prymitywną i zdegenerowaną. W XX wieku nastąpiła nawet jego instytucjonalizacja, uruchomiono szkoły kształcące dalangów i instytuty naukowe zajmujące się teatrem cieni.

W części poświęconej współczesności Marianna Lis skupia się na prezentacji wszelkiego rodzaju innowacji w sztuce wayang kulit w perspektywie XX i początków XXI wieku. W niepodległej Indonezji okresu powojennego związane to było zwłaszcza z propagandowym wykorzystywaniem wayangu, który – podobnie jak inne gatunki sztuki – stał się częścią polityki i uległ licznym przekształceniom. Nowy styl, wayang suluh, przywoływał rzeczywistych ówczesnych bohaterów, polityków i żołnierzy uczestniczących w uzyskaniu niepodległości Indonezji. Zastąpił go nieco później wayang Pancasila, wreszcie kolejne odmiany. Autorka skrupulatnie je omawia, podąża za kierunkami rozwoju wayangu, nawet jeśli oddala się on od ściśle teatralnej formy. Tak będzie z ogromną popularnością radiowej wersji wayangu, później odmian telewizyjnych, obecnych i popularnych aż do dnia dzisiejszego. Szczególnie interesujące są partie pracy poświęcone częściom wayang kulit nazywającym się limbukan i gara-gara, zatem tym miejscom przedstawień, które dają okazję do improwizacji dalanga, więc i rozmaitych odniesień do rzeczywistości realnej, zachowań społecznych, przyzwyczajeń kulturowych, z którymi dalang podejmuje dyskusję (kontrola urodzeń, edukacja, niezależność kobiet etc.), czasem będąc wyrazicielem oficjalnej polityki państwa, czasem – własnego światopoglądu i tradycyjnego rozumienia harmonii dobra i zła. Wayang ostatnich dekad to także wayang silnie poddany komercjalizacji, której ulega wielu dalangów (np. Ki Enthus).

Zmieniają się nie tylko tematy przedstawień, zmienia się przestrzeń gry, pojawia się wiele ekranów do prezentacji cieniowych lalek w jednym spektaklu, zmieniają się same lalki, rola i funkcja dalanga. Marianna Lis szczegółowo opisuje te zmiany, odwołując się do licznych przykładów i twórców, których miała okazję poznać osobiście i widzieć przynajmniej niektóre ich dzieła. Szczególnie koncentruje się na działalności dwóch grup, już z początku XXI wieku: Wayang Republik i Papermoon Puppet Theatre. Tworzą one już poza cenzurą i dokonują specyficznych rozliczeń z indonezyjskimi dyktaturami, „uświadamiają współczesnym widzom, jak dużą traumę pozostawił po sobie okres kolonialny, walki toczone podczas rewolucji i późniejsze zbrodnie z lat 1965-1966. Pokazują, jak wiele czasu musiało upłynąć, by móc wrócić do tamtych wydarzeń, rozpocząć dialog z przeszłością i przywrócić pamięć zniekształconą przez ponad pięćdziesiąt lat propagandy.”

W rozdziale o przemianach tradycyjnych form wayangu Marianna Lis wprowadza tradycyjny gatunek wayang beber – wayang opowiadany, będący jakby prezentacją ilustrowanych zwojów, komentowanych przez dalanga. Ten niemal wymierający gatunek odżył we współczesnej Indonezji, a za sprawą Dani Iswardana (twórcy Wayang Beber Kota) i Anthony’ego Sastrowijoyo (autor Wayang Beber Welingan) przeżywa nawet w ostatnich latach niezwykły rozkwit. Ta praktyka szczególnie podkreśla siłę inspiracji płynącej z tradycji i mądrego przetwarzania dawnych form wayangu. Znalazł on osobliwą formę istnienia nawet w Internecie, grupując niezliczonych fanów i sympatyków, uruchamiając nowe dyskusje i polemiki zwłaszcza na forach internetowych. I tych faktów Autorka nie omieszka odnotować. Choć może troszkę szkoda, że nie dokonuje żadnych ocen, prób wartościowania tego bogatego internetowego materiału, z którym dziś każdy może się zapoznać, choć mało kto (w naszej polskiej rzeczywistości) może znać klucz otwierający tę ogromną dziedzinę współczesnego wayangu.

Innowacje i eksperymenty dokonywane we współczesnym wayangu Marianna Lis  omawia na przykładzie bardzo konkretnych artystów i grup teatralnych. Już czasem same nazwy zespołów uprawiających współczesny wayang mogą podpowiadać kierunki inspiracji: Wayang Hip Hop, Wayang Rokenrol, Wayang Papet. Wayang przestaje być wyłącznie sztuką dalanga. Jego elementy wkraczają do współczesnej sztuki i staje się swoistym indonezyjskim dziedzictwem, z którego korzystają artyści uprawiający najrozmaitsze gatunki. Ten nowy wayang kontemporer, jak ongiś klasyczny wayang z czasów kolonialnych, niektórzy badacze próbują klasyfikować. Cieszy wyrażona w zakończeniu refleksja Autorki, powołująca się na Matthew Cohena, o dziedzictwie wayangu obecnego w świadomości Indonezyjczyków, bez względu na to czy rekonstruują z całą precyzją tradycyjny wayang, czy też tworzą choćby nowy rodzaj artystycznej instalacji.

Książka Marianny Lis jest wyjątkowo atrakcyjna. Stanowi ważny element wprowadzania do badań o teatrze tematów i obszarów w zasadzie całkowicie w Polsce nieobecnych. Wypełnia nie tylko ogromną lukę w naszej teatrologii, ale stanowi istotny głos w międzynarodowych badaniach nad teatrem indonezyjskim, zwłaszcza w części będącej analizą współczesnego wayangu kontemporer, wayangu w erze post-Suhartowskiej, tj. po 1998 r., który stanowi główny przedmiot zainteresowań Marianny Lis. Jak sama pisze „przyjęta przeze mnie perspektywa badawcza, obejmująca przemiany historyczne zachodzące w kształcie lalek, konstrukcji spektaklu czy roli jaką odgrywa dalang w czasie przedstawienia, pozwala w pełni zrozumieć twórczość i postawę dzisiejszych artystów, których wayang jest świadectwem zarówno społeczno-historycznych zmian zachodzących na Jawie w ostatnich dekadach, jak i głębokiego szacunku dla ponad tysiącletniej historii tego teatru”.

Romans

 

Zdarzają się aktorzy, którzy mają magnetyczną siłę przyciągania uwagi widzów. To rzadki dar, ale się zdarza. Bywa, że posiadają go lalkarze. Na świecie jest sporo mistrzów elektryzujących swoją pracą z lalką, dowodzących odrębności i siły tego gatunku sztuki teatralnej. Bywają tacy aktorzy i u nas. Może troszkę rzadziej, bo u nas dominują wieloobsadowe spektakle repertuarowe, których atrakcyjność ujawnia się w różnych elementach przedstawienia, niekoniecznie w aktorskiej pracy z lalką. Moja podręczna pamięć przywołuje Agatę Kucińską w Żywotach świętych osiedlowych sprzed dekady, kilka jej ról we Wrocławskim Teatrze Lalek, z Mamą w Piekło-Niebo w reżyserii Jakuba Krofty na czele. Narzuca się aktorska osobowość Marcina Bikowskiego z debiutanckiego Baldandersa czy późniejszego Bacona Teatru Malabar Hotel. Zachowałem w pamięci Natalię Sakowicz z Pobudki, jej pierwszego solowego spektaklu sprzed kilku lat.

Natalia Sakowicz wybrała rzadko u nas uczęszczaną ścieżkę kierowania własną karierą. Nie związała się z żadnym teatrem instytucjonalnym, nie podjęła stałej współpracy z jakąkolwiek grupą niezależną. Angażuje się do różnych spektakli, aktorskich i lalkowych, w teatrach miejskich i prywatnych, zdarzyła się jej nawet rola filmowa, ale wygląda na to, że o swoim życiu artystycznym chce i umie decydować sama. Po Pobudce przyszli Oddaleńcy (z Maciejem Cempurą), a teraz najnowsza premiera – Romans, której jest pomysłodawczynią i zarazem wykonawczynią. Oczywiście, jak każdy współczesny twórca korzysta z pomocy i umiejętności innych partnerów. Autorką tekstu Romansu jest Zuzanna Bojda, twórczynią lalki Marty – Olga Ryl-Krystianowska, za choreografię odpowiadała Iza Szostak, muzykę skomponował Maciej Cempura, nad światłem czuwa Maciej Iwańczyk. Teatr jest twórczością zespołową, ale w końcu zostajemy sam na sam z aktorem i jego umiejętnościami.

Tak jest w Romansie. Przez 70 minut jesteśmy twarzą w twarz z Natalią Sakowicz i jej lalką. Otacza nas skąpa przestrzeń wysłonięta kotarami, wyznaczona szarą prostokątną podłogą, na której po lewej stronie ustawionych jest kilkanaście różnokształtnych kieliszków napełnionych wodą. Do części z nich, co okaże się później, podpięta jest przenośna mikroklawiatura, pozwalająca aktorce kreować przestrzeń muzyczną poprzez zanurzanie w wodzie palców. Ale tak naprawdę jest Natalia Sakowicz i jej lalka.

 

Lalka jest naga, wielkości i kształtów aktorki, z nieco podobnie upiętymi włosami, choć niekoniecznie skopiowaną twarzą. Wykonana jest z gąbki i obszyta szarą materią, z widocznymi szwami i łączeniami, nie pokrywającymi się z anatomiczną budową ciała, ale bez wątpienia podkreślającymi jego urodę i atrakcyjność. Korpus zakończony głową, z rzeźbiarsko zaznaczonymi oczami i ruchomymi ustami, ma wyraźnie wymodelowane piersi i dwie żyły po bokach szyi. Dwa paski z przodu i z tyłu lalki łączą go z pasem biodrowym, a ten niewielki dystans pomiędzy korpusem i biodrami okazał się wspaniałym pomysłem Olgi Ryl-Krystianowskiej. Sprawia on, że lalka nabiera niezwykłej precyzji w animacji, staje się idealnym obiektem do ożywiania na scenie. Nogi i ręce lalki nie mają żadnych przegubów, ale znów ich znakomita konstrukcja pozwala na idealne kontrolowanie przez aktorkę zgięć kolan, stóp czy palców. Oczywiście ta doskonała konstrukcja lalki nabiera siły w rękach animatorki. Tak zdarza się, kiedy wirtuoz spotyka się z rewelacyjnym instrumentem. Trzeba rzecz jasna wielu godzin, by się wzajemnie zestroić, lecz jeśli to się powiedzie, możemy się spodziewać koncertu doprawdy mistrzowskiego.

 

Praca Natalii Sakowicz z lalką jest zaiste mistrzowska, choć mogłoby się wydawać: czym można wypełnić tę przestrzeń i czas? Jakiś taniec, jakiś popis wokalny, scena w siadzie na podłodze, inna sekwencja w pozycji pionowej. Kombinacji ruchowych nie ma przecież aż tak wiele, zwłaszcza że aktorka jest niemal bez przerwy w fizycznym kontakcie z lalką. A jednak! Nie będę opisywał szczegółów, by nie psuć przyjemności odbiorcy. Ale te drobne poruszenia, głaskania, pieszczoty, wychyły, zbliżenia i oddalenia, chwilami emanująca z obydwu ciał radość, przyjemność, bliskość, a czasem złość, niechęć, nawet obrzydzenie i odrzucenie, wreszcie deformacja lalki (też nie wspomnę jak dokonywana), budują niewiarygodną skalę uczuć, wrażeń, emocji. A zwłaszcza sensów.

Bo wprawdzie Romans jest wspaniałym przykładem na grę aktora z androidalną lalką, to jednak spektakl ma jeszcze sens, ma wymiar intelektualny. Pozwala budować ciekawe interpretacje, przeprowadzane zaskakująco. Pomysł Natalii Sakowicz – jak go postrzegam – jest rodzajem studium kobiecości. Młoda dziewczyna (aktorka) żyje ze swoją partnerką (lalka). Obydwie mają za sobą rozmaite doświadczenia. Teraz wreszcie mogą korzystać z przyjemności. Marzą, planują, wspominają, dzielą się czułością. Ale przychodzi moment zwątpienia, kryzys, czegoś zaczyna brakować. „W ciele ludzkim jest jedno nieodkryte miejsce – miejsce braku. Czegoś – czego? – brak” – mówi bohaterka. Zuzanna Bojda, autorka tekstu,  świetnie prowadząca narrację, dialog, dramaturgię zdarzeń na scenie, przenosi wszystko, co dotychczas oglądaliśmy, na inne piętro. To nie jest związek dwóch kobiet! To kolejny kryzys, który co jakiś czas przechodzimy sami. To potyczka mnie z moim ja. A lalka jest tylko wyobrażeniem tego ja, które możemy unicestwić. I to się dzieje na scenie! Tak jak wcześniejsze wyobrażenia topiliśmy w wodzie (stąd w kieliszkach, teraz rozstawionych wzdłuż linii wyznaczającej początek sceny, miniaturowe plastikowe postaci – to wszystko, co odrzuciliśmy wcześniej), niszczymy samych siebie – tu rozczłonkowując lalkę, będącą dotąd partnerką.

 

Gorzki to spektakl. Czy ta wściekłość, której doświadcza bohaterka, rzeczywiście może przeminąć? Może wraz z macierzyństwem? Takim obrazem kończy się przedstawienie. Sakowicz, teraz karmiąca matka, trzyma przy piersi korpus lalki. Z pewnością teraz będzie inaczej. Córki powinny być bogatsze o doświadczenia matek.

Osobnym elementem spektaklu jest choreografia. Układy ruchów samej aktorki oraz jej działań z lalką, prowadzone są w różnych rytmach, niekiedy  przebiegają w takich świadomych dysonansach, że aż trudno uwierzyć, że wykonuje je jedna aktorka. Innym razem poruszenia animanta i animatora dokonują się w takiej harmonii, że trudno nie uwierzyć w ukryte życie lalki. Albo po prostu znakomite lalkarstwo.

Bywa wcale nie tak często, że do niektórych spektakli chcemy wracać. Romans Natalii Sakowicz jest jednym z takich przedstawień. Obejrzałem go dwukrotnie i nie mogę się doczekać kolejnego spotkania.

 

Fot. Bartek Warzecha

Lalkarze świata: Duda Paiva

Pierwodruk: Marek Waszkiel, Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Duda Paiva, TEATR LALEK 2021, nr 1 (143), ss. 2-6 (wersja polska), ss. 7-12 (English version)

 

W ciągu ostatnich dekad droga wielu lalkarzy do uprawiania zawodu prowadzi przez studia lalkarskie, ale to wciąż tylko jedna z możliwości. W Europie Centralnej w zasadzie podstawowa, odkąd 70 lat temu – w odpowiedzi na coraz gęstszą sieć zawodowych stałych teatrów – zaczęło się rozwijać szkolnictwo teatralne w tej dyscyplinie i wyraźnie sprofilowane specjalności: aktorska, reżysersko-dramaturgiczna, scenograficzna, technologiczna. Na świecie ciągle jeszcze wielu artystów odkrywa lalki inaczej. Dochodzi do nich praktykując inne dyscypliny artystyczne, uczestnicząc w rozmaitych warsztatach, spotkaniach z lalkarskimi mistrzami, powoli budując własny świat, uwzględniający różne aspekty funkcjonowania tej sztuki i któregoś dnia decyduje, że sztuka lalkarska najbardziej odpowiada ich oczekiwaniom. Bycie lalkarzem – to wybór, nie przypadek.

Taką drogę przebył Duda Paiva (właściwie Eduardo de Paiva Souza), urodzony w początku lat 70. Brazylijczyk, performer i tancerz, dziś przede wszystkim artysta-lalkarz, choreograf i reżyser. Tańczył od czternastego roku życia w rodzinnym mieście Goiânia, m.in. w Quasar Cia de Dança, gdzie rozpoczął praktykę sceniczną, poznał kulisy teatralnego życia. Jako młody artysta wyruszył w świat, do Indii, Japonii. W Tokyo uczył się tańca botoh pod okiem słynnego Kazuo Ohno. Chciał osiągnąć więcej, poznać nowe techniki, nowych partnerów, poszerzyć swoje myślenie. Ale gdzieś z tyłu głowy siedziała w nim już wówczas myśl, którą podzielił się kiedyś w prywatnej rozmowie. Miał już dosyć dźwigania partnerek podczas spektakli tanecznych. Przyglądał się rekwizytom pojawiającym się w spektaklach (stół czy krzesło) i tęsknił, by z nimi tańczyć na scenie. W 1996 przyjechał do Amsterdamu, gdzie wciąż mieszka, pracuje, a od 2004 roku prowadzi swój holenderski zespół Duda Paiva Company. W Amsterdamie spotkał się nie tylko z atrakcyjnym teatrem tańca. Odkrył lalkarstwo. ­­

Praca w 1997 roku z tancerzem i choreografem Itzikiem Galili i Gertrude Theatre Company nad spektaklem taneczno-lalkowym, do którego premiery nie doszło, zapoczątkowała lalkarską pasję Paivy. Wówczas powstała lalka Porshii la Belle, do dziś obecna w programach artysty, która zawładnęła jego wyobraźnią. Uparł się, by jego taniec z Porshią był doskonały. Wkrótce zbudował swój lalkowy spektakl – Loot (1998), potem – z Mischą van Dullemenem – kolejny (Marvin, 2000), wreszcie – z Ulrike Quade (późniejsza twórczyni lalki Anioła) – Dead Orange Walk i rozpoczął własną drogę artystyczną, od tancerza do samodzielnego twórcy teatralnego.

„W tym okresie – jak wspomina swoje początki – nauczyłem się podstaw rzemiosła, które później spersonalizowałem i nazwałem Object Score. Ale mimo to… nie rozumiałem, dlaczego praca z lalką tak bardzo mnie poruszyła. Ponieważ naprawdę mnie to poruszyło. […] Czułem się swobodnie, używając swojego ciała do wyrażania siebie. Teraz praca z lalką oznaczała, że ​​musiałem oddać życie innej istocie. Zaintrygowało mnie to, chociaż nie wiedziałem dlaczego. Aż pewnego dnia, kiedy położyłem rękę na szyi Porshii, uderzyło mnie, że nagle rozpoznaję uczucie sprzed lat. Dotknięcie szyi cofnęło mnie do młodości, kiedy borykałem się z ciężkimi infekcjami oczu, powodującymi czasową ślepotę. W tym czasie trzymałem brata za kark, pozwalając mu prowadzić mnie ulicami naszego rodzinnego miasta. Wsunięcie dłoni w szyję Porshii przywróciło mi poczucie zaufania, bycia prowadzonym i połączonym z kimś innym. Od tego momentu zacząłem zdawać sobie sprawę, że łącząc się z lalką mogę ożywić odrębną energię. Kiedy byłem młody, pozwoliłem bratu stać się moimi oczami na świat, teraz zacząłem patrzeć na świat oczami lalki. W ten sposób wkroczyłem w zupełnie nowy, magiczny wymiar. To jest właśnie ten świat, który chcę otworzyć przed moją publicznością i chcę nauczyć moich studentów tworzenia go. Objawienie o daniu życia innej istocie stało się źródłem inspiracji w mojej pracy z lalkami. Od tego momentu zacząłem zwracać się do lalki jak do odrębnej istoty, której mógłbym użyć do przedłużenia własnego ciała. Wypracowałem i udoskonaliłem swój podpis artystyczny. W różnych przedstawieniach pracowałem z różnymi rodzajami lalek. Lalki takie jak Porshia, której pożyczam część mojego ciała, nazywam lalkami syjamskimi lub hybrydami. Oprócz nich pracuję z pełnowymiarowymi lalkami w różnych skalach. Pracuję z lalkami, które są dość ilustracyjne i realne oraz z lalkami, które są bardziej abstrakcyjne. Małe lalki, duże lalki. Lalki na całe ciało i ich części, składające się tylko z głowy lub dłoni. Przeważnie pracuję jednak z hybrydami, dzieląc moje ciało (jedną rękę i/lub obie nogi) z lalką. Ich wygląd może się różnić, ale wszystkie łączy jedno; bardzo elastyczny materiał, z którego są wykonane: gąbka.”[1]              

Pierwszym solowym spektaklem Paivy był Anioł (Angel, 2004). Przyniósł mu ogromny międzynarodowy rozgłos. Lalka Anioła (jak wcześniej Porshia) jest gąbczana, biała, wielkości dziecka, ma w sobie coś z amorka i upadłego anioła zarazem (nagrobna figura z utrąconą prawą ręką). Autorem tekstu i reżyserem Anioła (także kilku kolejnych przedstawień Paivy) był Paul Selwyn Norton, tancerz, choreograf i reżyser, z którym Duda Paiva spotykał się wcześniej wielokrotnie w rozmaitych spektaklach tańca. On sam był pomysłodawcą całego przedsięwzięcia i jego rewelacyjnym wykonawcą. W Aniele chyba po raz pierwszy w takim wymiarze tancerz spotkał się z lalkarzem. W każdym razie siła tańca współczesnego, teatru fizycznego, sztuki animacji, błyskotliwych dialogów postaci, bezpośrednich relacji aktora i lalki z publicznością, bodaj nigdy wcześniej nie miała tak atrakcyjnego wyrazu.               

W tańcu i w animacji wałęsający się tramp, włóczęga i lump (Paiva) spotyka upadłego anioła (lalka) i razem tworzą własny świat, oparty na miłości i nienawiści, kreujący naprzemiennie jakiś wyobrażony kosmos z elementami rzeczywistości, w którym bohaterowie są samodzielni i zespoleni zarazem. Chwilami nie nadążamy z odgadywaniem, kto kim na scenie kieruje. Wirtuozerskie działanie aktorsko-taneczno-animacyjne! Kto wie, czy nie zasadniczy wpływ na lalkarskie umiejętności Paivy wywarł Neville Tranter, pod którego wytrawnym okiem uczył się sztuki animacji od dawna i który był jego lalkarskim mistrzem (nawet reżyserem), także w kolejnych solowych przedstawieniach: Gwiazda poranna (Morningstar, 2006) i Przekleństwo (Malediction, 2008).              

Drugi spektakl często bywa trudniejszy. Po sukcesie każdy chciałby utrzymać poziom, a nawet wspiąć się wyżej. W Gwieździe porannej, jak w Aniele, „na scenie są tylko dwie postacie: animator i lalka – pisała Halina Waszkiel – ale ich związek jest jeszcze ściślejszy niż w Aniele. Dziwny stwór z rogami (diabeł?), świńskim ryjkiem i klapniętymi uszami ma jedną rękę, wystający brzuch, wyeksponowane detale męskiej anatomii, ale nie ma nóg. W miarę wzajemnego poznawania się stwór zrasta się z animatorem – powstaje podwójna istota o jednej parze nóg. Stwór rośnie, aż w końcu przewyższa o głowę animatora. Początkowe nieartykułowane popiskiwania przechodzą w stanowcze komendy wydawane niskim męskim głosem. Trwa wzajemna próba sił, przerywana chwilami zgody, choćby wspólnym paleniem jednego papierosa.”[2]              

Anioł był spektaklem o swoistych tajemnicach miłości, czasem trudnej, ale jednak zwycięskiej. Gwiazda poranna wkraczała w sferę demonizmu, rodzącego się zła, z którym trzeba się mierzyć. Z początku mała sympatyczna forma gąbczanej lalki diabła przekształca się w monstrualną postać. Paiva wchodził w nią, naciągając tę formę na własne nogi i poniekąd jednocząc się z animantem, demonstrując przy okazji ogromny i całkiem nowy wachlarz umiejętności animacyjnych. I choć Gwiazda poranna raczej nie dorównała Aniołowi, wskazywała na lalkarską osobowość Dudy Paivy, który odtąd stawał się rozpoznawalny: przez swoje lalki i sposób współistnienia z nimi na scenie.

W 2007 roku Duda Paiva wyreżyserował pierwszy spektakl. Była to Fasada (Façade) w Białostockim Teatrze Lalek. Przedsięwzięcie wyjątkowe. I ze względu na dotychczasowe doświadczenia Paivy, i charakter samego przedstawienia, i z racji ogromnego zespołu wykonawców, których reżyser chciał mieć w zespole. Zaangażował wówczas 14 lalkarzy, aktorów, tancerzy, muzyków, nawet śpiewaka operowego, pochodzących z różnych krajów. Sam miał już wprawdzie za sobą kilka lat pracy na scenie lalkowej i własne spektakle, ale występował dotąd w przedstawieniach solowych i korzystał z pomocy zapraszanych reżyserów. Fasada była jego reżyserskim debiutem (przy współpracy Paula Selwyna Nortona). Sam w niej zresztą występował. Próby koncentrowały się na niezwykłej pracy z lalką, wówczas jeszcze prawie nieznaną, wykonaną z elastycznej, mocnej i lekkiej gąbki. Aktorzy wchodzili w proces, z którym się nigdy wcześniej nie spotkali. Nie było tekstu literackiego ani prób stolikowych, wszystko rodziło się wokół pracy z lalkami i powoli budowanych sytuacji scenicznych opartych na muzyce, śpiewie i improwizowanym tekście.

Spektakl był osobliwą, groteskową, zabarwioną czarnym humorem impresją, zainspirowaną weneckimi kamienicami z maszkaronami (lalki) strzegącymi wejść. Jedną z takich kamienic zamieszkuje stara kobieta z pogmatwaną przeszłością (lalka), wynajmująca pokoje. W finałowej scenie „czułość, jaką mimo początkowej wrogości potrafili sobie okazać obrzydliwa starucha i przeganiany przez wszystkich pijak włóczęga, budzi wzruszenie. Aktor gra swoją rolę w żywym planie, zarazem animując lalkę staruchy, co przenosi scenę ze sfery dosłowności na poziom metaforyczny. Animacja to ożywianie. Starucha żyje tak długo, jak długo ożywiają ją współczucie i empatia okazywane przez włóczęgę. Jej fizyczna szpetota znika, gdy do głosu dochodzą uczucia. Z drugiej strony, społecznemu wyrzutkowi trochę sympatii i wsparcia potrafi okazać tylko… lalka.”[3]

Niezwykłe wrażenie wywoływały wszystkie lalki pojawiające się w tym przedstawieniu: Chłopca, niewidocznie przekazywanego z rąk do rąk przez jego aktorskich rodziców, czy zwłaszcza wirtuozerskie sceny z lalką grubej kobiety. Samo jej pojawienie się „najpierw wzbudza śmiech, potem zachwyt możliwościami wyrazu wynikającymi z animacji, pod koniec jej obecności na scenie zaś – głębokie wzruszenie. Spojrzenie, jakie lalka rzuca widzom, gdy aktor opuszcza jej tłuste, gąbczaste ciało, a ona się broni, bo nie chce wracać do znieruchomiałego niebytu, przyprawia o dreszcze.”[4]

Fasada zwróciła uwagę na młodego reżysera, cieszącego się już zasłużoną renomą świetnego tancerza i lalkarza zarazem. Posypały się zaproszenia z innych krajów. Nie rezygnując z własnych przedstawień, które nadal przygotowywał regularnie, Paiva realizował – często w koprodukcji z własnym zespołem – m.in. w 2009: Clouds (Iran), Hamlet Carnot Steep (Holandia),  Love Dolls (Ljubljana, Słowenia), w 2010 Scriming Object (San Paulo, Brazylia), Detox the Dummy (Tallin, Estonia), w 2012 Holly (Sofia, Bułgaria), w 2014 Marvin (Ostrava, Czechy), The Garden (Saarbruecken, Niemcy), De Grieken (Rotterdam, Holandia), w 2016 Opowieści z niepamięci (Poznań), w 2017 Złoty koń (Golden Horse, Ryga, Łotwa)[5]. W ostatnich latach, głównie w koprodukcji z teatrami holenderskimi, powstały kolejne realizacje w jego reżyserii: Monsters, The Fairy Queen, Seil – The Storm Called Life, Ding Dong.

Własnymi spektaklami, do których zapraszał reżyserów z zewnątrz, i przedstawieniami realizowanymi z innymi zespołami Duda Paiva ugruntował swój styl, zbudował własny język i zafascynował młodych lalkarzy na całym świecie. Z czasem zaczął poświęcać im coraz więcej uwagi, coraz częściej prowadził warsztaty i staże przy okazji rozmaitych festiwali lalkarskich lub kursy lalkarskie w szkołach teatralnych. Spotkania z Paivą pozostawiają głęboki ślad w młodych artystach, inspirują do własnych poszukiwań. Nie będę daleko od prawdy pisząc, że niejeden młody twórca uwierzył w sens zajmowania się lalkarstwem pod wpływem kontaktu i choćby krótkiej pracy z Dudą Paivą.

Swoje poszukiwania związane z relacją aktora i lalki Duda Paiva poszerzał w każdym kolejnym spektaklu. W Przekleństwie, wyreżyserowanym przez Nevilla Trantera, zaprosił do współpracy partnera-tancerza. W tej funkcji występowali naprzemiennie Ederson R. Xavier, Javier Murrugarren lub Ilija Surla. Obecność dwóch wykonawców multiplikowała możliwości sceniczne. Choć sam Paiva interpretował Przekleństwo jako „walkę dwóch mężczyzn z zielonym potworem zazdrości, nienawiści i rywalizacji, która ich dzieli”, „którzy tworzą świat bajek i koszmarów w nadziei na znalezienie prawdziwego związku”[6], krytycy – bardzo zresztą podzieleni w ocenie przedstawienia – wskazywali wiele innych możliwości interpretacyjnych: od smutnej refleksji na temat współczesnego świata eksperymentów medycznych i genetycznych manipulacji, prowadzących do zwyrodnień i pomieszania porządków, po zajmujące analizy mrocznego obrazu antyfeministycznych dewiacji.[7]

Niezależnie od reakcji widzów na lekturę przedstawienia, jego teatralna forma wzbudzała ogromne zainteresowanie. Młodzi krytycy na festiwalu w Bielsku-Białej (2010) nagrodzili spektakl „za odrębność języka teatralnego”. Rzeczywiście, takiego języka nikt wcześniej w światowym lalkarstwie nie używał. Na scenie oglądamy lalkę kobiecego nagiego zielonego monstrum o obliczu czarownicy, poddawaną błyskotliwym zabiegom animacyjnym, licznym wymianom poszczególnych części ciała, rozczłonkowaniom, nawet aktowi porodu. Jest ta forma zderzana z rozmaitymi motywami zaczerpniętymi z baśni, pojawiającymi się niespodziewanie, jak np. żabia głowa magicznie wyłaniająca się z gąbczanej kulki, czy gigantycznych rozmiarów ręka atakująca tancerza, jednocześnie przez niego samego animowana. Wirtuozeria taneczno-animacyjna doprawdy oszołamia.

Chyba od Przekleństwa właśnie Paiva wprowadzał do spektakli elementy lalkarskiej magii. To także efekt doskonałego poznania materiału, z którego buduje swoich bohaterów scenicznych. Elastyczna gąbka tworząca jego lalki, pozbawiona jakichkolwiek łączeń i szwów (proces rzeźbiarski dokonuje się całkowicie w jednej bryle materiału), po wyrzeźbieniu może być zwinięta w niewielki kłębek (nawet monstrualną Grubą z Fasady można transportować w plastikowej reklamówce). Właściwe zwinięcie lalki i odpowiednie trzymanie jej na scenie sprawia, że dostające się do środka powietrze wypycha gąbkę i samoistnie ujawnia pierwotny kształt rzeźbiarski formy. Tak z małego kłębka/bryły gąbki w Przekleństwie pojawia się żabi łeb, w Bękarcie! – poszukiwany kot, w Opowieściach z niepamięci – lalka Baby, by wymienić kilka przykładów. Niczym dawni mistrzowie teatru lalek Duda Paiva nie omieszkuje czarować swoich widzów. I robi to błyskotliwie.

Wspomniany Bękart! (Bastard!, 2010) należy do najlepszych spektakli Paivy. To kolejne solowe przedstawienie, luźno oparte na motywach satyrycznej i surrealistycznej powieści Borisa Viana Wyrywacz serc. Opowiada o zagubionym artyście próbującym znaleźć wyjście z gruzów istnienia – w spektaklu zobrazowanego jako wielki śmietnik, na którym władzę dzierży pokraczna starucha w czerwonej spódniczce, bez nóg (lalka) i jej przejmujący, wychudzony lalkowy partner odziany jedynie w slipy. Doprawdy legendarna jest już scena tańca Paivy ze staruchą, której aktor udziela swoich nóg, ale nie ustępuje jej wiele innych epizodów spektaklu, zwłaszcza nieprawdopodobna jednoczesna animacja obydwu lalek, wykonujących wraz z animatorem doprawdy mistrzowski taniec na metalowej konstrukcji prostopadłościanu, rozpisany na trzy, odmiennie poruszające się postaci.

Poczynając od Bękarta! w spektaklach Paivy pojawił się jeszcze jeden ważny partner: dramaturg. Najpierw funkcję tę pełnił słoweński reżyser Jaka Ivanc, w: Bestiaires (2011/2012) – wirtuozerskim show na motywach mitów greckich, zrealizowanym w dwóch obsadach, norweskiej i holenderskiej, czy Break a Legend – przedstawieniu jubileuszowym, uświetniającym dziesięciolecie istnienia Duda Paiva Company, w którym zagrały lalki Paivy z różnych spektakli. Bestiaires był za to kolejną feerią wymyślonych tworów lalkowych, wśród których nie sposób nie wymienić niezwykłych lalek: m.in. głowy Zeusa, trzygłowego Cerbera strzegącego świata zmarłych, czy oszałamiającej Meduzy. W najnowszych spektaklach i projektach Paivy dramaturgiem jest Kim Kooiman, autorka świetnych fotografii  spektakli realizowanych przez Paivę.

Solowym i wyjątkowo osobistym spektaklem Dudy Paivy był Blind (2015), rodzaj metaforycznego przetworzenia wspomnień z dzieciństwa artysty, kiedy borykał się z licznymi chorobami, pęcherzami na ciele i ślepotą. Podobnie jak ongiś w Scriming Object, lalkowe – początkowo niewidoczne, ukryte pod kostiumem – formy, w kształcie rozmaitych narośli pokrywających jego ciało i stopniowo ujawniane, wchodzą w relacje z animatorem i publicznością. Blind był grany naprzemiennie przez Paivę lub tancerza Iliję Surlę, z którym Paiva współpracował wielokrotnie.

Także od premiery w 2019 roku ostatniej solowej pracy zatytułowanej Joe 5 – Duety o ludzkości i jej braku, którą Duda Paiva przygotował i zagrał na festiwalu w Charleville-Mézières, ustąpił miejsca jako performer młodszym tancerzom. W Joe 5 grają dziś Ilija Surla lub Josse Vessies. Joe 5 jest opowieścią o dystopijnym świecie, zaprojektowanym przez pozaziemski system Marsa, do którego docierają kolejne wersje humanoidalnych eksploratorów kosmosu. W tym przedstawieniu rozpoznajemy od pierwszej sceny styl Dudy Paivy, ale jego lalki są znów inne, odmienne od lalek z Bękarta!, Opowieści z niepamięci, czy Złotego konia, by odwołać się do przykładów dobrze znanych polskiej publiczności. Są fascynujące, futurystyczne, podobnie jak przestrzeń sceniczna i świetlna zaprojektowane przez STMSND Theatre Collective z Amersfoort, gdzie ma także siedzibę Duda Paiva Company.

Duda Paiva, koncentrujący się dziś znacznie silniej na współpracy z młodymi artystami lub zespołami, oddający się głównie wymyślaniu przedstawień, reżyserii, konstrukcjom lalek, od lat popularyzuje metodę swojej pracy. Nazwał ją przed laty Object Score. Można by to przetłumaczyć jako partytura obiektu; jak sam mówi „choreografia dwóch (lub więcej) ciał napędzanych przez jeden mózg”. Metoda ta pozwala tancerzowi/aktorowi eksplorować dialog pomiędzy artystą i lalką, kreując unikalny styl podwójnego tańca: człowieka i obiektu.

„Moja praca – mówi w 2020 roku – zaczyna się od fascynacji ruchem. Animowanie przestrzeni i czasu. Uważam, że nasze ciało to coś więcej niż połączenie komórek i atomów; jest wypełnione wspomnieniami. Jesteśmy pełni historii. […] Niektóre z tych historii są w nas nieświadomie zakotwiczone. Wychodzą dopiero, gdy ciało zaczyna się poruszać. […] Jak uzyskać dostęp do wspomnień, które są w nas? To mnie intryguje. Ciało jako źródło nieograniczonej wiedzy i historii. W swojej pracy zadaję sobie pytanie, jak za pomocą poruszających się ciał mogę wyjaśnić, co to znaczy być człowiekiem. Kim jesteśmy w głębi naszego istnienia? Moje rzeźby odgrywają w tym ważną rolę. Ich elastyczne formy ukazują zewnętrzne cechy ludzkiego ciała i jednocześnie je przewyższają. Są naturalnie neutralnymi istotami, które wypełniam historiami ludzkości. Gdy tylko na scenie pojawia się lalka, natychmiast przykuwa uwagę publiczności. I: może zrobić wszystko. Przecież nikt nie potępia lalki, gdy odbiega od normy. Lalka nie ma ego. Jest. Obserwujemy ją i słyszymy jej historię. Bez uprzedzeń. Lalka jest neutralna pod względem płci/kultury/religii/preferencji seksualnych. Cecha, która pozwala beztrosko dyskutować o tabu.” I prowadzić dialog z publicznością. „Połączenia z publicznością brakowało mi jako nowoczesnemu tancerzowi. Historie opowiadane moim ciałem były pracą po ciemku. Żaden dialog się nie rozpoczynał. Dopóki nie wszedłem na scenę z Porshią. Ściana, która oddzielała mnie od publiczności, w naturalny sposób odpadła.”[8]

„Lalkarstwo dało mi ważną lekcję – mówił w jedynym opublikowanym w Polsce  wywiadzie. – Nauczyło mnie jako artystę pokory.” „Lalka jest jak swoista ‘skrzynka pamięci’, którą budujemy, kreujemy. Dla mnie najciekawsze i najbardziej rewolucyjne jest to, że możemy wykreować inny rodzaj ciała, stworzyć personę, postać, i możemy z nią wejść w dialog, zadawać pytania, obserwować, iść krok w krok za nią, ‘czytać’ ją jak książkę.” I sumował: „Jestem sługą lalki. To ja służę lalkom, a nie one mnie.”[9]

 

[1] Zob. www.dudapaiva.com (dostęp 7.12.2020). [2] Halina Waszkiel, Tańczący z lalkami, „Teatr” 2012, nr 4: http://www.teatr-pismo.pl/przeglad/109/tanczacy_z_lalkami/. [3] Ibidem. [4] Ibidem. [5] Recenzję z tego spektaklu zamieścił „Teatr Lalek” 2018, nr 1. [6] https://dudapaiva.com/en/project/malediction/ (dostęp 17.12.2020). [7] Zob. m.in. Halina Waszkiel, Ropuchowata kobiecość, czyli „Przekleństwo” Dudy Paivy, „Teatr” 2010, nr 10:   https://halinawaszkiel.pl/2020/03/29/ropuchowata-kobiecosc-czyli-przeklenstwo-dudy-paivy/. [8] https://dudapaiva.com/en/project/malediction/ (dostęp 17.12.2020). [9] Służę lalkom – z Dudą Paivą rozmawia Halina Waszkiel, „Teatr” 2017, nr 3.

 

Fot. Jaka Ivanc, Bogumił Gudalewski, Jakub Wittchen, Sjoerd Derine

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page