Łabędzi śpiew

 

Wielki koncert Ilki Schönbein i Alexandry Lupidi

 

Mistrzostwo osiąga się tytaniczną pracą i wielkim wysiłkiem, a jeśli szczęśliwy los obdarza nas talentem, czasem wieloma talentami – efekty artystycznych dokonań mogą być niewyobrażalnie piękne. Ilka Schönbein, niemiecka artystka należąca od lat do światowej elity lalkarskiej, dowodzi tego każdą swoją teatralną propozycją. Tacy mistrzowie właściwie nigdy nie zawodzą. Dostarczają widzom nieprawdopodobnych emocji.

Trwający wciąż „po”pandemijny festiwal w Charleville-Mézières przynosi wiele światowych prapremier. Jedną z nich jest  Teatru Meschugge Ilki Schönbein.

Inspiracją do tego przedstawienia była znana baśń braci Grimm o czterech muzykantach z Bremy. Pies, kot, kogut i osioł po latach ciężkiej pracy na farmie, wobec widma rychłej śmierci, porzucają dotychczasowe zajęcia, udają się w drogę, by odzyskać odrobinę radości życia. Ilka Schönbein, zachowując Grimmowskie postaci zwierzęce, porzuciła jednak klasyczną baśń i zbudowała melancholijne, a zarazem wirtuozerskie przedstawienie o nieuchronnej starości, swoistym rozkładzie, destrukcji, ale też marzeniach i ich spełnianiu nawet w najczarniejszych godzinach życia. Z pewnością obraz otaczającej nas pandemii, śmierć wielu spośród nas, stanowiła o randze i aktualności tego tematu. Ale jego artystyczny wyraz po prostu oszołamia.

Na środku sceny jest mały podest z obrotową platformą, w którą wetknięte są niby krzyże, na których zawieszono luźno zwisające przedmioty: kawałek zwierzęcej czaszki, kilka piszczelowych kości, fragmenty jakiejś materii. Między nimi stoi niewielka podłużna walizka-trumna. Na brzegu platformy przysiada Schönbein, w czarnym kostiumie, z wyrazistą charakteryzacją twarzy. Odpycha się kijem, platforma obraca się. Aktorka, niczym Charon przewożący do krainy śmierci, robi cztery przystanki na tej ostatniej drodze, budując cztery scenki/miniatury/etiudy, opowiadające o losach i marzeniach czterech zwierząt.

Nikt ze znanych mi artystów-lalkarzy nie potrafi używać własnego ciała uzupełnianego materią kostiumu scenicznego i kilkoma przedmiotami do budowania takich obrazów, znaczeń, sensów i postaci. Zawsze widzimy aktorkę, ale przeistacza się ona w pełnokrwistą i koniecznie lalkową postać sceniczną. Zwinność ciała, jakby niepodlegającego grawitacji, nieoczekiwane i zgoła niewykonywalne pozycje, jakie przyjmuje Schönbein, poruszając się zarazem w minimalnej przestrzeni, buduje nie tylko zachwycające postaci lalkowe, ale poprzez szereg wykonywanych działań, animacyjnych i ruchowych, tworzy swoistą opowieść o swoich bohaterach. Jak w momentach śmierci czy ostatecznego zagrożenia przelatują przed naszymi oczyma obrazy z całego życia, tak w etiudach Ilki Schönbein pojawiają się sceny z różnych etapów życia bohaterów. Dzięki niezwykłej animacji tych form aktorka uzyskuje efekt niebywałego przypływu energii. Ruchy postaci stają się sprężyste i radosne, a misternie prowadzone światło i odpowiednie ustawianie się do niego przekształcają starą twarz lalki w młode oblicze. Obserwujemy przedziwne metamorfozy bohaterów, by w sekundę później cały ten wykreowany świat rzeczywistości scenicznej zniknął, bo tworzą go niemal niezauważalne działania aktorki. Z pewnością to efekt fascynacji Ilki Schönbein tańcem eurytmicznym Rudolpha Steinera i dogłębnej znajomości jego metody.

 

Pies z Voyage chimère jest już niemal szkieletem. Widzimy tylko pysk zwierzęcia, osadzony na kościstych kręgach szyjnych, za które Schönbein trzyma lalkę, i przednie, niemal kompletnie wyliniałe  łapy przytwierdzone do czarnego trykotu kryjącego łydki aktorki. Na jej bosych stopach rozkładają się wydłużone i chwiejące się palce łap psa. Jest to obraz kompletnego rozkładu, ale kiedy Pies zaczyna uderzać łapami w klawisze instrumentu, kiedy rozbrzmiewa melodia, jego ciało ożywa, młodnieje, zwierzę doznaje chwil szczęścia. Psu udaje się zagrać melodię, choć wcześniej nie potrafił, a w stronę widowni płynie przekaz, że nigdy nie jest za późno, by uczyć się nowych rzeczy i czerpać radość z nawet małych sukcesów.

Drugą etiudę odgrywa Kot, czy raczej Kotka. Wchodzi ona z początku w białą, koronkową sukienkę bohaterki poprzedniego spektaklu Ilki Schönbein, Starej kobiety i Bestii, o czym zresztą aktorka wspomina. Odgrywa przejmująca historię, wzruszającą, choć nie pozbawioną przemocy (najpierw nieudane, a potem udane polowanie). Kotka wspomina czasy, gdy pięknie śpiewała, zaś teraz nie nadąża za rytmem, traci głos. Strofowana przez akompaniatorkę, rzuca jej pełne pretensji pytanie: „Dlaczego mam cię słuchać, skoro to jest moja piosenka?”. Dla Kotki ważne jest, by móc śpiewać, nawet jeśli nie jest to już występ na najwyższym poziomie. Uprawianie sztuki, nawet po swojemu, dodaje sił i budzi do życia. Dzięki temu kotka, która już nie potrafiła ruszyć na polowanie, odzyskuje wigor.

 

Bohaterem trzeciej sceny jest Kogut, zbudowany z ręki aktorki, rozpiętego ciemnoszarego parasola i nóg Schönbein, których piszczele muśnięte zostały czerwoną farbą, tworząc wyrazistą postać sceniczną. Jego historia, to marzenia o miłości, uwodzeniu, byciu kochanym. W muzyczne tło wpleciony zostaje  fragment słynnej Habanery z Carmen. Wołanie o miłość okazuje się skuteczne – pojawia się kura (wykreowana za pomocą dłoni aktorki), a z ich związku rodzi się jajko – nowe życie. Dumny Kogut puszy się jak paw, co zasugerowane zostało bardzo prostym środkiem artystycznym – innym ustawieniem rozpiętego parasola, tak by przypominał pawi ogon.   

 

W ostatniej historii, Osła, chyba najbardziej tragicznej i przejmującej, oglądamy zwierzę siedzące z początku w inwalidzkim „krześle”. Schönbein ma na głowie czapkę z oślimi uszami, w ustach trzyma wydłużony łeb postaci, zakrywający jej twarz, jasny kostium stanowi korpus lalki, a ręce aktorki (z pomalowanymi na czerwono palcami) są kopytami Osła. Znów całkowicie inna konstrukcja, sposób animacji, odmienna energia. W momencie metamorfozy, Osiał staje na dwóch nogach aktorki, przerzuca pomiędzy nogami swój długi (dwuznaczny) ogon i traktując go jak gitarę elektryczną, urządza znakomity rockowy koncert. Najbardziej zachwyca proces „zbieranie się” osła do pionu. Z trudem prostuje rozjeżdżające się nogi, odgina kark, wyciąga szyję, ale gdy już się pozbierał i zaczął grać – młodnieje w oczach. Przemiany tego rodzaju to dowód prawdziwego mistrzostwa aktorki i animatorki w jednej osobie.

Spektakl rozpoczyna i kończy efektowna wokaliza trzech performerek (Ilce towarzyszy przy instrumentarium muzycznym Alexandra Lupidi i wspierająca ja Anja Schimanski) wykonujących  wielogłosowy utwór składający się z odgłosów czterech zwierząt – bohaterów spektaklu. Ale strona muzyczna Voyage chimère wymaga choć kilku słów komentarza.

Odpowiedzialna za nią jest Alexandra Lupidi, kompozytorka, wokalistka, multiinstrumentalistka od lat współpracująca z Ilką Schönbein i współtworząca sukcesy Teatru Meschugge. Podobnie jak Schönbein jest genialną lalkarką, Lupidi jest muzyczno-wokalnym geniuszem. W Voyage chimère przypada jej rola konferansjerki, rola w zasadzie aktorska. To ona wprowadza tematy, rozmawia z widownią, ustala porządek spektaklu, wypełnia na rozmaite sposoby przerwy pomiędzy scenami. Ale przede wszystkim śpiewa i gra na różnych instrumentach. Jej śpiew jest zniewalający, buduje dramaturgię zdarzeń, chwilami subtelnie liryczny, w innej scenie operowy czy rockowy. Wachlarz umiejętności Alexandry Lupidi wydaje się nie mieć końca i ma to ogromne znaczenie dla przebiegu całego spektaklu.

Doprawdy oglądamy i słuchamy koncertu w wykonaniu dwóch wyjątkowych artystek: Ilki Schönbein i Alexandry Lupidi. Ich talenty oszołamiają. Wielkie brawa!

 

Fot. Marinette Delanné

Transhumanizm à la Paiva

 

Bruce Marie, najnowszy spektakl Duda Paiva Company (DPC), którego światowa premiera odbyła się właśnie podczas festiwalu lalkarskiego w Charleville-Mézières (Francja), jest jednym z najlepszych solowych przedstawień tego niezwykłego brazylijsko-holenderskiego artysty: tancerza, lalkarza, aktora, choreografa, reżysera, konstruktora lalek, pedagoga, a teraz – okazuje się – także wokalisty. Pisałem o jego spektaklach wielokrotnie, także na tym blogu. Śledzę artystyczną karierę Paivy od początku wieku i z zachwytem przyglądam się wciąż nowym pomysłom, tematom, formom plastycznym, które zajmują jego wyobraźnię. Lalki Paivy, choć zawsze inne, są rozpoznawalne, mają autorski podpis. Cechą niezwykłą jego spektakli jest to, że rzadko bazują na tematach zaczerpniętych z literatury, jeszcze rzadziej posługują się gotowymi sztukami teatralnymi. Za to całymi garściami Paiva czerpie z dziejącej się wokół nas współczesności, którą przekłada na język sztuki teatralnej, opracowując własną koncepcję przedstawienia, posiłkując się tekstami pisanymi na potrzeby konkretnego spektaklu (tym razem autorem jest Tjeerd Posthuma), zwłaszcza współpracując z dramaturgami (jak w kilku poprzednich spektaklach DPC, także w Bruce Marie dramaturżką jest Kim Kooiman).

Niezwykłość tej premiery ma kilka wymiarów, z których najważniejsze są dwa: intelektualno-myślowy oraz lalkarski.

Tytułowy Bruce Marie to rodzaj drag queen. Postać grana przez Dudę Paivę, będąca sprzątaczem wynajętym przez jakąś agencję do uporządkowania laboratorium, łączy w sobie dwie osoby: mężczyznę – Bruce’a i kobietę – Marie. W wirtuozerski sposób przechodzi Paiva z jednej roli w drugą, zmieniając timbr głosu, sposób interpretacji i ruchowych zachowań bohaterów. Pozostając przez cały czas w roboczym męskim uniformie, jest ponadto animatorem i interpretuje kilka postaci lalkowych, wielce osobliwych, zwierzęcych: małpę o imieniu Muffin i psa Diogenesa. W scenie finałowej pojawia się jeszcze pani profesor, szefowa laboratorium, stworzona z jasnoblond peruki i białego medycznego kitla.

Naczelnym tematem spektaklu jest transhumanizm, silnie dziś rozwijający się nurt wykorzystania nauki i technologii, w szczególności neuro-, bio- i nanotechnologii, do przezwyciężania ludzkich ograniczeń i poprawy kondycji człowieka. A zatem jesteśmy w centrum współczesnych wyzwań cywilizacyjnych. Jaką postać przybierzemy my sami w niedalekiej przyszłości, kiedy można będzie wymienić niemal każdą część własnego ciała, zużytą bądź niechcianą zastąpić inną, ludzką – a może zwierzęcą? Z dzisiejszej perspektywy jedynie mózg pozostaje niewymienialny.

 

I właśnie formy przypominające kory mózgowe różnych kształtów, mniejsze i większe, wypełniają przestrzeń sceniczną. Wiszą one w otwartych prostopadłościanach, gdy trzeba –znakomicie oświetlone punktowymi reflektorami i stanowią fascynującą scenografię. To nasi współplemieńcy, członkowie rodzin bohaterów lub przedstawiciele świata popkultury możliwi do ponownego przywołania do życia. Kilka praktykabli, czasem klatek umieszczono na podłodze sceny. Bruce Marie, sprzątając laboratorium, odsłania jedną z klatek. W niej siedzi gąbczana lalka Muffin, ubrana w czarną bieliznę z zarzuconym szalem na szyi. Jest małpą. Ma ostry makijaż na twarzy, odstające wielkie uszy i zwiotczałe chude nogi, które nigdy nie zostały użyte, bo nie były potrzebne. Bruce Marie wchodzi w dialog z Muffin, przedstawiają się sobie nawzajem, posługując się krótkimi zdaniami, odkrywają własne historie i temperamenty. Bruce Marie Paivy, postać o podwójnej osobowości, nakłania Muffin do ujawnienia jej tajemnicy, która kryje się w ukrywanym chipie na czubku głowy, programującym jej działania i reakcje, a także talenty. Zapewnia on łączność z szefową laboratorium, wielką miłością Muffin, i w razie potrzeby natychmiastową reakcję. Gwarantuje życie w zaprogramowanym, oczekiwanym i wymarzonym świecie.

 

Rozmowa Paivy-aktora z Muffin-lalką jest majstersztykiem. Ileż tu drobnych działań, subtelnych poruszeń, nawet czułych objęć ujawniających naturę relacji aktora z lalką. A kiedy  dochodzi do gwałtowniejszej sceny uruchomienia nóg lalki, zakończonej wyrwaniem ich z korpusu, mistrzostwo animacyjne Paivy ujawnia się w całej pełni. Jak kiedyś w Bastardzie, użycza on własnych nóg lalce, choć tu scena ta ma zupełnie inny charakter. Twory wykreowane przez współczesne technologie mogą przecież dowolnie zmieniać części ciała i to odkrywanie nowych możliwości, zupełnie nieoczekiwanych, jest tyleż zaskakujące dla bohaterki, co dla publiczności. A że mamy do czynienia z wybitnym tancerzem, zarysowany układ choreograficzny też jest nieprzeciętny. I to nieustanne balansowanie pomiędzy kreacją trzech postaci: Bruce’a, Marie i Muffin. A chwilami nawet czterech, kiedy do rozmowy dołącza pies Diogenes, wyrwany nagle ze świata gier komputerowych, w którym się nieustannie pogrąża, nie zdejmując z głowy wirtualnych gogli.

 

Ten wykreowany technologiczny świat jest zarazem pozbawiony wszelkiej realnej technologii. Nie ma tu kabli, monitorów, kamer, żadnego komputerowego sprzętu, a mimo to prześwietlamy wraz z bohaterami tajemnice wirtualnego istnienia, może już bardzo nieodległej rzeczywistości. Duda Paiva posługuje się najbardziej tradycyjnymi środkami teatralnymi, a mimo to opowiada o transhumanistycznej przyszłości.

Jak się okazuje, on sam, Bruce Marie, został zwabiony do tego dziwnego laboratorium. Pewnie nie wszyscy pojawiali się tu z własnej woli. Fascynująca jest scena rozgrywająca się pomiędzy nim i szefową laboratorium. Aktor z nałożonym z przodu na swoje ciało białym fartuchem, trzymający w dłoni na wysokości głowy perukę z długimi blond włosami, tworzy rewelacyjną scenę walki z profesorką, usiłującą wcisnąć go do klatki, w charakterze kolejnego eksponatu doświadczalnego. Kobietę oglądamy wyłącznie od tyłu, w zasadzie jej bujne włosy i biel fartucha. I tylko gdzieś obok tych atrakcyjnych włosów prześwituje przerażona twarz Paivy – Bruce’a Marie, walczącego w zwycięskim pojedynku o przetrwanie.

 

A jednak, mimo całego przerażenia, nie umiemy się uwolnić od marzeń. Bruce Mari też nie potrafi. Muffin jest mimo wszystko szczęśliwa, wyraża to między innymi w śpiewie (śpiewającego Dudy Paivy dotąd nie znałem, tymczasem i w tej dziedzinie jest utalentowanym artystą). Znakomitą muzykę i piosenki do spektaklu napisał Flip Noorman. Muffin, wszak z pewnym żalem, oddaje Bruce Mari swój chip. Teraz i on może spełnić swoje marzenia i kończy spektakl piękną sekwencją wokalną.

Duda Paiva jest oczywiście autorem koncepcji tego przedstawienia, reżyserem i wykonawcą. Warto zaznaczyć jednak znaczącą obecność Neville’a Trantera, od wielu lat artystycznego mentora  Paivy, który podpisał spektakl jak „final director”. Nie znamy takiej funkcji. To coś jakby reżyser ostatecznego kształtu przedstawienia, przed którym także należy skłonić głowę, bo spiął całość w dzieło absolutnie wyjątkowe. Zresztą wszystkie elementy tego dzieła, łącznie ze scenografią i kostiumami Tessy Verbei, przestrzenią dźwiękową Wilco Alkemy i wspaniałym światłem Marka Verhoefa zasługują na wyróżnienie.

To doskonały przykład nowoczesnego współczesnego lalkarstwa!

 

Fot. Sjoerd Derine 

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page