Podmieniec

 

 

Festiwale lalkowe, po wielu miesiącach zastoju i niemal dwóch martwych sezonach, wreszcie odżyły. Może na chwilę, może już na zawsze, zobaczymy. Wciąż jeszcze trudno wybrać się poza granice Polski, ale i u nas się dzieje! Po łomżyńskiej Walizce, rzeszowskiej Maskaradzie, teraz trwają białostockie Metamorfozy Lalek. Właściwie ich pierwsza odsłona, odbywająca się w kolejne weekendy, bo drugą (także weekendową) zaplanowano na wrzesień, choć wówczas już będzie niezwykle gęsto.

Do snucia tych blogowych refleksji wybieram spektakle, które sprawiły mi wyjątkową radość. Nie chcę pisać o przedstawieniach – moim zdaniem – wątpliwej jakości, ani o propozycjach, które nie powinny zaistnieć na lalkowych scenach, choć często tam się pojawiają. I na razie wciąż nie mogę nadążyć z rejestrowaniem przedstawień, które mnie poruszyły. W kolejce czeka m.in. zdobywca Grand Prix w Łomży hiszpański 2062 Karli Kracht & Andrésa Beladieza czy jeden z najpiękniejszych spektakli, jakie widziałem w ostatnich latach, Eh man he hiszpańskiej grupy Zero en Conducta. Ten ostatni, otwierający Metamorfozy Lalek, oglądałem  już dwukrotnie, napisałem kilka zdań zaraz po premierze, przed dwoma laty, ale czekam na jeszcze jedno spotkanie, bo to spektakl bez mała filozoficzny, analizujący istotę lalki i wyjątkowo perfekcyjny.

Dziś troszkę o Podmieńcu, którego premiera w ramach Metamorfoz Lalek odbyła się wczoraj. Być może ten spektakl jest zapowiedzią przyszłej grupy teatralnej Smaczny – Tomkiel. Czas pokaże. Potencjał obydwu artystów jest pokaźny, a talenty nieprzeciętne. Karol Smaczny ma za sobą dwie dekady działalności lalkarskiej, zaczynał w studenckiej grupie DZRT i w zasadzie pozostał wierny teatrom niezależnym, wiążąc się na dłużej z Towarzystwem Wierszalin – Teatr, potem Teatrem TrzyRzecze, ale współpracował też jako reżyser i aktor ze scenami dramatycznymi i lalkowymi w różnych miastach. Marcin Tomkiel zbliża się dopiero do finału studiów lalkarskich w białostockiej Filii Akademii Teatralnej. Obydwaj od dawna są silnie zaangażowani w pracę ze środowiskami wykluczonych, niepełnosprawnych, ludzi odbiegających od powszechnie akceptowanych norm. I Podmieniec Tomkiela jest właśnie o takim uwięzionym na wózku inwalidzkim Marcinie, który nie chce wyrzec się prawa przynależenia do otaczającego go świata.

Dobry, zwięzły, ostry, akcentujący najważniejsze sprawy tego braku akceptacji inności tekst Tomkiela, skorygowany literackim okiem Maliki Ledeman, uzupełniają świetne songi z tekstami Ledeman do muzyki skomponowanej przez Jakuba Olszewskiego, towarzyszącego na żywo spektaklowi. Karol Smaczny zajął się reżyserią całości oraz wraz z Tomkielem jest autorem lalek i przestrzeni. Lalki, naturalnej wielkości, bliższe manekinom, są zawieszone na linach, wysoko ponad sceną, stanowią atrakcyjny entourage, a kiedy trzeba zjeżdżają w dół, wchodząc w rozmaite relacje z aktorem.

Rzecz dzieje się w skromnej przestrzeni ni to mieszkania, ni to pracowni, osłoniętej z tyłu białym płótnem, na którym bohater w pierwszych sekwencjach ogląda ze starego zapisu wideo kadry pokazujące bawiące się dzieci. Może ogląda siebie samego w dzieciństwie? Po drodze musiał zdarzyć się wypadek, który przykuł go do wózka. Ale Marcin nie zrezygnował ze swoich intelektualnych i artystycznych pasji. Odradzono mu jednak zdawanie do szkoły teatralnej. Aktor na wózku – niemożliwe! Nie zrezygnował jednak ze świata teatru, poznawał literaturę, zbudował swój domowy maleńki papierowy teatrzyk, w którym on sam, mały Marcin, jest niewielką tekturową postacią, z którą dialoguje bohater. Ten mały Marcin wisi na sznurku sięgającym inwalidzkiego wózka i z nim aktor chwilami konwersuje, zmieniając jedynie swój głos. By odegrać wyobrażoną scenkę z innymi postaciami teatralnymi, Hamletem i Makbetem, dokonuje ekwilibrystycznych czynności, czołgając się po podłodze. To jedna ze wstrząsających scen wymagających nie lada fizycznej sprawności.

Spektakl przywołuje kilka obrazów punktujących brak akceptacji dla inności. Natalka (jedna z początkowo wiszących u góry lalek), młodzieńcza miłość Marcina, stanowczo i bez skrupułów porzuca inwalidę, gdy ten wyznaje swoje uczucia. Znakomita aktorsko jest scena rozmowy Marcina z potencjalnym pracodawcą. Tomkiel gra jednocześnie dwie postaci, zmieniając nie tylko tembr głosu, ale błyskawicznie odmieniając mimikę, kreując doprawdy fizycznie dwie różne postaci, choć zdejmuje tylko lub na powrót nakłada czerwoną dzianinową czapkę. Kolory czerwieni i bieli pojawiają się zresztą w różnych sytuacjach: w charakteryzacji twarzy aktora, kostiumach postaci. Czerwień jest chyba zawsze związana z jakimś aktem przemocy, agresji, ale trudno uwolnić się od sugestii, że to też element naszych barw narodowych, że wszystko, co się dzieje na scenie jest jakimś odniesieniem do konkretnej, polskiej sytuacji i warunków.

Świetne teksty songów punktują powszechną nietolerancję. Tomkiel wykonuje je na różne sposoby. Czasem są to gwałtowne protesty, niekiedy niemal liryczne kołysanko-ballady. Muzyka Olszewskiego świdruje niekiedy ucho widza, by za chwilę ukoić, uspokoić emocje, poddać się chwilowemu nastrojowi. Piękne są też światła Macieja Iwańczyka, który ma na BTL-owskiej scenie techniczne możliwości budowania dramaturgii zdarzeń.

W finale przedstawienia i trochę ku zaskoczeniu widzów, Tomkiel podnosi się z inwalidzkiego wózka. Po wykonaniu wspaniałego choreograficznie układu ruchowego rzuca się w szczelinę między białymi płótnami horyzontu, jakby wyskakiwał przez okno. A może naprawdę odleciał, przeciął tę kruchą nić wiążącą go z codziennością, pozwolił wyobrazić nam sobie swoje marzenia i popełnił samobójstwo? To jedna z interpretacyjnych możliwości, zrealizowana z wielką klasą i jednak silnie prawdopodobna.

Mam nadzieję, że ten spektakl trafi szeroko do widzów w całym kraju. Jest nie tylko artystycznie atrakcyjny, ale odnosi się do coraz powszechniej powracającego tematu niepełnosprawności, społecznej akceptacji, równych szans, o czym opowiada z wyjątkową kulturą, smakiem, życzliwością i empatią. Przed opuszczeniem sali teatralnej przeżywamy rodzaj katharsis, co w teatrze współczesnym doprawdy jest rzadkością.

No i może warto podkreślić, że spektakl powstał całkowicie ze środków własnych artystów. Nabiera to szczególnego znaczenia w kontekście innej premiery odbywającej się tego samego dnia, wystawnej, na swój sposób efektownej i całkowicie obojętnej. Coraz częściej mam przekonanie, że pandemia uruchomiła w Polsce coś nowego, zainspirowała młodych artystów do wypowiadania się własnym głosem. Najpierw Natalia Sakowicz z Romansem, potem Łukasz Batko z Bezimiennym / Nieznanym, teraz Smaczny – Tomkiel z Podmieńcem. A jeśli przypomnimy sobie internetową premierę Paralel Fundacji Analog i Marka Zimakiewicza sprzed kilku miesięcy, to odsłoni nam się lista artystów, którzy być może otwierają nowe drogi polskiego lalkarstwa.

 

Zdjęcia udostępnione przez tandem Smaczny – Tomkiel.

Coco Chanel

 

Łomżyńska Walizka 2021 już za nami, ale kilka spektakli wciąż wypełnia moją pamięć. Niektóre pozostaną w niej na długo. Z pewnością Coco Chanel  Ulriki Quade i Jo Strømgrena, holendersko-norweska koprodukcja Ulrike Quade Company, Jo Strømgren Kompani oraz duetu muzyków Strijbos & Van Rijswijk.

Strømgren po przedwczesnym zakończeniu kariery tancerza podjął działalność twórcy multidyscyplinarnego, jest głównym choreografem Norweskiego Baletu Narodowego, reżyserem wielu spektakli w różnych krajach, autorem scenariuszy. W Coco Chanel występuje w roli współreżysera i autora scenografii. Z lalkami też spotykał się w przeszłości wielokrotnie, a po raz kolejny tworzy tandem twórczy z Ulrike Quade.

Quade debiutowała na scenie lalkowej w drugiej połowie lat 90., z początku grała wraz z Dudą Paivą, wykonała lalkę Anioła do jego pierwszego solowego spektaklu. Potem ich drogi się rozeszły. Ulrike Quade od dwóch dekad prowadzi własną kompanię, w której przygotowała ponad 20 spektakli, także w koprodukcji z innymi grupami, m.in. głośne Dog’s Love, The Writer, The Painter (dwa ostatnie z Jo Strømgren Kompani). W Polsce była bodaj raz tylko, w 2015 na kwidzyńskim ANIMO z Antygoną. No i teraz w Łomży, choć to obecność symboliczna, bo wszystkie zagraniczne przedstawienia pokazywano z zapisów wideo, ale za to w doskonałych warunkach i technicznych, i przestrzennych. Profesjonalne rejestracje z wielu kamer, choć eliminują uczucie nażywości (w teatrze wyjątkowo ważne), dają jednak szansę przyjrzenia się detalom, dostrzeżenia szczegółów często umykających przy koncentrowaniu się na całościowym obrazie scenicznym.

Coco Chanel jest spektaklem wizualnym, granym przez troje świetnych tancerzy, aktorów i do tego lalkarzy: Ester Natzijl, Ilię Surla i Indrę Cauwels. Ulrike Quade współreżyseruje przedstawienie i jest ponadto autorką wszystkich lalek. Te są niezwykłe: i plastycznie, i technicznie, i – w rękach aktorów – animacyjnie. W spektaklu pojawia się niewiele tekstu, którego autorką jest Hannah van Wieringen i który najczęściej wygłaszany jest z offu. Wykorzystuje on całą serię jednozdaniowych sentencji,  z których słynęła Coco Chanel, kryjąc swoją prywatność i osobiste życiowe doświadczenia. Cały spektakl ujęty jest w rodzaj teatralnej ramy, w której leciwa już projektantka-ikona wspomina swoje mijające życie.

Jak przystało jednak na współczesne przedstawienie, nie ma tu regularnej opowieści, nie ma żadnej linearności zdarzeń, oglądamy Coco Chanel w wizerunkach oddających różne fazy jej życia i przewijające się przez nie postaci. Od upiornych niewielkich gąbczanych sióstr zakonnych, wśród których Chanel spędziła dzieciństwo, przez przyjaciół ze świata sztuki (Jean Cocteau), polityki (Winston Churchill) i bussinesu (współtwórca firmy Chanel – Pierre Wertheimer), po kochanków (francuski poeta Pierre Reverdy czy hitlerowski oficer Hans Günther von Dincklage). Z bogatego i kontrowersyjnego życia Coco Chanel wykorzystano w spektaklu niewiele postaci i pojawiają się one wszystkie raczej impresyjnie, nie burząc podstawowego założenia i idei spektaklu: to spektakl o projektantce i designie. „Moje życie mi się nie podobało, więc stworzyłam swoje życie”, „ja decyduję, co to jest kobieta”, „zapracowana kobieta musi czuć się komfortowo w swoich ubraniach”, „luksus musi być wygodny, w przeciwnym razie to żaden luksus” – takie sentencje nakręcają rozwój wydarzeń na scenie.

Jesteśmy w efektownej przestrzeni pracowni krawieckiej, studia projektanckiego, chwilami atrakcyjnego, choć obojętnego emocjonalnie pomieszczenia designerskiego. Scenę z trzech stron okalają płaszczyzny ażurowej dekoracji zbudowanej z rozpiętych pionowo wąskich białych pasków materiału, podświetlanych od dołu świetlówkami. Można przez tę materię przechodzić w głąb przestrzeni, gdzie chwilami prześwitują ubrania rozwieszone na stojakach czy manekiny krawieckie. W centralnej części sceny rozwieszona jest na linach tkanina, rodzaj kolażu z połączonych ze sobą kawałków ubrań, materiałów, koronek. W tej atrakcyjnej kompozycji odcienie bieli przenikają się z ecri. To warsztat pracy Coco Chanel, wiszący niczym przestrzenny obraz w galerii sztuki. Zresztą cała przestrzeń skupia uwagę oryginalną kompozycją obrazu i artystycznym smakiem. Tkanina w którymś momencie opada gwałtownie na podłogę, budując niby stół krawiecki. W innej scenie zawieszona jest odwrotną stroną, będącą tylko ciemnym materiałem, stanowiącym tło dla działań scenicznych. Ale zdarza się i sekwencja, kiedy aktorka animująca Coco Chanel wsuwa lalkę w wiszącą kompozycję. To moment całkowitego zatracenia się w pracy, kiedy martwa materia pochłania bohaterkę, by kilka scen później wydostać ją na powrót i przywrócić do rzeczywistości, już odmienionej; teraz świata, który ściele się do stóp Coco Chanel. Wówczas aktorka wyjmuje dziecięcą wersję bohaterki z kompozycji i przemierza z nią scenę, naśladując ruchem lalki rybę pływającą w głębokiej wodzie. Bezpieczną, pewną, niezależną, zwycięską.

Na tle dominującej bieli odcinają się kostiumy aktorów: czarne golfy aktorek i wysokie, grube,  dzianinowe, głęboko brązowe spodnie sięgające piersi, przewiązane czarnymi szerokimi pasami w biodrach. To niecodzienna propozycja kostiumu, ale wspaniale współgrająca z przestrzenią sceniczną.

No i lalki, niby proste, a zarazem niezwykłe. Coco Chanel ma wiele wersji. Najpierw wyłania się z czerni gąbkowa głowa starej kobiety w kapeluszu, z nieodłącznym papierosem, błyszczącymi oczyma i ruchomymi ustami. Światło (piękna reżyseria świateł Flooriana Ganzevorta) wydobywa jedynie twarz lalki i rękę animatorki trzymającą papierosa. W scenie wspominania dzieciństwa Ester Natzijl animuje główką, okoloną czarnym jeżykiem włosów, ubraną w długą białą koszulę z półokrągłym kołnierzykiem. Lalka nie ma rąk ani nóg. Aktorka tuli ją w rękach, chcąc jakby uchronić Coco przed samotnością i upiornymi siostrami zakonnymi wyłaniającymi się z obydwu stron sceny. Ucieczkę oferuje właśnie biała kolażowa tkanina, po której lalka się wspina do góry i niknie w świecie materiałów, krawiectwa i mody.

Chwilę później pojawi się kolejna wersja Chanel, już projektującej artystki, oczywiście z papierosem i w kapeluszu, ale też w dzianinowym jasnym sweterku nałożonym na białą bluzkę i z nieodłącznym odtąd sznurem pereł. Głowa z kostiumem uzupełniona jest ręką aktorki włożoną w rękaw bluzki i w nogi zaanektowane z rąk krawieckiego manekina. Te same ręce zastąpią w kolejnej scenie galopującego wierzchowca, a potem jeszcze nieraz będą nogami Coco, gdy zajdzie taka potrzeba.

Furia projektowania, dążenie do oryginalności twórczej, w pewnym momencie pokazywane są przez zmianę głów lalki artystki. Głowę atrakcyjnej młodej kobiety w słomkowym kapeluszu zastępuje makabryczna główka potworka, tę z kolei połyka stylowa damska torebka w kształcie trupiej czaszki. Wszędzie tu są odwołania do modowych sukcesów Chanel: kapeluszy, odkrywanych tkanin i kolorów, prostoty form, pereł, akcesoriów damskiej garderoby. A dokonywanie wszystkich przemian na oczach widzów nie tylko uatrakcyjnia przedstawienie, ale buduje skomplikowaną wizję refleksji i odniesień kierowanych w rozmaite strony życia artystki, jej legendy i pogmatwanej kariery.

Lalki jej przyjaciół i partnerów też są niezwykłe. Poeta Pierre Reverdy jest gąbczaną postacią w czarnych spodniach i nagim torsem. On nie stąpa po ziemi, on fruwa. Bijącą z niego energię uzyskano montując oświetlenie wewnątrz korpusu lalki, która świeci. Brzmi to być może infantylnie, ale na scenie wygląda doskonale. Czyż można precyzyjniej i dosadniej pokazać uduchowionego poetę-kochanka?

Chanel w kręgu artystycznej bohemy to kolejna eksplozja lalkarskiej pomysłowości. A do tego jak zrealizowanej na scenie! Jean Cocteau, grany przez Indrę Cauwels, porusza się w osobliwy sposób, iście artystowski. Aktorka, siedząc na podłodze, swoją lewą ręką wspiera swój własny korpus, w prawej trzyma głowę lalki Cocteau: w kapeluszu, ciemnych okularach i z efektowną kokardą pod brodą. Na nogi aktorki naciągnięta jest marynarka, czyniąc z nich ręce artysty teatru. Kiedy siada przy kawiarnianym stoliku jego wydłużone ramiona (nogi animatorki) opierają się o blat. To zaskakująca propozycja i ogromnie atrakcyjna. Sama Chanel i jej hitlerowski kochanek to lalki żyworękie, ale też odmienione i szczególnie efektowne. Niemiecki oficer jest zbudowany z uniesionego ramienia aktora, na które założono skórzany płaszcz, zaś głowę stanowi pochylona dłoń przykryta wojskową czapką. Coco Chanel jest również ramieniem aktorki osłoniętym białą bluzką i zgiętą dłonią pod czarnym kapeluszem. Aktorzy są przed naszym wzrokiem, a jednak dostrzegamy wyłącznie zajmujące postaci sceniczne o nieco wydłużonych szyjach.

Niezwykłych, poruszających a czasem nawet wzruszających scen w tym spektaklu jest wiele. Choćby obraz uwolnienia się od damskiego gorsetu, także zdobycz Coco Chanel. Ona sama pojawia się znów w innej postaci, oczywiście z perłami, w kapeluszu i z papierosem w ustach, ale tym razem jest mała, z gąbczanymi rękami i nogami, w jasnej garsonce. Aktorka trzyma lalkę na rękach, ją samą opasuje sznurowany z przodu gorset, który lalka rozpina. Tu ewidentnie twórcy grają proporcjami i robią to wyśmienicie, gdy niewielka lalka Chanel rozprawia się z wielowiekowym pancerzem krepującym kobiety. I w którymś momencie pojawi się scena, kiedy mała lalka Chanel zasypia sama na scenie okryta gorsetem niczym kołdrą.

Wszystkich urokliwych scen pojawiających się w tym spektaklu nie zdołam opisać, a choćby wymienić. Każda prowokuje jakieś asocjacje. Nie trzeba nawet wiele wiedzieć o życiu samej Chanel, by poczuć się wciągniętym w tę teatralną grę, opowiadającą o świecie mody, ludziach mających dość uporu i siły woli, by zmieniać świat, na przekór przyzwyczajeniom i utartym poglądom. Ale znów najważniejszy w tym przedstawieniu jest sam teatr, jego środki, sposób posługiwania się nimi. Oczywiście mam na myśli lalki i wszystkie konteksty uruchamiane przez ich obecność na scenie. W naszym polskim teatrze to się wciąż prawie nie zdarza.

Łomżyńskie jury nagrodziło Coco Chanel za reżyserię Ulriki Quade i Jo Strømgrena. Słusznie. To pięknie pomyślany i zrealizowany spektakl. Ale jego największą wartością jest wizualność, wykreowana przestrzenią sceniczną, lalkami i trojgiem działających aktorów. Autorami lalek i scenografii są ci sami twórcy, więc niby nic się nie stało. A jednak może warto znów postawić pytanie o te wschodnioeuropejskiej kategorie jurorskie. Chyba tylko w słabych spektaklach można oddzielić dokonania reżysera, scenografa, kompozytora…

Coco Chanel Ulrike Quade Company, Jo Strømgren Kompani oraz duetu muzyków Strijbos & Van Rijswijk (wspaniała muzyka i ten szelest maszyn do szycia) należy do przedstawień wybitnych, nie tak często goszczących na teatralnych scenach świata.

Fot. Sanne Peper

Rutka

Przez cztery ostatnie dni jeździłem do Łomży, gdzie powoli kończy się 34. Walizka, bo festiwale są okazją do zobaczenia kilku spektakli, które gdzieś po drodze umknęły naszej uwadze, a zdarza się, że przynoszą też jakieś szczególne odkrycia. Jednym z przegapionych przeze mnie spektakli jest Rutka łódzkiego Arlekina. Powstał wprawdzie stosunkowo niedawno, tuż przed pandemią, ale zdążył już zebrać sporo recenzji, także prestiżowych nagród, bez wątpienia zasłużenie i pozostaje mi tylko wierzyć, że i z Łomży wywiezie jakieś cenne trofeum.

Spektakl, oparty na książce Joanny Fabickiej Rutka, jest przedstawieniem wybitnym. Znakomity scenariusz przygotowała Karolina Maciejaszek, która jest zarazem reżyserką, wyjątkową scenografię opracowała Marika Wojciechowska, świetną muzykę wykonywaną na żywo przez Macieja Kuczyńskiego napisał Piotr Klimek, a ruch sceniczny (być może obejmujący też mimikę aktorów) wymyśliła Ewelina Ciszewska. Wymieniam wszystkich współtwórców, bo nie tak często się zdarza, żeby wkład każdego był tak widoczny z widowni i decydował zarazem o wspólnym oddechu całego teamu. Na tej liście nazwisk nie może zabraknąć aktorów: fenomenalnej Katarzyny Pałki w roli Rutki, świetnej Teresy Kowalik w roli Zosi i Wojciecha Stagenalskiego partnerującego obu aktorkom w różnych rolach i zadaniach scenicznych.

Jak zwykle, nie będę się rozwodził nad sensami, bo w przedstawieniu teatralnym są one tylko jednym z elementów, choć tym razem uruchamiają tropy niezwykłe i wszechstronne. Odnoszą się do łódzkich współczesnych Bałut, w których mieszka dziesięciolatka Zosia, pozostawiona na przymusowe wakacje w domu pod opieką specjalnie ściągniętej ciotki-babki Róży, nieco zwariowanej staruszki, a zarazem odnoszą się do wyjątkowego czasu Litzmannstadt Ghetto 1940-1944 (taki napis widnieje na froncie pudła scenicznego), gdzie pod adresem Zosi przy ul. Rybnej 13 mieszkała Rutka (w spektaklu dzisiejsza ciotko-babka Róża). Pomiędzy tymi dwoma czasami, które dzieli sporo dekad, rozgrywa się akcja przedstawienia i zawiązuje przyjaźń dziewczynek, przenoszących się podczas wspólnych zabaw w jedną lub drugą epokę.

Świetny scenariusz Karoliny Maciejaszek pozwala uruchomić wyobraźnię. Nie ma w nim zbędnego słowa, a reżyserskie zabiegi Maciejaszek pozwalają nie tylko poruszać się w tej przestrzeni pewnie, ale poddać się całej skali emocji, nie wykluczając wzruszenia i na dodatek włączyć publiczność. Kilkoro dzieci siedzi na scenie, kilkoro w pierwszych rzędach. Co któreś krzesło przykryte  jest folią, a zabieg ten odsłania sens w czasie przedstawienia, gdy okazuje się, że pod folią, na oparciu krzesła, narysowany jest kontur kogoś z najbliższych, kogo Rutka straciła. Trzeba uważać, by niechcący nie nadepnąć mamy czy taty. Wyobraźnia twórców i widzów ożywia nieistniejące postaci.

Wielką pomocą we wspomnianym uruchomieniu wyobraźni jest wykreowana przez Marikę Wojciechowską przestrzeń sceniczna. Z pozoru prosta, sklejkowa, złożona z wielkich płaszczyzn ustawionych w kształcie parawanu z tyłu (chwilami będzie to też ekran do projekcji), ogromnych prostopadłościanów z wyciętymi oknami po bokach (współczesne bloki) i dziesiątków kubików różnej wielkości i kształtu, też z wyciętymi oknami, z których aktorzy budują niewyobrażalną liczbę urbanistycznych konstrukcji, także mostów, tramwaju czy pociągu. Wygląda to jak niekończąca się zabawa klockami, ale w jej trakcie doświadczamy przeżyć, które zapierają oddech. Zabawa w chowanego pomiędzy budynkami ma inny sens dla każdej z dziewczynek; Zosia jest nią już znudzona, dla Rutki to próba ocalenia życia. Wizyta w supermarkecie i spotkanie z zafoliowanym martwym bezgłowym kurczakiem (który w wyobraźni ożywa), dla Zosi jest oczywistością i czymś przerażającym, gdy ożywa i goni dziewczynki, dla Rutki szansą na pozyskanie „przyjaciela” i pozbycie się samotności. Każda scena prowokuje nowe, zaskakujące skojarzenia, w przyspieszonym tempie uczymy się empatii, poznajemy siebie samych, odkrywamy przeszłość i zawiązujemy z nią delikatną nić porozumienia i sympatii.

Niewiele jest w całym spektaklu odniesień do konkretnych historii. Nic nie jest narzucane na siłę. W kilku scenach na płaszczyznach kubików zawieszane są fotografie osób, zamieszkujących ongiś budynki getta łódzkiego. To jeden z elementów przestrzeni architektonicznej, którą musimy sami interpretować. Takich reżyserskich podpowiedzi, by rozwijać zasugerowane myśli czy refleksje jest w Rutce wiele. Stąd nie dziwi idea towarzysząca przedstawieniu od samego początku (Rutka powstała w wyniku teatralno-edukacyjnego Konkursu im. Jana Dormana prowadzonego przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego), by spektakl był częścią szerszych działań edukacyjnych. Ale jest to przede wszystkim wspaniały teatr, rewelacyjnie pomyślany i wirtuozersko zagrany.

Z reguły piszę na tym blogu o spektaklach lalkowych. Wprawdzie w Rutce pojawia się kilka „klasycznych” lalek, szmacianych i papierowych, ale ta kategoria nie na wiele tu się przyda. Oczywiście wiem, że twórców z reguły nie interesują rozważania teoretyczno-estetyczne dotyczące istoty lalkarstwa, tak jak widzów nie interesuje wysiłek włożony w stworzenie przedstawienia, jeśli nie przynosi ono odpowiedniej satysfakcji odbiorcy.

Musimy jednak od czasu do czasu zastanowić się nad współczesnym lalkarstwem, by mieć świadomość dokonujących się zmian, by umieć rozmawiać o uprawianej profesji, która nie jest przecież teatrem aktorskim czy teatrem tańca. I Rutka też nie należy mimo wszystko do gatunku teatru dramatycznego. Cóż zatem oglądamy?

Przychodzi mi na myśl termin wymyślony pewnie dekadę temu przez Halinę Waszkiel i bardzo już rozpowszechniony – animant. Lalka klasyczna oczywiście też może być animantem, ale używać tego terminu możemy głównie do środków współczesnego lalkarstwa, wymykających się tradycyjnym określeniom i technikom. Wszystkie kubiki, krzesła, także papierowe i szmaciane lalki wymyślone przez Marikę Wojciechowską są właśnie animantami. To nie są rekwizyty, to nie są elementy dekoracji. To ożywione przedmioty, to animanty. Kreowana na naszych oczach historia dzieje się pomiędzy trójką aktorów i dziesiątkami animantów. Pomiędzy nimi zachodzą najrozmaitsze relacje, budują sensy i znaczenia. Może dlatego właśnie moje pierwsze wrażenie po wejściu w przestrzeń spektaklu wychwyciło jedynie jej zdawkowość. Ileż to już razy widziałem takie architektoniczne drewniane kubiki na scenie? Ale w Rutce to są animanty, w pewnym sensie postaci całego dramatu, podobnie jak obie bohaterki.

Wspaniały spektakl Karoliny Maciejaszek i jej zespołu. No i wielki sukces Arlekina pod dyrekcją Wojciecha Brawera. Trzeba częściej zaglądać do Łodzi.

 

Fot. ze strony Teatru: www.arlekin.pl

 

Bezimienny / Nieznany

 

 

Nie jest łatwo w polskich warunkach teatralnych zaistnieć ze spektaklem powstałym poza nurtem instytucjonalnym, cóż dopiero z przedstawieniem wymyślonym i zrealizowanym przez artystę, na co dzień należącym do stałego zespołu aktorskiego. Wypada podziękować łódzkiemu Teatrowi Pinokio, że pomógł Łukaszowi Batko doprowadzić jego zamierzenie do premiery, no a Młodej Polsce za stypendium umożliwiające powstanie spektaklu. Z pewnością było warto.

Oczywiście nawet indywidualny twórca nie pracuje sam. Partnerów Batko miał wielu, czuwających nad przestrzenią, kostiumami, lalkami, światłem, muzyką, wizualizacjami, kształtem  artystycznym, ale Bezimienny / Nieznany to mimo wszystko jego spektakl. Jest nie tylko pomysłodawcą całości, ale też twórcą muzyki, współautorem scenografii, jednym z wykonawców i osobą spinającą wszystko w całość. Miejmy nadzieję, że inaugurując działalność nowej grupy teatralnej pn. Gra/nice, Łukasz Batko zapoczątkowuje istnienie zespołu, o którym będzie głośno także w przyszłości.

Mówiąc najkrócej, Bezimienny / Nieznany to spektakl o uchodźcach. O tych, którzy z rozmaitych powodów musieli opuścić swoje domy, miasta, kraje, by szukać gdzieś na świecie lepszego życia, a może w ogóle szansy na przeżycie. Godzinne przedstawienie obywa się bez słów. Jest mądre, refleksyjne, chwilami wzruszające. Co i raz zaskakuje nowymi środkami, nowymi pomysłami. Nie wiem, kiedy minęło, chciałoby się pobyć z wykonawcami dłużej, ale zapamiętane sytuacje, obrazy, skojarzenia pozostaną z pewnością w pamięci widzów, jak wspomnienia uchodźców – te dobre i te tragiczne – które zapewne na zawsze zostaną w ich pamięci. Spektakl nie opowiada żadnej konkretnej historii, nie odnosi się do żadnego konkretnego miejsca. Jest medytacją na losem wszystkich, którzy nie mogą żyć bezpiecznie we własnym kraju.

Niezwykłą wartością przedstawienia jest całkowita rezygnacja z przemocy, brutalności, agresji, choć podejmowane tematy mogłyby zachęcać do epatowania scenami gwałtów, krwi, drutów kolczastych, skrajnych emocji czy choćby naruszania intymności bohaterów. Na scenie mamy sferę tworzonych a vista dźwięków, szumów, czasem szeptów czy raczej onomatopei, chwilami zabrzmi jakiś motyw muzyczny. Kilka tekstów, krótkich, jednozdaniowych wypowiedzi wygłaszanych przez autentycznych wygnańców w ich oryginalnych językach, pojawi się w finale, wyświetlanych w różnych przestrzeniach sceny. Projekcje tych tekstów zobaczymy też na podłodze sceny bądź wiszących płótnach-żaglach, niektóre powtórzą grający aktorzy. Ale nic nie zakłóci spokojnej, ściszonej, intymnej opowieści-refleksji o tułaczce, bólu, beznadziei i na nowo odkrywanych chwilach szczęścia. Oglądając spektakl przypominały mi się wrażenia z lektury Pszczelarza z Aleppo Christy Lefteri, budującej podobny nastrój, mimo bezmiaru przedstawionej ludzkiej tragedii.

Najważniejsze jest to, jak sobie poradził z tym wszystkim teatr.

 

Spektakl grany jest dla maleńkiej widowni i to bynajmniej nie z powodów pandemii. Scenę wypełniają dziesiątki starych walizek: skórzanych, tekturowych i szmacianych. Jest ich z pewnością ponad sto i w pierwszej chwili mamy wrażenie spotkania z mocno już wyeksploatowaną przestrzenią teatralną. Ale okazuje się ona inna. Różnokolorowe walizki ułożone są w dwóch liniach zbiegających się z tyłu sceny, tworząc jakby dziób łodzi. Aktorzy (Łukasz Batko i trzy właściwie prowadzące spektakl aktorki: Aleksandra Batko, Masza Lesiak-Batko i Żaneta Małkowska), ubrani na czarno, często osłonięci kapturami, wpisują się w tę przestrzeń czasem jako członkowie załogi (rozciągając rozmaite liny czy pasy białej materii będące jakby żaglami), kiedy indziej jako niestrudzeni uciekinierzy, którzy w poszukiwaniu bezpieczeństwa muszą przeprawić się przez wielką wodę. Ten bezmiar wody chwilami wywołuje przerażenie. Nie tylko gwałtownymi podmuchami wiatru, sztormowymi falami sygnalizowanymi dźwiękiem. Nie wszyscy dopłyną do portu. Jedna z bohaterek w końcowej partii spektaklu efektownym teatralnym skokiem przez walizkową burtę wybiera śmierć w odmętach. Ale morska podróż, nim doprowadzi bohaterów do ostatecznych decyzji, zabiera przede wszystkim czas. Ten sprzyja wspomnieniom. Wspomnienia kryją się w walizkach. Trzeba je tylko wyciągnąć spośród dziesiątek innych, otworzyć i przywołać pamięć.

Kilka razy publiczność ma szansę decydować o opowiadanej historii. Widzowie, zaopatrzeni w bilety podróżne z jednej strony czerwone, z drugiej piaskowe, głosują czy ma zostać otwarta czerwona czy piaskowa walizka. Pierwszą historię inicjują sami aktorzy. Obraz ujawniony w walizce przenosi nas niczym w krainę domków dla lalek. Mikroskopijny pokój normalnej rodziny, z ogniem w kominku, szydełkującą mamą, ojcem wracającym z pracy, czytającym gazetę w fotelu, dzieckiem bawiącym się misiem, popołudniową herbatą… Lalki Justyny Bernadetty Banasiak są niewielkie, pewnie nie mają 15 cm wysokości, ale wykonane są z ogromną troską o szczegóły: rysy twarzy, włosy, dłonie, kostiumy. I mimo że dłonie aktorów dorównują ich wielkościom, lalki wykonują precyzyjne czynności: mama porusza drutami, ojciec otwiera i zamyka szafę, coś wyjmuje, coś chowa, siedząc w fotelu przewraca strony gazety, otwiera walizkę, mama unosi czajniczek nalewając herbatę, domownicy podnoszą filiżanki do ust… Hiperrealizm! A jednocześnie teatralne pomniejszenie. I w przestrzeni wielkiej scenicznej łodzi uciekinierów i wobec dziejących się na scenie wydarzeń ta ucieczka w domowe zacisze podkreśla, że rozmawiamy o najintymniejszych wspomnieniach, bardzo osobistych, pewnie wyidealizowanych, ale takie już one są, zwłaszcza wobec życiowych wstrząsów.

Inna walizka zawiera cały papierowy teatrzyk z przestrzenną scenografią zmieniającą się na kolejnych kartach. Z początku widzimy spokojną miejską ulicę, na której toczy się życie. A na następnych kartach pojawia się ogień (żywy, przesuwany poza dekoracją), miasto pustoszeje, domy popadają w ruinę, zostają tylko zgliszcza i pustka. Takich wspomnień pewnie nigdy nie da się pozbyć.

Rozciągane niekiedy żagle – pasy materii stają się w jeszcze innej scenie ekranami projekcji. Projekcje w spektaklu też nie są tuzinkowe. Ot, choćby ta z wędrówką uchodźców objuczonych walizkami przez nadmorskie wydmy. Na jednym poziomym skrawku materiału widzimy piach i grzęznące w nim stopy uciekinierów, na innym taszczone przez ludzi walizki i bezmiar przestrzeni do pokonania. Nieustannie sceny się przeplatają: aktorzy wykonują czynności pokładowe i uruchamiają lalkowe światy zamknięte w walizkach, na projekcjach widzimy inscenizowane scenki aktorskie. Lalka dziewczynki z pierwszego rodzinnego obrazu, będąca może główną bohaterką spektaklu – podrasta, dojrzewa. Przejmująca jest scena lalkowa z jej zmaganiem się ze zmęczeniem narastającym podczas wędrówki. Obraz ten rozgrywa się wokół jednej walizki. Lalka, teraz nieco większa, wspina się po płaszczyznach walizki, próbuje dosięgnąć brzegu, co i raz zsuwa się w dół, próbuje pokonać przeszkodę z innej strony. A za jej plecami, na jednym z wiszących płócien rośnie projekcja ognia. Czy uda się uwolnić od koszmaru?

Jednym z efektownych momentów przedstawienia jest akrobatyczno-cyrkowa scena wspinaczki Maszy Lesiak-Batko na żeglarskie jaskółcze gniazdo, seria znakomitych ewolucji wykonanych przez aktorkę, która w finale otula się żaglem niczym kocem, z którego może oglądać niebo i gwiazdy. I być szczęśliwa w tym swoim wyimaginowanym świecie. Lalka dziewczynki też wspina się po innym żaglu i też oddaje się marzeniom pod gwiazdami i mimo że to efektownie wykonana scena, nie może się ona równać z wirtuozerią wykonawczą Lesiak-Batko. Obie sceny są jednak potrzebne, budują różne napięcia i różne wywołują emocje.

Łukasz Batko wraz z partnerami znalazł pomysł na to, jak wykorzystać rozmaite współczesne środki teatralne i podporządkować je precyzyjnie wybranemu tematowi. Brawo! Bezimienny / Nieznany sprawi artystyczną radość każdemu widzowi, zwłaszcza wówczas, gdy życie i otaczające wydarzenia często pozbawiają nas radości.

 

Fot. HaWa

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page