Lalkarze świata: Ilka Schönbein

Pierwodruk: Lalkarze świata: / Puppeteers of the World: Ilka Schönbein, TEATR LALEK 2022, nr 2-3 (148-149), ss. 51-55 (wersja polska), ss. 56-61 (wersja angielska)

 

                W cyklu portretów współczesnych lalkarzy świata nie może zabraknąć Ilki Schönbein (ur. 1958 w Darmstadt), niemieckiej artystki, być może najbardziej oryginalnej lalkarki współczesnej, obecnej mniej więcej od trzech dekad w rozmaitych, otwartych i zamkniętych, przestrzeniach teatralnych Europy. Każde spotkanie z jej twórczością szokuje. Rozpiętość kreowanych emocji – oszołamia, a artystyczny wymiar prezentacji, charakter wykorzystywanych animantów, łączenie ich z ciałem aktorki i tworzenie postaci działających wywołuje zachwyt.

Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, na czym polega wyjątkowość Ilki Schönbein?  Spotykając się od czasu do czasu z jej teatrem, jednego jestem pewien: Ilka Schönbein dysponuje jakąś magiczną mocą, która nie ogranicza się wyłącznie do budowania niesamowitych obrazów teatralnych, ani nawet wywoływania emocji, które przenikają na wskroś widownię. Ona dotyka najczulszych strun ludzkiej duszy, obnaża najbardziej intymny świat artystycznej kreacji, porusza się w kręgu metafizycznego uniesienia i trafia chyba wprost do podświadomości odbiorcy. Ilka Schönbein oddaje siebie wykreowanym na scenie postaciom.

Nie wiem, czy można być obojętnym na jej dokonania. W ciągu kilku dekad zagrała pewnie setki przedstawień: solowych i z wieloma partnerami, konsekwentnie wymyślanych przez siebie samą, najczęściej reżyserowanych bądź współreżyserowanych, czasem tworzonych z myślą o innych wykonawcach, ale zawsze – głównie za sprawą jej lalek i tworzonych postaci, choć i starannie dobieranej muzyki oraz partnerów-wokalistów – zaskakujących i zapadających głęboko w pamięć.

Źródłem teatralnych inspiracji Ilki Schönbein jest Steinerowska eurytmia, dosłownie: „dobre poruszanie się”. Rudolf Steiner, austriacki filozof i mistyk przełomu XIX i XX wieku, twórca antropozofii, opracował zasady eurytmii w początkach XX wieku. To sztuka poruszania się przy muzyce, śpiewie i odpowiednio dobranych tekstach, głęboko wkraczająca w duchowość, dość szeroko wykorzystywana w tańcu, a mówiąc najprościej przekładająca słowo i dźwięk w wykonaniu scenicznym (eurytmia artystyczna) na ruch. To tzw. widzialna mowa, łącząca w sobie szeroką skalę uczuć, skodyfikowana i zarazem spontaniczna, wyzwalająca ciało eteryczne człowieka, odnosząca się do jego duchowości. Wszystkie te elementy są składowymi spektakli Ilki Schönbein i pewnie w ich kontekście powinno się je analizować.

Schönbein przez kilka lat studiowała eurytmię w Hamburgu, a później praktykowała ją przez kolejną dekadę. A kiedy uznała, że osiągnęła kres w eurytmicznych poszukiwaniach dokonała wyboru swojej indywidualnej drogi. Wybrała lalki. „Od razu wiedziałam – pisała w refleksjach opublikowanych w 2000 roku w belgijskich ‘Alternatives théâtrales’ – że znalazłam język, który mi odpowiada. Mogłam być jednocześnie twórczynią masek, kostiumów, dekoracji, reżyserką, aktorką, osobą od techniki i tancerką! Wkroczyłam w krainę możliwości bez granic. Ale wiedziałam jednocześnie, że jedno życie lalkarza nie wystarczy, by zbadać cały obszar tych możliwości. Dlatego moim mottem stało się: „ograniczenie”, pozwalające skoncentrować się na jednej ścieżce, która zaprowadzi mnie w głąb siebie. Będę musiała porzucić po drodze wiele rzeczy, bardzo wiele, dla innych…”[1].

Ilka Schönbein należy do plejady współczesnych twórców-lalkarzy, którzy świadomie wybierali lalki, mając ukształtowane już inne umiejętności i doświadczenia zawodowe. Jak Hoichi Okamoto, Neville Tranter, Duda Paiva, by wymienić kilku spośród wielu artystów. Sama wspomina trzy takie inicjacyjne „lalkarskie” spotkania. Pierwsze, z wczesnego dzieciństwa, kiedy dostała lalkę-zabawkę z zamykanymi oczami, ubraną w kraciastą spódniczkę (jak jej), której nadała własne imię. Drugie, kilka lat późniejsze, gdy na ruchliwym paryskim deptaku oglądała występ ulicznego marionetkarza pokazującego lalkę skrzypka-wirtuoza wykonującego jakiś utwór. To zapamiętane spotkanie z perfekcyjną marionetką ją naznaczyło, choć nie miało wówczas praktycznych konsekwencji. Ale widocznie tkwiło w niej, bo kiedy zakończyła pracę eurytmistki, przedstawiła się wielkiemu marionetkarzowi II połowy XX wieku, Albrechtowi Roserowi, pod którego okiem przez kilka lat studiowała sztukę lalkarską w Stuttgarcie. Kolejny raz rozpoczęła czas nauki i odkryć. W 1988 grała w spektaklu lalkowym Don Juan wyreżyserowanym przez Rosera i uczestniczyła w międzynarodowym  tournée tego przedstawienia.

Mistrzostwo animacyjne Albrechta Rosera niejednokrotnie było przełamywane przez jego uczniów. Akceptacja tego buntu twórczego dowodziła wielkości Rosera, jak w przypadku pierwszego wybitnego sukcesora, którym był Frank Soehnle. Marionetki Soehnlego to kolejny element edukacji Ilki Schönbein. Są odmienne, ale można w nich dostrzec wspólne elementy, dalekie od tego, co cechowało lalki Albrechta Rosera: stylowe, klasyczne, eksponujące tradycyjne cechy postaci, swoistą doskonałość formy. Lalki Franka Soehnle, jak Ilki Schönbein, a chwilę później Michaela Vogla, przedstawiciela kolejnej generacji stuttgarckiej szkoły, są kostropate, poorane bruzdami, przypominają niekiedy bardziej makabryczne czaszki niż twarze, czasem z pustymi oczodołami lub przymkniętymi powiekami. Na obliczach mają wypisane cierpienie, ból, czasem śmierć, a zawsze odmienność. Ich kończyny są wydłużone, wyglądają jak nagie kości; dłonie znacznie powiększone, z nieproporcjonalnymi długimi palcami. Powstają najczęściej z masy plastycznej, łatwej w formowaniu i niebywale ekspresyjnej.

U Ilki Schönbein częstokroć pojawiają się (także jako lalki) maski, półmaski, różnokształtne skorupy głowy i części ciała. Czasem to odlewy własnej twarzy, innym razem wykreowane obiekty. Niekiedy aktorka tworzy z nich osobne postaci, trzymając maskę w dłoni stanowiącej jakby szyję osadzoną na przedramieniu aktorki okrytym jakimś kostiumem. Ale równie często do budowania postaci scenicznych Schönbein używa skorup korpusu będącego odlewem własnego, niejednokrotnie obnażonego ciała. Albo wyposaża własne ciało w elementy, przekształcające je w inne postaci. To żonglowanie pomiędzy częściami  własnego ciała, wychudzonego i eksponującego raczej brzydotę niż urodę, i skorupami czy obiektami  podkreślającymi przemijanie, nieuchronną śmierć, wpisuje się w główne tematy podejmowane w jej spektaklach. Nawet kostiumy aktorki czy jej bohaterów przypominają bardziej płachty udrapowanej materii niż klasyczne teatralne okrycia, choć da się wypatrzeć niekiedy znaczącą fakturę materiałów, koronki, szyfony czy tiule.

Istotę swojego teatralnego stylu Ilka Schönbein określiła na początku drogi twórczej. Zawdzięczając wiele Albrechtowi Roserowi i Frankowi Soehnle, świadomie zrezygnowała z posługiwania się klasyczną marionetką, czy choćby jej współczesną odmianą. „Nie trzymałam nitek w rękach”, „nie mogłam znieść dystansu” – wyznała. „Pozwoliłam lalce zawładnąć mną, moimi rękami, później moimi nogami, moją twarzą, brzuchem, pośladkami i moją duszą. Pozostał mi tylko głos, którego jej nie przekazałam (jeszcze)”.[2] „Pozwoliłam lalce zawładnąć moim ciałem” – w tym zdaniu kryje się sens twórczości Ilki Schönbein, choć nie jest łatwo opisać go słowami.

W 1992 Ilka Schönbein założyła własny teatr, który nazwała Theater Meschugge. To słowo w jidysz oznacza wariactwo, szaleństwo, dzikość, głupstwo, a w kontekście twórczości Schönbein wydaje się odnosić do tematów akcentujących wszelaką nienormatywność, odstępstwo, inność, a zarazem chwilowe stany silnych emocji, skrajnych reakcji i zachowań. Wiele postaci jej spektakli, zwłaszcza w Metamorfozach, osadzonych jest w rzeczywistości żydowskich gett, małych miasteczek, absurdalnej nędzy, choć sama artystka nie ma korzeni żydowskich. Nieustannie odczuwam w jej spektaklach jakąś fascynację kulturą środkowoeuropejską, życiem mieszkających tu ludzi, ich ubóstwem, dramatem i rodzącymi się co i raz marzeniami. Być może fascynacja takimi napięciami, bez mała na granicy życia i śmierci, sprawia, że spektakle Ilki Schönbein mają fragmentaryczną strukturę. Nie zachowałem w pamięci jakiejś linearnej narracji artystki, wybijają mi się epizody, sceny, poszczególne sekwencje jej przedstawień, w których Schönbein próbuje uchwycić chwilę, moment i je zatrzymać. A udaje jej się to doprawdy wybornie.

Ta struktura przedstawień wynika zapewne także z przestrzeni, którą Ilka Schönbein upodobała: miejsc otwartych, małych placów, zaułków ulic, nieco osłoniętych od gwaru i tłoku, ale jednak nie ograniczonych ścianami sceny teatralnej. Od początku działalności występuje w takim entourage’u i przez lata odnosiła tu sukcesy. W 1994 na festiwalu Mimos we francuskim Périgueux  wzbudziła taki entuzjazm wśród widzów, że przyznano jej główną nagrodę krytyków, choć wystąpiła w nurcie offowym, nie w programie głównym. Ta nagroda otworzyła jej drogę do szerokiego świata lalkarskiego i związała silnie z Francją, gdzie przez lata najczęściej występowała i tworzyła wiele swoich przedstawień.

W 1993 powstały Metamorfozy, kompozycja wielu epizodów kreowanych przez Schönbein, grającą kruchą żebraczkę, której partnerzy-lalki wyłaniają się ze starego dziecięcego wózka, z rozpiętego klosza parasola, albo z jej własnego ciała, bo zgodnie z ideą Teatru Meschugge granica między własnym ciałem a ciałem lalki ulega nieustannemu zacieraniu. Stąd i termin, którego artystka używa, masque de corps (maska ciała) na określenie hybrydowych stworzeń, którym użycza własnego ciała. Lalki stają się przedłużeniem jej osoby. W spektaklu, któremu towarzyszyła klezmerska muzyka, nie padało żadne słowo. Zjadanie jabłka oferowanego przez węża prowadziło do lubieżnego tańca, wreszcie do porodu – to bodaj najpiękniejsza scena narodzin jaką widziałem w teatrze, zakończona karmieniem piersią i macierzyńską miłością, która zderzona była po chwili z odrazą po pierwszym stolcu niemowlaka. Dzieciństwo: szczęście i koszmar zarazem, radość i ból, nadzieja i obsesja. I kolejne obrazy podtrzymujące tę atmosferę cierpkiego humoru i dekadenckiej wizji świata.

Metamorfozy, funkcjonujące głównie jako spektakl uliczny, miały także wersję sceniczną. Ilka Schönbein wprowadziła partnera, granego najpierw przez Thomasa Berga (technika Meschugge), potem przez francuskiego aktora Alexandre Haslé, wreszcie przez Mô Bunte, niemieckiego lalkarza. Powstawały wciąż nowe wersje tego przedstawienia, łącznie pięć, z nową, graną pod tytułem Metamorfozy metamorfoz wariacją. Artystka zmieniała postaci, kostiumy, lalki i maski, jedne sceny usuwała, dodawała nowe, sprawiając, że spektakl był w nieustannym procesie. Taki stan wydaje się charakterystyczny dla jej drogi twórczej. Nigdy nie jest w pełni usatysfakcjonowana osiągniętym rezultatem i efektu nie uważa za doskonały. To pewnie i rezultat pracy w otwartej przestrzeni, i cecha fragmentarycznej konstrukcji jej przedstawień.

Kolejny spektakl Ilki Schönbein, Żabi król według braci Grimm (1998), adresowany był wyjątkowo do młodej widowni i też miał kilka różnych wersji. Premierę współtworzyła z Alexandrem Haslé, którego później – we wznowieniu – zastąpił Mô Bunte. Ostatnią wersję, z 2005 roku, realizował zespół Podróży zimowej, która powstała dwa lata wcześniej: Schönbein (autorka koncepcji, reżyserka, twórczyni lalek, masek i kostiumów) oraz Simone Decloedt, Britta Arste, akordeonista Rudi Meier i wymiennie w roli narratora kontratenorzy Christian Ilg lub Rainer Philipp Kais. Inspiracją do Żabiego króla była wyczytana gdzieś historia młodego Żyda, wymarzniętego i bliskiego śmierci, który na porannym apelu w obozie koncentracyjnym słyszy zza pleców głos innego więźnia: „tańcz, tańcz, jeśli jesteś prawdziwym chasydem, powinieneś teraz tańczyć. Tańcz!” „I młody człowiek – pisze o swoich inspiracjach sama Schönbein – wyrywa nogi z ziemi, skóra przykleja mu się do śniegu, tańczy z krwawiącymi stopami – i ratuje życie. Mocne słowa… Gdybym tylko mogła tak tańczyć! Taniec, który uwalnia nas, śmiertelnych, od strachu przed byciem tu, po nic. W Metamorfozach wkroczyłam na tę drogę i jest to kwestia podążania nią. Wciąż szukam sposobu na wydobycie postaci z własnego ciała, istot, które w końcu ożyją i pewnego dnia, być może kiedyś, nauczą mnie, dlaczego się urodziły. Wydaje mi się, że to bardzo kobiecy sposób tworzenia: kobiety często kierują się swoim ciałem, które je wypełnia i sprawia, że rozumieją sens i treść swojego istnienia.”[3]

Obecność trzech aktorek w Żabim królu III zmultiplikowała sytuacje sceniczne, ale ich istota – budowanie relacji pomiędzy lalką i aktorem fascynują pomysłowością, energią i budowanymi emocjami. Czasem lalka wrasta w ciało aktorki, przysłonięte maską czy półmaską, chwilami uniemożliwiając rozpoznanie do kogo należą ręce czy nogi, mieszając torsy aktorek z korpusami animantów, wykorzystując nawet pośladki do kreowania wciąż zmieniającego się kształtu ropuchy. A przecież przestrzeń, w której odbywa się spektakl, jest niemal pusta; znajduje się w niej stara balia na wodę i kawałek szerokiej, metalowej tuby.

Ten sam zespół twórców zrealizował w 2003 roku Podróż zimową, jeden z niezwykłych spektakli Ilki Schönbein, inspirowany muzyką Franza Schuberta i wierszami Wilhelma Müllera. Trudno się powstrzymać od zacytowania refleksji samej artystki, opowiadającej o własnych inspiracjach. „Kobieta wiosną swojego życia nosi w duszy zimę. Jej miłość została zdradzona, ogarnia ją zima. Śnieg pokrywa życie w trakcie wykluwania. Zamarznięty strumień, zwinięte w kłębek ptaki, czarne gałęzie bezlistnych drzew, blade światło księżyca, cała przyroda pokazuje temu młodemu życiu drogę, z której jeszcze nikt nie wrócił. Ciało moje i moich postaci będzie stłuczonym lustrem tej chorej duszy. Mówi się, że miłość odwraca głowę: co by było, gdyby głowa mojej bohaterki była naprawdę odwrócona? Mówi się, że miłość łamie serce: co by było, gdyby ta szczelina otworzyła się na fali piasku? Mówi się, że ból paraliżuje, cierpienie oddziela duszę od ciała… Wszyscy to przeżyliśmy, żyjemy tym wszystkim. Poproszę moje postacie, aby to uwidoczniły. Podobnie jak w moich poprzednich spektaklach, będzie to kwestia podejścia do tematów o elementarnym znaczeniu w życiu kobiety: dzieciństwo, miłość, narodziny, starość, strach, śmierć. Co jeszcze? Tematem, który pojawia się w Metamorfozach – i coraz mocniej przenika do mojej świadomości – jest taniec istnienia: taniec embrionu w ciele matki, taniec miłosnej ekstazy, taniec, który wypełnia duszę, gdy ciało cierpi z udręki, taniec przeciwko śmierci – taniec ze śmiercią”.[4]

Poddawane rozmaitym modyfikacjom tematów i postaci, wszystkie te wątki będą wracać w twórczości Ilki Schönbein w kolejnych realizacjach. Chair de ma Chair (2006) jest historią wspomnień, inspirowaną powieścią Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze Aglai Veteranyi. To opowieść o cyrkowym dziecku przywołująca relacje z matką, ból straty, samotności, przeciwności losu, nomadyzmu i wykorzenienia. Schönbein, grająca tym razem po niemiecku i oddająca swoje ciało animantom, zaprosiła do współpracy aktorki francuskie: Bénédicte Holvoote i Nathalie Pagnac.

W kolejnych latach Ilka Schönbein, obok własnych przedstawień i koprodukcji Teatru Meschugge, reżyserowała i współtworzyła spektakle grane przez inne aktorki. Były to przedstawienia interpretujące głównie klasyczne baśni. Dla niemieckiego teatru Kerstin Wiese przygotowała Wilka i siedem koźląt (2006), dla Mary Sharp – z którą współpracowała przy swoich wcześniejszych realizacjach – wyreżyserowała Un froid de Kronos według Królowej śniegu Andersena (2006), dla Laurie Cannac – spektakl Głodny jak wilk według Czerwonego kapturka na podstawie Charles’a Perrault (2008) i  Rybi ogon inspirowany Małą Syrenką Andersena (2013). W 2017 powstał Ricdin-Ricdon, który był produkcją Meschugge i dziełem Schönbein, z jej lalkami i w jej reżyserii, ale realizowany przez Paulinę Drünert i Alexandrę Lupidi. Styl Schönbein za każdym razem był obecny, widać to na zdjęciach i dostępnych fragmentach spektakli, ale brak jej samej na scenie był jeszcze silniej odczuwalny.

Jej własna, kolejna premiera po Chair de ma Chair, miała miejsce w 2009 roku. Była to Stara kobieta i bestia. Partnerką Ilki Schönbein (z którą współtworzy do dzisiaj)  była Alexandra Lupidi, multiinstrumentalistka o włoskich korzeniach, wokalistka o przebogatej skali głosu (także operowa solistka) i kompozytorka. W trakcie prób solowy spektakl przekształcił się w duet, a bajka o małym osiołku, od której zaczął się proces twórczy, przemieniła się w spektakl o przemijaniu i odchodzeniu, rodzaj przypowieści: „o małej tancerce, która marzy, by stać się wielką baleriną; o ośle porzuconym przez matkę królową; o starej kobiecie, która odkrywa, że z jej chorej nogi wyrastają jabłonie…”[5]

W twórczości Ilki Schönbein co i raz wracają tematy, czasem nawet postaci czy obrazy, które pamiętamy z wcześniejszych realizacji. Ona nimi żongluje, nieustannie znajdując nowe zastosowania, nowe konteksty. Te niesie życie. W Starej kobiecie i bestii na proces twórczy nałożyły się dramatyczne wydarzenia osobiste. Choroba ojca Schönbein, konieczność przerwania prób we Francji i powrót do Niemiec, wprowadziły do spektaklu nie planowany wcześniej element, choć jakże obecny w jej twórczości: Śmierć. Dostrzegła ją – jak w Medyku Feliksie Tomaszuka – stojącą przy głowie ojca leżącego w łóżku, wszechmocną, nieustępliwą i wszechobecną. I Śmierć została z nią do końca procesu realizacji spektaklu. Była jego „reżyserem”, jak ojciec – „pozaziemskim konsultantem”. I tak spektakl o ośle, który grał na lutni, przekształcił się w historię starej damy i bestii.

„Bohaterami Starej kobety i bestii są hybrydy, powstałe w wyniku połączenia masek i protez z własnym ciałem Ilki Schönbein. Jej bohaterowie nie mogą ożyć bez zniekształcenia jej ciała. Na przykład małą balerinę tworzą maska, proteza ramienia i spódniczka tutu z jednej strony, a nadgarstek/przedramię (tworzące szyję lalki) i dwie nogi Ilki Schönbein z drugiej strony. Stara kobieta, bestia, wyłania się z ciała Ilki Schönbein, gdy lalkarka wkłada futrzane spodnie: jej nogi stają się osiołkiem, a jej dłoń jest okryta głową zwierzęcia – opisuje wybrane sceny  Anaëlle Impe. – […] gdy Śmierć zostaje uwięziona w drzewie, ciało Ilki Schönbein wygląda tak, jakby zawisło w powietrzu (jedną z jej nóg przykrywa połówka pary czarnych rajstop, stając się niewidoczną na czarnym tle, a zastępuje go wizualnie proteza nogi). W tej scenie lalkarka bawi się wertykalnością, co jest kolejną cechą groteski. Ale wniebowstąpienie nie jest nieskończone: stara kobieta nie może uciec przed losem i skończonością ludzkiego życia; umrze, jak sugeruje upadek ciała lalki.”[6]

Ilka Schönbein zrealizowała kilka innych spektakli we współpracy z Alexandrą Lupidi: w 2014 – A jeśli nie, to cię zjem (Sinon, je te mange), inspirując się tym razem własną adaptacją Wilka i siedmiu koźląt, w 2017 – No cóż, teraz tańcz (Et bien, danser maintenant), wreszcie w 2021 – Podróż chimer (Voyage chimère), którego źródła tkwią w baśni braci Grimm o czterech muzykantach z Bremy: psie, kocie, kogucie i ośle. Znów temat starości, odchodzenia, przemijania i nieustająca tęsknota za utrzymaniem tych wyjątkowych chwil, których każdy zaznał sporo w swoim życiu i których wspomnienia pozwalają zmierzyć się ze śmiercią.

Voyage chimère to kolejny koncert Ilki Schönbein – lalkarki, aktorki i interpretatorki oraz Alexandry Lupidi, odpowiedzialnej za stronę muzyczną i wokalną, i będącej jak Schönbein arcymistrzynią w swojej profesji.

Nikt ze znanych mi artystów-lalkarzy nie potrafi używać własnego ciała uzupełnianego materią kostiumu scenicznego i kilkoma przedmiotami do budowania takich obrazów, znaczeń, sensów i postaci. Zawsze widzimy aktorkę, ale przeistacza się ona w pełnokrwistą i koniecznie lalkową postać sceniczną. Zwinność ciała, jakby niepodlegającego grawitacji, nieoczekiwane i zgoła niewykonywalne pozycje, jakie przyjmuje Schönbein, poruszając się zarazem w minimalnej przestrzeni, buduje nie tylko zachwycające postaci lalkowe, ale poprzez szereg wykonywanych działań, animacyjnych i ruchowych, tworzy swoistą opowieść o swoich bohaterach. Jak w momentach śmierci czy ostatecznego zagrożenia przelatują przed naszymi oczyma obrazy z całego życia, tak w etiudach Ilki Schönbein pojawiają się sceny z różnych etapów życia bohaterów. Dzięki niezwykłej animacji tych form aktorka uzyskuje efekt niebywałego przypływu energii. Ruchy postaci stają się sprężyste i radosne, a misternie prowadzone światło i odpowiednie ustawianie się do niego przekształcają starą twarz lalki w młode oblicze. Obserwujemy przedziwne metamorfozy bohaterów, by w sekundę później cały ten wykreowany świat rzeczywistości scenicznej zniknął, bo tworzą go niemal niezauważalne działania aktorki. Z pewnością to efekt fascynacji Ilki Schönbein tańcem eurytmicznym i dogłębnej znajomości tej techniki.[7]

Ilka Schönbein we współczesnym światowym lalkarstwie jest jakby przedstawicielką innej planety. Utrzymujący się już od dekady jej obecny artystyczny team, do którego obok Alexandry Lupidi należą Suska Kanzler (technolożka, muzyczka) i Anja Schimanski (specjalistka od światła i dźwięku, ale też asystentka w wielu specjalnościach artystycznych) osiągnął artystyczną doskonałość. A Ilka Schönbein jest bez wątpienia pierwszą damą współczesnego światowego lalkarstwa.

 

 

   
   

 

[1] Ilka Schnbein, J’ai laissé la marionnette prendre possession de mon corps”, „Alternatives théâtrales”, No. 65-66, 2000, s. 24. [2] Ibidem. Kilka lat później, poczynając od Podróży zimowej, lalki zawładnęły także głosem aktorki. [3] Ilka Schönbein, un théâtre charnel. Photographies Marinette Delanné, Texts Naly Gérard…, Editions de L’Œil, Montreuil 2017, s. 123. [4] Ibidem. [5] Zuzanna Głowacka, Epifanie, „Teatr” 2012, nr 1. [6] Anaëlle Impe, The Grotesque asd a Paradigm of the Puppet Theatre in the 21st Century. Through an analysis of Ilka Schönbein’s show, ‘The Old Lady and the Beast’, in: Dolls and Puppets as Artistic and Cultural Phenomena (19th-21st Centuries), Ed. by Kamil Kopania, The Aleksander Zelwerowicz Academy of Dramatic Art in Warsaw, The Department of Puppetry Art in Bialystok, Białystok 2016, s. 172-173. [7] Recenzję z tego przedstawienia, z elementami opisu spektaklu, zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2021/09/24/labedzi-spiew/.

 

 

Zdjęcia Marinette Delanné

Puppeteers of the World: Ilka Schönbein

Pierwodruk: Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Ilka Schönbein, TEATR LALEK 2022, nr 1 (147), ss. 7-12 (wersja polska), ss. 13-18 (English version)

 

            A cycle of portraits of contemporary puppeteers of the world cannot lack Ilka Schönbein (born in 1958 in Darmstadt), a German artist and probably the most original contemporary puppeteer, who for more or less three decades has been present in assorted open and closed theatrical spaces of Europe. Each encounter with her works shocks. The range of created emotions astounds, and the artistic dimension of presentations, the character of used animants, the process of linking them with the body of the actress and the creation of dramatis personae produce admiration.

Upon numerous occasions I posed a question concerning the uniqueness of Ilka Schönbein. My time to time encounters with her theatre made me certain of one thing: she has at her disposal some sort of magic power not limited exclusively to building extraordinary theatrical images or even evoking emotions, which penetrate the audience throughout. Ilka Schönbein touches the most tender chords of the human soul, discloses the most intimate world of artistic creation, moves within the range of metaphysical exultation, and strikes right into the subconscious of the recipient. She surrenders to the characters created onstage.  

In the course of several decades Ilka Schönbein has given probably hundreds of spectacles: solo and involving numerous partners, consistently devised by her and most frequently directed or co-directed by her. Often they were conceived with other performers in mind, but always, mainly due to her puppets and created characters, as well as carefully chosen music and partners-vocalists, they were both astonishing and left a deep imprint on our memory.

The source of Ilka Schönbein’s theatrical inspirations is Steinerian eurythmy, literally: harmonious rhythm”. At the beginning of the twentieth century Rudolf Steiner, an Austrian philosopher and mystic from the turn of the nineteenth century, and the author of anthroposophy, devised the principles of eurythmy. This art of movement to music, singing, and suitably selected texts deeply penetrates spirituality and is rather widely applied in dance, or, to put it in simpler terms, it translates word and sound in stage performances (artistic eurythmy) into motion. So-called visible speech links a wide scale of emotions, is codified and, at the same time, spontaneous, frees man’s ethereal body, and refers to his spirituality. All those elements are the components of Ilka Schönbein’s spectacles and probably should be analysed within the latter’s context.   

For several years Schönbein studied eurythmy in Hamburg, and subsequently practised it for the next decade. Once she acknowledged that she had reached the end of her eurythmic quests, she chose an individual path. She opted for puppets. I immediately knew – she wrote in reflections published in 2000 in the Belgian “Alternatives théâtrales –  that I discovered a language that suits me. I could be simultaneously an author of masks, costumes, and sets, a director, an actress, a person responsible for technical matters, and a dancer! I entered a land of endless opportunities. This is why “limitation” became my motto, making it possible to concentrate on a single path that will lead me deep inside myself. On the way I shall be compelled to abandon many, many things, for the sake of others [1].

Ilka Schönbein belongs to the galaxy of contemporary creators-puppeteers, who knowingly chose puppets having previously shaped other skills and achieved professional experience. They include Hoichi Okamoto, Neville Tranter, and Duda Paiva – to mention several among numerous artists. Schönbein mentioned three such initiation “puppetry” meetings. The first took place during her childhood when she was given a toy-puppet with eyes that close and dressed in a checked skirt (just like hers), and which she named after herself. The second meeting, which occurred several years later, involved a performance given in Paris by a street marionettist displaying a puppet in the part of a virtuoso violinist performing a composition. This remembered encounter with a perfect marionette left an imprint, although at the time it did not have practical consequences. Nonetheless, it obviously became embedded in Ilka Schönbein, because once she ceased working as an adept of eurythmy she presented herself to Albrecht Roser, an acclaimed marionettist of the second half of the twentieth century, and under his guidance spent several years studying the art of puppetry in Stuttgart. Once again, Ilka Schönbein embarked upon a period of study and discoveries. In 1988 she performed in Don Juan, a puppet spectacle directed by Roser, and took part in an international tournée of that production.

Upon numerous occasions Albrecht Roser’s animation mastery was breached by his students. Acceptance of this creative revolt proved Roser’s greatness, as in the case of Frank Soehnle, his first outstanding successor. The Soehnle marionnettes constituted a successive element in the education of Ilka Schönbein. They differed but contained discernible shared elements distant from those characteristic for the puppets of Albrecht Roser: stylistic, classical, demonstrating traditional features of the given character and a specific perfection of form. Frank Soehnle’s puppets, just as those of Ilka Schönbein and, later, Michael Vogel (a representative of a successive generation of the Stuttgart school) are coarse, furrowed, and at times resemble more bare skulls than faces, sometimes with empty eye sockets or downcast eyelids. Their cheeks are inscribed with suffering, pain, sometimes death, and always distinctness. The limbs are elongated and resemble bare bones; hands are considerably enlarged, with disproportionately long fingers. The puppets are made most often out of plastic foam, easy to mould and extraordinarily expressive.

Performances given by Ilka Schönbein often feature (also as puppets) masks, half-masks, variously shaped husks of the head and body parts. Sometimes they assume the form of casts of her face, and upon other occasions – of assorted devised objects. At times, the actress uses them to create distinct characters by holding a mask in her hand comprising as if a neck grafted on her forearm covered with a costume of sorts. Just as often Schönbein builds stage personae by resorting to casings of the torso consisting of a cast of her own, frequently naked body or else outfits her body with elements changing it into another stage character. This juggling between parts of her body, emaciated and displaying ugliness rather than beauty, or casings and objects accentuating the passage of time and inevitable death, become part of the main themes broached in Schönbein’s spectacles. Even the costumes of the actress or her protagonists resemble more sheets of draped matter than classical theatrical garments, although sometimes it possible detect the significant texture of the fabrics, lace, chiffons or tulles.

Ilka Schönbein described the essence of her theatrical style at the beginning of her creative path. Being indebted to Albrecht Roser and Frank Soehnle, she intentionally resigned from using the classical marionette or even its contemporary variant. “I did not hold strings in my hands”, ”I can’t consider any distance– she admitted. “I let the puppet take possession of my body, my hands, my legs, my face, my belly, buttocks, and my soul. I am left only with my voice, which I have not handed over (yet). [2]I let the puppet take possession of my body” – this sentence conceals the sense of her oeuvre although it is not easy to describe the latter in words.  

In 1992 Ilka Schönbein established her own theatre company, which she named Theater Meschugge. In Yiddish this word denotes madness, frenzy, wildness, and foolishness. Within the context of Schönbein’s works it appears to refer to themes accentuating all sorts of non-normative qualities, deviation, and otherness, and, simultaneously, momentary states of strong emotions, extreme reactions, and behaviour. Numerous characters in her spectacles, especially in Metamorphosen /Metamorphoses, are part of the reality of Jewish ghettoes and the poverty of small towns, although the actress is not of Jewish ancestry. I incessantly experience in her spectacles some sort of fascination with Central European culture, the life of people living there, their poverty, drama, and dreams arising time after time. Quite possibly  this captivation with such forms of tension, on the border of life and death, is the reason why her spectacles possess such a fragmentary structure. I have not preserved in my memory some sort of the artist’s linear narration, but episodes, scenes, and particular sequences of her spectacles, in which Schönbein attempts to capture and pause a given moment, stand out. And she succeeds brilliantly.  

This structure of spectacles is probably also the outcome of the space, which Schönbein found to her liking: open spaces, small squares, lanes slightly concealed from crowds and noise, but not restricted by stage walls. From the onset of her activity she appears in an entourage of this sort and has enjoyed success for years. At the Mimos Festival in Périgueux (1994) Ilka Schönbein stirred such enthusiasm on the part of the audience that she was presented the main prize awarded by critics, although she appeared in the off current and not the main programme. The prize opened the way to the wide world of puppetry and established closer links with France, where for many years Schönbein performed and directed numerous spectacles most often.  

The year 1993 marks the origin of Metamorphoses, a composition involving many episodes created by Schönbein playing the part of a frail beggar, whose partners-puppets emerge from a child’s old pram, an unfolded canopy of an umbrella, or her body, since in accordance with the conception of Theater Meschugge the borderline between the actor’s body and that of the puppet is subjected to constant obliteration. Hence masque de corps, a term used by the artist for describing hybrid creatures to which she lends her body. Puppets thus turn into a prolongation of her person. Not a single word is spoken in this spectacle staged to the accompaniment of klezmer music. Eating an apple offered by a serpent results in a lascivious dance and, finally, birth – this is probably the most beautiful scene of childbirth that I have seen in the theatre, ending with breastfeeding and maternal love, which a moment later is contrasted with disgust caused by the new-born’s first defecation. Infancy and childhood: happiness and nightmare alike, joy and pain, hope and obsession. And successive images upholding this atmosphere of acerbic humour and a decadent vision of the world.

Metamorphoses, functioning chiefly as a street spectacle, also had a stage version. Ilka Schönbein introduced a partner, first played by Thomas Berg (a technician at Meschugge), followed by the French actor Alexandre Haslé, and, finally, by Mô Bunte, a German puppeteer. New versions of the spectacle were constantly devised, including a variation staged as Métamorphose des métamorphoses / Metamorphose of Metamorphoses. The artist changed characters, costumes, puppets, and masks, removed certain scenes and added new ones, thus causing the theatre to take part  in a constant process. This state of things appears to be characteristic for her creative path. Ilka Schönbein is never fully satisfied with the achieved result and does not consider the ultimate effect to be perfect. Such an attitude is probably the outcome of working in open space and a feature of the fragmentary construction of her spectacles.  

The successive production staged by Ilka Schönbein: Le Roi grenouille/Frog King, after the brothers Grimm (1998), was exceptionally addressed to a young audience and shown in several different versions. The première was co-created with Alexander Haslé, who later – in the restaged version – was replaced by Mô Bunte. The last version (2005) was shown by the team appearing in Winterreise / Winter Journey, presented two years earlier and involving Schönbein (author of the conception, director, maker of masks, puppets, and costumes), Simone Decloedt, Britta Arste, accordion player Rudi Meier, and countertenor singers Christian Ilg or Rainer Philipp Kais, who appeared interchangeably in the part of the narrator. Frog King was inspired by a story about a young Jew who, freezing and on the brink of death, heard the voice of another inmate: ”Dance, dance, if you are a true Hasidic Jew then now you should dance. Dance!” And the young man – Schönbein wrote about her inspirations – pulls his legs out from the soil, his skin sticks to the snow, he dances with bleeding feet and saves his life. Powerful words… If only I could dance in that way! A dance that liberates us, mortals, from the fear of being here for nothing. In Metamorphoses I entered that road, and it is now a question of following it. I still seek a way of extracting characters from my body, creatures that will finally become alive and perhaps on a certain day will teach me why they were born. It seems to me that this is a highly feminine way of creating: women often follow their body, which fulfils them and is the reason why they understand the sense and contents of their existence. [3]

The presence of three actresses in Frog King III multiplied the staged situations, but their essence – forming relations between the puppet and the actor – displays fascinating ingenuity, energy, and constructed emotions. On occasions the puppets, concealed behind a mask or a half-mask, outright grow into the body of the actress, sometimes making it impossible to recognise to whom the hands and legs belong, mixing the torsos of the actresses with the bodies of the animants, and even making use of buttocks to create the ever-changing shape of a toad. After all, the space in which the spectacle takes place is almost empty: it contains an old water tub and a piece of a wide, metal tube.

In 2003 the same team of artists staged Winter Journey, one of Ilka Schönbein’s extraordinary spectacles inspired by music by Franz Schubert and poems by Wilhelm Müller. It is truly difficult to refrain from citing the reflections of the artist telling about her inspirations. During the springtime of her life the woman carries winter in her soul. Her love has been betrayed and winter encases her. Snow covers life at the time of its hatching. A frozen over stream, huddling birds, black branches of leafless trees, pale moonlight, all of Nature shows young life a path from which no one has ever returned. My body and those of my characters will become a shattered mirror of this ailing soul. It is said that love turns its head away: what would happen if the head of my female protagonist was really turned away? It is said that love breaks the heart: what would happen if that  gap were to open up on a wave of sand? It is said that pain paralyses and suffering separates the soul from the body…  We have all experienced this and live it. I shall request my characters to reveal it. Just as in my previous spectacle this will be question of an approach to themes of elementary significance in a woman’s life: childhood, old age, fear, death. What more? The theme that appears in Metamorphoses – and increasingly strongly permeates my awareness – is the dance of existence: the dance of the embryo in the body of the mother, the dance of ecstatic love , the dance that fills the soul when the body suffers from torment, the dance against death – the dance with death. [4]

All those motifs, subjected to assorted modifications of themes and characters, will return in Ilka Schönbein’s successive realisations. Chair de ma Chair /My Own Flesh and Blood (2006) is a story of reminiscences inspired by the novel: Why Is the Child Cooking in the Polenta by Aglaja Veteranyi. This tale about a circus child evokes relations with the mother, painful loss, the contradictions of fate, a nomadic lifestyle, and rootlessness. Schönbein, this time playing in German and turning her body over to the animants, invited two French actresses: Bénédicte Holvoote and Nathalie Pagnac, to collaborate.

In subsequent years Ilka Schönbein directed and cocreated spectacles performed by other actresses, alongside her own spectacles and the co-productions of Theater Meschugge. These realisations interpreted mainly classical tales. For the Kerstin Wiese theatre she prepared The Wolf and Seven Young Goats /Le Loup et les sept chevreaux, 2006), for Mary Sharp – with whom Ilka Schönbein co-operated upon the occasions of earlier productions – she directed Un froid de Kronos, after Andersen’s The Snow Queen (2006), for Laurie Cannac – the spectacle Hungry like a Wolf, after The Little Riding Hood by Charles Perrault (2008), and Fishtail, inspired by Andersen’s The Little Mermaid (2013). Ricdin-Ricdon, written in 2017, was a Theater Meschugge production and the work of Schönbein, with her puppets and direction, but realised by Pauline Drünert and Alexandra Lupidi. Each time the Schönbein style remained conspicuous, as evidenced by photographs and available fragments of the spectacles, but her absence on stage was felt even intensely.

Schönbein’s own, consecutive première following Chair de ma Chair took place in 2009. This was The Old Lady and the Beast/ La Vieille et la bête. Here Ilka Schönbein’s partner (they cooperate to this day) was Alexandra Lupidi, a multi-instrumentalist of Italian descent, a vocalist with a vast vocal range (also an operatic soloist), and a composer. In the course of the rehearsals the production changed into a duet, and the tale about a little donkey, which initiated the creative process, became a spectacle about the passage of time, a parable about a child dancer who dreams of becoming a great ballerina; a donkey abandoned by its mother, a queen; an old woman who discovers that her sick leg sprouts apple trees… . [5]

In Ilka Schönbein’s productions assorted themes, and sometimes even characters or images that we recall from earlier realisations, recur time and again. She juggles with them, perpetually finding new applications and contexts. This is a source of life. In The Old Lady and the Beast the creative process overlapped with dramatic personal experiences. Her father’s illness and the necessity of interrupting rehearsals in France and returning to Germany introduced Death into the spectacle, a previously unplanned component although very much present in Schönbein’s works. Just as in Tomaszuk’s Medyk Feliks (Feliks the Physician) Schönbein  noticed Death – omnipotent, unwavering, and omni-present – standing  at the dying Father’s bedhead. And Death was to stay to the end of the spectacle. Death was its “director”, and Father – an “extra-terrestrial consultant”. In this manner, a spectacle about a donkey who played the flute changed into a story about an old lady and a beast.

The characters in The Old Lady and the Beast are hybrid creatures, resulting from the union of masks and prosthetics with Ilka Schönbein’s own flesh. Her characters cannot come to life without distorting her body. For example, the little ballerina is formed by a mask, a prosthetic arm and a tutu on one side, and by the wrist/forearm (forming the puppet’s neck) and the two legs of Ilka Schönbein on the other side. The old lady, an old beast, arises from Ilka Schönbein’s body when the puppeteer puts pants of fur on: her legs become those of a donkey and her hand is gloved with the animal’s head Anaëlle Impe describes selected scenes. – […] when Death is trapped in a tree, Ilka Schönbein’s body looks as if it is hanging in mid-air (one of her legs is covered with half of a pair of black tights, becoming invisible against the black background, and is replaced visually by a prosthetic leg).  In this scene, the puppeteer plays with verticality, which is another characteristic of the grotesque. But the ascension is not infinite: the old lady cannot escape fate and the finitude of human life; she will die as suggested by the fall of the puppet body. [6]

      Ilka Schönbein staged several other spectacles together with Alexandra Lupidi: in 2014 – Sinon, je te mange /Or I’ll Eat You, this time inspired by her adaptation of The Wolf and Seven Young Goats, in 2017 – Et bien, danser maintenant/Do You Know What, Then Dance Now, and, finally, in 2021 –Voyage chimère, whose sources are embedded in a story by the brothers Grimm about four musicians from Bremen: a dog, a cat, a rooster, and a donkey. Once again the theme of old age, of demise, the passage of time, and endless longing for retaining those exceptional moments which each of us experienced in his life and whose recollections make it possible to tackle death.

Voyage chimère is yet another concert given by Ilka Schönbein – puppeteer, actor, and interpreter, together with Alexandra Lupidi, responsible for the musical and vocal side and, just like Schönbein, an arch-mistress of her profession.  

None of the puppetteers known to me are capable of using their bodies, supplemented by stage costumes and several objects, for building such imagery, meanings, senses, and characters. We always see the actress, but she changes into a full-blooded and necessarily puppet persona. The agility of the body, as if not subjected to gravity, the unexpected and outright unfeasible positions assumed by Schönbein, who at the same time moves in minimal space, create not only enchanting puppet characters but via a number of performed activities, both animation and motion, build a sui generis story about the protagonists. Just as when at the time of death or ultimate danger images from our entire life pass in front of our eyes, so etudes by Ilka Schönbein reveal scenes from assorted stages in the life of the protagonists. Thanks to an extraordinary animation of those forms the actress achieves the effect of a remarkable flow of energy. Motions of the characters become buoyant and joyful, and brilliantly arranged light and suitable positions assumed vis a vis light transform the puppet’s old face into a young one. We observe curious metamorphoses of the dramatis personae, and a second later this entire created world of stage reality vanishes, because it is built by the actress’ almost imperceptible activity. This is certainly the effect of Ilka Schönbein’s fascination with rhythmical dance and a profound knowledge of this technique [7].

In the contemporary world of the theatre Ilka Schönbein appears to be a representative of another planet. Her present-day artistic team, carrying on already for a decade and including apart from Alexandra Lupidi also Suska Kanzler (technician, musician) and Anja Schimanski (lighting and sound technician, but also assistant in many art specialisations), has achieved artistic perfection. And Ilka Schönbein is without doubt the first lady of the present-day world of puppetry.

 

Photos by Marinette Delanné

   
   

 

 

 

 

 

[1] Ilka Schönbein, ”J’ai laissé la marionnette prendre possession de mon corps”, ”Alternatives théâtrales”, no. 65-66, 2000, p. 24. [2] Ibidem. Few years later, starting with Winter Journey, puppets took possession also of the voice of the actress. [3] Ilka Schönbein, un théâtre charnel. Photographies Marinette Delanné, Texts Naly Gérard…, Editions de L’Œil, Montreuil 2017, p. 123. [4] Ibidem. [5] Zuzanna Głowacka, Epifanie, ”Teatr” 2012, no. 1. [6] Anaëlle Impe, The Grotesque as a Paradigm of the Puppet Theatre in the 21st Century. Through an analysis of Ilka Schönbein’s show, ‘The Old Lady and the Beast’, in: Dolls and Puppets as Artistic and Cultural Phenomena (19th-21st Centuries), ed. by Kamil Kopania, The Aleksander Zelwerowicz Academy of Dramatic Art in Warsaw, The Department of Puppetry Art in Białystok, Białystok 2016, pp. 172-173. [7] For a review of this spectacle, with elements of its description, see: https://www.marekwaszkiel.pl/2021/09/24/labedzi-spiew/.

 

Trzydzieści pięć Walizek

Pierwodruk: Trzydzieści pięć Walizek / Thirty-five Valises, w: program 35. Międzynarodowy Festiwal Teatralny Walizka / International Theatrical Festival Valise, Łomża 9-12.06.2022, ss. 8-15.

               Czy Łomża mogła stać się polskim Charleville-Mézières? Pewnie to zbyt życzeniowe pytanie. Wprawdzie obydwa miasta należą do niewielkich, obydwa mieszczą się w biedniejszych, wschodnich częściach swoich krajów, ale dzieli je zasadniczo infrastruktura, mimo wszystko środki finansowe, jakimi dysponują, a i siła lokalnych środowisk, ambicji władz oraz wizji artystów, którzy związali się z francuskim regionem, dziś już Grand Est, i tracącą swoje wpływy Łomżą: przez ponad dwie dekady miastem wojewódzkim, dziś 60-tysięczną stolicą powiatu. Zatem – nie mogła.

Wszak gdzieś na przełomie XX i XXI wieku łomżyński festiwal już okrzepł, wpisał się pomiędzy najważniejsze polskie imprezy lalkarskie, a w województwie podlaskim był wówczas jedynym teatralnym wydarzeniem tej rangi, niezależnie od ambicji Białegostoku, z silnym, znanym i rozbudowującym się teatrem lalek, rosnącą pozycją Akademii Teatralnej, wkrótce jej studenckim festiwalem lalkanielalka i rodzącymi się nieustannie nowymi grupami teatralnymi wyłaniającymi się z kolejnych roczników absolwentów.

Łomżyńska Walizka wciąż jest obok Bielska-Białej i Opola, a ostatnio także Wałbrzycha, jednym z najważniejszych polskich festiwali lalkarskich. Jesteśmy w przededniu jej 35., jubileuszowej edycji. To dobry moment do spojrzenia wstecz, na festiwalowy dorobek. I także próbę podsumowania. By posłużyć się wykorzystywanym przez lata łomżyńskim sloganem – co nam przyniosła Walizka?

Zaglądałem do łomżyńskiego Teatru Lalki i Aktora wielokrotnie. Na premiery, na spektakle, ale przede wszystkim właśnie na Walizkę. Uczestniczyłem w ponad dwudziestu festiwalowych edycjach. Jako juror, towarzysząc spektaklom teatrów, z którymi byłem związany, wreszcie jako uczestnik-gość festiwalu. Obejrzałem w Łomży grubo ponad dwieście prezentowanych tu spektakli. Wiele z nich mam wciąż w pamięci, pokazywanych w rozmaitych salach: domów kultury, szkół, w prowizorycznych pomieszczeniach teatru, zanim ten doczekał się własnej siedziby w budynku byłej straży pożarnej. Zawsze panował tu wyborny klimat mimo rozmaitych niedostatków, często rozpalonych do czerwoności sal mieszczących nadmiar widzów, albo zbyt dużych przestrzeni, słabo dopasowanych do wymogów teatralnych. Życzliwość i troska organizatorów rekompensowała jednak wszelkie niedogodności. Łomża stawała się w kilka majowo-czerwcowych dni miejscem spotkań z przyjaciółmi, zajmujących rozmów o teatrze, miejscem, gdzie wirowały emocje, zachwyty i spory. Mieszkańcy miasta też polubili tę imprezę, bogaty program imprez ulicznych przyciągał tłumy, a i kameralne, czasem trudne spektakle, nie tylko dla dzieci, skupiały ciekawą teatru publiczność. Zbudowała ona na przestrzeni lat środowisko prawdziwych miłośników teatru, zwłaszcza dominującego tu teatru lalek. Obok Charleville-Mézières Łomża jest bodaj jedynym miastem na świecie, gdzie festiwal dał okazję do poznania i zaprzyjaźnienia się z właścicielami kawiarni i restauracji, sklepów rozmaitych branż, przedziwnych, przypadkowych spotkań podczas przedstawień czy codziennych wędrówek po mieście. Przez lata rozpoznawaliśmy się dzięki papierowym, bardzo efektownym, walizkom wręczanym uczestnikom, zawierającym rozmaite festiwalowe gadżety i drukowane materiały. Zachowałem ich sporą kolekcję.

Wszystko zaczęło się trzydzieści pięć lat temu dzięki pasji łomżyńskiego poety Henryka Gały, pewnie także swoistej ambicji lokalnych urzędników wojewódzkich i miejskich, ale zwłaszcza marzeń i skuteczności dyrektora Gały, których przecenić nie sposób, mimo że on sam pozostał na środowiskowym marginesie. Powołując w 1987 roku najmłodszy (i ostatni zarazem w Polsce Ludowej) Państwowy Teatr Lalek w Łomży, nie mając ani siedziby, ani profesjonalnego zespołu (pozyskał wprawdzie kilkoro lalkarskich seniorów), a w gruncie rzeczy dysponując też minimalnymi środkami finansowymi, mierzył się z wyzwaniem, któremu – wydawało się – sprostać nie mógł. Zachowałem w pamięci bodaj pierwszą prezentację łomżyńskiego teatru na III Ogólnopolskich Spotkaniach Teatrów Lalek w Białymstoku w 1989 roku, festiwalu, w którym z nakazu administracyjnego miały obowiązek uczestniczyć wszystkie państwowe sceny lalkowe. Działający od kilkunastu zaledwie miesięcy zespół łomżyński pokazał Oczy węża w reżyserii Ildusa Zinnurowa i poniósł sromotną klęskę. Nigdy chyba nie słyszałem tak powszechnie i publicznie wyrażanej krytyki i braku akceptacji dla artystycznego efektu spektaklu (także spektakli dwóch innych państwowych teatrów).

Henryk Gała przetrwał niepowodzenia, w kilka miesięcy po uruchomieniu teatru powołał Ogólnopolskie Spotkania Teatru w Walizce. Z początku było to raczej lokalne święto. W pierwszych trzech edycjach dominowały zespoły prawie amatorskie, czy półprofesjonalne. Henrykowi Gale zależało na „teatralnej rozmaitości”, nie miał przecież żadnych pieniędzy na podróże czy honoraria, a zależało mu bardzo na wzbogaceniu teatralnej oferty. Nie tylko dla mieszkańców Łomży. Występujące maleńkie grupy grały w całym regionie, w wioskach, dokąd teatr nigdy nie docierał. To była taka praca u podstaw, silniej edukacyjno-upowszechnieniowa, choć zdarzały się artystyczne niespodzianki, jak występ Magdy Banach, Polki z Argentyny i zarazem studentki warszawskiej ASP, która pokazała entuzjastycznie przyjętego Ikara, zrealizowanego przy pomocy rzeźb poruszanych żyłkami.

Od 1991 roku łomżyńskie spotkania powoli przekształcały się w przegląd repertuaru niezależnych teatrów prywatnych. Tu zdobywały ostrogi białostockie grupy Klapa (Tymoteusz Rymcimci) i Pacuś, Tadeusz Wierzbicki przebojowo wkraczał z Teatrem małe i, wielokrotnie gościł Grzegorz Kwieciński i jego Teatr Ognia i Papieru, Nieformalny Teatr Animacji Korzunowiczów, pojawił się Teatr Rzeczy Znalezionych z Opola, łódzki Antrakt, wkrótce Teatr IV Piętra z Wałbrzycha, Conieco Mariana Ołdziejewskiego, poznański BIS, Teatr Wierzbak, jeszcze później Unia Teatr Niemożliwy, supraskie Okno, Walny-Teatr. Joanna Rogacka sformułowała kiedyś taką tezę, że Henryk Gała organizując Spotkania w Walizce wyprzedził o kilka lat zjawisko, które w latach 90. pojawiło się jako wyraźny już nurt w polskim lalkarstwie: teatr prywatny, niezależny, wcześniej niemożliwy (czy prawie niemożliwy) do zrealizowania w rzeczywistości PRL-u.

Piątą edycję (1992) przygotowywał już nowy szef teatru w Łomży, Zbigniew Głowacki i wspierający go w roli kierownika organizacyjnego Jarosław Antoniuk. Powołano festiwalowe jury.  Odtąd szerszym nurtem weszły teatry instytucjonalne. Erupcja indywidualnych aktorskich inicjatyw zbiegła się, niestety, z błyskawicznym ubożeniem państwowych scen, które łatwo zaanektowały tę nową, kameralną formę widowisk, a dysponując wciąż silnym zapleczem techniczno-warsztatowym zepchnęły wiele teatrów nieinstytucjonalnych w strefę cienia. Łomżyńska Walizka zrezygnowała więc z lansowania młodych grup teatralnych, stawiając na warsztat, profesjonalizm i jakość, zachowując wymóg kameralności, ograniczonej liczbą występujących aktorów i wielkością przestrzeni scenicznej. Swoją drogą często aktorzy teatrów instytucjonalnych podejmowali własne próby budowania spektakli, eksploatowanych w ramach teatralnego repertuaru lub nie, ale powstających dzięki wsparciu macierzystych teatrów. Tak było w Poznaniu, łódzkim Arlekinie, Lublinie, Katowicach i w innych teatrach.

W 1994 Głowackiego na stanowisku dyrektora Teatru Lalek i szefa Łomżyńskich Spotkań Teatru w Walizce zastąpił Jarosław Antoniuk i z jego nazwiskiem kojarzyć się odtąd będzie Walizka. Obok Henryka Gały, który wylansował ideę festiwalu, to właśnie Jarosław Antoniuk jest rzeczywistym twórcą imprezy, która w 1997 podczas jubileuszowej X edycji przyjęła nazwę Łomżyńskiego Festiwalu Teatru w Walizce, trzy lata później uzupełnioną słowem: Międzynarodowy.

Teatry ze świata pojawiły się w Łomży znacznie wcześniej. Pierwszym byli bodaj francuscy klowni z Association Compagnie. Od 1994 gościły już regularnie teatry z sąsiadujących krajów Europy Środkowo-Wschodniej: Ukrainy, Rosji, potem Słowacji, Litwy, Niemiec, dalej Łotwy, Bułgarii, Węgier, Białorusi, Czech i zwłaszcza krajów byłej Jugosławii: Bośni i Hercegowiny, Serbii, Czarnogóry, Chorwacji, Słowenii. Wschodnioeuropejskie instytucjonalne teatry przyzwyczajone były do praktyki ponoszenia wszelkich kosztów festiwalowych w zamian za zakwaterowanie i wyżywienie oraz szansę występu poza własną siedzibą, cóż dopiero w innym kraju. Ostatnie lata XX wieku zaczęły tę praktykę kwestionować, choć w wielu miejscach przetrwała ona do dziś. Dlatego też stosunkowo łatwo było pozyskać instytucjonalnych międzynarodowych uczestników, zwłaszcza z krajów bliskiego sąsiedztwa. Miały one przecież też niemało do zaprezentowania. Na długo widzowie zapamiętali Tymoteusza Rymcimci  ze Lwowa, Szałaputki z rosyjskiego Niżnego Tagile, ukraińskie spektakle z Symferopola i Kijowa, wileński Teatr Lele, grodzieńską Tragedię Makbeta, iwanowskie Wiedźmy, by wymienić kilka spektakli i teatrów. To w Łomży właśnie, w 1999 roku, pierwszą międzynarodową prezentację miał Władimir Zacharow, który w swoim jednoosobowym teatrze 2 + Ku pokazał Jasia i łodygę fasoli, demonstrując oryginalną i całkowicie nowatorską technikę lalek nadgarstkowych. Zacharow, tragicznie zmarły przed kilkoma laty, stał się wkrótce twórcą szeroko znanym, a liczni jego uczniowie do dziś na całym świecie posługują się wymyśloną przez niego konstrukcją. W Łomży był festiwalowym objawieniem, otrzymał jedną z głównych nagród, przegrywając jedynie z błyskotliwymi Szelmostwami Skapena Teatru Montownia.

Choć łomżyńska Walizka uznawana jest za festiwal lalkowy, regulamin nie ogranicza teatralnych środków i niekiedy dopuszczano tzw. przedstawienia „nielalkowe”. Najczęściej dotyczyło to widowisk plenerowych, zawsze silnie w Łomży obecnych i będących magnesem dla mieszkańców miasta, ale i w programie głównym pojawiały się spektakle aktorskie. Walizkę cechuje bowiem od samego początku otwartość, ucieczka przed jakimkolwiek środowiskowym gettem i ten bogaty wachlarz jest wciąż utrzymywany, zwłaszcza że także świat teatru lalek coraz silniej przeniknięty jest  sztuką aktorską, działaniami plastycznymi i alternatywnymi.

Być może w poszukiwaniu tej teatralnej (ale i lalkarskiej) różnorodności program Walizki po 2000 roku koncentrował się coraz silniej na prezentacji spektakli zagranicznych. Stanowiły one odtąd mniej więcej trzy czwarte festiwalowych pokazów. Powody były zapewne rozmaite. Łomżyński teatr lalek rósł w siłę. Chciał zaznaczać swoją obecność na świecie, a własny festiwal i zapraszane z innych krajów przedstawienia, to zawsze doskonała okazja do nawiązywania nowych kontaktów, przyjaźni i podejmowania współpracy z teatrami z zewnątrz. Jarosław Antoniuk coraz regularniej wyjeżdżał z własnym zespołem do miejsc, z których zapraszał spektakle, z czasem w wielu teatrach (zwłaszcza byłej Jugosławii) reżyserował. Korzystał więc i łomżyński teatr, i festiwal. Zresztą marzenie o umiędzynarodowieniu festiwalu towarzyszyło Walizce niemal od samego początku. Na przeszkodzie w zapraszaniu przedstawień zachodnich stał wcześniej skromny budżet, bo oferty pojawiały się już w początku lat 90.

Takim otwarciem na szeroki świat była zapewne XIX festiwalowa edycja z 2006 roku. Liczba zgłoszeń do udziału w festiwalu przekroczyła wówczas 50 aplikacji, a w Łomży po raz pierwszy pojawiły się spektakle z od dawna wypatrywanego Zachodu: Argentyny, Holandii, Norwegii, Włoch i Izraela, uzupełnione przedstawieniami z Czech i Chorwacji. I to właśnie chorwacki Las Stribora z Rijeki, znakomity spektakl z Liberca Jak Kuba za Marketą chodził, uzupełnione wrocławskim Słowikiem Anny Kramarczyk i włoskim Beckettem i Baconem  teatru Il Dottor Bostik wyróżniono głównymi nagrodami. Odtąd program łomżyńskiej Walizki każdorazowo oscyluje w granicach 12-15 spektakli, w tym 4-5 polskich przedstawień, takiejże ilości propozycji z Europy Środkowo-Wschodniej i reszty świata.

Zwłaszcza ta reszta świata wciąż przynosi geograficzne niespodzianki, ale i prawdziwe perełki. W Łomży gościły zespoły i lalkarze ze Stanów Zjednoczonych, Brazylii, Chin, Indii, Iranu, Japonii, nawet Nowej Zelandii, oczywiście także z wielu europejskich krajów, nie wyłączając Islandii, o której tradycjach lalkarskich nic nie wiedzieliśmy. Ten oryginalny dobór propozycji czasem kierował naszą uwagę na klasyczne tradycyjne formy lalkarskie, jak radżasthańskie marionetki Hindusa Jagdisha Bhatta, chińskie pacynki z Zhangzhou, wirtuozersko animowane jawajki z Guangxi czy mistrzowską realizację Puncha i Judy Konrada Frederiksa z Wielkiej Brytanii; czasem wskazywał na oryginalne poszukiwania nowych form teatralnej wypowiedzi, jak choćby w pięknym spektaklu Teatru Aria z Iranu I on powiedział: zobaczysz dziś, jutro, pojutrze. W 2018 pojawił się w Łomży nawet legendarny  amerykański Bread & Puppet Theatre Petera Schumanna, wciąż funkcjonujący, choć wielkie dni artystycznych osiągnięć ma on już dawno za sobą.

Sukcesy w Łomży odnosili wspaniali artyści i zespoły. Kilkakrotnie gościł tu niemiecki Theater des Lachens z wybitnymi przedstawieniami Franka Soehnle Kleist, a potem Don Kichot, Duda Paiva prezentował Złotego konia zrealizowanego w Łotewskim Teatrze Lalek, Hiszpanka Rosa Diaz – Kamień na kamieniu, Aleksiej Leljawski – Dlaczego ludzie się starzeją z Białoruskiego Teatru Lalek w Mińsku, węgierska Ciróka – Opowieść o dziewczynce w kolorze niebieskim, Oleg Żiugżda – Pikową damę z Grodna, włoskie Teatrodistinto – Czarną owcę, słoweńscy lalkarze z Mariboru – Jak Shemiel szedł do Warszawy, petersburski Karlsson Haus – Opowieść o Wani i tajemnicach rosyjskiej duszy, czy choćby z ostatniej edycji Ulrika Quade Company z Coco Chanel.

A było tu przecież i wiele znakomitych polskich spektakli, poczynając od Toporlandu Unii Teatr Niemożliwy, Baldandersa Marcina Bartnikowskiego i Marcina Bikowskiego, Żywotów świętych osiedlowych Agaty Kucińskiej, po Huljet, Huljet krakowskiego Teatru Figur i Rutkę łódzkiego Arlekina, nie wspominając o wielu innych spektaklach, dużych i małych teatrów. Z programu imprez towarzyszących też dałoby się ułożyć listę znakomitych propozycji, bo występowały tu przecież, niekiedy wielokrotnie, m.in. Teatr Ósmego Dnia, Teatr Biuro Podróży, Klinika Lalek, KTO, Teatr AKT, Dźwiękowiązałka Sambora Dudzińskiego, Pinezka Przemysława Grządzieli, Teatr Snów, Porywacze Ciał, ukraiński Teatr Voskriesinnia. A gdyby dopisać jeszcze wystawy w kameralnej Galerii pod Arkadami, prowadzonej od początku przez Przemysława Karwowskiego, prezentujące dokonania najwybitniejszych polskich scenografów, z Adamem Kilianem, Jadwigą Mydlarską-Kowal, Joanną Braun, Rajmundem Strzeleckim, Mikołajem Maleszą i wieloma innymi twórcami, otrzymamy ofertę rozległą, bogatą, wielostronną i fascynującą. Uczestnicząc przez kolejne lata w łomżyńskiej Walizce można było zapoznać się ze sztuką lalkarską na najwyższym poziomie. I niejeden młody człowiek właśnie podczas Walizki przechodził przyspieszony proces edukacji teatralnej, kontynuowany później choćby w białostockiej Akademii Teatralnej. Dzięki Walizce Łomża stała się swoistym poligonem, kuźnią kształtującą przyszłych twórców teatralnych. To wielka festiwalowa karta.

Od lat organizatorzy festiwalu są zasypywani zgłoszeniami z całego świata. Co roku napływa ponad sto aplikacji. Wybór nigdy nie jest łatwy, zwłaszcza że decyzje programowe trzeba podejmować z reguły na podstawie zapisów spektakli. Ale dziś to też znacznie łatwiejsze niż przed laty. Rejestracje spektakli osiągają doskonały poziom techniczny, czego dowiodła ostatnia edycja Walizki. Po pierwszym roku pandemijnym, kiedy niemal wszystkie światowe festiwale zostały odwołane, Łomża w 2020 roku wykorzystała krótki czas względnego otwarcia (tym razem wyjątkowo festiwal odbył się we wrześniu) i przeprowadziła imprezę, kameralną i wyłącznie w przestrzeniach otwartych, zapraszając solistów i małe formy: Teatr Nemno Henryka Hryniewickiego, Teatr Ognia i Papieru Grzegorza Kwiecińskiego, marionetkarza Krzysztofa Falkowskiego, Teatr Barnaby Marcina Marca. A ubiegłoroczną edycję postanowiono przeprowadzić w formie hybrydowej: przedstawienia polskie grane były na żywo przed publicznością, zespoły zagraniczne prezentowały się online na wielkim ekranie w nowej łomżyńskiej Hali Kultury, znakomitej przestrzeni teatralnej. Oczywiście emocje płynące z zapisów nigdy nie zastąpią żywego kontaktu z aktorem i lalką, ale byłem zaskoczony, jak wiele szczegółów, często umykających uwadze widza w sali teatralnej, wydobywa kamera, pozwalająca skoncentrować się czasem na detalu, na scenie – bywa – niezauważalnym. Rzecz jasna niektóre spektakle mogą nawet „zyskać” na takiej prezentacji, inne stracić. 34. edycja Walizki odsłoniła nowe tematy i komplikacje uprawiania profesji teatralnej dziś, w zmieniającej się i niepewnej rzeczywistości.

Co przyniesie 35. Walizka? Zobaczymy. Nie mogę jednak oprzeć się chęci sformułowania choć kilku zdań związanych z przyszłością festiwalu. Jaki będzie? Za rok czy pięć lat, bo że będzie trwał, nie mam najmniejszej wątpliwości. Walizka wrosła w Łomżę, jest najpiękniejszą i najbardziej promującą miasto imprezą kulturalną. Ale zawsze warto pochylić się nad jej przyszłym kształtem. Może zachować swój obecny format, jednego z dużych europejskich festiwali lalkarskich. Ale takich jest wiele i pewnie nadal fundusze łomżyńskie nie dorównają tym z Charleville-Mézières. Selekcjonerów nie będzie stać na podróżowanie po świecie w poszukiwaniu atrakcji. Na dzieła uznanych mistrzów Łomży także zabraknie pieniędzy. A może przyszedł czas, by powrócić do idei Henryka Gały i pierwszych edycji Jarosława Antoniuka, by znów skoncentrować się na niezależnej twórczości artystów lalkarzy, choćby w ramach specjalnego Walizkowego nurtu? Trzydzieści pięć lat temu prawie go nie było. Dziś błyszczy na całym świecie, także w Polsce i w krajach naszego regionu. Być może najciekawsze zjawiska lalkarskie powstają dziś w kręgu twórców niezależnych. Pewnie jeszcze długo nie będą oni mieli gdzie się pokazywać. Zachodnioeuropejskie domy produkcyjne to nie jest specjalność ani polska, ani wschodnioeuropejska. Koncentracja na takich zdarzeniach teatralnych, jak choćby Romans Natalii Sakowicz, Bezimienny/Nieznany Fundacji Gra/nice, Podmieniec Grupy Wolność, by wymienić kilka polskich spektakli z ostatniego sezonu, to szansa na zbudowanie sprofilowanego festiwalu, jakich nie ma na świecie, a który mógłby być specyficznym oknem na świat. Kiedyś takim oknem na świat był festiwal w Bielsku-Białej: Zachód oglądał tu to wszystko, czego nie mógł poznać u siebie, Wschód – to, co do nas nie mogło dotrzeć. Oczywiście, wówczas dzieliły nas nieprzekraczalne granice. Dziś dzieli nas dostępność do sal. Tylko czy Teatr Lalki i Aktora w Łomży, scena instytucjonalna, znajdzie w takiej formule, poza artystycznymi rzecz jasna, korzyści dla siebie?

To już zupełnie inne pytanie. Tymczasem pora otworzyć Walizkę po raz trzydziesty piąty i zobaczyć: co nam Walizka przyniosła.

Cybermusical w BTL-u

 

BTL. Partycja, królowa sieci, fot. Jerzy Doroszkiewicz

 

         Teatr bywa piękny w rozmaitych realizacjach. Ale często wieje z niego nudą, nawet jeśli to szlachetna jej odmiana. Repertuar scen lalkowych obfituje i w klasykę, i w nowości, ale ze świecą trzeba szukać spektakli, które rzeczywiście mówią o tu i teraz, o współczesności. I nie mam na myśli przedstawień o trudnych społecznych problemach, które są dziś na porządku dziennym. Myślę o tym, z czym wszyscy spotykamy się na co dzień: o świecie internetu, komputerów, botów, konsol, gier, rzeczywistości wirtualnej, memów, lajków, troli, hakerów, influenserów i całej cyberprzestrzeni. A chcieć na dodatek zobaczyć spektakl wyjątkowy? Brzmi jak mrzonka. A jednak!

Właśnie wróciłem z najnowszej premiery w białostockim BTL-u: Partycja, królowa sieci Michała Walczaka w reżyserii autora. Prawie dwugodzinny spektakl jest być może najważniejszą premierą białostockich lalkarzy w ostatniej dekadzie. Świetny tekst Walczaka, zajmująca dramaturgia przedstawienia, układająca się w swoistą współczesną baśń, doskonała i bogata muzyka Andrzeja Izdebskiego, nietuzinkowa przestrzeń, kostiumy i nawet lalki Agaty Stanuli, przyciągająca uwagę choreografia Karoliny Garbacik i wreszcie zachwycająca feeria projekcji Krzysztofa Kiziewicza. Doprawdy było żal, że spektakl się skończył. Zwłaszcza że i aktorzy przyciągali uwagę swoją grą, sceniczną obecnością, nie tylko sympatią, jaką darzy się dobrych znajomych.

Na opis tego spektaklu trzeba znacznie więcej miejsca i czasu. Tu chcę się tylko ograniczyć do kilku refleksji, pisanych na gorąco, troszkę pod wpływem emocji, które wciąż jeszcze nie opadły. I zacznę od aktorów właśnie. Grażyna Kozłowska (w różnych rolach) i Agnieszka Sobolewska (Nauczycielka, a potem Darkneta) wpiszą swój udział w tym przedstawieniu do najważniejszych życiowych ról. Często zaszufladkowane do jednego aktorskiego emploi, pod okiem Michała Walczaka odkrywają zupełnie nowe oblicze, ujawniają nieznane dotąd możliwości: interpretacyjne, wokalne i ruchowe. Agata Stasiulewicz w tytułowej roli Partycji gra najlepszą rolę od czasu debiutanckiej Wendy. Iwona Szczęsna jako matka Partycji jest zniewalająca. Jacek Dojlidko (dr Pikuś – ojciec Partycji) pokazuje, że nie tylko z lalką w ręku potrafi zabłysnąć, choć w białostockim zespole jego umiejętności animacyjne są wyjątkowe. Michał Jarmoszuk przyzwyczaił już do swojej aktorskiej inteligencji, precyzji i wszechstronności, ale w Partycji, królowej sieci jest w najlepszej dyspozycji. Maciej Zalewski rośnie z roli na rolę, a tu jako generał Zoom jest perfekcyjny.

Spektakl nie do końca jest musicalem, raczej to przedstawienie z wieloma piosenkami, doskonale wykonywanymi, ale i sceny aktorskie są przednie, i sceny lalkowe, zwłaszcza że wykorzystano tu różne techniki lalkowe, także maski, a nawet lalki hybrydowe. Dramatyczny choreograficzny dialog Partycji z Zoomem jest majstersztykiem, w czym z pewnością wielka zasługa doświadczonej pracowni plastycznej BTL-u, bo uszycie kostiumu Zooma, niemal ośmiornicy, z chwytliwymi odnóżami zawijającymi się na ciele partnerki to sztuka sama w sobie.

Największy ukłon należy się jednak Michałowi Walczakowi. Że jest wytrawnym dramatopisarzem – wiemy wszyscy. Jego dorobek reżyserski też już wiele waży. W Partycji, królowej sieci pokazał jednak po raz kolejny umiejętność żonglowania środkami współczesnego teatru, w tym teatru lalek, który ma do zaproponowania znacznie więcej niż się wielu twórcom wydaje. Na dodatek Walczak  rozmawia z nami (bo nie tylko z młodą widownią) językiem, w którym się roi wprawdzie od komputerowych terminów, większość imion postaci też zaczerpnął z wirtualnej rzeczywistości, a mimo to pozostajemy w kręgu literackiej polszczyzny całkowicie dostępnej dla przeciętnego użytkownika cyberprzestrzeni, miłośnika współczesnej baśni z gatunku fantasy w kostiumie cyber-lalkowego musicalu internetowego.

Zaskakująca premiera! Jeszcze jeden przykład dobrego (przy całym koszmarze minionych miesięcy) wpływu czasu pandemii na twórczość artystyczną.

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page