„Eh man hé” – lalkarskie arcydzieło

                  Istotą lalkarstwa jako dziedziny sztuki teatralnej jest obecność na scenie lalki – działającego podmiotu. Nie wystarczy wprowadzić lalkę na scenę, umieścić ją w przestrzeni scenicznej, potraktować wyłącznie jako artefakt. Lalka musi działać, musi być postacią sceniczną. Ta właściwość nie jest lalce  przypisana automatycznie. Trzeba ją na scenie zrealizować, co jest zadaniem lalkarza (aktora) – animatora.

W dawnych czasach, a i dziś za sprawą np. lalkarstwa cyfrowego, popularna była tzw. animacja pośrednia. Twórca lalki w procesie jej tworzenia określał wszystkie parametry ruchu, które dzięki rozmaitym systemom mechanicznym (dziś elektronicznym) w odpowiednim czasie były uruchamiane i pozwalały lalkom (automatom, androidom, animowanym przedmiotom) ożywać. Animatorzy pełnili raczej funkcje konstruktorów, projektantów lalek niż ich scenicznych partnerów.

W teatrze lalek stosowano i nadal się wykorzystuje przede wszystkim animację bezpośrednią. Animator nie musi być twórcą lalki, ale dzięki jego obecności na scenie i ukrytym lub nie działaniom,  lalka ożywa i staje się postacią sceniczną. Lalkarz jest aktorem. Czasem partnerem lalki, czasem jej pomocnikiem (asystentem, służącym), ale to on decyduje o nadaniu bądź odebraniu lalce jej scenicznego życia.

Tak rozumiana funkcja aktora-lalkarza obnaża magiczne myślenie o lalkarstwie, towarzyszące nam na przestrzeni wieków, a i dziś często spotykane: że jednak lalki mają własne, ukryte życie, które animator musi odkryć, poznać i w końcu ujawnić, bo przecież każdy przedmiot ma duszę, ma swoje tajemne życie. Jan Wilkowski dzielił się refleksją, że kopana noga stołowa zalałaby się łzami, gdyby w ludzki sposób mogła zareagować na zadawany jej ból. Ponieważ nie jest człowiekiem, nie wyraża swoich emocji w znany nam sposób. Czy to jednak oznacza, że ich nie doświadcza?

Lalkarzy odczuwających ów magiczny związek z lalką na szczęście wciąż nie brakuje, ale doprawdy rzadkością jest spotkanie z przedstawieniem, które tę tajemną relację pomiędzy lalką i lalkarzem czyni sednem teatralnej wypowiedzi. O tym jest właśnie spektakl Eh man hé. Mechanika duszy hiszpańskiej grupy Zero en Conducta, wspólne dzieło Juliety Gascón, José Antonio Puchadesa (Putxa) i Davida Maquedy. Gascón i Putxa, twórcy działającej od dziesięciu lat kompanii, są też autorami choreografii tego taneczno-lalkowego spektaklu, Maqueda ich asystentem, ponadto szefem technicznym i reżyserem światła. Na scenie oglądamy pięcioro aktorów: lalkarzy i przede wszystkim tancerzy, bo Zero en Conducta to teatr gestu i lalek, teatr ruchu. Obok Gascón i Putxy, także Elenę Lalucat, Amoka Cora i Pino Stainera. Autorką człekopodobnej, niesamowitej lalki Nolana – głównego bohatera – i jego pomniejszonej kopii jest Mina Trapp.

Mechanikę duszy miałem okazję obejrzeć wkrótce po premierze, jeszcze przed pandemią i noszę ją w głowie od wielu miesięcy. Napisałem wówczas dosłownie kilka słów o spektaklu, bo jest on jednym z najpiękniejszych przedstawień jakie widziałem, nie miałem jednak odwagi na sformułowanie obszerniejszej wypowiedzi i podzielenie się wrażeniami. Czekałem na kolejne spotkania z zespołem. Szczęśliwie Zero en Conducta otworzyło tegoroczną edycję białostockich Metamorfoz Lalek, ustawiając zarazem poprzeczkę na poziomie nieosiągalnym dla większości teatrów. Kolejne spotkania z Eh man hé umocniły mój entuzjazm i teraz już na spokojnie mogę pokusić się o kilka refleksji.

Tajemniczy termin Eh man hé, jakim określano ludzi obdarzonych kilkoma duszami, twórcy zaczerpnęli z języka Czejenów (Szejeni), bardzo już nielicznego plemienia Indian Ameryki Północnej.  Nolan jest lalką, która – by ożyć – wymaga wielu duchów (w spektaklu: na czarno ubrani aktorzy). Nolan-lalka ma pełną świadomość tego, co dzieje się wokół niego, nawet jeśli pozostaje więźniem swego nieożywionego ciała, uzależnionego bardziej od woli innych niż własnej, by móc wyrazić siebie. Więc tworzy swój własny świat. Świat, w którym mógłby się odnaleźć i żyć: świat snów, nadziei, iluzji, magii, nawet strachu.

Spektakl rozpoczyna scena przedakcji. W pustej przestrzeni, na tle oświetlonego horyzontu, czworo zakapturzonych czarnych animatorów symuluje bieg lalki. Słyszymy jej głośnie oddychanie. Po chwili światło wydobywa postać Nolana. Jest wielkości aktorów. Na głowie ma niebieską dzianinową czapkę, nieco jaśniejszą koszulę i spodnie oraz białą kamizelkę. Aktorzy markują bieg Nolana, stojąc w miejscu. Jeden podtrzymuje korpus lalki i głowę, drugi – prawą rękę, dwie animatorki odpowiednio lewą rękę i nogi lalki. A Nolan biegnie: do przodu, w jedną stronę i w drugą. Ten bieg jest realistyczny, ale w wykonaniu lalki zarazem magiczny. I koncertowo wykonany. Rzeczywiście przypominają się obrazy z japońskiego Bunraku: niesamowita synchronia działań, wspólny rytm oddechu, całkowita jedność animatorów. I nagle Nolan zastyga w bezruchu, z podniesionym lewym kolanem i nieco z tyłu pozostającym łokciem prawego ramienia, jakby zastopowana została pewna faza gestu. Trwa to pewnie kilkanaście sekund. Takie zjawisko na żywo zobaczyć można wyłącznie w teatrze lalek, tylko tu bowiem można zatrzymać czas i uniezależnić się od praw fizyki. Tylko tu można być kreatorem wyimaginowanej rzeczywistości.

Po chwili z prawej strony sceny pojawia się piąty aktor, który dokonuje dekonstrukcji tego zatrzymanego obrazu Nolana w ruchu. Uwalnia lalkę z rąk animatorów, pozostawiając ich jednocześnie w zatrzymanych gestach, a Nolana wynosi, niczym tulące się do matki dziecko, poza grupę aktorów. Potem dołącza do nich. Światło gaśnie, pojawia się świecąca szpara przecinająca scenę, w której dłonie piątki już teraz aktorów budują z własnych rąk twarz postaci (niczym w słynnych Jankach Teatru Zusno ¾ Krzysztofa Raua z lat dziewięćdziesiątych), owego kreatora właśnie,  wygłaszającego jedyny w spektaklu tekst wypowiadany z offu, którego główna sentencja brzmi: jaka jest różnica pomiędzy lalką a ludzkim bytem? Czy wystarczy na przykład zaczerpnąć powietrze, żeby oddychać? Czy oddychanie porusza lalkę?

Za Nolanem, leżącym bez ruchu na podłodze sceny, stoi – jeden obok drugiego – piątka zakapturzonych animatorów. Wypełniają długość jego ciała. Ich dłonie odcinające się na tle czerni kostiumów, niczym jakieś życiodajne fluidy, wślizgują się w ciało lalki, która ożywa. Najpierw unosi się głowa, wzrok Nolana pada na ręce, które poruszają się, wraz ze zgięciem prawego kolana korpus lalki unosi się do siadu, ręce wspierają jego ciężar, Nolan rozgląda się, unosi dłonie, potem klęka, wreszcie wstaje, zdając się rozważać pytanie – co mnie porusza? Oglądamy nieprawdopodobną sekwencję najdrobniejszych działań, na których skoncentrowana jest uwaga samej lalki i w konsekwencji widowni, śledzącej te poruszenia z największym przejęciem. Nolan nie dostrzega animatorów, a oni z cudowną precyzją unikają nawet przypadkowego spotkania swoich ciał z gestami i ruchami lalki, która spaceruje, obraca się, zgina, siada na plecach animatora, unosi nogę, otrzepuje nogawkę spodni…

Co porusza Nolana, który jest świadomy swojego istnienia i działania? Czy doprawdy jest eh man hé, oddany we władanie innym duchom? Ich intencje widzimy bezpośrednio, gdy któryś z animatorów postanawia wykonać czynność sprzeczną z zamiarem Nolana, np. pociągając go za rękę, by odwrócić kierunek ruchu, ale Nolan tego nie wie. Poddaje się niespodziewanej reakcji, choć jest nią zaskoczony. Jest uwięziony we własnym ciele, nad którym nie ma władzy. W tym momencie pojawia się prostokątna plama światła symbolizująca więzienie Nolana. Próbuje on wydostać się poza nieistniejące ściany, zmieścić pod obsuwającym się sufitem, a wszystko to rozegrane jest pomiędzy pantomimicznymi gestami animatorów i reakcjami animowanej lalki. Niezwykłe obrazy, nieprawdopodobne emocje, błyskotliwe działania aktorsko-lalkarsko-ruchowe.

Więzienie Nolana pokazuje niemal jednocześnie Putxa, odłączając się na chwilę od grupy animatorów i w innej części sceny, w podobnie wyświetlonym prostokącie światła, demonstruje znakomitą etiudę pantomimiczną przebywania w zamknięciu. W tym samym czasie Nolan porusza się delikatniej, jakby kontemplując bardziej swoją bezradność niż z nią walcząc. Udaje mu się przezwyciężyć ograniczenia, uzyskać rodzaj wolności, którą demonstruje teraz w pełnej przestrzeni sceny, w atrakcyjnym napowietrzno-podwodnym tańcu, którego żadna istota ludzka wykonać nie jest w stanie. I znów oglądamy znakomitą pracę animatorów, uwijających się wokół swobodnie fruwającej lalki.

Wyjątkowe wrażenie sprawia solowa scena Juliety Gascón z Nolanem. Obydwoje siedzą na niewielkiej skrzyni, on przodem do widowni, ona z początku odwrócona plecami. Są sami, aktorka ma teraz odsłoniętą twarz, ale ruchy mechaniczne, w przeciwieństwie do lalki, którą animuje w sposób dyskretny, demonstrując delikatne reakcje żywej istoty, zaskoczonej obecnością „martwej” aktorki. Po raz pierwszy Nolan dostrzega siedzącą obok niego postać. Próbuje ją ożywić, zmusić do samodzielnych reakcji. Ta sekwencja jest doprawdy niezwykła i obfituje w cały wachlarz działań i zachowań z poziomu metateatru. Oto lalka animowana przez aktorkę animuje ją samą. I powoli odkrywa łączące ich relacje. Nolan ożywia na chwilę animatorkę. Odnosi sukces, demonstruje swoją ludzkość, jego martwe ciało staje się sprawcze.

To moment wyprawy w świat marzeń. Niepostrzeżenie aktorzy usuwają skrzynię z siedzącym Nolanem, na scenie zostają tylko ramiona lalki, odłączone teraz od postaci, ale żyjące w rękach dwóch  animatorów. Zastępują one ukryte ramiona kolejnego animatora i oglądamy oryginalne pas de trois w wykonaniu trzech aktorów i drewnianych ramion. To nie tylko kolejny popis aktorski, ale i potwierdzenie, że przedmioty-ręce lalki mają swoje własne życie. Wracają one do lalkowego bohatera, jak on powraca z krainy wyobraźni. I znów siedzi na skrzyni i przez moment tuli w ramionach Julietę Gascón. Na powrót otaczają go animatorzy, jego wewnętrzne duchy.

Nolan uzyskał jednak, nawet jeśli wyimaginowane, potwierdzenie własnego życia. W skrzyni, na której siedzi, znajduje kopię samego siebie, pomniejszonego do 60-70 centymetrów. I tej nowej, małej postaci świadomie przekazuje własnych animatorów, własne dusze ożywiające dotąd jego ciało. To wzruszająca scena, kiedy jedna lalka oddaje swoje żywotne siły drugiej, sama stopniowo pozbawiając się życia. Lalka Nolana leży teraz samotnie na skrzyni, a jego mała kopia – z pomocą animatorów rzecz jasna – zaczyna wędrówkę po zdobywanie własnych doświadczeń. Działania małego Nolana są inne, właściwe dziecięcemu wiekowi, ale równie fascynujące. To kolejna okazja do zaprezentowania świetnych układów choreograficznych i umiejętności taneczno-animacyjnych całego zespołu Zero en Conducta. Ale to też kolejna wędrówka naszego bohatera w marzenia, w świat złudzeń i nadziei.

Nolan wraca do celi własnego ciała. Znów odnajduje się w prostokątnym wycinku światła ograniczającego jego przestrzeń życiową. Znów podejmuje walkę z krępującymi go i ograniczającymi jego wolność animatorami-duchami. Próbuje się ich pozbyć, choć nawet chwilowa nieobecność każdego ogranicza jego ruchy. I znów jak na początku spektaklu zaczyna biec, a my słyszymy jego  głęboki oddech. Po sekundowym wyciemnieniu widzimy animatorów wykonujących wszystkie ruchy, by lalka mogła biec, ale samej lalki na scenie nie ma. Animatorzy animują postać, która znikła. Wykonują jeszcze jeden piękny choreograficznie układ tańca, jakby w poszukiwaniu nowego ciała eh man hé, obdarzonego kilkoma duszami.

A Nolan? W finale lalka Nolana znów leży w głębi sceny, tuż przed horyzontem. Tym razem nie ma za nią animatorów, ale widać (i słychać), jak Nolan oddycha. Płaszczyzna jego pleców unosi się i powoli opada w rytmie spokojnego oddechu. A po chwili Nolan unosi głowę, pręży ciało, przygotowuje się do powstania… i gaśnie światło na scenie. Pozostajemy z nieodpartym już teraz przekonaniem, że lalki mają jednak swoje tajemne, ukryte życie. Niby to wiemy, ale wszyscy przecież mamy skazę niewiernego Tomasza.

Spektakl grupy Zero en Conducta jest wyjątkowy: myślowo, animacyjnie i aktorsko. To doprawdy lalkarskie arcydzieło.

 

 

Fot. z FB Zero en Conducta

Lalkowy ZASP

Pierwodruk: LALKOWY ZASP, Suplement pisma ZASP-Stowarzyszenia – „Sceny Polskie”, ZASP, Warszawa 2020, ss. 26, 50 il. 

Nowoczesne lalkarstwo narodziło się w Polsce w początku XX wieku. Ci, którzy je współtworzyli, nie mieli żadnych lalkarskich korzeni, nie uprawiali wcześniej tej profesji, nie należeli do lalkarskich rodów. Po prostu zafascynowała ich nowa dziedzina sztuki teatralnej, rodząca się po raz pierwszy jako sztuka dla dzieci. Koncentracja na widzu dziecięcym wynikała z profesji nowych twórców (nauczyciele), nowych koncepcji pedagogicznych wskazujących na znaczenie sztuki w rozwoju dziecka, wreszcie z analizy samego teatru lalek, jego możliwości dydaktycznych i artystycznych.

Nowy lalkowy teatr dla dzieci w Polsce zapoczątkowały kobiety. Pionierką była Maria Weryho Radziwiłłowiczowa. Kobiety uparcie walczyły o rozwój edukacji. Same chciały się uczyć i ciągnąć w górę społeczeństwo, najlepiej zaczynając od dzieci. Po powstaniu styczniowym musiały się na serio zmierzyć z wszelkimi problemami zarządzania i organizacji jakiejkolwiek działalności. Miały poczucie coraz większej własnej wartości. Stąd już tylko krok do podejmowania ryzyka, także artystycznego. Dołączyli do nich przedstawiciele rozmaitych środowisk artystycznych: literaci, plastycy, muzycy, aktorzy i wspólnie budowali teatr, o którym w gruncie rzeczy niewiele wiedzieli, co najwyżej otarli się o jakieś znane europejskie sceny lalkowe, zwłaszcza słynny monachijski teatr marionetkowy Josefa Leonharda Schmida, który w Monachium zapoczątkował nurt teatru lalek dla dzieci, pozyskując do współpracy stałego autora, hrabiego Franza von Pocciego. Schmid uwolnił lalkarstwo od kopiowania teatru aktorskiego, zaproponował stały teatr repertuarowy, całkowicie odnowiony, oparty na romantycznym modelu.

Taki teatr lalek – teatr dla dzieci zdominował lalkarstwo XX wieku. W latach 30. w Polsce doprowadził do skrystalizowania się niezależnego środowiska lalkarskiego. W początkach nie było ono jednolite. Jan Sztaudynger w Poznaniu skupił wokół siebie lalkarzy Wielkopolski i Pomorza, i zorganizował pierwsze stowarzyszenie – Wielkopolską Rodzinę Marionetkarzy. Jan Wesołowski, współtwórca warszawskiego Baja, wraz z błyskawicznie poszerzającą się liczbą jego zwolenników tworzyli ogromne środowisko bajowskie, które odwoływało się do najszerszych inicjatyw amatorskich.

Po II wojnie światowej polski ruch lalkarski został całkowicie zhomogenizowany. Zdominowała go instytucja teatralna, wzorowana na teatrach dramatycznych, od 1950 stopniowo upaństwawiana. Ta nowa forma strukturalna wymagała nowych specjalności, przestrzeni, środków artystycznych, w konsekwencji także nowej organizacji środowiska. Lalkarze wyszli z wojny rozproszeni i w sumie nieliczni. Najaktywniejsi włączyli się w struktury powstających środowiskowych związków zawodowych, które w 1949 połączyły się z ZASP-em, najstarszą organizacją reprezentującą interesy ludzi teatru. Na liście członków ZASP, sporządzonej w 1949, byli m.in.: Wanda Byrska-Pawłowska, Stanisław Byrski, Jerzy Dargiel, Zenobia Dębicka, Jan Dorman, Marta Janic, Władysław Jarema, Zofia Jaremowa, Zenon Kalinowicz, Tadeusz Karwat, Adam Kilian, Janina Kilian-Stanisławska, Klementyna Krymko, Sabina Małek, Julian Pappé, Jan Pękała, Joanna Piekarska, Franciszek Puget, Henryk Ryl, Alfred Ryl-Krystianowski, Ryszard Sikorski, Tadeusz Sowicki, Romana Stojakowska, Stefan Stojakowski, Jan Wesołowski, Edmund Zaborowski. W 1950 roku ZASP został ostatecznie zlikwidowany, a od 12 lipca tego roku działało już nowe Stowarzyszenie Polskich Artystów Teatru i Filmu (SPATiF).

Pierwszy Zjazd SPATiF-u przyniósł lalkarzom głównie rozczarowania. Prezesem stowarzyszenia został wrażliwy na teatr lalek Leon Schiller, ale w 25-osobowym zarządzie nie znalazł się ani jeden lalkarz. „Posmak skandalu miała dyskusja, która rozwinęła się z powodu tego pominięcia” (TL 1950, nr 1). Lalkarze koncentrowali się tymczasem wokół działań inicjowanych przez nowo powstałą (listopad 1949) Centralną Dyrekcję Państwowych Teatrów Lalek (CDPTL), którą powołano w związku z upaństwowieniem pierwszych teatrów. Przedsiębiorstwo, pełniące podobną rolę jak później Wydział Teatrów Lalek Ministerstwa Kultury i Sztuki, istniało do 1953. Jego szefowie zmieniali się, dwukrotnie dyrektorem CDPTL był Henryk Ryl, w ostatnim roku Edwarda Chmielnicka. W połowie 1952 zatrudniało 26 osób, m.in. Zofię i Jana Sztaudyngerów (redakcja „Teatr Lalek”), Jana Kulmę, Juliannę Całkową (nadzór artystyczny).

CDPTL zatwierdzała repertuar oraz składy dyrekcji i zespołów teatrów, określała plany finansowe i usługowe, za których wykonanie odpowiadali dyrektorzy poszczególnych placówek. Współorganizowała Ogólnopolski Festiwal Sztuk Rosyjskich i Radzieckich w Warszawie w marcu 1950, czasopismo „Teatr Lalek”, pierwsze narady środowiskowe dotyczące repertuaru. W połowie 1951 zainicjowała powołanie specjalnej komisji do zbadania „przydatności zawodowych kadr aktorskich” w teatrach lalek. Ta akcja, która doprowadziła do regularnej organizacji szkoleń i udziału (z marnym skutkiem) grupy lalkarzy z teatrów podległych Centralnej Dyrekcji PTL w pierwszym eksternistycznym egzaminie aktorskim (czerwiec 1952), prowadzona była w bezpośredniej współpracy ze SPATiF-em. Być może najważniejszą inicjatywą okazało się zwołanie w  czerwcu 1952 Ogólnopolskiego Zjazdu Lalkarzy. Była to okazja do podsumowania pierwszych lat profesjonalnego lalkarstwa, zwłaszcza wskazania wielu jego słabości: wychowawczych i ideologicznych, ale przede wszystkim repertuarowych i kadrowych. Efektem Zjazdu była propozycja likwidacji łódzkiej CDPTL, usamodzielnienie podległych jej teatrów i powołanie specjalistycznej komórki w MKiS, której funkcją byłaby koordynacja całokształtu działalności teatrów lalek. Tak się też stało z końcem 1952 roku. Łódzkie przedsiębiorstwo zlikwidowano, a sprawami lalkarzy zajęła się Sekcja (później Wydział) Teatru Lalek w Departamencie Teatru MKiS, na którego czele w pierwszych dwóch latach stała Krystyna Śniadecka, następnie (od 1955) – przez blisko dwie dekady – naczelnikiem był Henryk Jurkowski.

Jednocześnie z tymi zmianami administracyjnymi przebiegał proces formowania się lalkarskiej reprezentacji w SPATiF-ie.[1] 27 września 1952 z inicjatywy Zarządu Głównego  zwołano w Warszawie spotkanie kierowników artystycznych państwowych teatrów lalek, podczas którego powołano Komisję Organizacyjną przyszłej Sekcji Teatrów Lalek SPATiF. W jej skład weszli: Stanisław Byrski, Władysław Jarema (przewodniczący), Irena Sowicka, Henryk Ryl (wiceprzewodniczący) i Jan Wilkowski (sekretarz). Jarema i Ryl przewodzili wówczas polskiemu lalkarstwu, Byrski – był kierownikiem plastycznym łódzkiego Pinokia, Sowicka – świeżo usuniętą z funkcji dyrektorką Guliwera, Wilkowski – młodym reżyserem i debiutującym kierownikiem artystycznym warszawskiej Lalki. Wkrótce, z polecenia Zarządu Głównego, dokooptowano Juliannę Całkową, wówczas głównego środowiskowego ideologa i sprawną działaczkę. Sprawy szkolenia i doszkalania lalkarzy (i tysiączne problemy z tego wynikające) uznano za jedno z głównych zadań środowiska i będzie to podstawowy problem Sekcji Teatrów Lalek przez wiele kolejnych kadencji. Jarema domagał się ponadto wpływu Sekcji na kształt czasopisma „Teatr Lalek”, a silne emocje wzbudzała świeża likwidacja Państwowej Szkoły Dramatycznej Teatru Lalek, prowadzonej przez Janinę Kilian-Stanisławską. Warto odnotować tu głos Wilkowskiego, absolwenta szkoły, że przy naborze kandydatów nie sprawdzano żadnych przydatności do zawodu lalkarza i w konsekwencji była to boczna furtka do zawodu aktorskiego, dokąd i wielu absolwentów trafiło. Opinia Wilkowskiego nie wzbudziła zainteresowania, podobnie jak niewiele zmieniły się kryteria przyjęć kandydatów w żadnej z  przyszłych szkół lalkarskich (poza SATL-em) aż do dzisiejszego dnia.

Początkowy impet członków komisji przygotowującej przyszłą sekcję lalkową  wkrótce osłabł. Zajęci własnymi teatrami, mieszkający z dala od Warszawy, nie mieli sposobności do intensywnych spotkań. Ogromnie dużo czasu zabierały sprawy organizacyjne, będące głównym zadaniem komisji: ustalenie kryteriów przyjmowania członków oraz ich rekrutacja, powoływanie delegatur w teatrach, ocena stażu pracy i przyjmowanie nowych członków (rzeczywistych i kandydatów), załatwianie rutynowej korespondencji z tym związanej, wyjaśnianie i rozstrzyganie rozmaitych nieścisłości dotyczących członkostwa. Na liście pierwszych członków rzeczywistych byli m.in.: Adam Kilian, Janina Kilian-Stanisławska, Julianna Całkowa, Jan Wilkowski, Jan Pękała, Iwona Popielarczyk, Tadeusz Sowicki, Zofia i Władysław Jaremowie, Romana i Stefan Stojakowscy, Kazimierz Mikulski, Jerzy Skarżyński, Franciszek Puget, Stanisław Rychlicki, Alfred Ryl-Krystianowski, Tadeusz Walczak, Marta Janic, Wanda i Stanisław Byrscy, Ali Bunsch, Ewa Totwen. Okazjonalne posiedzenia komisji przywoływały zawsze najpilniejsze środowiskowe sprawy, uruchamiały korespondencję między rozmaitymi instytucjami, ale trudno było się porozumieć, nawet w tak nielicznym gronie członków komisji. Kilkakrotnie Zarząd Główny SPATiF interweniował w sprawie opieszałości i niesystematyczności lalkarzy. Problemy do rozwiązania były jednak doprawdy skomplikowane. Już w 1952 roku sugerowano, że najlepszym rozwiązaniem kwestii szkolnictwa lalkarskiego byłoby powołanie wydziału przy szkole teatralnej. Rektorat PWST w Warszawie kategorycznie odrzucił taką ewentualność, podobnie jak Centralny Zarząd Teatrów (MKiS); wszyscy domagali się np. przywrócenia zlikwidowanego w 1953 czasopisma lalkarskiego, ale tylko Henryk Ryl obstawał przy jego samodzielności, pozostali koledzy optowali za włączeniem tematyki lalkarskiej do pisma „Teatr”.

Dramatyczne kłopoty z kadrą aktorską, całkowity brak reżyserów lalkarzy, coraz częstsze wakaty na stanowiskach dyrektorów teatrów, nie mówiąc już o sprawach repertuaru, skandalicznych warunkach objazdów, niskim poziomie artystycznym ogromnej ilości przedstawień – wszystko to sprawiało, że problemy lalkarzy wydawały się nie do rozwiązania. Dziś widać to wyraźnie jak rozbuchano strukturę nowego teatralnego gatunku, niewiarygodnie rozbudowano (po upaństwowieniu) administrację, zagrzebano w cyfrach, statystyce, nie troszcząc się zbytnio o zaplecze, zwłaszcza zaplecze artystyczno-techniczne teatrów. Światli lalkarze, działacze SPATiF-u, widzieli to już i głośno o tym mówili na słynnej naradzie lalkarskiej z końca 1954 roku.  Niezależnie od sukcesów, jakim z pewnością było porozumienie SPATiF-u z CZT o szkoleniu studyjnym lalkarzy i powołanie Oddziału Lalkarskiego przy krakowskiej PWST, opartego na zasobach Groteski i z Jaremą jako głównym wykładowcą przedmiotów lalkarskich.

Wracała nieustannie kwestia utworzenia reprezentacyjnego centralnego teatru lalek w Warszawie, jak w wielu krajach satelickich, zwłaszcza że poziom stołecznych teatrów w pierwszej połowie lat 50. był znacznie niższy niż najlepszych polskich zespołów lalkowych, a to poprzez warszawskie spektakle budowano opinię o rozwijającym się lalkarstwie. I ta opinia, nie tylko urzędnicza, ale i środowiskowa była druzgocząca. W protokołach kolejnych posiedzeń widać pasję budowania i rozwijania dyscypliny, najczęściej kończyło się niestety w fazie marzeń. Korespondencja lalkarska trafiała bądź w próżnię, bądź przynosiła odmowne odpowiedzi. Jakże inaczej wyglądałoby dziś polskie lalkarstwo, jego zaplecze krytyczne, dokumentacyjne i teoretyczne, gdyby np. Państwowy Instytut Sztuki przystał na zgłoszoną przez Całkową w 1954 propozycję powołania archiwum lalkowego i jednoosobowej sekcji badawczej? Nie przystał. Inicjatywa SPATiF-u znów pozostała na papierze, a problem nie znalazł rozwiązania do dzisiaj.

A mimo to, choć z wielkimi kłopotami, udawało się powoli rozwijać system szkoleń lalkarzy, organizowany w różnych teatrach lalek, uzyskano specjalne kredyty na doszkalanie aktorów, doprowadzono do pierwszej sesji państwowych egzaminów eksternistycznych dla lalkarzy (1954), a potem kolejnych w następnych latach, przeprowadzono skomplikowaną kategoryzację aktorów, otwarto Oddział Lalkarski w Krakowie. Lista niepowodzeń bądź potrzeb byłaby równie okazała, poczynając od druzgoczącej oceny egzaminów eksternistycznych, kończąc na apelu Jana Wilkowskiego o pilne powołanie studium dla reżyserów teatru lalek.

W 1955 ukonstytuowano wreszcie status sekcji lalkowej. Nie dokonał tego Zjazd SPATiF-u. Delegaci lalkarze zebrali się 16 V 1955 i w drodze wyborów dokonali powołania zarządu Sekcji Teatrów Lalek. Przewodniczącym został Henryk Ryl, wiceprzewodniczącym Jan Wilkowski, sekretarzem Julianna Całkowa, we władzach sekcji znaleźli się też Władysław i Zofia Jaremowie oraz  Ludwik Niedźwiedzki, Stanisław Byrski i Janusz Karsch.

Kształcenie lalkarzy pozostało w dalszym ciągu sprawą priorytetową działalności sekcji. Zgłaszano propozycje powołania szkół lalkarskich w Warszawie (Wilkowski), w Łodzi (Ryl), organizowano seminaria w Łodzi, Warszawie, Gdańsku, Krakowie. Już w 1956 Jarema ogłosił, że krakowski Oddział Lalkarski nie zdaje egzaminu. Zaczęto wracać do dyskutowania przyteatralnych studiów lalkarskich, podobnie jak ponowiono apele o powstrzymanie procesu powoływania wciąż nowych teatrów przy silnym niedofinansowaniu już istniejących, braku etatów dla asystentów reżysera, by choć w taki sposób ratować sytuację na bardzo skromnym rynku reżyserskim. Po raz pierwszy pojawiła się wówczas kwestia warsztatów reżyserskich i ich zasad,  norm lalkarskich, która to sprawa (także zrównanie norm aktorskich i lalkarskich) będzie jedną z najistotniejszych kwestii przez kolejne dekady, choć w konsekwencji nigdy nie zostanie rozstrzygnięta po myśli aktorów i reżyserów teatru lalek.

W 1956 wprowadzono zasadę sezonów w teatrach, w konsekwencji – umów sezonowych, pojawiła się pierwsza oferta studiów lalkarskich w Czechosłowacji, zaczęły się kontakty międzynarodowe, najpierw z Bułgarią i Węgrami. Szefem nowego zarządu Sekcji w 1957 został Jarema, a we władzach zasiadali m.in. Adam Kilian, Monika Snarska, Janusz Karsch, Henryk Zalesiński i Leszek Śmigielski. Regulowanie norm aktorów-lalkarzy, problem ustalenia pełnowymiarowego widowiska lalkowego, sprawa rent aktorskich, wizytowanie teatrów i zebrań rad artystycznych, wysiłki zmierzające do ułatwienia kontaktów między rozproszonymi po kraju artystami, wymiany plastyków i reżyserów, prace nad wyeliminowaniem kierowników artystycznych i reżyserów bez uprawnień, zabiegi o reaktywowanie czasopisma „Teatr Lalek” – to były główne problemy sekcji i oczywiście ciągłe szkolenia, organizowane dość systematycznie w całym kraju. W wielu sprawach lalkarskich sekcja po prostu opiniowała. Takiej opinii domagało się środowisko, ale i urzędy administracyjne, poczynając od Ministerstwa Kultury. Nie zawsze były to opinie rozsądne. Dziwi np. zablokowanie przyjazdu Teatru dei Piccoli Podrekki w drugiej połowie lat 50., gdyż sekcja postawiła warunek: do wizyty może dojść, jeśli odbędzie się na prawach wymiany międzynarodowej: Teatro dei Piccoli w Polsce, a któryś z teatrów wystąpi we Włoszech. Ewidentny przejaw myślenia pozaartystycznego.

Na co dzień jednak Sekcja Teatrów Lalek wykazywała doprawdy wielką troskę o sprawy lalkarskie. Pośredniczyła w dziesiątkach konfliktów, jakie pojawiały się wśród lalkarzy. I podejmowała decyzje trudne, choćby sprzeciw wobec powrotu Ireny Sowickiej do Guliwera, po jej ponownym odwołaniu z funkcji dyrektora w 1957, gdyż nie zreorganizowała zespołu („zdemoralizowanego i intryganckiego”), nie odniosła w ostatnich sezonach żadnych poważniejszych sukcesów. Dziś takie stanowisko stowarzyszenia chyba nie byłoby możliwe i pewnie wielka szkoda. A kwestii spornych było wiele: w Teatrze Łątek w Gdańsku wokół Totwenek, w  toruńskim Baju Pomorskim wokół Stanisława Stapfa, wokół Szczepana Baczyńskiego w Guliwerze, Joanny Piekarskiej w Poznaniu, głośnego ataku Henryka Ładosza na Jana Wilkowskiego. Autorytet Władysława Jaremy, przewodniczącego Sekcji do 1963 roku, miał tu z pewnością wielkie znaczenie. Z jego opinią po prostu się liczono. A był to czas ważnych wydarzeń: Henryk Ryl współorganizował wówczas Polski Ośrodek Lalkarski UNIMA, Kongres UNIMA i pierwszy międzynarodowy festiwal w Warszawie w 1962 roku, rodziły się polskie festiwale teatrów lalek: w Toruniu, Opolu, Lublinie, Poznaniu, wkrótce w Bielsku-Białej. Sekcja Teatrów Lalek SPATiF-u uczestniczyła aktywnie we wszystkich tych wydarzeniach.

W 1963 Jarema, jako pierwszy spośród lalkarzy, został wybrany do Zarządu Głównego SPATiF-u. Na stanowisko przewodniczącego Sekcji powrócił Henryk Ryl i wciąż jeszcze główna debata o stanie polskiego lalkarstwa toczyła się między nimi. Jej kulminacyjnym punktem była słynna narada lalkarzy zorganizowana w Warszawie w grudniu 1964 przez Sekcję Teatrów Lalek. Wiele sformułowanych tam opinii może dziś zaskoczyć. Janusz Galewicz w obszernym referacie o festiwalach i aktorstwie lalkowym jednoznacznie sformułował obowiązującą tendencję: „wyparcie lalki ze sceny lalkowej […] na korzyść zmarionetyzowanego aktora w masce lub bez innych form teatralnych”. Julianna Całkowa, przez ostatnich kilka lat przyglądająca się z ubocza środowisku, przenikliwie oceniła stan lalkarstwa w połowie lat 60.: po okresie (zwłaszcza lat 50.) kiedy teatr lalek był ważny ze względów politycznych w związku z narzucaniem nowej polityki kulturalnej państwa, został zmarginalizowany, stał się niszą, przestał być ważny. Lalkarze gardłowali o dzieciach, dla dzieci, ale nie umieli przyciągnąć pedagogów, wychowawców, dla których ta forma byłaby ważnym środkiem wychowania przez sztukę. To pedagodzy – według Całkowej – mogliby teraz być lokomotywą lalkarstwa, lecz oni też nie są nim zainteresowani. Podniosła problem całkowitego braku zainteresowania SPATiF-owską naradą, co – jeszcze kilka lat temu byłoby  niemożliwe: wówczas uczestniczyli w podobnych konferencjach wszyscy: wysocy urzędnicy ministerialni, szefowie stowarzyszeń, nawet przedstawiciele Wydziału Kultury KC PZPR. Dziś jest wyłącznie Henryk Jurkowski, urzędnik parający się krytyką, a to fałszywa pozycja – podkreślała. Władysław Jarema z całą mocą wyakcentował, że teatr lalek jest dla dzieci od jedenastego roku życia i o taki teatr zawsze walczył. I że nie chodzi w teatrze lalek o żadne wychowywanie przez sztukę, tylko o sztukę właśnie. Po zamkniętej już swojej przygodzie ze szkolnictwem lalkarskim domagał się zaprzestania marzeń o akademickim kształceniu lalkarzy. W teatrze trzeba być majstrem, nie magistrem – mówił. Powinno się powołać trzy teatry główne, przy których odbywać się będzie regularne kształcenie aktorów. Są lalkarze, którzy kochają lalki, ale nie chcą grać dla dzieci.

Organizowane dyskusje i memoriały wysyłane przez Sekcję Teatrów Lalek w sprawie szkolnictwa lalkarskiego wymagałyby oddzielnego omówienia. Niemal w każdej kadencji wracały sprawy kształcenia i szkoleń lalkarzy. Julianna Całkowa na zlecenie MKiS przygotowała w 1965 projekt przyteatralnego studia aktorskiego dla kandydatów do zawodu aktora w teatrze lalek. Stał się on podstawą do opracowania programu SATL-u we Wrocławiu Równie newralgicznym punktem była kwestia reżyserów. SPATiF (wkrótce SPATiF-ZASP) w latach 60. przeprowadził akcję weryfikacyjną wśród reżyserów, ustalił wraz z MKiS zasady eksternistycznych egzaminów reżyserskich i przez całe lata je współorganizował. W 1967 z inicjatywy Leokadii Serafinowicz i Wojciecha Wieczorkiewicza powstał projekt powołania trzyletniego studium reżyserskiego przy poznańskim Marcinku. Mimo poparcia MKiS oraz Wydziału Kultury Rady Narodowej miasta Poznania, tym razem sekcja SPATiF-u w osobie nowej przewodniczącej Moniki Snarskiej zajęła ostrożnie nieprzychylne stanowisko. Inicjatywa upadła. Szkoda, bo program studia (co dziś widać wyraźnie) obejmował zajęcia z niezwykłymi wykładowcami: Jan Berdyszak (język plastyki), Ludwik Erhardt, Jerzy Grotowski (technika wyobraźni), Henryk Jurkowski, Krystyna Mazur, Zbigniew Osiński, Konstanty Puzyna, Zbigniew Raszewski, Józef Ratajczak, małe etiudy reżyserskie prowadzić miała Serafinowicz, a Wieczorkiewicz – elementy warsztatu aktorskiego.

Monika Snarska czynnie uczestniczyła w pracach sekcji lalkowej od drugiej połowy lat 50. Kilkakrotnie pełniła funkcję wiceprzewodniczącej, ale władzę sekcji sprawował zawsze jej szef. W dotychczasowych zarządach zasiadali znakomici lalkarze, z pewnością służyli pomocą i współodpowiadali za podejmowane decyzje: Kilian, Karsch, Byrski, Zalesiński, Śmigielski, Wieczorkiewicz, Wilkowski, Franciszek Puget, Zofia Jaremowa, ale – zgodnie ze statutem sekcji – to przewodniczący wyznaczał sposób i styl jej działania. W 1965 Monika Snarska została szefową Sekcji Teatrów Lalek na dwie kadencje. Pewnie po Rylu i Jaremie nie było to łatwe zadanie, ale dyrektorka Guliwera miała silną osobowość i energicznie przystąpiła do realizowania nowych inicjatyw i porządkowania lalkarskiego podwórka. Wkrótce po objęciu funkcji wystosowała pisma do MKiS w sprawie niskiego poziomu warszawskiej Fraszki i kieleckiego Kubusia, teatrów – jak pisała – kierowanych przez ludzi bez uprawnień i kwalifikacji, reprezentujących niski poziom. Skrytykowała także w imieniu Sekcji za niewykorzystywanie możliwości, jakie daje telewizja, nowo powstały teatr lalek w TVP. Tym razem protest wielu kolegów wywołało ograniczenie zadań aktorów-lalkarzy do działań animacyjnych, podczas gdy teksty wygłaszali aktorzy dramatyczni. Wróciły jednak znów sprawy norm aktorskich, ożywiły się seminaria szkoleniowe, sympatię wywołał projekt SATL-u we Wrocławiu, udało się po raz kolejny reaktywować czasopismo „Teatr Lalek”.

W zarządzie sekcji w 1967 pojawiły się, obok starych (Całkowa, ale i Wieczorkiewicz w roli wiceprzewodniczących) nowe nazwiska: Zenon Chojnowski, Zdzisław Owsik, Władysław Owczarzak, Stanisław Ochmański, Jan Puget. A jednak wydaje się, że z końcem lat 60. rola Sekcji Teatrów Lalek zaczęła się zmniejszać. Na zjeździe SPATiF-u w 1970 Monika Snarska usprawiedliwiała się, że sekcja pracowała mniej intensywnie, ale wiele się udało, zwłaszcza SATL, co spotkało się z brawurowym wystąpieniem Stanisława Stapfa, punktującym zasługi władz i środowiska wrocławskiego i mierny oddźwięk lalkarzy: teatry uchylają się od podjętych zobowiązań (stypendialnych), słuchacze pozbawieni są statusu studentów, wciąż nieuregulowane pozostają sprawy wojskowe, brak lokalu, żadnych szans na przedłużenie trwania studium. Kiedy posypały się wypowiedzi dotyczące norm i emerytur, rozmaitych problemów instytucji, braku uwzględniania specyfiki lalkowej, Snarska miała dość. Nie zgodziła się na dalsze kandydowanie.

Zjazd SPATiF-u w 1970 roku wybrał na przewodniczącego sekcji lalkowej Jana Wilkowskiego, który pełnił tę funkcję przez całe lata 70. Wilkowski, chwilę wcześniej odsunięty od kierowania warszawską Lalką, był bez wątpienia najlepszym kandydatem. W Zarządzie Głównym znalazła się Leokadia Serafinowicz i ponownie Władysław Jarema, choć jego czas powoli mijał. Jarema coraz rzadziej angażował się w środowiskowe spory. Wilkowski okazał się wielce użyteczny. Reżyserował wówczas niewiele, mieszkał w Warszawie, był więc niejako pod ręką i nade wszystko miał wielki środowiskowy autorytet i cieszył się ogólną sympatią. Własnoręcznie pisał rozmaite pisma, w których widać i umiar, i klasę zarazem. Jak zwykle w środowisku działo się wiele, nie brakowało konfliktów i porażek. Znów upadło czasopismo „Teatr Lalek” i przez całe dziesięciolecie nie udało się go wskrzesić, choć wielokrotnie podejmowano próby. Wielkie emocje w 1972 wzbudzało odejście Henryka Ryla z funkcji szefa artystycznego Arlekina. Wspólne stanowisko Wilkowskiego i Gustawa Holoubka, prezesa SPATiF-u, by jednocześnie zwolnić dyrektorkę Arlekina Reginę Elkanową, powołać kogoś nowego, a Ryla zostawić na etacie reżysera, zostało zrealizowane dopiero w kilkanaście miesięcy później.

Połowa lat 70. to też i dobre decyzje, nie bez udziału sekcji lalkowej: powstały Wydziały Lalkarskie, najpierw we Wrocławiu, potem w Białymstoku. Coraz bardziej polaryzowały się jednak poglądy na temat ówczesnego lalkarstwa i artystycznych oblicz poszczególnych scen. Wiesław Hejno, członek zarządu sekcji, przygotował w 1972 tekst do dyskusji o sytuacji aktora-lalkarza w Polsce. Analizując relacje aktor-teatr, aktor-reżyser, aktor-przedstawienie, aktor-postać sceniczna i aktor-widz, zakwestionował cały system polskiego lalkarstwa instytucjonalnego. Ocenił je jako „amatorszczyznę, chałturnictwo i bylejakość”. Tekst ten, z pewnością przerysowany w odniesieniu do całego życia lalkarskiego, odwoływał się jednak do realnej rzeczywistości. I musiał boleć. Wówczas doszło też do słynnego konfliktu wokół Jana Dormana w związku z jego Choinką Futurystów wystawioną na festiwalu w Opolu w 1973. Afera z tzw. „incydentem wychowawczym” podczas Dormanowskiego happeningu była symptomatyczna i sporo mówiła o środowiskowych napięciach, także w samym SPATiF-ie, bo i sprowokował ją list działaczy sekcji lalkowej: Moniki Snarskiej i Krzysztofa Niesiołowskiego. Wprawdzie byli osobiście urażeni za wciągnięcie ich na scenę i poddanie happeningowym działaniom, ale swoje oburzenie skierowali na obecność na sali widowiskowej grupy dzieci, podczas gdy na scenie trwała uteatralniona niby alkoholowa libacja. W swoim piśmie do Zarządu Głównego SPATiF podkreślali, że występ ten naruszył dobre imię teatru lalek i miał antywychowawczy wpływ na dzieci. List ten rozpętał burzę wokół Jana Dormana. TVP natychmiast wycofała z programu telewizyjnego festiwalu teatrów lalek dla dzieci spektakl Teatru Dzieci Zagłębia, odwołano kolejną edycję Herodów w Będzinie. Nie pomogły listy do ZG SPATiF Leokadii Serafinowicz, Krystyny Mazur („Powiało atmosferą palenia czarownic na stosie. Na stosie małych urażonych ambicji i jeszcze mniejszych prywatnych interesów. Przez zniszczenie działalności artystycznej i społecznej Jana Dormana nie podniesie się poziom innych teatrów lalkowych, niestety coraz niższy od wielu już lat.”), Jana Potiszila, wyjaśnienia samego Dormana, oświadczenie opolskiego wychowawcy, który samowolnie wprowadził grupkę młodocianych widzów. Wilkowski w imieniu sekcji, po kilkumiesięcznej wymianie pism, poprosił Zarząd Główny o zamknięcie sprawy Dormana, argumentując, że reżyser nie ponosi odpowiedzialności za dzieci na widowni, a uznanie przez samego Dormana, że było to działanie nieudane powinno być wystarczającą satysfakcją, jakiej można się domagać od artysty. Jednocześnie w imieniu sekcji lalkowej prosił o obronę Dormana przed konsekwencjami, jakie ten już ponosi. Niestety, Dorman popadał w niełaskę coraz bardziej, aż w 1978 musiał zrezygnować z kierowania założonym przez siebie TDZ.

Wilkowski kontynuował funkcję przewodniczącego i w następnej kadencji. Do zarządu sekcji wróciła Monika Snarska (wiceprzewodnicząca), byli też: Wojciech Wieczorkiewicz (wiceprzewodniczący), Halina Borowiak, Teresa Gąsiorowska, Wiesław Hejno, Krzysztof Rau, Krzysztof Niesiołowski, Zdzisław Owsik, Jan Plewako, Michał Zarzecki, Maria Sikorska. Wielu zatem artystów o silnych osobowościach i zróżnicowanych poglądach. Doprawdy chyba nikt poza Wilkowskim nie mógł sterować takim okrętem. Decydowała się wówczas m.in. sprawa lokalizacji przyszłego Wydziału Reżyserii Teatru Lalek i zaostrzał spór między Wrocławiem i Białymstokiem. Stanowisko sekcji lalkowej było salomonowe, ale przecież tworzyli ją ludzie czynnie związani z obydwiema uczelniami: Wilkowski napisał w imieniu sekcji, że ta przyjmie każdą decyzję Rady Wyższego Szkolnictwa Artystycznego po przeanalizowaniu wszystkich argumentów. Za niepoważne uznawano elementy konkurencyjności między wydziałami, ale ta rywalizacja była faktem przez wiele jeszcze lat, dopóki z obydwu uczelni nie odeszli artyści tworzący przed laty szkołę wrocławską i białostocką.

W końcu 1979 zorganizowano z inicjatywy Sekcji Teatrów Lalek kolejną środowiskową naradę. Odbywała się ona już rutynowo we własnym gronie, ale to grono było silnie wzmocnione międzynarodowo: Henryk Jurkowski od kilku już lat był sekretarzem generalnym UNIMA i to on zgłosił protest przeciwko podziałom wśród lalkarzy. Dorman i Ryl, Zarzecki i Wieczorkiewicz to jedno środowisko – mówił. I konieczna jest lalkarska różnorodność: dla dzieci teatr afirmujący, dla młodzieży – odpowiadający „rozdarciu świata”. Wówczas zachęcał, by szkolenie lalkarzy oprzeć na kształceniu aktora dramatycznego, wzbogacając je specjalnymi umiejętnościami lalkarskimi, by oprzeć się na wzorach zagranicznych, skoro nie mamy kadry szkoleniowej. Ale otworzył puszkę Pandory. Jan Zbigniew Wroniszewski grzmiał, że lalki odsunięto w cień, wygłosił obszerny referat w obronie lalki i o rozmaitych jej zagrożeniach, Freda Leniewicz kategorycznie sprzeciwiła się wydziałowi reżyserii we Wrocławiu i powróciła do wizji studiów przyteatralnych, praktyce u Zofii Jaremowej czy Juliusza Wolskiego dla przykładu, Krzysztof Rau upierał się przy Wydziale. Czasy były coraz trudniejsze, a konflikty wciąż te same.

Wojciech Wieczorkiewicz, od 1979 nowy przewodniczący sekcji lalkowej i współorganizator tej narady, trafił na szczególny moment. W przeszłości kilkakrotnie był wiceprzewodniczącym. Jego dalekowzroczne pomysły rzadko akceptowano środowiskowo. Teraz rozstawał się z poznańskim Marcinkiem i mógł wykazać się inicjatywą. Chyba się nie udało. Była to kadencja krótka. Na pierwszym zebraniu sekcji rezygnację złożyła Monika Snarska (wybrana wiceprzewodniczącą), wkrótce zmarł Franciszek Puget, znów zarząd składał się głównie z przedstawicieli szkół w Białymstoku i Wrocławiu: Wojciech Kobrzyński i Krzysztof Rau (wiceprzewodniczący), Anna Proszkowska, Jan Plewako, Tomasz Jaworski, Teresa Sawicka oraz Halina Naszarkowska. Udało się odbyć sesję wyjazdową sekcji w Rzeszowie w związku z trwającym tam napięciem i rezygnacją z funkcji dyrektora Zbigniewa Umińskiego, nieustępliwie kontynuowano zabiegi o zrównanie norm i stawek z dramatem dla aktorów, reżyserów i scenografów teatrów lalek, ale sytuacja, w jakiej znalazła się Polska paraliżowała stare struktury organizacyjne, zwłaszcza że młody ruch związany z Solidarnością nabierał rozpędu i szeroką falą wszedł także do życia teatralnego.

W 1981 roku przewodniczenie sekcji lalkowej objął Władysław Owczarzak, jego zastępcami byli: Henryk Pijanowski i Teresa Kaczorowska. Owczarzak, wieloletni aktor toruńskiego Baja Pomorskiego (z czasem zaczął reżyserować), został chyba pierwszym czynnym aktorem-lalkarzem stojącym na czele sekcji. ZASP tracił jednak wyraźnie pozycję. Owczarzak oficjalnie mówił, że Solidarność nie liczy się z opinią stowarzyszenia, a to Solidarność miała wówczas wielką siłę. Wszelkie starania sekcji o wzmocnienie pozycji finansowej lalkarzy przechodziły zatem bez echa. W początku stanu wojennego ZASP, jak wszystkie inne organizacje, został zawieszony. Jesienią 1982 na zebraniu sekcji Owczarzak podkreślał, że mimo zawieszenia jego kontakt z MKiS, gdzie jednak wciąż decydowano o sprawach lalkowych (od kilku lat za teatr lalek odpowiadała Wiesława Domańska), nie był zerwany. Ale udział sekcji w podejmowanych decyzjach był coraz mniejszy. Nie zwracano się nawet o jej opinię w sprawach powoływania dyrektorów czy szefów artystycznych. Nie miał zgody ZASP-u ani Andrzej Bieżan w Poznaniu, ani Bogusław Kierc w Wałbrzychu. W kilku teatrach stanowiska dyrekcyjne nie były obsadzone (Lalka po odejściu Stecewicza, Katowice) i nie było na nie propozycji. Katastrofalnie wyglądała sytuacja na rynku reżyserskim. Na jednym z zebrań Emilia Umińska zgłosiła przytomną propozycję, by raz na trzy lata sekcja dokonywała oceny konkretnych dyrekcji. Była to jednak wyłącznie sugestia. Nigdy, także w przyszłości, nie wcielona w życie. Władysław Owczarzak w imieniu sekcji opowiedział się też przeciwko bojkotowi telewizji przez lalkarzy, wbrew stanowisku Jana Englerta, że lalkarzy bojkot również powinien dotyczyć. Nie po raz pierwszy środowisko lalkarskie wybierało strategię w zależności od potencjalnych własnych korzyści. Teraz znów broniło się przed bojkotem, bo przecież trudno oczekiwać – argumentowano – żeby dzieci były ofiarami politycznych perturbacji, ale w podtekście stały kwestie ambicjonalne: prestiżowe i finansowe. Andrzej Szczepkowski, prezes Zarządu Głównego, dyplomatycznie postanowił, by każda grupa postępowała zgodnie z przekonaniami, ale chwilę później, 1 XII 1982 ZASP po prostu został rozwiązany.

Ożył, w nowej opcji i bez porozumienia z rozwiązanym zarządem, w początku 1984 roku. Komisja organizacyjna sekcji lalkowej ustaliła zebranie wyborcze na 5 III 1984 i wówczas wyłoniono nowy zarząd, na którego czele stanął Wiesław Hejno, kierujący Wrocławskim Teatrem Lalek i tamtejszym Wydziałem Lalkarskim. Pełny skład zarządu sformułowano do wakacji, znaleźli się w nim: Henryk Pijanowski (wiceprzewodniczący), Wojciech Kobrzyński, Krzysztof Rau, Wojciech Deneka, Wiesław Kusa, Marian Ołdziejewski i Maciej K. Tondera. Hejno z miejsca zmienił nazwę sekcji, która od 5 III była Sekcją Teatru Lalki i Aktora. Może liczył i na to, że obecność aktora w nazwie ułatwi pertraktacje w sprawie zrównania pozycji lalkarza z aktorską profesją? Jesienią tego roku wystosował do środowiska pismo dziękując za osiągnięcia poprzednikom i ogłaszając, że przyszła kolej „na nas”. Nowe nie zagościło jednak na długo.

Wiosną 1985 odbyły się kolejne wybory i na stanowisko przewodniczącego powrócił Władysław Owczarzak, podobnie Teresa Kaczorowska, Henryk Pijanowski utrzymał funkcję zastępcy. Pojawili się też nowi aktorzy-lalkarze: Regina Załuska, Jan Harenda, Jan Kaleta, Tomasz Pietrasik, Irena Wosatka oraz Elżbieta Janiszewska, wkrótce dokooptowana do zarządu w roli sekretarza. Był to pierwszy zdecydowanie aktorski zarząd, niemal bez reżyserów czy dyrektorów teatrów. Sekcja kontynuowała intensywną pracę nad szkoleniem adeptów i łagodzeniem rozmaitych konfliktów, które teraz zdominował kilkuletni impas w warszawskiej Lalce wokół Zenona Kaszubskiego i Romana Kłosińskiego. Wystąpiła ponadto z protestem wobec pomysłu likwidacji niektórych teatrów, w tym i lalkowych. Na porządku dziennym stawały i inne teatralne konflikty: z młodymi reżyserami, którzy tuż po szkole białostockiej obejmowali teatry i różnie sobie w tej pracy radzili; podnoszono kłopoty szkoły wrocławskiej, po której nikt nie trafiał do lalek, ale pojawiały się i nowe  sprawy, np. losów archiwum Dormana, które po śmierci artysty znalazło się na bruku.

Owczarzak kontynuował swą funkcję także w kolejnych kadencjach, aż do 1996 roku. W roli wiceprzewodniczącego sekcji wystąpił jedynie w latach 1990-1991, kiedy wybrano na szefową młodą aktorkę łódzkiego Pinokia Urszulę Binkowską, lecz ta po niespełna roku złożyła rezygnację. Szefował Sekcji w 1988, kiedy negocjowano możliwości porozumienia w środowisku teatralnym pomiędzy działaczami rozwiązanego w 1982 ZASP-u i jego nowej wersji z lat stanu wojennego. Swoistym ukoronowaniem działalności Władysława Owczarzaka-przewodniczącego było uroczyste zebranie Sekcji Teatrów Lalek 21 III 1994 połączone z wręczeniem medali wybitych z okazji 75-lecia ZASP-u wybitnym lalkarzom. Otrzymali je m.in. Marta Janic, Zofia Jaremowa, Leokadia Serafinowicz, Monika Snarska, Natalia Gołębska, Joanna Piekarska, Wiesław Hejno, Adam Kilian, Krzysztof Niesiołowski, Stanisław Ochmański, Krzysztof Rau, Wojciech Wieczorkiewicz, Jan Wilkowski i Jerzy Zitzman. Także za jego kadencji, po kilkuletniej przerwie, w 1995 ZASP doprowadził do wznowienia działalności Komisji Egzaminacyjnej dla Aktorów-Lalkarzy i przejął od MKiS prowadzenie egzaminów eksternistycznych (prowadził je do 2015 roku, kiedy w zasadzie w teatrach lalek przestano zatrudniać adeptów). Po 1996 roku Władysław Owczarzak nadał służył sekcji swoim wieloletnim doświadczeniem, pozostając jeszcze wielokrotnie aktywnym członkiem zarządu.

Początek lat 90., czas rodzącej się demokracji, był wyjątkowo trudny. Załamał się przecież cały system finansowy, na którym oparta była struktura teatrów instytucjonalnych. Próbowano ukoić rany po wciąż odbijającym się czkawką stanie wojennym. Silne emocje uniemożliwiające współpracę przejawiali zwolennicy różnych opcji politycznych. Jednocześnie próbowano coś zmieniać, naprawiać, budować, kiedy wszystko wokół się rozpadało. Dużo dyskutowano. To wówczas pojawiły się projekty minister kultury Izabelli Cywińskiej dotyczące kategoryzacji teatrów, także lalkowych. Sekcja od początku była przeciwna, by względy artystyczne miały decydować o istnieniu lub nie całych zespołów. Władysław Owczarzak przekonywał znów uparcie, że państwo ma je chronić, bo wszystkie pełnią funkcje edukacyjne, skierowane są do dzieci, a te wymagają ochrony. Ale to były tylko dyskusje. Nikt żadnych reform w środowisku teatralnym nie przeprowadził. Trwały spory i konflikty wokół rutynowych spraw: konwencji twórcy-wykonawcy, wieku emerytalnego lalkarzy, i lokalnych napięć: przyszłości słupskiej Tęczy w związku z konfliktami dyrekcyjnymi, teatru w Olsztynie, który został pozbawiony siedziby, Fraszki – ostatecznie wcielonej do Lalki, perturbacji z kierownictwem Guliwera (za dyrekcji Marcina Jarnuszkiewicza), coraz silniejsze tarcia wokół Piotra Tomaszuka kierującego gdańską Miniaturą, awantury i strajki w Będzinie, znów napięcia w Lalce na linii Krzysztof Rau – Jan Woronko. Sekcja lalkowa ZASP-u w to wszystko musiała wkraczać, wyjaśniać, zajmować stanowisko. Trudno się dziwić, że Urszula Binkowska porzuciła swoje obowiązki, z którymi dużo łatwiej radzili sobie doświadczeni związkowcy, mający więcej spokoju i dystansu wobec wszelkich zmian. Był to jednak czas, kiedy lalkarze niemal na stałe zasiedli w Zarządzie Głównym ZASP-u. W 1990 Krzysztof Rau był nawet wiceprezesem, w 1993 na członków zarządu wybrano Elżbietę Janiszewską i Jaromira Chomicza.

Elżbieta Janiszewska zdobywała doświadczenia związkowe przy Owczarzaku. Pojawi się jeszcze wielokrotnie wśród działaczy sekcji lalkowej, podczas gdy inni koledzy z reguły pozostawali jedną czy dwie kadencje, rzadko dłużej: Agnieszka Andruszko, Jaromir Chomicz, Ryszard Doliński, Józef Frymet, Eugeniusz Jachym, Janina Keszkowska, Andrzej Łazarski, Małgorzata Płońska-Bartsch, Aleksandra Para, Konrad Szachnowski, Andrzej Szymański, Marek Trębiński, Andrzej Ulrich, Zbigniew Wilczyński, Irena Wosatka, Halina Wołosewicz.

W latach 1996-2002 Elżbieta Janiszewska była przez dwie kadencje przewodniczącą sekcji. Decentralizacja z końca lat 90., całkowite przekazanie teatrów samorządom, osłabiło środowisko, zmniejszało stopniowo rolę MKiS, w konsekwencji i rangę środowiskowej opinii, najpełniej reprezentowanej przez ZASP. Samorządy wprawdzie nadal mogły, lecz już nie musiały, konsultować z Sekcją Teatrów Lalek swoich decyzji. I coraz częściej rezygnowały z tej możliwości. W efekcie działania sekcji, obok rzecz jasna spraw członkowskich i organizacyjnych, w znacznie większym stopniu koncentrowały się na akcentowaniu wydarzeń lalkarskich, podkreślaniu ich rangi, przypominaniu zasług lalkarzy, celebrowaniu jubileuszy indywidualnych i zbiorowych, wnioskach o nagrody, fundowaniu własnych nagród, w miarę możliwości inicjowaniu rozmaitych akcji.

W 1996 Piotr Tomaszuk, współtwórca Wierszalina, bodaj jako pierwszy lalkarz otrzymał przyznawaną przez Zarząd Główny ZASP doroczną nagrodę im. Leona Schillera za całokształt twórczości. Nagrodą Schillera, za wybitne osiągnięcia w dziedzinie sztuki lalkarskiej, ZASP uhonorował w kolejnych latach jeszcze trzech lalkarzy: Marcina Bikowskiego (2008), Agatę Kucińską (2012) i Grzegorza Mazonia (2015). Jubileuszowych listów gratulacyjnych, wystąpień o medale i odznaczenia było oczywiście znacznie więcej. Kontynuowano również szkolenia adeptów, bo choć szkoły (wrocławska i białostocka) dostarczały coraz więcej wykształconych lalkarzy, wciąż nie brakowało i adeptów w teatrach oraz reżyserów bez uprawnień, stąd regularnie przeprowadzano eksternistyczne egzaminy aktorskie i reżyserskie.

Elżbieta Janiszewska za swojej kadencji zainicjowała przyznawanie przez Sekcję Teatrów Lalek nagród indywidualnym lalkarzom i teatrom. To była doprawdy ważna decyzja. Nagrodami nie rozpieszczano dotąd lalkarskiego środowiska, zwłaszcza aktorów. Po raz pierwszy nagrodę sekcji ufundowano na toruńskim festiwalu Spotkania. Z początku była to inicjatywa toruńskiego Koła ZASP, wkrótce przejęta przez Zarząd Sekcji. W 1997 roku przyznano ją warszawskiej Lalce za Wyprawę do wnętrza ziemi w reżyserii Ondreja Spišaka i odtąd należy ona do regulaminowych wyróżnień festiwalu, choć głosują wyłącznie członkowie Sekcji Teatrów Lalek. W 2000 roku nagroda ta otrzymała imię Jana Wilkowskiego i precyzyjny zakres: „za kreację w dziedzinie animacji”. Na przestrzeni ponad dwudziestu lat otrzymało ją wielu artystów: aktorów, zespołów aktorskich i teatrów z Polski i ze świata, m.in. hiszpańska Compania Jordi Bertrana, Neville Tranter, Duda Paiva, Marcin Bikowski, Divadlo Alfa z Pilzna, Artur Romański, Teatr Animacji z Poznania, Malabar Hotel.

Od 2001 Sekcja Teatrów Lalek przyznaje Nagrodę im. Władysława Jaremy na Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Lalek w Opolu. Otrzymują ją aktorzy-lalkarze lub zespoły aktorskie. Wśród laureatów byli m.in. Włodzimierz Pohl i Ryszard Sypniewski, Tomasz Szczygielski i Agnieszka Zyskowska, Marcin Bikowski, Małgorzata Bulska, Agata Kucińska, zespoły teatrów lalek we Wrocławiu, Bielsku-Białej, Krakowie, Poznaniu, aktorzy warszawskiego Baja.

Tradycję przyznawania środowiskowych nagród rozszerzyła jeszcze Henryka Korzycka, przewodnicząca Sekcji Teatru Lalek przez pięć kolejnych kadencji w latach 2002-2016. Korzycka sekretarzowała sekcji w ostatniej kadencji Elżbiety Janiszewskiej i była dobrze zaznajomiona ze związkowymi procedurami. Od pewnego czasu coraz mniej było zresztą środowiskowych konfliktów wymagających reakcji ZASP, toteż ściślejsza i bliższa stawała się współpraca wewnątrzzwiązkowa, zwłaszcza z Radą Programową i Zarządem Głównym. Zmniejszała się też liczba członków sekcji (ok. 300). Jedni odchodzili z powodów naturalnych, innych ograniczały składki członkowskie, niewielu młodych lalkarzy wstępowało w szeregi ZASP. Zresztą dyskutowano też głównie sprawy dotyczące długoletnich aktorów: dokumentacje na potrzeby emerytalne, trudne do udowodnienia kwestie uszczerbku na zdrowiu lalkarzy, zapomogi, uposażenia i emerytury. Sekcja uczestniczyła w rozmowach z Ministerstwem Pracy i Polityki Społecznej, w spotkaniach z marszałkami i prezydentami miast w sprawie modelu organizacji teatrów, a po wejściu Polski do Unii Europejskiej, zgodnie z jej dyrektywami, ZASP stopniowo przechodzi na funkcjonowanie w ramach nowych zasad Organizacji Zbiorowego Zarządzania prawami autorskimi.

Wśród nowych spraw, które stanęły także przed Sekcją Teatrów Lalek, jest wypracowanie stanowiska wobec środowiska amatorskiego, które – też w związku z dyrektywami UE – wkrótce wejdą w struktury ZASP-u, trudne rozmowy z kuratoriami w kwestii eliminacji grup chałturniczych, silnie umocowanych w życiu teatralnym. Przedstawiciele sekcji lalkowej regularnie zasiadają w komisjach konkursowych kandydatów na  przyszłych dyrektorów teatrów lalek. No i wciąż pozostaje skomplikowana codzienność, ta międzyludzka, zwłaszcza że wielu zasłużonych i wieloletnich artystów-lalkarzy i zarazem członków ZASP jest zgorzkniałych, zrezygnowanych, czują się oni przez lata niedoceniani, a dziś zdani na siebie samych. To dlatego z taką troską sekcja śledzi już od lat wszelkie jubileusze, rocznice, zwłaszcza artystów indywidualnych. Stąd listy gratulacyjne, wystąpienia o odznaczenia (resortowe i państwowe), nagrody, dbałość o to, co dzieje się poza instytucjami.

Do Nagrody im. Wilkowskiego i Nagrody im. Jaremy, doszła nagroda przyznawana podczas Festiwalu Solistów Lalkarzy w Łodzi (2007-2011), od 2012 roku także Nagroda im. Jerzego Zitzmana – na Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Lalkarskiej w Bielsku-Białej. Ich laureatami byli najczęściej obcokrajowcy, ale to też efekt jakości polskiego lalkarstwa, często mniej skoncentrowanego na sztuce animacji czy ogólnie sztuce ożywionej materii. Werdykty Sekcji Teatrów Lalek zdają się silnie podkreślać gatunkową osobność lalkarstwa, podczas gdy środowisko akcentuje głównie jego teatralność.

Jakby na potwierdzenie troski o lalkową specyfikę Sekcja Teatrów Lalek zainicjowała w ostatnim dziesięcioleciu dwie ważne akcje. Najpierw, w 2010, ufundowała swoją nagrodę główną „Henryk” – statuetkę z brązu i ceramiki przedstawiającą aktora trzymającego lalkę. Statuetka, zaprojektowana przez rzeźbiarkę Annę Wszyndybył, jest przyznawana za wybitne osiągnięcia artystyczne lub całokształt pracy artystycznej w teatrze lalek. Patronem nagrody został Henryk Ryl, pierwszy przewodniczący Sekcji Teatru Lalek. W ciągu 10 edycji „Henryka” otrzymali: Anna Proszkowska, Adam Kilian, Włodzimierz Fełenczak, Stanisław Ochmański, Janusz Ryl-Krystianowski, Jan Plewako, Michał Zarzecki, Barbara Muszyńska, Krzysztof Rau, Aleksander Skowroński, Ryszard Doliński, Mikołaj Malesza, Grzegorz Kwieciński, Elżbieta Węgrzyn, Eva Farkašová, Krzysztof Dzierma, Ewa Piotrowska, Wiesław Hejno, Konrad Szachnowski, Waldemar Wolański, Jolanta Góralczyk, Bogusław Kierc, Agata Kucińska i Zbigniew Litwińczuk.

Od 2013 roku nagrodę Henryka przyznaje się z okazji Dnia Lalkarza, organizowanego przez Sekcję Teatrów Lalek ZASP i Polski Ośrodek UNIMA. Idea Światowego Dnia Lalkarza, zgłoszona w 2000 roku przez irańskiego artystę Javada Zolfaghri podczas Kongresu UNIMA w Magdeburgu, została ostatecznie przyjęta w 2002 roku w Atlancie. Dzień Lalkarza obchodzi się każdego 21 marca, od 2003 roku. W Polsce z początku świętowano ten dzień w poszczególnych teatrach. ZASP-owi zależało na uroczystościach centralnych, łączących środowisko i dziś już śmiało można powiedzieć, że inicjatywa ta przyjęła się. To ważny dzień nie tylko Sekcji Teatru Lalek, ale wszystkich polskich lalkarzy. Towarzyszą mu rozmaite imprezy, a punktem kulminacyjnym jest wręczenie statuetki „Henryka”.

Od 2006 można powiedzieć, że zarząd sekcji niewiele się zmieniał. Wiceprzewodniczącym był Konrad Szachnowski, sekretarzem – Elżbieta Janiszewska. W 2016 Henrykę Korzycką w funkcji przewodniczącej zastąpiła Katarzyna Kulik, wszak Korzycka została, wraz z Elizą Mieleszkiewicz, wiceprzewodniczącą.

I zakres działań Sekcji Teatrów Lalek jest dziś podobny jak w ostatnich dwóch dekadach. Działania na rzecz jedności polskiego środowiska lalkarskiego w stulecie ZASP-u i już niemal 70-lecia jego sekcji lalkowej to wciąż najważniejsze wyzwania. Niech trwa lalkowy ZASP!

 

[1] W tekście wykorzystano dokumenty archiwalne Sekcji Teatrów Lalek ZASP znajdujące się w zbiorach Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie (Kat. A, 5/2, 4, 7, 9-11, 12), jak również notatki z rozmów autora przeprowadzanych w różnym czasie m.in. z Janem Wilkowskim, Elżbietą Janiszewską, Henryką Korzycką.

Puppeteers of the World: Hoichi Okamoto

Pierwodruk: Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Hoichi Okamoto, TEATR LALEK 2021, nr 2-3 (144-145), ss. 46-51 (wersja polska), ss. 52-57 (English version)

 

            Many people – wrote Hôichi Okamoto – perceive my art as deeply enrooted in Japanese theatre tradition and, generally speaking, I understand their approach. Nonetheless, such a statement may result in misunderstandings. The traditional Japanese theatre is extremely rigorous, very difficult to master, and truly possible only for those who became acquainted with it and pursued it from their youngest years. Mere emulation and reproduction of forms do not bring us closer even to their essence. I am far from possessing those assorted forms of the artistic tradition of yore, and if I were to say that I would like to create a new spectacle upon their foundation I would expose myself to the vehement criticism of the authors of the traditional theatre. Even though I move the puppet in a manner similar to that of the bunraku technique, the relations I build are totally different. When I move very slowly, probably producing among the audience a certain sense of the absence of the theatre,  the reason lies in the fact that all this is indispensable for my puppetry. And when – in the manner of the butō dancer – I paint my body white, I do so in order to change myself into a puppet.   

Each of those forms, which I use, is the outcome of my vision of relations between man and the puppet held by him. (…)  This is why it is not so much form as the philosophy at the basis of my work that can be described as Japanese. When I animate a puppet I am interested, for example, in its rigidity and not mobility. Moreover, I would hazard the statement that movement, paradoxically, creates an opportunity for showing the puppet within its absolute silence. Naturally, puppets do not move, and I am convinced that they are also devoid of souls. I think that this is the reason for their mysterious allure. They are counterparts of human beings, and notwithstanding grant them their appearance.  

The relation between man and puppet can be changed into: “life and death” or ”being and non-being”. These pairs of conceits behave in contrary ways, so that none can exist without the other.  The simultaneous nature of their basic difference and the blurring of the boundary between them created various philosophical tendencies. The concepts of the duality of “life and death” and “being and non-being” thus became significant pillars of the traditional Japanese theatre.   

As for me, my enthusiasm for puppets originally led towards such conceptions; only later did I rediscover them in the world outlook of women and the Kabuki theatre. From that time my interest in the traditional Japanese theatre continues to grow. In other words, I found also my subconscious and aesthetics under the strong impact of Japanese tradition. [1]

This artistic creed formulated by Hôichi Okamoto at the turn of the twentieth century makes it possible to slightly better understand both his way of thinking and puppetry style, which assumed shape during the 1980s and essentially influenced contemporary global puppetry.  

Hôichi Okamoto (1947-2011) was born and grew up in the Hiroshima Prefecture, at the time still engrossed in eliminating the outcome of the atomic bombings carried out by the Americans more than ten months earlier. His real name was Yoshikazu. Hôichi, a sui generis pseudonym, was borrowed from a local Japanese legend about a blind minstrel whom evil spirits lured at night to a cemetery where they frolicked with him. One evening, in order to protect the musician against demons, his body was covered with magic words rendering him invisible to the spectres. Legend claims that the envoy of the evil forces, who set off to find the musician, discovered only his ears, overlooked and undisguised – he ripped them off and seized them. In this way Hôichi saved his life and became Hôichi-no or the Earless. [2]

As is often the case with great artists Hôichi Okamoto made acquaintance with puppetry by sheer chance – he wanted to become a painter. However, having moved to Tokyo the twenty-year-old youth predominantly sought employment: he made assorted offers, submitted requests wherever possible and, as fortune would have it,  received a reply from a certain theatre company creating puppet shows for children’s TV programmes. Subsequently, Hôichi Okamoto became a stage designer and puppet maker living in the theatre workshop amidst puppets, although at the time he was still uninterested in becoming a puppeteer.

One day – he recalled to Roman Paska – when I was eating super alone, I lifted a puppet and placed it next to me. It kept me company during the meal. The feeling that engulfed me was very curious. The puppet is not a person and yet it felt as if it was. Its presence was human and, simultaneously, different. It was located precisely along the borderline between the inanimate world and that of man. I wished to explain to myself and intensify this strange feeling. Hence I made four human-sized puppets and… took my meals together with them. [3]

In 1974 Hôichi Okamoto registered in Tokyo a form of artistic activity known as the Ningyo Kobo Dondoro Theatre. The word: Dondoro was borrowed from the name of a shop (Don Doro) in the Copacabana district of Rio de Janeiro, whose metal sign held central place on the wall of his studio. This was also the time when he came up with the idea to appear together with a puppet in the street. I placed it at the corner and stood behind it, motionless. Then I ordered it to perform slight motions. This was my first experience of animation.[4]

From that time Hôichi Okamoto performed with puppets in small theatre halls, or especially in the streets, without the accompaniment of music replaced by the noise of the city, and relying on simple animation and elementary motions of his body, as if derived from the spirit of the butō dance. He was interested predominantly in the motionlessness of the puppet, moments of stillness, and pauses, so characteristic for all genres of the traditional Japanese theatre. The puppet must once again become an inanimate object – he declared. It was precisely in this motionlessness that Okamoto sensed the Japanese quality. At that time, thanks to assorted masters, he became familiar with the foundations of the traditional art of the theatre. This period was much too brief, but he was not interested in the traditional theatre and wished to learn solely its basic techniques. The same holds true for butō – although Hôichi Okamoto practised it he sought answers mainly in long conversations with dancers whose years-long quests confirmed his own premonition: the body of the dancer, similarly to that of the puppeteer, must become an inanimate object so as to subsequently – within the artistic process – become subjected to creative animation. 

In 1980 Hôichi Okamoto changed the name of his one-man theatre company (which became known as Ningyo Shiba Dondoro) and accepted the presence of numerous partners together with whom he embarked upon a several-years long existence of an itinerant theatre troupe. He travelled on foot, pulling through Japanese towns and villages a two-wheel bicycle cart full of puppets and props, and together with his company held spectacles and shows in makeshift conditions. Hôichi Okamoto wrote spectacle scenarios and texts intended for the puppets, built sets, and created small stage puppets. He performed solo or with his colleagues in improvised space, streets, and cafés, altering the type of the spectacle upon numerous occasions until the mid-1980s, when he once again subjected his life to transformation.

Having left Tokyo Hôichi Okamoto moved to the mountains: Ina Valley (Nagano Prefecture). To an existing old barn-shed, which became his home, he added successive facilities by using reclaimed building material: a workshop and a puppetry studio, a small theatre hall, accommodation for rehearsals, and a puppetry and costume storeroom. He returned to solo work, now pursued sporadically, and in particular to laboratory research. In doing so he focused on spirituality, the attainment of total inner peace, and the solidification of his personal language of theatrical statements. Since there was no one with me with whom I could talk, I began to talk to my puppets; I lived with them. I wished to create a new puppet that would become my friend, but also my wife, my son … A substitute family. I asked my puppets: how do you want to move? They taught me that, which they expected of me. And I came to like it. This might sound strange, but it is absolutely true.[5]

These solitary conditions witnessed the emergence of the Hôichi Okamoto known to us from his later appearances all over the world and his first solo spectacle: Kiyohime Mandara (Mandala of Kiyohime) – an extraordinary interpretation of a popular ballade (known also from the repertoire of all traditional Japanese theatres) about the tragic love between the comely Kiyohime and the monk Anchin. After a night of love and promises of marriage, the abandoned girl takes her revenge by changing into a serpent and killing her beloved. Okamoto’s solo spectacle was one of the most exquisite of the period. Characters created by the actor’s motion resembling a dance, the use of masks covering both his face and that of the puppet, as well as the astounding transformation of the dramatis personae (sometime the puppet is a monk, in other scenes – a woman, while the actor is the masked  animator or one of the protagonists with a face painted white) – all this made it difficult to separate the puppeteer from the puppet and the story told without resorting to words. The precise, intimate, slow-motion, and virtuoso animation merging Anchin and Kiyohime and linking their mutually permeating bodies produced a hypnotic effect. The sophisticated costumes-fabrics worn by the actor and the puppet unexpectedly changed into something else. By tugging several strings the sandy coat worn by the monk, whose head was covered by a flat straw Buddhist hat, turned into the red kimono belonging to Kiyohime, with thick black hair encircling the puppet’s head. In the course of the spectacle Hôichi Okamoto executed several such astounding metamorphoses right in front of the audience, at the same time demonstrating the ecstasy of the lovers’ entangled bodies. Upon occasions it became difficult to guess whether the bare legs of the actor belonged to the female character, the monk, or perhaps both figures engrossed in the act of love.  

The audience in Ljubljana, where Okamoto showed his spectacle for the first time in Europe in the course of an UNIMA Congress and the accompanying festival (1992) (previously he attended a solo performers’ festival in South Korea and appeared in Taiwan), experienced a veritable shock. Members of the public stayed on for long after candles arranged in the four corners of a square – the site of the performance – were extinguished. This was not solely a magnificent theatrical experience, but a sui generis mystery, a spiritual encounter with the world of Japanese sensitivity created by the artist. A sterile world, perfectly presented, murky and multi-hued, real but, at the same time, sensual and largely contemporary. A world revealing a new puppetry style, in which the actor enters into complex relations with a man-sized puppet and combines a masked performance with that involving a puppet by making use primarily of the language of motion and dance.

Prior to Ljubljana Hôichi Okamoto showed Kiyohime Mandara only less than twenty times from the premiere held in 1987. The Japanese public, chiefly rural, for whom he appeared upon occasions, found him outright shocking. He was unaccepted, did not play for a children’s audience or use a text. Fortuitously, one of his spectacles was watched by Sennosuke Takeda, the great Japanese marionettist, whose recommendation opened the way for Hôichi Okamoto to appear in Slovenia and subsequently all over the world.   

The success enjoyed by the Dondoro Theatre in the 1990s and the first decade of the twenty first century was indubitably exceptional. It also inaugurated numerous workshops conducted by Hôichi Okamoto, which two-three decades ago were not as large-scale, regular, and universal as is the case today. In 1998 Kiyohime Mandara was staged at the International Festival “Theatre Confrontations” in Lublin, and a year later as part of a master class programme, with Okamoto appearing at the International Festival of Solo Puppeteers in Łódź. The Kiyohime Mandara monodrama, derived both from Japanese literature and the traditional mask and dance theatre, is a virtuoso performance given by an actor, a puppet, and a mask, a performance involving two masks overwhelmed by love and ablaze in the dance. The actor’s equilibristics, skill of creating assorted characters, sensual exploitation of the costume and own body making it possible to follow the fate of the lovers, the mutual permeation of the protagonists – all renders the Dondoro monodrama an extraordinary emotional-aesthetic experience. In addition, it takes place almost in a single spot, in extremely limited and totally empty space, which intensifies the impression and stirs the spectators’ imagination.[6]

In consecutive years Hôichi Okamoto perfected his style while preparing successive spectacles or returning to earlier themes and motifs: Keshin-Metamorfozy (Keshin-Metamorphosis), Iluzja ciemności (Illusion of the Darkness), Płomienne kobiety (Flame Women), Manji (Swastika), Komachi (Lady Komachi), and Miroku Densho (Legend of Miroku). His spectacles oscillated around his dreams and the dreams of the characters he described, wandering in a labyrinth submerged in darkness, where they collided with objects and creatures, dead and alive.[7]

In all his spectacles Hôichi Okamoto made use of old tales, legends, fairy tales, and Japanese mythology. Keshin evoked a theme popular in Japanese folklore – the disappearance of a person without a trace. A young woman goes off into a forest and vanishes. Supposedly this was the work of a woodland spirit, which assumes the form of a vixen. Her ritual dance performed amidst an imaginary wedding cortege composed of foxes to the accompaniment of shintō sacral music expressed the sadness and passion of women deprived of fulfilment and a chance to flourish in the real world. Hôichi Okamoto staged the spectacle in natural conditions, also during the festival held in Bielsko-Biała in 2004. Nonetheless, as was often his habit he left the task of deciphering the performance to each spectator. Helpless in the face of the hermetic nature of Japanese tradition, members of the audience referred to their personal experiences, knowledge and, in particular, emotions. This associative manner of reacting to theatrical reality appeared in the Hôichi Okamoto theatre already in the 1980s. Today, many of us treat it as the fundamental dimension of deciphering a theatrical performance. In the case of the Dondoro Theatre even if we got lost in assorted meanings and senses, the power of theatrical activity, motion, animation, and metamorphoses of the characters created by the artist proved to be a sufficiently great and unforgettable experience.  

This was true also in the case of Komachi, a spectacle referring to legends about a ninth-century Japanese poet Ono no Komachi, celebrated for her talent and loveliness – in contemporary Japan her name became a synonym of feminine beauty. Just as in the case of Manji – a sign associated in Europe exclusively with the Nazi swastika, but in Buddhism a symbol of prosperity, virtue, and good luck, used in Japan on maps to indicate the site of Buddhist temples, but also a metaphor of stormy romances – according to the interpretation to which Hôichi Okamoto referred in his spectacle. Once again man-sized puppets, masks, the artist’s virtuoso dance and motion evoke among some of the members of the audience associations with intricate forms of the Japanese traditional theatre, and among others – with forms moulding the vision of contemporary puppetry.     

Zuzanna Głowacka proposed a thorough presentation of Miroku Densho, a spectacle about successive incarnations of the Buddha, shown at the International Festival of Solo Puppeteers in Łódź in 2001: Although it begins in an atmosphere of contemplation (the orange shield of the setting Sun, the music performed by Buddhist monks – drums and chants) Miroku Densho is a spectacle full of greatly variegated rhythms, dynamics and intensity of motion. The three dominating colours are black, red and white. Upon this occasion, the dance and the animation are deprived of fluidity, the puppet appears to evade the intentions of the partner, and by means of a violent dance demonstrates the new elements arising within itself and the changing emotions to which it succumbs (as in the scene when the woman dances holding her arms sideways, kneels on the shoulder of the animator, or tries to make him lose his balance by clutching onto his back). A powerful element is introduced by the erotically charged tension created between the three figures: a female mannequin, a head with a wreath of silver hair, which sometimes attaches itself to the body of the mannequin, and a dancer, who comes to life during the second part of the spectacle (in the first part the actor, completely swathed in a black costume, remains symbolically concealed). The scene of the birth is extraordinarily beautiful and moving, and the act of conception in a tangle of red fabric is crowned with a slow-motion appearance of the actor on the stage; immobile, he freezes with his arms and legs stretched upwards, and then stirs and comes alive in a languid movement reminiscent of a butterfly emerging from a cocoon. Many of the scenes brim with violent eroticism, expressed when the woman fondles the hair of the decapitated head, kisses it, bites the neck and finally swallows it; mild eroticism is reflected in the tenderness with which the actor pushes back the tumbling hair of the woman, or the scene in which the female mannequin caresses the head of the animator resting on her knees. It is impossible to observe closely all the transformations, embodiments and masks, and we may only surmise some of the meanings, while the dance-sculpted arrangements speak loudest to the emotions. At the end of the spectacle the figures of the woman, the actor and the grey-haired head compose a trinity which, freezing in a characteristic pose, appears to blend into a single whole.[8]

In many of his spectacles (Komachi, Miroku Densho) Hôichi Okamoto used diverse forms of theatrical expression: his face, painted white, immobile, lifeless and, in accordance with the artist’s intention, the face of a puppet (an object); he also resorted to puppets proper, always self-made, whose faces sometimes resembled masks typical for the theatre, and, finally, to masks, which were casts of his face. This triple nature of presented forms (and, in addition, the actor’s body, sometimes becoming that of the puppet) allowed him to incessantly move between the animate and the inanimate, between life and death. The latter two constantly changed places. Just as did the presented characters: man changed into woman, woman into man, puppet into actor, and actor into puppet. Hannah Meloh described this conception as Buddhist realism: being in the same time. 

From the moment when Hôichi Okamoto devised his individual stylistic of the spectacles he devoted more time to young artists. Playing the part of a master he taught, consulted, and increasingly often directed the first attempts made by young followers of puppetry. Some of them, such as Miyako Kurotani or Michika Iida, became independent quite some time ago and established their own theatres; today, Michika Iida is the official heiress of the Dondoro Theatre and continuator of the stylistic conceived by Okamoto. The idea of the annual “Inochi” – alternative and puppet theatre with animated objects – festival held in Chofu emerged already during Hôichi Okamoto’s lifetime. The festival attracts young enthusiasts of puppetry, not always traversing the paths outlined by him, but often inspired by them.   

In his last years Hôichi Okamoto planned a film about his theatre. He met Seiko Watanabe, a young filmmaker, who in 2008 made the documentary: Landscape with Puppets; a year later they jointly prepared Vein: Youmyaku, a film based on Okamoto’s last spectacle. [9] Vein resembles a farewell spectacle; I am not certain whether it had ever been shown to the public. It lives on thanks to the film record, whose dramaturgy the puppeteer created together with Watanabe. Here, the theme of life and death assumed special significance. At the time Hôichi Okamoto was already battling an incurable illness, which defeated him in 2011. Vein is an artistic transformation of the artist’s strife, his theatrical last will and testament.

 The screen shows interchangeable takes from Hôichi Okamoto’s studio, we hear a clock ticking, the sound of water boiling in a kettle, a dripping tap, and at certain moments see through a window images of snow, watch preparations for a spectacle, and look at the actor’s bandaged face. This is his world, in which he created his theatrical, mystical reality. But above all, we are watching a spectacle, a recorded version of the extraordinary co-existence of Hôichi Okamoto and puppet. The camera moves extremely slowly while he, with his head swathed in bandages and wearing a physician’s white gown, is the man, the father, and the medical doctor, who in his relations with the puppet playing the part of a woman, a daughter, a patient, also with bandaged head and arms, enacts a shocking scene of bringing the puppet-inanimate object to life. For a moment the camera transports us into a tunnel whose one end vanishes in the glaring white light of non-being, from which there emerges the actor carrying on his back the lifeless figure of the puppet-woman. We see a long strip of white bandage trailing on the ground. And then, already in the theatre hall, we observe masterly scenes of freeing the puppet from the constricting bandages and restoring it to life, and closely watch the minutest gestures accompanying those acts. Once the puppet regains its vital forces it embarks upon liberating the actor from the bandages. Roles become reversed. Each sequence leaves us breathless and it becomes difficult to look away. Hôichi Okamoto’s lifeless, white-painted face contrasts with that of the puppet, whose empty eye sockets, enlivened with delicate red rims, render it alive. Sometimes assorted recollections return; or perhaps these are images evoking our cultural memory, as in the scene in which the bloodstained bedsheet that earlier covered the puppet becomes a costume enveloping the protagonists and brings to mind the Pietà: Okamoto, wearing a female mask, cradles in his arms a mask-cast of his face. Here, pain and suffering assume a universal dimension. The spectacle is accompanied by a number of music motifs, including poignant vocal compositions, fragments of Chopin’s Piano Concerto in E minor, and a brilliant composition for the violin by Neko Saito.

In the finale the plot takes place outside the hall. Hôichi Okamoto departs, walking barefoot on snow and holding the puppet in his arms. This is when he reveals its construction: the head, shoulders, hips, calves, and feet are made of plastic and connected by means of red plastic tubes. These are the titular veins – lifeless and objectified but, if the author wills it, becoming alive and, at certain moments, even bleeding (excellent film cut-ins appearing several times). The last image in Vein once again transfers us to the artist’s studio. Masks occurring in the spectacle are scattered on the desk; the female puppet sitting at the table assumes a casual pose, while Hôichi Okamoto contemplates her. And this is the image that we shall remember: a puppeteer who became one with his puppets.

 

 

[1]  Hôichi Okamoto, A lét és a nem-lét. A bábok csendje [To Be and Not to Be. The Silence of Puppets], “Art Limes”, Báb-Tár XXXVI, 2020.3, Tatabánya, p. 135. [2] This legend was recalled by Hôichi Okamoto in the film: Anima, l’esprit des marionnettes, realised for ARTE France/Cinétévé/INA (2005) by Marc Huraux according to the original concept by Sylvie Martin-Lahmani. See also: S. Martin-Lahmani, Hôichi-sans-oreilles, “MANIP” 2011, no. 25 (I would like to thank Fabrice Guilliot for pointing out this publication). [3] Jouer sur la frontière entre l’animé et l’inanimé. Entretien avec Hôichi Okamoto réalisé par Roman Paska et Hannah Meloh, “Alternatives Théâtrales”, Novembre 2000, no. 65-66, p. 38. [4] Ibidem. [5] Ibidem. [6] Marek Waszkiel, Soliści, “Teatr Lalek” 1999, no. 1. [7] S. Martin-Lahmani, Hôichi-sans-oreilles, op. cit. [8] Zuzanna Głowacka, Deszczowy festiwal, “Teatr Lalek” 2001, no. 2. [9] [The film was shown at the International Festival of Puppetry Art in Bielsko-Biała in 2014  – Editor]

Photos by Takaharu Karaki

Lalkarze świata: Hoichi Okamoto

Pierwodruk: Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Hoichi Okamoto, TEATR LALEK 2021, nr 2-3 (144-145), ss. 46-51 (wersja polska), ss. 52-57 (English version)

 

„Wiele osób – pisał Hoichi Okamoto – postrzega moją sztukę jako głęboko zakorzenioną w japońskiej tradycji teatralnej i ogólnie to rozumiem. Jednak takie stwierdzenie może prowadzić do nieporozumień. Tradycyjny teatr japoński jest bardzo rygorystyczny, niezwykle trudny do opanowania, jest naprawdę możliwy tylko wtedy, gdy ktoś go poznał i uprawiał od najmłodszych lat. Samo naśladowanie i reprodukcja form nie zbliża się nawet do ich istoty. Daleki jestem od posiadania wszystkich tych różnych form dawnej tradycji artystycznej i gdybym miał powiedzieć, że chciałbym stworzyć na ich podstawie nowy spektakl, narażałbym się na zaciekłą krytykę twórców tradycyjnego teatru. Chociaż poruszam lalką w podobny sposób jak przy technice bunraku, relacje, które buduję, są zupełnie inne. Kiedy poruszam się bardzo powoli i prawdopodobnie wywołuję na widowni poczucie braku teatru, dzieje się tak dlatego, że to wszystko jest niezbędne dla mojego własnego lalkarstwa. A kiedy – jak tancerz butoh – maluję swoje ciało na biało, robię to, aby zamienić się w lalkę.              

Każda z tych form, których używam, jest wynikiem mojej wizji relacji między człowiekiem a lalką trzymaną w dłoni. […] Dlatego może nie tyle formę, co filozofię leżącą u podstaw mojej pracy można by nazwać japońską. Kiedy animuję lalkę, interesuje mnie na przykład jej sztywność, a nie mobilność. Zaryzykowałbym ponadto stwierdzenie, że ruch paradoksalnie stwarza okazję do pokazania lalki w jej absolutnej ciszy. Lalki oczywiście się nie poruszają i jestem przekonany, że są też pozbawione duszy. Myślę, że to powoduje ich tajemniczy urok. Są odpowiednikami istot ludzkich, i mimo wszystko nadają im wygląd.              

Relację między człowiekiem a lalką można zamienić na ‘życie i śmierć’ lub ‘byt i niebyt’. Te pary pojęć zachowują się w przeciwny sposób, tak że żadne nie może istnieć bez drugiego. Jednoczesność ich zasadniczej różnicy i zacieranie się granic między nimi stworzyło różne tendencje filozoficzne. Pojęcia dwoistości ‘życia i śmierci’, ‘bycia i niebytu’ stały się zatem ważnymi filarami tradycyjnego teatru japońskiego.              

Jeśli chodzi o mnie, to mój entuzjazm dla lalek doprowadził na początku do tych koncepcji, a dopiero później odkryłem je na nowo w światopoglądzie kobiet i w kabuki. Od tamtej pory moje zainteresowanie tradycyjnym teatrem japońskim rośnie. Innymi słowy, znalazłem również swoją podświadomość i estetykę pod silnym wpływem tradycji japońskiej.”[1]

To artystyczne credo Hoichi Okamoto, sformułowane na przełomie wieków, pozwala nieco lepiej zrozumieć jego myślenie i lalkarski styl, który ukształtował się w latach 80. XX wieku i zasadniczo wpłynął na współczesne światowe lalkarstwo.              

Hoichi Okamoto (1947-2011) urodził się i dorastał w prefekturze Hiroszima, wciąż pogrążonej w eliminowaniu skutków wybuchu bomby atomowej, zrzuconej przez Amerykanów zaledwie kilkanaście miesięcy wcześniej. Jego prawdziwe imię to Yoshikazu. Hoichi, swoisty pseudonim, zaczerpnął z lokalnej japońskiej legendy, opowiadającej o niewidomym muzyku, którego złe duchy przyciągały nocami na cmentarz, by móc z nim igrać. Któregoś wieczoru, by chronić muzyka przed demonami, pokryto jego ciało magicznymi słowami, czyniąc go niewidzialnym dla duchów. Według legendy, wysłannik złych mocy, który przyszedł go szukać, znalazł tylko jego uszy, które zapomniano pokryć słowami, wyrwał je i zabrał. Tak Hoichi ocalił życie i stał się Hoichim-bez-uszu.[2]              

Z lalkarstwem, jak to często bywa w przypadku wielkich artystów, zetknął się przez przypadek. Jeśli już, to chciał zostać malarzem. Ale przede wszystkim, zamieszkawszy w Tokio, jako dwudziestokilkulatek szukał pracy. Rozsyłał oferty, aplikował gdzie się dało i szczęśliwie otrzymał odpowiedź od pewnego zespołu teatralnego, który zajmował się tworzeniem lalkowych programów telewizyjnych dla dzieci. Został dekoratorem, konstruktorem lalek, zamieszkał w siedzibie teatru, w teatralnej pracowni, wśród lalek, choć wciąż jeszcze nie interesowało go wówczas aktorstwo lalkowe. „I pewnego dnia – opowiadał Romanowi Pasce – kiedy jadłem samotnie kolację, podniosłem lalkę i posadziłem ją obok siebie. Towarzyszyła mi przy posiłku. Uczucie, które mnie ogarnęło, było bardzo dziwne. Lalka nie jest człowiekiem, a mimo to czułem się, jakby nim była. Jej obecność była ludzka i jednocześnie inna. Znajdowała się dokładnie na pograniczu świata nieożywionego i ludzkiego. Chciałem to sobie wytłumaczyć, pogłębić to dziwne uczucie. Zrobiłem więc cztery lalki wielkości człowieka i … jadłem z nimi posiłki.”[3]               

W 1974 Hoichi Okamoto zarejestrował w Tokio własną działalność artystyczną pod nazwą Teatr Ningyo Kobo Dondoro. Słowo Dondoro zapożyczył od nazwy sklepu (Don Doro) na Copacabanie w Rio de Janeiro. Metalowy szyld tego sklepu zajmował zresztą centralne miejsce na ścianie jego pracowni. Wówczas wpadł też na pomysł, żeby wyjść z lalką na ulicę. „Posadziłem ją na rogu i stanąłem za nią, bez ruchu. A potem kazałem jej wykonywać drobne ruchy. To było moje pierwsze doświadczenie w animacji.”[4]

Występował odtąd z lalkami w małych salach teatralnych, zwłaszcza na ulicy, bez muzyki, którą zastępował hałas miejski, wykonując proste działania animacyjne i elementarne ruchy własnego ciała, jakby wyprowadzone z ducha tańca butoh. Interesowała go przede wszystkim nieruchomość lalki, momenty zatrzymania, pauzy, które są przecież tak charakterystyczne dla wszystkich gatunków tradycyjnego teatru japońskiego. „Lalka musi ponownie stać się przedmiotem nieożywionym” – mówił. W tym bezruchu Okamoto odczuwał właśnie japońskość. To wówczas poznawał u różnych mistrzów podstawy tradycyjnej japońskiej sztuki teatralnej. Zbyt krótko, ale nie teatr tradycyjny go zajmował, chciał lepiej poznać wyłącznie jego podstawowe techniki. Podobnie z butoh. Choć go praktykował, odpowiedzi szukał głównie w długich rozmowach z tancerzami, których wieloletnie poszukiwania potwierdzały jego własne przeczucia: ciało tancerza, jak lalkarza, musi stać się nieożywionym przedmiotem, by następnie – w procesie artystycznym – poddane zostało twórczemu ożywieniu.

W 1980 roku Hoichi Okamoto zmienił nazwą swego solowego teatru (teraz Hyakki Ningyo Shiba Dondoro), zaakceptował obecność wielu partnerów i wraz z nimi rozpoczął kilkuletnie życie wędrownej grupy teatralnej. Podróżował pieszo, ciągnąc przez miasta i wioski japońskie wielki wózek na dwóch kołach, wypełniony lalkami i rekwizytami, i wraz ze swoim zespołem w prowizorycznych warunkach organizował pokazy i przedstawienia. Pisał scenariusze spektakli, teksty dla lalek, budował dekoracje, tworzył małe estradowe lalki. Grał solo i z kolegami, w improwizowanej przestrzeni, na ulicy i w kawiarniach. Wielokrotnie zmieniał styl swoich spektakli aż do połowy lat 80. Wówczas jeszcze raz odmienił swoje życie.

Wyprowadził się z Tokio, zamieszkał w górach, w dolinie Shinshu Ina w prefekturze Nagano. Wokół istniejącej starej stodoły-szopy, która stała się jego domem, dobudowywał z odzyskanych materiałów kolejne pomieszczenia: warsztat i pracownię lalkarską, salkę widowiskową i pomieszczenie do prób, magazyn lalek i kostiumów. Wrócił do działalności solowej, uprawianej teraz sporadycznie, wrócił zwłaszcza do poszukiwań laboratoryjnych. Skupił się na duchowości, całkowitym wyciszeniu i krystalizowaniu własnego języka teatralnej wypowiedzi. „Ponieważ nie było ze mną nikogo z kim mógłbym porozmawiać, zacząłem rozmawiać z moimi lalkami, mieszkałem z nimi. I zapragnąłem stworzyć nową lalkę, która byłaby moją przyjaciółką, ale też moją żoną, moim synem… Substytutem mojej rodziny. Zapytałem moje lalki, zapytałem je: jak chcesz się ruszać? Nauczyły mnie tego, czego ode mnie oczekiwały. I polubiłem to. Może to zabrzmieć dziwnie, ale to całkowita prawda.”[5]

W tej samotności rodził się Hoichi Okamoto, jakiego znamy z późniejszych występów na całym świecie i jego pierwszy solowy spektakl Kiyohime Mandara. Była to niezwykła interpretacja popularnej ballady (znanej też z repertuaru wszystkich tradycyjnych teatrów japońskich) o tragicznej miłości urodziwej Kiyohime i mnicha Anchina. Po nocy pełnej miłości i obietnicy małżeństwa, porzucona dziewczyna mści się, przemieniając w węża i zabijając ukochanego. Solowy spektakl Okamoto był jednym z piękniejszych przedstawień tamtych czasów. Postaci tworzone przez ruch aktora przypominający taniec, posługującego się maskami okrywającymi własną twarz i oblicze lalki, dokonującego zaskakujących przemian postaci (czasem lalka jest mnichem, w innych scenach kobietą, on sam animatorem w masce lub z pomalowaną na biało twarzą jednym z bohaterów), wszystko to sprawiało, że trudno było oddzielić lalkarza od lalki i opowiadanej bez słów historii. Precyzyjna, intymna, spowolniona i wirtuozerska animacja scalająca Anchina i Kiyohime, łącząca ich ciała, przenikające się nawzajem, wywoływała hipnotyczny efekt. Wyrafinowane kostiumy-tkaniny, w jakie ubrany był aktor i lalka, niespodziewanie zmieniały się w inne. Piaskowy płaszcz mnicha, którego głowa osłonięta była płaskim słomianym buddyjskim kapeluszem, dzięki kilku pociągnięciom ukrytych sznurków, przeobrażał się w czerwone kimono Kiyohime, której czarne gęste włosy okalały głowę lalki. W przedstawieniu Okamoto kilkakrotnie dokonywał takich zaskakujących metamorfoz, realizowanych na oczach widzów, demonstrując jednocześnie siłę miłosnych uniesień splecionych ciał kochanków. Chwilami trudno było odgadnąć, czy obnażone nogi aktora należały do dziewczyny, mnicha, a może obydwu postaci, które zatracały się w miłosnym akcie.

Publiczność w Ljubljanie, gdzie Okamoto, podczas Kongresu UNIMA i towarzyszącego mu festiwalu w 1992 roku, po raz pierwszy pokazał spektakl w Europie (wcześniej odwiedził festiwal solistów w Korei Południowej i wystąpił na Tajwanie), przeżyła prawdziwy wstrząs. Długo pozostawała w sali teatralnej już po zdmuchnięciu świec ustawionych w czterech rogach kwadratu będącego przestrzenią gry. To było nie tylko wspaniałe przeżycie teatralne, ale rodzaj misterium, duchowego spotkania ze światem japońskiej wrażliwości wykreowanym przez artystę. Światem sterylnym, perfekcyjnie przedstawionym, mrocznym i wielobarwnym, realnym i zarazem zmysłowym, a przede wszystkim nowoczesnym. Światem odkrywającym nowy lalkarski styl, w którym aktor wchodzi w złożone relacje z naturalnej wielkości lalką, łączy grę w masce z grą lalkową, wykorzystując przede wszystkim język ruchu i tańca.

Przed Ljubljaną Hoichi Okamoto zagrał Kiyohime Mandara zaledwie kilkanaście razy od premiery w 1987 roku. Japońską publiczność, głównie wiejską, przed którą zdarzało mu się występować, po prostu szokował. Nie był akceptowany, nie grał dla widzów dziecięcych, nie posługiwał się tekstem. Szczęśliwym trafem jedno z przedstawień obejrzał Sennosuke Takeda, wielki japoński marionetkarz, i jego rekomendacja otworzyła przed Hoichi Okamoto drzwi do występu w Słowenii, a potem już na całym świecie.

Sukces Teatru Dondoro w latach 90. i w pierwszej dekadzie XXI wieku był bez wątpienia wyjątkowy. Zapoczątkował też liczne warsztaty prowadzone przez Okamoto, które dwie-trzy dekady temu nie miały dzisiejszej skali, regularności i powszechności. W 1998 Kiyohime Mandara pokazano na lubelskich Konfrontacjach Teatralnych, rok później – w ramach programu mistrzowskiego – Okamoto wystąpił na łódzkim festiwalu lalkarskim „Soliści”. „Monodram Kiyohime Mandara, wyprowadzony tyleż z japońskiej literatury, co z tradycyjnego teatru maski i tańca, jest wirtuozerską grą aktora z lalką, z maską, grą dwóch masek ogarniętych żywiołem miłości, spalających się w tańcu. Ekwilibrystyka aktora, umiejętność wykreowania różnych postaci, zmysłowe ogrywanie kostiumu i własnego ciała, pozwalające śledzić losy kochanków, wzajemne przenikanie się bohaterów – to wszystko czyni monodram Dondoro niezwykłym emocjonalno-estetycznym przeżyciem. Na dodatek rzecz rozgrywa się niemal w miejscu, w bardzo ograniczonej i całkiem pustej przestrzeni, co potęguje wrażenie i pobudza wyobraźnię widzów.”[6]

W kolejnych latach Hoichi Okamoto doskonalił swój styl, przygotowując następne przedstawienia lub wracając do tematów i motywów wcześniej eksploatowanych: Keshin-Metamorfozy, Iluzja ciemności (Illusion of the Darkness), Płomienne kobiety (Flame Women), Manji (Swastyka), Komachi, Miroku Densho. Jego spektakle „oscylowały wokół snów własnych i snów postaci, o których opowiadał, błąkających się w labiryncie pogrążonym w ciemności, gdzie zderzały się z przedmiotami i stworzeniami, umarłymi i żywymi”.[7]

We wszystkich swoich przedstawieniach sięgał do dawnych opowieści, legend, baśni,  japońskiej mitologii. W Keshin przywoływał temat popularny w japońskim folklorze – zniknięcie osoby bez śladu. Młoda kobieta idzie do lasu i znika. Mówi się, że to dzieło ducha lasu, który objawia się pod postacią lisicy. Jej rytualny taniec wśród wyimaginowanego ślubnego orszaku lisów, odbywający się przy dźwiękach sakralnej muzyki shinto i naturalnej wielkości lalek, wyraża uczucie smutku i namiętności kobiet, którym nie było dane spełnić się, rozkwitnąć w prawdziwym świecie. Hoichi grywał to przedstawienie w naturalnych warunkach, także podczas festiwalu w Bielsku-Białej w 2004. Ale każdemu widzowi pozostawiał własną lekturę przedstawienia i tak się najczęściej zdarzało. Bezradni wobec hermetyczności japońskiej tradycji widzowie odwoływali się do własnych doświadczeń, przeżyć, wiedzy, zwłaszcza emocji. Ten asocjacyjny sposób odbierania rzeczywistości teatralnej pojawił się u Hoichi Okamoto już w latach 80. XX wieku. Dziś dla wielu z nas jest on podstawowym wymiarem czytania przedstawienia teatralnego. U Dondoro, nawet jeśli gubiliśmy się w sensach i znaczeniach, siła teatralnego działania, ruchu, animacji, metamorfoz postaci kreowanych przez artystę była wystarczająco silnym i niezapomnianym przeżyciem.

Tak było też w Komachi, spektaklu odwołującym się do legend o japońskiej poetce z IX wieku Ono no Komachi, słynącej z talentu i urody, której nazwisko stało się synonimem kobiecego piękna we współczesnej Japonii. Podobnie w Manji – nazwie znaku kojarzonego u nas wyłącznie z hitlerowską swastyką, będącego też symbolem cnoty w buddyzmie, w Japonii ponadto ikoną umieszczaną na mapach wskazującą lokalizację świątyń buddyjskich, ale i metaforą niespokojnych romansów, do której to interpretacji odwołał się Hoichi Okamoto w swoim spektaklu. I znów naturalnej wielkości lalki, maski, wirtuozerski taniec i ruch artysty, przywołujące u jednych skojarzenia z mistrzowskimi formami japońskiego teatru tradycyjnego, u innych – kształtującymi wizję nowoczesnego lalkarstwa.

O Miroku Densho, spektaklu o kolejnych wcieleniach Buddy, pokazanym na łódzkim festiwalu solistów w 2001 roku, przenikliwie pisała Zuzanna Głowacka: „Choć rozpoczyna się w atmosferze kontemplacji (pomarańczowa tarcza zachodzącego słońca, muzyka buddyjskich mnichów – bębny i śpiew) Miroku Densho jest spektaklem o dużym zróżnicowaniu rytmów, dynamiki i intensywności ruchów. Dominują trzy barwy: czerń, czerwień i biel. Taniec i animacja są tym razem pozbawione płynności, lalka zdaje się miejscami wymykać woli partnera, gwałtownym tańcem manifestując rodzące się w niej żywioły i opanowujące ją zmienne emocje (np. scena, gdy kobieta tańczy, klęczy na ramieniu animatora bądź też stara się go przewrócić uczepiwszy się od tyłu jego tułowia). Ważnym elementem jest niepozbawione erotyzmu napięcie, jakie tworzy się pomiędzy trzema postaciami: manekinem kobiety, otoczoną wieńcem białych włosów głową, która czasami obleka się w ciało manekina kobiety i nowo narodzoną w drugiej części spektaklu osobą tancerza (w pierwszej aktor odziany aż po głowę w czarny kostium pozostaje symbolicznie ukryty). Scena narodzin jest niesłychanie piękna i przejmująca, akt poczęcia w plątaninie czerwonej tkaniny wieńczy powolna chwila, w której aktor wytacza się na scenę, a następnie zastyga z rękami i nogami wyciągniętymi do góry, budząc się do życia powolnym ruchem jak motyl z kokonu. Wiele scen jest pełnych erotyzmu: gwałtownego – jak ta, w której kobieta gładzi włosy trzymanej w dłoniach odciętej głowy, całuje, a następnie gryzie jej szyję, by w końcu całkowicie wchłonąć ją w siebie; bądź łagodnego – czułość z jaką aktor odgarnia rozrzucone włosy kobiety; a następnie scena, w której kobiecy manekin pieści ułożoną na swoich kolanach głowę animatora. Prześledzenie wszystkich przemian, wcieleń i masek wydaje się niemożliwe, sensów możemy jedynie się domyślać, z taneczno-rzeźbiarskich ruchomych układów silniej przemawiają uczucia. Na końcu spektaklu postać kobiety, mężczyzny aktora i siwa głowa tworzą trójcę, która zastygnąwszy w charakterystycznej pozie, wydaje się być jednym.”[8]

 

W wielu przedstawieniach (Komachi, Miroku Densho) Okamoto używał różnych form teatralnej ekspresji: własnej, pomalowanej na biało twarzy, nieruchomej, martwej, będącej – zgodnie z intencją artysty – obliczem lalki (przedmiotem), posługiwał się właściwymi  lalkami, zawsze przez siebie wykonanymi, niekiedy o twarzach przypominających maski teatru nō, wreszcie używał masek, będących odlewem swojej własnej twarzy. Ta troistość prezentowanych form (plus jeszcze ciało aktora stające się czasem ciałem lalki), pozwalała mu nieustannie przechodzić pomiędzy ożywionym i nieożywionym, pomiędzy życiem i śmiercią. Życie i śmierć nieustannie zmieniały swoje miejsca. Tak jak zmieniały się przedstawiane postaci: mężczyzna przeistaczał się w kobietę, kobieta w mężczyznę, lalka w aktora, aktor w lalkę. Hannah Meloh nazwała tę koncepcję realizmem buddyjskim: bycia w tym samym czasie.

Odkąd Hoichi Okamoto wypracował swoją indywidualną stylistykę przedstawień, coraz więcej czasu poświęcał młodym artystom. Pełnił rolę mistrza, uczył, konsultował, coraz częściej reżyserował pierwsze próby młodych adeptów lalkarstwa. Niektórzy z nich dawno się usamodzielnili, założyli własne teatry, jak Miyako Kurotani czy Michika Iida, będąca dziś oficjalną spadkobierczynią Teatru Dondoro i kontynuatorką stylistyki wypracowanej przez Okamoto. Jeszcze za jego życia powstała w miejscowości Chofu idea corocznego festiwalu „Inochi”: alternatywnego i lalkowego teatru posługującego się przedmiotem. Ten festiwal skupia młodych pasjonatów lalkarstwa, nie zawsze podążających ścieżkami Hoichi Okamoto, ale często wyrastających z jego inspiracji.

W ostatnich latach życia Hoichi Okamoto planował zrealizowanie filmu o swoim teatrze. Spotkał Seiki Watanabe, młodego filmowca, który w 2008 nakręcił o nim dokument pt. Krajobraz z lalkami, a rok później przygotowali wspólnie film Vein: Youmyaku, oparty na ostatnim przedstawieniu Okamoto. Vein (Żyła) to spektakl jakby pożegnalny. Nie mam pewności, czy kiedykolwiek był zagrany publicznie. Żyje dzięki zapisowi filmowemu, którego dramaturgię Okamoto budował wraz z Watanabe. Temat życia i śmierci, aktora i lalki nabiera tu szczególnego znaczenia. Hoichi Okamoto zmagał się już z nieuleczalną chorobą, która go pokonała w 2011 roku. Vein jest artystycznym przetworzeniem tych zmagań, teatralnym testamentem artysty.

Oglądamy na ekranie naprzemiennie ujęcia z pracowni Okamoto, słyszymy tykanie zegara, odgłos gotującej się wody w czajniku, kapiące krople z kranu, chwilami obrazy śniegu widziane przez okno, przygotowywanie się do spektaklu, bandażowanie twarzy aktora. To jego świat, w którym kreował swoją teatralną, mistyczną rzeczywistość. Ale przede wszystkim oglądamy spektakl, zapis niezwykłego współistnienia Okamoto z lalką. Kamera porusza się bardzo wolno. On sam, z obandażowaną głową, ubrany w biały lekarski fartuch, jest tu mężczyzną, ojcem, lekarzem, który w relacjach z lalką – będącą kobietą, córką, pacjentką, także z zabandażowaną głową i ramionami – przeprowadza  wstrząsającą scenę ożywiania lalki-martwego przedmiotu. Kamera przenosi nas na chwilę do tunelu, z jednej strony niknącego w jaskrawym białym świetle niebytu, z którego wyłania się postać aktora niosącego na plecach martwą lalkę kobiety. Widzimy ciągnący się po ziemi długi pas białego bandaża. A potem, już w sali teatralnej, obserwujemy mistrzowskie sceny uwalniania lalki z krępujących ją bandaży, przywracanie jej do życia, śledzimy najdrobniejsze gesty towarzyszące tym czynnościom. Kiedy już lalka odzyska siły witalne, to ona przystępuje do uwolnienia aktora z bandaży. Role się odwracają. Każda sekwencja tych działań wstrzymuje oddech, trudno się od nich oderwać. Martwa, pobielona twarz Okamoto kontrastuje z twarzą lalki, której puste oczodoły ożywione czerwonymi delikatnymi  obramowaniami nadają jej życie. Czasami wracają wspomnienia, a może są to obrazy odwołujące się do naszej pamięci kulturowej, jak w scenie, gdy pokrwawione prześcieradło, którym wcześniej osłonięta była lalka, staje się kostiumem okrywającym bohaterów i przywołujących obraz piety: Okamoto w kobiecej masce trzyma w ramionach maskę, będącą odlewem jego twarzy. Ból i cierpienie uzyskują tu wymiar uniwersalny. Spektaklowi towarzyszy kilka tematów muzycznych, wśród nich przejmujące wokalizy, fragmenty koncertu fortepianowego e-moll Chopina i znakomita kompozycja na skrzypce autorstwa Neko Saito.

W finałowej partii filmu akcja przenosi się na zewnątrz sali teatralnej, Okamoto oddala się, krocząc boso po śniegu z lalką w ramionach. Ujawnia też wówczas jej pełną konstrukcję. Wykonane z masy plastycznej głowa, pas barkowy, pas biodrowy oraz łydki ze stopami połączone są czerwonymi, plastykowymi rurkami. To tytułowe żyły, przecież martwe, przedmiotowe, ale – gdy taka wola twórcy – nabierające życia, chwilami nawet krwawiące (to znakomite filmowe przebitki pojawiające się kilka razy). Ostatni obraz Vein przenosi nas znów do pracowni artysty. Na biurku leżą maski występujące w spektaklu, a przy stole w niedbałej pozie siedzi lalka kobiety i kontemplujący ją Hoichi Okamoto. I ten obraz zachowamy w pamięci: lalkarza, który zjednoczył się ze swoimi lalkami.

 

[1] Hoichi Okamoto, A lét és a nem-lét. A bábok csendje [Być i nie być. Cisza lalek], „Art Limes”, Báb-Tár XXXVI, 2020.3, Tatabánya, s. 135. [2] Legendę tę przypomniał sam Hoichi Okamoto w filmie Anima, l’esprit des marionnettes, zrealizowanym dla ARTE France/Cinétévé/INA (2005) przez  Marca Huraux według pomysłu Sylvie Martin-Lahmani. Zob. też S. Martin-Lahmani, Hoichi-sans-oreilles, „MANIP” 2011, nr 25 (za wskazanie tej publikacji dziękuję Fabrice’owi Guilliot). [3] Jouer sur la frontière entre l’animé et l’inanimé. Entretien avec Hoichi Okamoto réalisé par Roman Paska et Hannah Meloh, „Alternatives Théâtrales”, Novembre 2000, nr 65-66, s. 38. [4] Ibidem. [5] Ibidem. [6] Marek Waszkiel, Soliści, „Teatr Lalek” 1999, nr 1. [7] Martin-Lahmani, Hoichi-sans-oreilles, op. cit. [8] Zuzanna Głowacka, Deszczowy festiwal, „Teatr Lalek” 2001, nr 2.

Fot. Takaharu Karaki, Seiki Watanabe

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page