Dlaczego lalkarze nie mają czasu na lalki?

 

Tekst, który publikuję, ma z założenia charakter polemiczny. Może zainicjuje ogólniejszą dyskusję, tymczasem choćby facebookową. Jeśli zainspiruje lalkarzy, może z czasem uda się dokonać zmian.

Wszyscy tkwimy w postsocjalistycznej strukturze organizacyjnej teatrów lalek, która ma długą i mocno siwą brodę, ale coraz mniej już dyrektorów z kilkudziesięcioletnim stażem na stanowiskach, którzy raczej nie będą chcieli niczego zmieniać, bo przecież system działa. Coraz więcej teatrów obejmują młodzi twórcy, najczęściej związani z jakąś dziedziną aktywności artystycznej, z reguły reżyserzy, czasem kompozytorzy, którzy w każdym sezonie podejmują wyzwania przygotowania nowych premier. Oni dobrze znają problem, o którym mówię: czas potrzebny na przygotowanie przedstawienia lalkowego.

Oczywiście jest on różny, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę proces pracy wstępnej nad przyszłym spektaklem, obejmujący wybór tematu, tekstu/scenariusza, koncepcji inscenizacyjno-plastycznej, przygotowania projektów scenograficznych, współpracę z kompozytorem. Ten proces trudno określić w czasie, ale rzadko angażuje on instytucję artystyczną, w której planowana jest premiera. Interesuje mnie moment, w którym projekty scenograficzne składane są do teatru, następuje ich omówienie i akceptacja, uruchamiająca w zasadzie pracę na scenie, rozpoczynająca próby.

Przyjmuje się, że proces prób trwa od czterech do sześciu tygodni. Czasem bywa to nawet mniej, nigdy – bądź prawie nigdy – dłużej. Czy czterotygodniowy okres prób może doprowadzić do powstania wybitnego, a choćby zajmującego przedstawienia? Oczywiście, może. Pewnie bardziej zajmującego niż wybitnego, ale – może! I czasem tak się dzieje. Proces ten może być nawet o połowę krótszy, jeśli przyjmiemy warunki pracy w sowieckich instytucjach artystycznych, gdzie reżyser rozpoczynający próby ma rozpisaną w detalach każdą scenę, wcześniej przygotowane wszystkie lalki i elementy scenograficzne, i prowadzi próby z zespołem aktorskim, który ma dokładnie zrealizować jego założenia. Żadnych improwizacji, poszukiwań, sprawdzania rozwiązań inscenizacyjnych, interpretacyjnych, konstrukcyjnych (lalki), bo przecież wie co, jak i w którym momencie ma się zdarzyć, a aktor wyłącznie zapamiętać i powtórzyć.

W naszym teatrze szczęśliwie fabryka nie działa tak sprawnie, potknięcia są naturalne, poszukiwania – na porządku dziennym i w pewnym stopniu realizowany jest proces twórczy. Najczęściej dotyczy on co prawda pracy z aktorem, ale i efektem tego jest zdecydowana większość przedstawień aktorskich w polskich lalkowych teatrach dla dzieci. Lalki dość często pojawiają się w próbach w ostatnim momencie, bywa – na kilka dni przed premierą, toteż niejednokrotnie zaplanowane wcześniej lalkowe premiery w ostatniej chwili rezygnują z lalek, albo zostawiają je, ale na pracę z lalkami nie starcza po prostu czasu. Bo choć w naszej strukturze teatry nigdy nie działały w rytmie sowieckich fabryk, to jednak system fabryczny, produkcyjny, obowiązuje od wielu dekad ten sam. Plan premier, plan widowisk, plan widzów, plan wpływów… i w konsekwencji uznanie organizatora i kolejne lata zarządzania instytucją.

Chciałoby się zapytać: a gdzie tu miejsce na twórczość?

Swoją drogą, co to takiego twórczość? Zgodnie z definicja słownikową to „zdolność do wytwarzania czegoś, co jest nowe i zarazem wartościowe, np. ładne, trafne, prawdziwe lub użyteczne; wytwory nowe lub oryginalne, którym brakuje wartości, nie zasługują na miano twórczych, podobnie jak wytwory wartościowe, ale pozbawione waloru nowości”. Ale, pal licho definicje. Wytwory nowe, oryginalne i wartościowe to bez wątpienia nasze marzenie o twórczości lalkarskiej. W rezultacie powstają jednak niemal wyłącznie wytwory nowe, bo rzadko oryginalne, a już sporadycznie wartościowe w sensie artystycznym. Oczywiście, wśród pewnie setki nowych przedstawień w każdym sezonie teatralnym znajdą się i dzieła zajmujące, czasem nawet wybitne. To jednak potwierdza tylko regułę, że codzienność jest bardzo szara, przyziemna, a często nawet niewiele mająca wspólnego ze sztuką. Najczęściej powstają użyteczne produkty, z których przyzwyczailiśmy się korzystać.

Czy tak musi być?

Absolutnie nie, choć zmiana przyzwyczajeń, nawet jeśli wszystkim (czy większości) doskwierają, nie jest łatwa. Przeciwko jakimkolwiek zmianom są przede wszystkim wszelkie przepisy, w myśl których spektakl teatralny jest takim samym produktem jak każdy inny wytwór ludzkiej pracy. A sama praca w teatrze podlega najrozmaitszym normom prawnym jak w każdym innym miejscu. To swoisty absurd, ale mała jest szansa na radykalne zmiany.

Na świecie, gdzie dominują lalkarskie zespoły niezależne, proces twórczy jest całkowicie odmienny. Przygotowanie nowego przedstawienia zajmuje wiele miesięcy, niekiedy nawet rok i więcej. I choć z góry, z wielkim wyprzedzeniem znane są terminy i miejsca premier, proces realizacyjny jest długi i skomplikowany. Jest czas na tworzenie, zmiany, poprawki, uzupełnienia, które z reguły nie kończą się nawet po oficjalnej premierze. Bo spektakl musi się ułożyć, dojrzeć, osiągnąć pewien kształt, który usatysfakcjonuje twórczych artystów.

Zadaję sobie pytanie, czy przynajmniej niektóre nasze teatry lalek, dysponujące lepszymi warunkami, wieloma scenami, nie mogłyby się pokusić o taki eksperyment? W przeszłości on się przecież zdarzał. Mówi się, że spektakle Jana Wilkowskiego powstawały powoli, ale większość z nich przeszła do historii teatru polskiego. Czy dziś, spośród kilku/kilkunastu premier sezonu w konkretnych teatrach nie można wybrać jednej/dwóch i skoncentrować na niej większej uwagi? Mogłaby to być premiera, której temat jest szczególnie nośny, albo środki teatralne bardziej skomplikowane? Twórcy wiedzą, co wykracza poza standardowe, użytkowe realizacje, na co potrzebują więcej czasu.

Cztery tygodnie prób pozwalają z reguły zebrać wszystkie składowe spektaklu w całość. Przed premierą następuje niezwykłe spięcie, dochodzi stres i najczęściej udaje się podnieść i opuścić kurtynę. No a skoro już się powiodło, dalej leci z górki. Reżyser wyjeżdża, aktorzy powoli dojrzewają, przy okazji wsłuchują się w reakcje widowni na rozmaite elementy widowiska, cieszą się z jej satysfakcji, zaczynają swoją grą odpowiadać na to, co się podoba, w rezultacie spektakl, nad którym nikt nie sprawuje artystycznego nadzoru (bo nie będąc reżyserem po prostu nie może) powoli się rozpada, nawet zmiany obsadowe są dokonywane poza reżyserem, bo przecież wszyscy wiemy, że w najlepszym razie po kilku sezonach przedstawienie zejdzie z afisza.

To stała praktyka, nie tylko teatrów lalkowych. Ale z lalkami jest znacznie trudniej, dlatego tak często z nich rezygnujemy. Wymagają one dziś przynajmniej podwójnej pracy (nie wspominając nawet o żmudnym procesie konstruowania animantów). Współczesny teatr lalkowy to rzeczywiście teatr aktora i lalki. Polskie instytucje teatralne nosiły takie nazwy przed wieloma laty, gdy poziom aktorski rzeczywiście był dość niski, obowiązywał parawan i budowany nad nim lalkowy kosmos. Chodziło wówczas o prestiż lalkarza, aktora-lalkarza. Dziś, gdy aktor i lalka są partnerami na scenie, teatry lalki i aktora można policzyć na palcach jednej ręki. I choć aktor zdecydowanie dominuje w większości spektakli, wcale nie tak rzadko pojawiają się przedstawienia, w których lalki są ważne, przynajmniej równorzędne wobec aktora, a bywa, że nawet dominują, co nie zmienia wagi i roli aktorskiej obecności wobec nich.

Tyle, że w procesie przygotowywania przedstawienia, w 90% uwaga koncentrowana jest na aktorze. Na pracę z lalką nie starcza czasu. A dla artysty-lalkarza to chyba najważniejsza część scenicznego zadania. Lalkę trzeba poznać, wyczuć, zrozumieć, odkryć, by w rękach aktora mogła ujawnić swoją osobowość, możliwości i potrzeby. Zwłaszcza że w naszej praktyce lalka nie powstaje w rękach aktorów, tylko wyspecjalizowanych pracowni, co ten proces jeszcze wydłuża. Sprawa jest łatwiejsza, jeśli twórcy posługują się lalkami-znakami. Wystarczy je pokazywać. Ale zdarzają się czasem lalki-instrumenty. Na nich się po prostu nie zagra bez długiego procesu poznawania instrumentu.

I te spektakle, z lalkami-instrumentami, sprawiają najwięcej problemów. Z jednej strony są najciekawsze, z drugiej najbardziej niedopracowane. I zamyka się błędne koło.

W nowym sezonie teatralnym 2022/2023 zdążyłem zobaczyć blisko czterdzieści przedstawień. Niektóre oglądałem po raz pierwszy, inne widziałem już wielokrotnie. I mógłbym wymieniać kolejne tytuły i teatry zaznaczając, co się rozpadło, co wydaje się niedopracowane, gdzie zabrakło opieki reżyserskiej, gdzie czasu na skupienie się na detalach. Ale przecież nie chodzi o nazwiska. Chodzi o naszą profesję, z której jesteśmy dumni i którą sami lekceważymy, oczekując jednocześnie akceptacji i uznania.

 

Mroczna wizja szczęścia

 

Jaś i Małgosia 2.0  w Łomży

 

Wybrałem się na nową premierę do Łomży. Jej autorką jest Aga Błaszczak, artystka najmłodszego pokolenia reżyserów teatru lalek, choć już od kilku sezonów obecna w teatrach, w Wałbrzychu, Poznaniu, Bielsku-Białej, Olsztynie, Łodzi. Najbardziej pamiętam jej debiutancki Dzień osiemdziesiąty piąty sprzed pięciu lat. Zapowiadał coś nowego w polskim lalkarstwie i choć z kilku kolejnych jej premier widziałem bodaj tylko jedną, postanowiłem nadrobić nieco zaległości, zwłaszcza że łomżyńska premiera połączona była z jubileuszem 35-lecia tamtejszego teatru, a w Agnieszce Błaszczak pokładam duże nadzieje.

I nie zawiodłem się. Oglądałem nową wersję znanej baśni braci Grimm, zatytułowaną Jaś i Małgosia 2.0. Autorką scenariusza, ale przede wszystkim koncepcji spektaklu, jego reżyserką i twórczynią animacji (filmowych) jest Aga Błaszczak, której partneruje scenografka Katarzyna Leks i kompozytor Paweł Rychert. Katarzyna Leks należy do tego samego pokolenia co Błaszczak, znają się z czasów wrocławskich studiów, współpracowały dotychczas kilkakrotnie i – myślę – znakomicie się uzupełniają, co w każdym przedsięwzięciu teatralnym jest sprawą zasadniczą. Paweł Rychter, także ich rówieśnik, a w Jasiu i Małgosi 2.0 autor muzyki, wypadł troszkę skromniej, nieco mnie rozczarował powtarzalnością tematów, swoistą monotonią dźwięków, ale po jednokrotnym obejrzeniu przedstawienia i koncentracji na jego przebiegu, mam świadomość, że warstwie muzycznej nie poświęciłem odpowiedniej uwagi.

W Jasiu i Małgosi 2.0 zachwycająca jest przede wszystkim koncepcja wizualno-plastyczna. Dawno już nie oglądałem polskiego przedstawienia dla dzieci z taką uwagą, koncentracją i niesłabnącym zainteresowaniem aż do finału.

Tekst baśni Grimmów został całkowicie przepisany i umieszczony w odległej przyszłości, w roku 2070, który dość trudno nam wprawdzie sobie wyobrazić, ale obserwowane dziś procesy pewnie za pół wieku doprowadzą do sytuacji, jaką rysuje Błaszczak na początku przedstawienia. Na ekranie wypełniającym okno sceny obserwujemy kolejne obrazy filmowe wyjałowionej ziemi, gigantycznych miast, jest nawet scenka partii szachów rozgrywanych przez robota i człowieka, i kilka hasłowych informacji, odczytywanych przez lektora, że Ziemię zamieszkiwać będzie 12 miliardów ludzi, średnia temperatura wyniesie ponad 34, 99,9% ludzkości osiedli się w wielkich miastach, zapanuje głód i brak wody, która będzie zarazem podstawowym środkiem płatniczym. Sztuczna inteligencja zdominuje naszą galaktykę. To wizja, z którą coraz częściej się oswajamy.

A kiedy znikają projekcje tych prognoz, widzimy doprawdy magiczny obraz na scenie. Grupa zakapturzonych aktorów, w ciemnych wtapiających się w przestrzeń kostiumach, przemierza scenę. Jedni są wycieńczeni wędrówką, inni przygięci do ziemi, to niemal ludzkie wraki, pewnie przedstawiciele tego 0,1 procenta ludzkości, która schroniła się w lasach i na odludziu. Próbują przetrwać, rozpalają małe ognisko, grzeją przy nim dłonie. Cały horyzont teatralny, który rozciąga się za nimi, wypełniają projekcje. Znakomite! Las, pnie grubych drzew, nocne niebo, przewalające się chmury, tarcza księżyca. Ten obraz będzie się nieustannie zmieniać, ale pozostanie dominanta mroku, ciemności, czyhającego zagrożenia, snujących się mgieł, swoistej depresji, osaczenia, zagubienia i lęku.

To właśnie przestrzeń, którą oglądamy z widowni. Jest ona niczym XIX-wieczne panoramy: z tyłu płaska (choć filmowa projekcja nadaje jej głębię, niemal trójwymiarowość), z przodu – na scenie, gdzie rozgrywa się akcja – ma realny kształt. Są tu rozrzucone elementy scenografii, wielkie „kamienie”, kawałki gałęzi, suche pnie obumarłych drzew. Granica między horyzontem teatralnym z projekcjami a właściwą sceną przestaje istnieć. Tak działa teatralna magia. Gdy trzeba, aktorzy wyciągają z kulis większe konstrukcje, pojedyncze meble, a zwłaszcza rodzaj domu-rudery, w którym żyją Jaś i Małgosia wraz z Ojcem i Macochą.

To przestrzeń, w której działają lalki. Są one duże, realistycznie wykonane i ubrane, pewnie mniej więcej metrowej wysokości. I na lalkach właśnie koncentruje się światło: precyzyjne, wyraziście wydobywające działające postaci, pozostawiające w głębokim cieniu prowadzących je animatorów, a przy okazji gubiące szczegóły całej przestrzeni scenicznej. (Kilka razy pojawia się w spektaklu drażniący swoim światłem biały reflektor wędrujący po głowach widzów. Być może twórcy używają go, by przysłonić zmiany techniczne na scenie, ale to pomysł denerwujący, niepotrzebny i wzbudzający agresję!) Mroczność widowiska może nieco przerazić, ale to, na czym twórcy chcą skoncentrować uwagę widza, jest idealnie widoczne. Twarzy aktorów, zasłoniętych kapturami, nie jestem w stanie zidentyfikować. I dobrze, wszak jesteśmy w teatrze lalek! Wiemy, że lalki nie poruszają się same, widzimy animatorów, którzy uruchamiają ten wykreowany świat, ale nigdy nie stanowią oni konkurencji dla postaci scenicznych. Każda lalka ma drążek z tyłu głowy, trzymany przez animatora, który używa własnych dłoni do poruszania dłońmi czy nogami animantów.

Już pierwsza lalkowa scena, siedzącego na krześle Ojca w poświacie włączonego telewizyjnego ekranu, wzbudza fascynację. Stary, zgorzkniały, zmęczony mężczyzna, obsypany jest kurzem. Jakby budzi się do życia. Animator strzepuje kurz z jego głowy, ubrania, wykonuje powolne ruchy rękami lalki, jej korpusem. Trzeba żyć, trzeba trwać, przecież są dzieci, Jaś i Małgosia! A one mają rozmaite pomysły, także kłopotliwe, zwłaszcza Małgosia, która dla swoich eksperymentów (pomysł na konstrukcję młyna wodnego) zużywa cały zapas wody skrupulatnie ukrywany przez rodziców. I dalej akcja toczy się jak w baśni Grimmów. Macocha upiera się, by wyprowadzić pasierbów w głąb lasu i tam zostawić. Zawadzają przecież. Ojciec nieśmiało protestuje, ale się godzi. Pierwsza próba nie udaje się, bo przezorne dzieci rozrzucają przy ścieżce kamienie, które pozwolą im odnaleźć drogę powrotną.

Wędrówka przez las to także okazja do spotkania z jego mieszkańcami, np. pięknym latającym nietoperzem ze świecącymi oczami. Prosta lalka na trzech długich drucianych prętach stworzyła efektowną scenę. Kolejna próba porzucenia dzieci prowadzi do spotkania z Wiedźmą, znacznie większą lalką bez nóg, w jasnym kostiumie. Wiedźmie towarzyszy wilk z błyszczącymi ślepiami (po nietoperzu ze świecącymi oczami, wilk nie robi wrażenia), należący – jak Wiedźma – do świata nowej technologii, świata zarządzanego przez sztuczną inteligencję, na której zdobyciu (potrzebie zeskanowania mózgów dzieci) koncentrują się działania Wiedźmy. Maszyna skanująca, składająca się z kilku świecących obręczy, nie jest zbyt atrakcyjna. Wilk, który przechodzi na stronę dzieci też nie zaskakuje. Podobnie jak latająca deskorolka, która w końcówce spektaklu jest podstawowym środkiem przemieszczania się wszystkich bohaterów. Jakbyśmy po drodze zapomnieli, że wszystko dzieje się za pół wieku i dzieci będą miały chyba inne zabawki!

A jednak napięcie sceniczne i fascynację wykreowanym obrazem udaje się twórcom utrzymać do samego końca. I to należy szczególnie podkreślić, bo w naszym niebywale przewidywalnym świecie teatru lalek i lalkowej dramaturgii jest to rzecz doprawdy rzadka. Łomżyński spektakl przynosi ogromną satysfakcję. Jestem przekonany, że będzie miał zachwyconą widownię wszędzie tam, gdzie uda się go pokazać. I oby cieszył się długim życiem scenicznym!

Ale… abstrahując od jego przewidywanej popularności, chcę się podzielić kilkoma wątpliwościami. Bo jednak czym innym jest spodziewany sukces frekwencyjny (na premierze dominowali wprawdzie dorośli widzowie i wydawali się wielce zadowoleni, lecz pewnie spektakl adresowany jest głównie do młodej publiczności, która z pewnością też podda się jego urokowi), czym innym – profesjonalna jakość, poziom wykonania i teatralny warsztat. Chcę zwrócić uwagę na trzy aspekty tej niewątpliwie udanej premiery, które pozostawiają wrażenie niedosytu. Powodują, że łomżyńskiemu Teatrowi Lalki i Aktora jednak nie udało się wejść na mistrzowski poziom.

Najpierw tekst, a zwłaszcza jego literacki kształt i pewien rodzaj budowanej dramaturgii. Baśń Grimmów, choć króciutka, jest bogata w konteksty, sensy. Wszystko tam z czegoś wynika i dokądś prowadzi. Postaci, skreślone raptem kilkoma zdaniami są pełnokrwiste. Rozumiemy przebiegłość Macochy, pantoflowość Ojca, zaradność, siłę i pomysłowość Jasia, uległość i dziecięcość Małgosi, a nade wszystko funkcję Wiedźmy – zaborczej starej czarownicy, żyjącej w odosobnieniu, gromadzącej bogactwa i poszukującej nieustannie dobrego jedzenia. W scenariuszu Błaszczak, w przeciwieństwie do Grimmów, pomysłodawczynią niemal wszystkich działań jest dziewczynka, nie chłopiec, ale to efekt współczesnych paradygmatów. Silne i przebojowe kobiety: Małgosia, Macocha i Wiedźma. Tyle, że postaci te, jak też wszystkie męskie, są słabo zdefiniowane. Dla przykładu: na przemyślenie Wiedźmy zupełnie zabrakło czasu. Po co jej te skany mózgów? Chce konkurować z rządzącymi wielkimi aglomeracjami? Zakłada własną kolekcję, bo już nie gromadzi skarbów i kosztowności? Finałowa scena rodzinnego szczęścia trąci tanią pedagogiką i naiwnością.

Dialogi w spektaklu są dość infantylne, niewiele nabudowują, brzmią czasem banalnie, także od strony językowej. Tekstu w spektaklu jest generalnie niewiele, ale tym bardziej chciałoby się usłyszeć kwestie dobrze przemyślane, ujawniające osobowość charakterów i znacznie szerszy kontekst opowiadanej historii. Bo sam pomysł przeniesienia akcji w przyszłość jest zajmujący. To jednak zadanie dla rasowego dramaturga/żki. Reżyserzy, nawet ci, którym się wydaje, że dobrze piszą, z reguły tych talentów nie mają, a nie umieją się zadowolić wymyśleniem koncepcji i zrealizowaniem spektaklu. W teatrze partnerstwo wielu twórców jest koniecznością, nawet w teatrze solowym, bo to dyscyplina wielotworzywowa. Jeśli go nie ma – przedstawienia kuleją.

Kolejną wątpliwość wzbudza praca z aktorem. Łomżyński zespół z pewnością nie składa się z aktorskich gwiazd. W ostatnich latach co prawda przybywa tam młodych, wykształconych aktorów, ale trudno im znaleźć partnerów, którzy wyznaczaliby interpretacyjny, aktorski wysoki poziom. Mam wrażenie, że skupiona na inscenizacji reżyserka nie znalazła czasu na pracę z aktorem. Zwłaszcza że zadania animacyjne w Jasiu i Małgosi 2.0 z pewnością wymagały nie lada wysiłku całego zespołu.

Ale i umiejętności animacyjne aktorów pozostawiają wiele do życzenia. Skupieni na atrakcyjnym widowisku pewnie nie przyglądamy się uważnie działaniom animacyjnym lalek. Chwilami są one zresztą znakomite. Zwłaszcza, kiedy lalki siedzą. Kiedy jednak stają na własnych nogach i przemieszczają się w przestrzeni sceny, widać animacyjne ubóstwo i niedoskonały warsztat. Albo raczej brak czasu na odpowiednie przygotowanie się do odegrania powierzonych zadań. Prawie żadna z postaci nie chodzi, lecz powłóczy nieruchomymi nogami, ciągnie je za trzymanym przez animatora korpusem i nie wydaje się, by była to usterka konstrukcyjna animantów. Raczej – brak odpowiedniego treningu. Nawet w scenach najbardziej efektownych, jak wspinanie się czy opuszczanie po linie z górnego okienka chatki drwala. To niezłe sceny, ale jeszcze nie mistrzowskie, a takie wykonanie chciałoby się oglądać, skoro uczestniczymy w spektaklu w pewnym stopniu wyjątkowym.

Przyczyny tej sytuacji są oczywiście znacznie bardziej skomplikowane. Przedstawienie lalkowe wymaga doprawdy żmudnej pracy. Tu nie wystarczy być dobrym aktorem, umiejącym swój tekst i potrafiącym skupić na sobie uwagę widza. Aktor pracujący z lalką musi być podwójnie dobry: jako aktor rzecz jasna i jako animator. Inaczej czar teatru lalek pryska. Nie wiem jak długo trwały próby do Jasia i Małgosi 2.0 w Łomży. Z pewnością standardowe 4-6 tygodni. Gdyby cały zespół pracował nad tym przedstawieniem kolejny miesiąc czy dwa, powstałby spektakl wybitny. Ale obejrzenie go każdemu dostarczy wyjątkowych wrażeń. Dziękuję łomżyńskiej ekipie za godzinę wspaniałego teatru.

 

fot. Łukasz Boratyński/mat. teatru

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page