PUPPETS’ METAMORPHOSES (4): In the light of shadows and cameras

Light sources, screens, shadows, epidiascopes, projectors, cameras – all of these elements of inanimate matter tend to be used in puppet theatre. Of course, they are not only used in puppetry art, but it is our main focus in this blog.

Kaunas State Puppet Theatre (Lithuania) performed at the 5th edition of Puppet’s Metamorphoses with the play “Disappearing little people” by Milda Mičiulytė, Agnė Sunklodaitė, Giedrė Brazytė, inspired by the works of Elizabeth Mary Cummings, the Australian writer of children’s literature. I am not convinced if a delicate and hushed conversation about passing, transience, losing loved ones – probably compelling and touching in the pages of Cummings’s novel – is a good concept for a shadow puppet theatre play, unfolding without words, quite static, maybe even a bit boring? These motifs should evoke strong emotions, meanwhile, I watched the performance frigidly, with great difficulty to keep up (or not at all) with the changing images, the stories of various families living in the apartment building. Not only do I not feel touched by the mini-stories, but I also look at them with indifference. So what if the large screen that almost fills the stage offers aesthetically pleasing figures, and the blending of the shadows of the live actors with silhouettes of the characters, and experimenting with proportions, and even slightly introducing colour to the dark shadows, if in the end it is completely saturated with illustrativeness and is devoid of any emotion.

What attracts the attention is mainly the technique of the shadow play, poorly known in Poland, yet extremely captivating in contemporary puppetry, like the famous Italian Teatro Gioco Vita, which has been hosting plays many times, even in Poland. Just, in this case, the use of the theatre’s resources turned out to be quite poor. The first scene with a mock-up of buildings in the background, among which animators move around holding individual light sources that allow for many shadow effects to appear on the screen, promises so much more. Then, we move to the screen, where the creators mainly use the epidiascope and this thirty-minute spectacle seems to have no end. What a shame. It is likely a new and important experience for the Kaunas team, one that requires extraordinary precision and diligence, but the effects have yet to be seen (unless – which is highly probable in an institutional theatre – this experience turns out to be a one-off meeting with the shadow play).

Such consistency in taming theatrical resources is essential to achieve above-average results. Yesterday’s performance by the Dutch TAMTAM objektentheater, run for more than 40 years by Gérard Schiphorst and Marije van der Sande, proved this. They are professional visual artists that have been working for years on object theatre, still exploring the technique popularised in the ‘90s of simultaneously creating the images live and in real time, while the final result of all animation activities is projected on a screen, visible for the live audience, set up next to the real animation workshop of the creators building the performance.

This time, TAMTAM Objektentheater presented the performance “Memories of the future, Fake news for Mars”, a quite pessimistic story about people living on Mars for many years (the action takes place in 2250) and their expedition to Earth to show the beauty the planet was once known for in the past. This past has irretrievably changed, and the Earth, a dry and almost desolate place, has nothing fascinating anymore, which makes the members of the expedition send fake news to the base, montages of old found objects discovered on earth, images from postcards found among the rubble. It creates such an untrue image of reality, one that we may be familiarised with too well by the modern media.

The performance was created during the pandemic, hence the sadness, gloominess and the lack of hope we all experienced a few years ago. That’s probably a little too predictable in the performance, performed without words. But the technical side of the performance, seen live, is truly awesome. Especially since everything is the work of just two artists. A film animation studio set up on stage, combining several different sets, multiple filming and animation techniques, and various means of artistic expression (shots with moving horizons, almost cinematic clips, direct animation, brilliant use of archaeological techniques, a really surprising creative imagination) is truly fascinating.

And this performance is not so much created by actors/ puppeteers/ performers, but it is created by sensitive artists, who once chose the theatrical techniques they want to use and constantly discover the infinite possibilities of them. What a pleasure it is to see the scenes where the members of the expedition examine the found terrestrial remains, using an object similar to a probe: the contact of the “sensor” with the remains evokes something that resembles the object’s memory, sound, voice, one might say – an image. Yes, because objects and materials, in today’s theatre of animated matter, really come alive in the contemporary puppetry and only greatly skilled artists are capable of evoking their “consciousness”, the consciousness of the puppet. Here is where the magic of theatre begins. Artists at times manage to connect with it, but even the best artists achieve it only sometimes.

 

Photos: B. Gudalewski

Wyjęte z pamięci. Wspomnienia Stanisława Ochmańskiego

 

 

Urodziłem się 25 lipca 1929 roku w Łodzi. Podobno około trzeciej nad ranem, ale szczegółów nie pamiętam, bo to było bardzo dawno. A co pamiętam? Pamiętam jak zimą Ojciec ciągnął sanki, ja leżałem na tych sankach i patrzyłem w niebo. Był wieczór, padał śnieg dużymi płatami i w świetle latarni te lecące płatki śniegu były jak z baśni. Ile wówczas mogłem mieć lat? Trzy, cztery? Później szkoła podstawowa, pierwsze zakochanie w pani nauczycielce, wychowawczyni klasy. Była piękna i mądra. Chodziłem do szkoły w czasie, kiedy karano niegrzecznych uczniów, stawiano do kąta albo bito linijką po łapach. Ja byłem bardzo grzeczny i nigdy nie stałem w kącie, ani po łapach linijką nie dostałem.

Rodziców miałem wspaniałych. Uczciwych i pracowitych, prostych robotników fabryk łódzkich. Kochali i wychowywali mnie, a później młodsze rodzeństwo: Włodka, Janka i siostrę Annę. Wychowywali nas może nieraz zbyt surowo, ale też ja na tę surowość zasługiwałem. Na przykład: rodzice monety groszowe wrzucali do słoiczka i tam sobie te grosiaki leżały, a ja te drobniaki sobie podbierałem i kupowałem cukierki. Raz nawet kupiłem organki, bo bardzo chciałem nauczyć się grać. Ale na te organki to sporo tych grosiaków musiałem wybrać i sprawa się wydała. Przyznałem się do wybierania groszy. Rodzice mówią, że złodziejstwa w domu tolerować nie będą. Postanowili zaprowadzić mnie na posterunek policji. Idziemy. Ja poważny. Przed posterunkiem stoi policjant i ojciec mówi: – Proszę pana, przyprowadziliśmy wam złodziejaszka. Podkradał nam pieniążki. Posterunkowy mówi: – To co z nim zrobimy? Zamknąć go?

 I wówczas ja z płaczem, że już nigdy, przenigdy.

– No to przeproś rodziców i koniec sprawy.

I takie to były metody wychowawcze moich rodzicieli. Może trochę okrutne, ale skuteczne, to wiem po sobie. Ażeby mi osłodzić to przeżycie, kupili mi banana. Jadłem go pierwszy raz w życiu i mówiąc szczerze, wcale mi tak nie smakował, ale wówczas banan to był luksus dla naszych kieszeni.

Okupacja

1-go września 1939 roku miałem pójść do czwartej klasy szkoły podstawowej. Niemcy hitlerowskie napadają na Polskę. WOJNA! Szkoła zamieniona w koszary wojskowe. Obserwowałem walki polskich lotników z niemieckimi bombowcami, które leciały bombardować Warszawę. To było coś! Te wybuchające pociski, potem dymki-obłoczki i wreszcie trafiony! Pali się, spada, cudo! Tych walk naszych dzielnych pilotów i obrony przeciwlotniczej z Niemcami jakie ja widziałem, nie oddaje żaden film wojenny oglądany przeze mnie później. Połowa września. Wojska  okupanta wkraczają do Łodzi. Maszerują dumni, odprasowani, w wypolerowanych butach, z orkiestrą. Rozrzucają cukierki dla obserwujących ich paradę dzieci. Cukierki padają obok nas, pękają i rozlewa się sok-nadzienie na płytach chodnika. Nikt z nas przygnębionych klęską wrześniową nie podniósł cukierka. Tak to zapamiętałem. A przecież wcale się nie umawialiśmy, że nie pozbieramy tych cukierków, choć kusiły potwornie. Byliśmy dumni i polscy. Tak byliśmy wychowani od małego.

„Kto ty jesteś? – Polak mały.

Jaki znak twój? – Orzeł biały…” (Autor: Władysław Bełza)

            Koniec września 1939r. Ojciec Stanisław wrócił z kampanii wrześniowej. Tato był ułanem. Został zmobilizowany już w marcu 1939r. Przeszedł szlak bojowy przez całą Polskę. Walki nad Bzurą. Niemcy wypierali naszych na wschód. 17 września Rosja Sowiecka napadła na Polskę. Ojciec dostał się do niewoli sowieckiej. Sowieci trzymali naszych żołnierzy w wagonach bydlęcych i kompletowali cały transport do wywózki. Raz dziennie wypuszczali jeńców za własną potrzebą. Ojcu udało się uciec kryjąc się pod wagonami i w mundurze kolejarza wrócił do domu. Dobrzy ludzie pomagali żołnierzom kampanii wrześniowej. Myślę, że jakiś kolejarz dał Ojcu ten mundur. Później aresztowali Ojca hitlerowcy, bo przed wojną sympatyzował ze Związkiem Zachodnim. Siedział na Radogoszczu i w Sieradzu. Ja poczuwałem się do pomocy Mamie, był już też brat Włodek. Odwoziłem zimą węgiel ze składu węgla do klientów na tych samych sankach, na których woził mnie Tata. Później handlowałem w tramwajach. Sprzedawałem zeszyty, spinacze do włosów, ołówki i inne drobiazgi, jakie w sklepach dla Polaków były nie dostępne. Tajniacy często mnie gonili, ale ludzie w tramwaju zawsze mi pomagali uciec, podstawiali nogi i utrudniali im pogoń za mną. W lutym 1943 złapali mnie. Zawieźli na Anstadta, gdzie znajdowała się siedziba gestapo. Obijali mnie i przesłuchiwali. Chodziło im o to aby się dowiedzieć, gdzie nabywałem towar. Nic nie wyciągnęli ode mnie. Wreszcie kazali mi otworzyć taka płaska szufladę w szafie. Jak otworzyłem,  zobaczyłem w wyrzeźbionych rowkach nahajki, takie baty ułożone w kolejności od najcieńszego do najgrubszego, chyba z 10 sztuk. Jeden z nich krzyknął: – Wybieraj. Szybko zacząłem kombinować, jaki wybrać. Cienka mnie poprzecina (poprzecina mi skórę), gruba poprzetrąca. Wybrałem średnią. Kiedy mnie już wypuścili, przypadkowi ludzie pomogli mi dotrzeć do domu. Dwa tygodnie leczyłem się po tym przesłuchaniu. Ale hurtowni nie wydałem. Na tramwajach (w tramwajach) także przestałem handlować.

            Potem były jeszcze inne przygody. Handel z Generalną Gubernią. Bo Polska była podzielona przez Niemców na dwie części. Była granica. Łódź (Litzmanstadt) należała do Rzeszy Niemieckiej, a Generalna Gubernia była niby dla Polaków. Chodziłem (jeździłem) do Tomaszowa Mazowieckiego (to była Generalna Gubernia) i przenosiłem (handlowałem, przemycałem) różne towary spożywcze, np. cukier, a przynosiłem tytoń i papierosy, bo tam były tańsze i to mi się kalkulowało. Raz coś mnie podkusiło, żeby pojechać do Warszawy. Kupiłem kopę jaj (całe wiadro), bo podobno w Warszawie dobrze płacą. Jak tylko wysiadłem na dworcu w Warszawie, jakieś cwaniaki nakopali mi, jajka zabrali i po handlu. Więcej do Warszawy na handel nie pojechałem.

            W roku 1944 groziła mi wywózka do Niemiec, bo kończyłem 15 lat i to był wiek, w jakim wywożono na przymusowe roboty. Wujek–chrzestny był kierownikiem introligatorni i ramiarni obrazów u Niemca o nazwisku Nikiel w Łodzi na ul. Głównej. Nie ma już tej ulicy. To było w okolicy, gdzie obecnie znajduje się Galeria Łódzka. No więc wujek załatwił z Niklem i pracowałem u niego w tej introligatorni. Paliłem w piecach, zamiatałem, robiłem drobne zakupy dla pracowników, a później woziłem rikszą po Piotrkowskiej (wtedy Adolf Hitler Strasie) książki z bibliotek do oprawy i oprawione odwoziłem z powrotem. Duża biblioteka była na rogu Piotrkowskiej i Andrzeja. W introligatorni nauczyłem się oprawiać książki, a później dzięki tej umiejętności w Liceum Pedagogicznym w Łowiczu mogłem dorobić sobie do stypendium i wspomagać finansowo rodzinę, oprawiając książki z biblioteki szkolnej. Do dziś mam w swojej bibliotece 3 – 4 książki oprawione własnoręcznie.

            Wreszcie nadeszło wyzwolenie spod  okupacji hitlerowskiej. Tą samą szosą, którą z taką pompą (tak paradnie) wkraczały wojska niemieckie, teraz w odwrotnym kierunku uciekały w popłochu.

            Podczas okupacji uczęszczałem na tajne komplety nauczania i tam w ciągu trzech lat ukończyłem szkołę podstawową i dostałem zaświadczenie upoważniające (umożliwiające mi) przyjęcie do gimnazjum. Uczyła nas, narażając się na aresztowanie, wspaniała pedagog – pani Leokadia Woźnicka. Ona jedna uczyła wszystkich przedmiotów. Było nas chyba ośmioro w dwóch grupach.

Natychmiast po wyzwoleniu ruszyły zapisy do szkół. Ja po okazaniu świadectwa od pani Woźnickiej zostałem przyjęty do XX Gimnazjum i Liceum w Rudzie Pabianickiej. To przedmieście Łodzi. Uczyli nas wspaniali pedagodzy, przedwojenna kadra profesorów, którym udało się przeżyć okupację. Niektórzy wracali z obozów, niewoli lub wywózek na wschód. Przekazywali nam to, co najcenniejsze, wychowywali na wartościowych ludzi. Za chwilę powstało harcerstwo, ale to prawdziwe, wywodzące się ze skautingu. Ja szalałem. Prowadziłem ogniska harcerskie, organizowałem akademie szkolne, akademie święta spółdzielczości itp. Czego ja nie robiłem! Prowadziłem chór rewelersów, reżyserowałem skecze na ogniskach. W harcerstwie byłem zastępowym, a później najmłodszym w Łodzi drużynowym z żółtym suwakiem, co znaczyło, że jestem drużynowym po próbie o najwyższych kwalifikacjach. Miałem odznakę Harcerza Orlego i prawie wszystkie sprawności harcerskie. To były czasy! Ale co z nauką? Kiepsko. Ledwo przechodziłem z klasy do klasy. Profesorowie widząc, że mnie rozpiera działalność organizacyjna i artystyczna  (że mnie rozpiera energia, którą wyładowuje w działalności organizacyjnej i artystycznej), patrzyli przez palce na moje wyniki w nauce, ale ile można było mnie tak przepychać? Znana pani prof. Sachadyniukowa, historyczka, mówi przy całej klasie: – Ochmański, ja wiem, że ty będziesz artystą, ale artysta też musi znać historię. Ja już odpytałam całą klasę oprócz ciebie. Powiedz mi cos o wojnach peloponeskich.

Stoję ci ja przed mapą. Gdzie jest ta Peloponezja? Patrzę na klasę. Koledzy pokazują mi na migi. Ja błądzę po tej mapie patyczkiem wyżej, niżej i nijak trafić nie mogę. Dwója. Zdawałem poprawkę. Poszło. Ale jeszcze łacina, a matematyka? Rany, nie dam rady. Profesor Tadeusz Gajewski, harcmistrz Rzeczypospolitej, hufcowy w Łodzi, polonista wygłaszający przepiękne gawędy na ogniskach harcerskich, każdorazowo na radach pedagogicznych walczył o mnie jak lew, ażeby mnie promować do następnej klasy. Ja szczerze przyrzekałem poprawę i przez jakiś czas było lepiej, ale później znów zaczynały się kłopoty. Nie miałem ja głowy do nauki. Ale jakoś zdałem małą maturę (cztery klasy gimnazjum) i poszedłem do Liceum Pedagogicznego w Łowiczu, ale to już inna historia.

Teatr lalek

            Jest rok 1949. Rodzina postanowiła, że trzeba mi zmienić szkołę, bo po ogólniaku nie ma żadnego zawodu. Mój wspaniały profesor T. Gajewski załatwił mi przejście do Liceum Pedagogicznego w Łowiczu. Poradził, żebym się nie ujawniał ze swoimi pasjami organizatorsko-artystycznymi i zaczął się porządnie uczyć. Uważał, że w gimnazjum i liceum w Łodzi uprzedzeni do mnie wykładowcy nie daliby mi szansy, nie wierzyli we mnie. Miewałem stany lękowe przed chodzeniem do szkoły w Łodzi, często wagarowałem. W Łowiczu to co innego. Nikt mnie nie znał. Półrocze, świetne stopnie. Autentycznie interesuje mnie nauczanie dzieci. Dobry nauczyciel, to trochę aktor. I znów teatr? Teatr rozpierał mnie. Nie dało rady dalej nie ujawnianie się ze swoimi pasjami. Ale jaki teatr dla dzieci robić w liceum pedagogicznym?  Wpadło mi w ręce takie czasopismo harcerskie „Na tropie” i tam był instruktaż, jak zbudować teatr lalek. Napisali, że to bardzo proste. Kilka patyczków, trochę szmatek i lalka gotowa, a scenka także łatwa do zbudowania. Były rysunki techniczne, no więc do roboty. Zebrałem chętnych kolegów z różnych klas, śpiewających, recytujących, grających na instrumentach, ładnie malujących, dziewczyny, które szyły, majsterkowiczów i zbudowaliśmy teatr lalek w Liceum Pedagogicznym w Łowiczu. Nazwaliśmy go „Baj Łowicki”.

            Pierwsze przedstawienie, jakie przygotowaliśmy, to klasyka teatru lalek, sztuka Marii Kownackiej „O straszliwym smoku, dzielnym szewczyku, prześlicznej królewnie i królu Gwoździku”. Premiera! Wielkie święto w liceum. Dzieciarnia z ćwiczeniówki (to szkoła podstawowa przy naszym liceum, w której licealiści pod kierunkiem profesorów prowadzili lekcje, tzw. ćwiczenia i nabierali wprawy jako przyszli nauczyciele). Na przedstawieniu byli także nasi profesorowie włącznie z dyrektorem liceum panem Pakulskim. Przedstawienie przyjęto owacjami. Graliśmy raz w tygodniu w sali gimnastycznej. Komplety na widowni. Później było następne przedstawienie – „Zaczarowana skrzynia” Jana Sztaudyngera, „Kuba Jurek”  i inne tytuły.

            Teatr nasz cieszył się dużym zainteresowaniem pedagogów. Stwierdzono, że to bardzo dobry środek wychowawczy dla dzieci, szczególnie w małych ośrodkach i na wsiach. Informacja o naszym teatrze dotarła do Kuratorium Oświaty w Łodzi i postanowiono wprowadzić w liceum pedagogicznym kilka godzin zajęć z zakresu, jak tworzyć teatr lalek w szkole. A co z moja nauką? Hm… jakoś tam było. Szczęśliwie  dotarłem do matury. Najbardziej obawiałem się matematyki. To była dla mnie czarna magia.

            Rozpoczyna się matura. Na pisemnym jakoś poszło. Trochę się pościągało i do przodu. Ale egzamin ustny? Wyciągam kartkę-los z matematyki. Trzy zadania. Patrzę na pierwsze – dam radę. Drugie – coś mi świta. Ale trzecie – nic! W ogóle nie wiem o co chodzi. Rozwiązałem pierwsze. Nad drugim zastanawiam się. Zadania rozwiązywaliśmy na tablicy, takiej stojącej, na trzech nogach. Komisja rozmawia sobie szeptem i czeka na wyniki. Ja oparłem się o tablice i rozmyślam. W pewnym momencie tablica runęła na podłogę. Tumany pyłu z kredy. (wzniosły się tumany pyłu z kredy). Ja przerażony stoję i czekam. Przez mgłę kredową widzę, jak wstaje przewodniczący komisji – dyrektor liceum, pan Pakulski i mówi:

– Skoro kolega Ochmański przewrócił tablicę, to znak, że jest mocny z matematyki. Dziękuję. Proszę do innego przedmiotu.

I dalej to już poszło. No, może nie na piątki, ale trójki, czwórki. A i mam trzy piątki: ze śpiewu, w-fu  i sprawowania. To byli wychowawcy, prawdziwi nauczyciele, którzy znali swoich uczniów i wiedzieli, jak im pomóc, jak nimi pokierować.

Ale to nie koniec kontaktów z dyr. Pakulskim i liceum w Łowiczu. Żyłem w czasach, kiedy po skończeniu liceum pedagogicznego i uzyskaniu dyplomu nauczyciela obowiązywał nakaz pracy. Powiatowy Inspektorat Oświaty w Łowiczu przydzielał pracę poszczególnym absolwentom do jakiejś szkoły w miasteczkach czy na wsiach powiatu, a także województwa łódzkiego. Natomiast nasz zespół „Baja Łowickiego” postanowiono zostawić w liceum w Łowiczu i na etatach nauczycieli prowadziliśmy swój teatrzyk lalkowy. Czasem zatrudniano nas w zastępstwie np. za chorego nauczyciela w jakiejś szkole podstawowej do poprowadzenia lekcji. Bardzo lubiłem te zastępstwa.

Teatr nasz miał być wzorem i instruktażem dla nauczycieli, którzy chcieli założyć teatrzyk lalkowy w swojej szkole. Ale ja mierzyłem wyżej. Nawiązałem kontakt z teatrem ARLEKIN w Łodzi (wówczas miał siedzibę przy ul. Piotrkowskiej 150). Poprosiłem o spotkanie z dyr. Rylem i wszystko opowiedziałem o naszym teatrzyku w Łowiczu. Prosiłem, ażebym mógł się zapoznać pracowniami teatru, zobaczyć, jak się mechanizuje lalki. Chciałem także zobaczyć pracę za kulisami teatru podczas prób i przedstawienia. Henryk Ryl zgodził się. Dyr. Ryl był bardzo przyjazny amatorskim zespołom lalkowym. Zaprosiłem też Henryka Ryla na nasze przedstawienie „Szewczyka Dratewki”. Pewnego dnia przyjechali: dyr. Ryl, pani Maria Rylowa, małżonka dyr. Ryla, pedagog teatru i wielkiej zacności człowiek oraz scenograf – pani Gutkowska-Nowosielska. Potwornie stremowani zagraliśmy przedstawienie, chyba dobre. Po spektaklu rozmowa z zespołem, uwagi, rady. W pewnym momencie Ryl pyta mnie, czy chciałbym pracować w zawodowym teatrze lalek (po nocach to mi się śniło). Pewnie, że chciałbym, ale ja mam nakaz pracy.

– Co tam nakaz pracy? Gdzie jest dyrektor tego liceum?

Prowadzą dyr. Ryla do gabinetu dyr. Pakulskiego. Witają się i Ryl mówi: – Panie dyrektorze, ten Ochmański to zdolny, młody człowiek i szkoda żeby się tu marnował. Chciałbym go zabrać do swojego teatru w Łodzi. Dyr. Pakulski oburzony: – Co to znaczy „się marnował”? A co pan myśli, że my zdolnych ludzi nie potrzebujemy? Nie ma mowy.

Dyr. Ryl mówi do mnie: – Zostaw nas samych.

Nie wiem jak i o czym rozmawiali, ale rezultat był taki, że napisali pismo do Ministerstwa Oświaty i w drodze wyjątku zostałem odroczony z zawodu nauczycielskiego na czas studiów w teatrze lalek. W ten oto sposób znalazłem się w ARLEKINIE.

Pracę rozpocząłem 1 lutego 1951 r. jako adept sztuki lalkarskiej. Podobno dobrze zapowiadałem się jako aktor. Szczególnie jeden epizod grany przeze mnie zwrócił uwagę wszystkich.

W „Balladynie” J. Słowackiego w reżyserii Henryka Ryla grałem postać Gońca. Mówiłem następujący tekst: „Widziałem sztandar Kirkora zatknięty, na małym wzgórku gdzie rosną trzy brzozy”. To wszystko. Byłem bardzo przejęty tym występem. Ale co tam! Tekst mam dobrze opanowany, lalkę także, sytuacje znam. Rozpoczyna się przedstawienie. Nadchodzi moja scena. Wchodzę i mówię: „Widziałem sztandar Kirkora zatknięty, na małym wzgórku gdzie rosną TSY BZOZY”. Na scenie cisza, a potem wszyscy zataczają się ze śmiechu. Wszystko dzieje się za parawanem. Kompromitacja. Następnego dnia znów „Balladyna”. Ja w kulisie ćwiczę swoją kwestię Gońca: „…gdzie rosną trzy brzozy, trzy brzozy”. Nadchodzi moja scena. Tym razem wszyscy koledzy aktorzy wlepiają we mnie oczy. Okrutni. Wchodzę energicznym krokiem i mówię „…na małym wzgórku gdzie rosną TSY BZOZY”. To straszne!

Na następnych przedstawieniach koledzy z utęsknieniem czekają na moją scenę, a ja ciągle „TSY BZOZY”. Po kilku występach Ryl wycofał mnie z obsady. Nigdy potem moje występy aktorskie nie cieszyły się takim zainteresowaniem kolegów. I słusznie.

W Arlekinie spotkałem swoją przyszłą żonę Lilianę. Do Arlekina została zaangażowana w 1949r. jako niepełnoletnia (16 lat). Uparła się, że musi pracować w tym teatrze. Dyrektor Ryl nie mógł się od niej opędzić. Musiała przynieść pisemną zgodę matki. Była świetną aktorką. Najwierniejszym moim Przyjacielem (Najwierniejszy mój Przyjaciel) na dobre i złe. Ukochaną Żoną. Oczywiście mieliśmy też kryzysy jak w każdym małżeństwie bywa. Najpoważniejszy, pamiętam, miał miejsce w 1956r. Mieliśmy się rozstać. To bardzo poważna decyzja, a przecież jest trzyletnie dziecko – Magda. Przyczyny i wina były po obu stronach. Postanowiliśmy jeszcze spróbować poprawić nasze współżycie. Umówiliśmy się w kawiarni Grand Hotelu i wyjaśniliśmy sobie wszystkie żale i pretensje. Zaczęliśmy jeszcze raz od początku, głownie mając na uwadze dobro Magdy. Udało się. Przeżyliśmy wspólnie 45 lat. Piękna miłość przerodziła się później w przyjaźń. To uczucie moim zdaniem jest cenniejsze niż miłość.

Jest rok 1989/90 (przełom roku 1989/90) . Czułem, że teatr artystycznie martwiał. Niby wszystko funkcjonowało poprawnie, ale ja nie potrafiłem wykrzesać z siebie energii dla tworzenia. Młody zespół, który sam stworzyłem, oczekiwał czegoś nowego. Ja przez 18 lat kierowania Arlekinem chyba się wypaliłem. Potrzeba było nowej (świeżej) krwi, zmian. Sprowadziłem młodych studentów reżyserii z Białostockiej Szkoły. Obserwowałem jak pracują, co sobą reprezentują i jak dogadują się z zespołem aktorskim i pracowniami. Najbardziej sprawdzał się aktor, którego przyjąłem w roku 1981, po białostockim wydziale aktorskim. Wychowanek Jana Wilkowskiego. Rwał się do reżyserii.  Tak oto pewnego dnia zapukał do mojego gabinetu. Oj, niepokorny to był facet. Ciągle przychodził z nowymi pomysłami. Sam pisał sztuki, sam projektował scenografię, sam komponował muzykę i znosił mi to do gabinetu. Był wytrwały i uparty. Trzeba dać takiemu spróbować. Dałem. Wyreżyserował z powodzeniem kilka oryginalnych przedstawień.

Szukałem młodego reżysera, zdolnego unieść trud kierowania teatrem. No to co ja miałem robić? Miałem pod ręką Waldka Wolańskiego. Wziąłem głęboki oddech i zaproponowałem mu dyrekcje i kierownictwo artystyczne. Wziął bez wahania. Nie krygował się.

Waldek Wolański jest świetnym managerem. Jest trzecim dyrektorem „Arlekina” namaszczonym przez swojego poprzednika. Jesteśmy jednym z nielicznych teatrów w taki sposób przekazujących następcy kierownictwo.

Ale jeszcze musze przypomnieć pewien epizod w sprawie przejęcia teatru przez Waldka Wolańskiego. Wolański był zniecierpliwiony zbyt długim oczekiwaniem na przekazanie teatru i niezbyt wierzył w moją propozycję. Postanowiłem przejść na emeryturę. Złożyłem podanie do wojewody Bogdanowicza, jednocześnie zasugerowałem, że teatr mógłby przejąć Waldemar Wolański, wykształcony i prawdziwy człowiek teatru. Wojewoda nie zgodził się na moje odejście i przesunął o cały rok moje przejście na emeryturę. I stąd to oczekiwanie Waldka i zniecierpliwienie. Wreszcie jest zgoda i nominacja p. Wolańskiego na dyrektora Arlekina od 1 stycznia 1992 r. Proszę sekretarkę, ażeby powiadomiła Waldka, że chcę z nim rozmawiać. Sekretarka mówi: – Właśnie pan Wolański także prosił o spotkanie z panem dyrektorem.

Wchodzi Waldek.

– Słucham pana, panie Waldku. Jaką ma pan sprawę?

– Nie, najpierw pan dyrektor.

– No więc jest zgoda na objęcie przez pana teatru od 1 stycznia 1992 r.

Cisza.

– A jaka jest pana sprawa?

– A to ja już nie mam sprawy.

Po latach Waldek mi powiedział, że przyszedł do mnie zwolnić się z teatru.

 

Bracia i Siostra (Rodzeństwo)

Uczyli się zawzięcie. Janek ukończył Politechnikę Łódzką. Ania Technikum Włókiennicze. Włodek technikum mechaniczne. Wszyscy byli fachowcami dużej klasy. Życie osobiste niezbyt udane. Nie trafieni współmałżonkowie. Ale wszystko dobrze się skończyło i obecnie wszyscy są z nowymi partnerami. Janek wrażliwy, dusza artystyczna, wielkiej dobroci człowiek. Myślę, że często jego dobroć niektórzy z bliskich wykorzystywali. Włodek, mocny typ, ceniony specjalista w swoim fachu, ale miał okres słabości. Pamiętam, że mama prosiła mnie jako najstarszego brata, ażebym przyjechał do Łodzi (byłem wówczas dyrektorem teatru w Lublinie) i przemówił Włodkowi do rozsądku, bo popadł w alkoholizm. Mama mówi: – Ty masz autorytet u niego i na pewno cię posłucha.

 – Co ja mu powiem?

Ułożyłem sobie mowę, żeby mu wyjaśnić następstwa tego nałogu i żeby go na właściwą drogę wprowadzić (sprowadzić). Przyjeżdżam do Łodzi, spotykamy się w jakiejś kawiarni. Ja przejęty, wygłaszam autorytatywnie, co sobie ułożyłem. Włodek słucha. Powiedziałem wszystko. Włodek mówi: – Skończyłeś? Ja: – Tak. Włodek: – Za twoje piję? Ja: – Nie.  – No to się od…..pip. I spotkanie się zakończyło. (Tak starszego brata pouczył?). Ale później Włodek spotkał kobietę, która umiejętnie wyprowadziła go z tego uzależnienia. Żyją z sobą szczęśliwi, a Włodek w pełni świadomy, ile dla niego zrobiła jego obecna małżonka .

            Ania świetna gospodyni, pracowita, miłośniczka zwierząt, kotów, psów. Poświęciła wiele lat swojego życia naszej Matce. Opiekowała się do ostatnich Jej dni. Piękny człowiek.

Z perspektywy czasu muszę przyznać, że plany miałem szalone. Jak poznałem strukturę i działanie teatru zawodowego, wymyśliłem  sobie, że część zespołu „Łowickiego Baja” będzie stanowiła podstawowy trzon zespołu zawodowego, jaki zamierzałem stworzyć. Co tam Ryl, Jarema, Janicowa. Mój teatr będzie najlepszy. Nie przewidziałem tego, że jak ja pracowałem w Arlekinie zespół teatru lalek w Łowiczu przeobraził się w harcerską organizację podziemną, w skrócie HOP. Były warunki do konspiry, bo mieliśmy swoje pomieszczenie na pracownie i próby. Była też maszyna do pisania. Pisali i odbijali ulotki. Namawiali ludzi na ulicy, żeby nie oddawali trzody chlewnej, bydła, mleka (nie kontraktowali). W ogóle żeby nie popierali władzy komunistycznej. Mieli jeden pistolet i kilka naboi. Ja o tym wiedziałem, ale nie chciałem z nimi działać. Nie widziałem szans. Namawiałem ich, tłumaczyłem, że więcej zdziałamy dla Polski jak będziemy robić teatr, wystawiać polskie sztuki i w ten sposób wychowywać młode pokolenie. Działalność organizacji nie trwała długo. Około 1,5 roku. Prawdopodobnie mieli wśród zespołu donosiciela. Domyślam się nawet, kto nim był. Wszystkich aresztowali. Dostali wyroki po 5 – 7 lat. Czekałem, kiedy przyjdą po mnie, bo przecież o wszystkim wiedziałem. Nie przyszli. Ubecy mieli bardziej wyrafinowany plan dla mnie (na mnie). Urząd Bezpieczeństwa wmówił wszystkim z zespołu, że to ja doniosłem o ich organizacji. Taki był koniec istnienia „Łowickiego Baja”. Ja straciłem wspaniałych kolegów, z którymi miałem stworzyć najlepszy teatr lalek w Polsce. Zesłali mnie na dwa lata do kopalni (zastępcza służba wojskowa), ponieważ wiedziałem o podziemnej organizacji, a władzy ludowej nie doniosłem. Tak to działało. Dyrektor Henryk Ryl robił starania, ażeby mnie odroczyć z tej służby. Wysyłał do Wojskowej Komendy delegacje z teatru, związki zawodowe, pisał, że jestem niezbędny w teatrze, ale nic nie pomogło. 29 listopada 1952 roku zostałem wcielony do ZSW.

 

Wojsko i kopalnia

Wojskowy pisarz funkcyjny uzupełnia ewidencję. Nazwisko? Ochmański. Imię? Stanisław. Data urodzenia? 25 lipca 1929 roku. Zawód? Aktor. Jak to aktor?  – No, aktor. Pisarz melduje wyżej: – Obywatelu kapitanie, mamy tu jednego cyrkowca! Kapitan: – Przyślijcie go do mnie. – Obywatelu kapitanie, szeregowy Ochmański melduje się na rozkaz.

Kapitan: – No dobrze, dobrze. To co? Wy jesteście cyrkowcem?

– Nie, obywatelu kapitanie. Jestem aktorem.

Kapitan: – No patrzcie, patrzcie, kogo my tu mamy. To co, umielibyście tak wyjść na scenę, coś powiecie i ludzie będą się śmiali?

– Jak będzie trzeba, to tak.

– No to dobrze, dobrze. Słuchajcie, Ochmański. Napiszcie sztukę na sylwestra. Stary rok odchodzi, nowy przychodzi i buduje się Pałac Kultury w Warszawie. Zwolnię was z ćwiczeń w polu i będziecie pisać.

– Ale obywatelu kapitanie, ja to mogę odegrać jak mam napisany tekst, a sam?

– No to sami napiszcie i odegracie. Odmaszerować.

            Napisałem i odegraliśmy tę historyjkę o powstającym Pałacu Kultury. Był to jedyny scenariusz, jaki napisałem w życiu. Kadra oficerska i ich rodziny byli bardzo zadowoleni z mojej roboty i świetnie się bawili. Nawet dowódca jednostki płk Skowron poczęstował mnie kieliszkiem alkoholu. A później kapitan, a później porucznik, sierżant, a dalej to już nie bardzo pamiętam, kto mnie częstował. Sielanka w ZSW trwała trzy miesiące. Zdążyłem jeszcze wyreżyserować w jednostce przedstawienie lalkowe – „Wielkiego Iwana” Sergiusza Obrazcowa i Sergiusza Preobrażeńskiego. To wszystko działo się w Pszczynie, gdzie przebywałem do przysięgi. Później zetknąłem się z twardą rzeczywistością. Kopalnia. Specjalność po przeszkoleniu – młodszy rębacz. Poziom 820 metrów pod ziemią. Temperatura 30 – 35 stopni Celsjusza. Często chodziliśmy po kostki w wodzie. Nieprawda, że „chłopaki nie płaczą”. Widziałem tam na dole płaczących chłopców, a i ja czasem załzawiłem. Kobiety w tych warunkach pracowały tylko w majtkach, często bez biustonoszy. Kobiety pracowały na guziku, tzn. uruchamiały taśmę z urobkiem guzikiem start, stop. Siły mężczyzn było szkoda na tak lekką robotę.

            Było bardzo ciężko. Środowisko, w którym pracowałem było, określając delikatnie, zróżnicowane. Był syn organisty kościelnego, był syn przedwojennego oficera wojska polskiego. Byli kryminaliści, a nawet mordercy. Był taki jeden w mojej drużynie. Pytam go: – Za co siedziałeś? – Za nielegalny ubój teścia. (Więcej już nikogo nie pytałem). Żyłem wśród tych ludzi. Z niektórymi się zaprzyjaźniłem. Wydaje mi się, że mnie lubili, a może tylko tolerowali?

 

Oficer informacyjny

            Zdarzyło się dwukrotnie, że oficer informacyjny (to takie UB wojskowe) wzywał mnie do siebie i próbował wypytywać: – Słuchajcie, Ochmański. Wy macie szafkę z Owczarzakiem? – Tak. – A Owczarzak ma tam w szafce książeczkę do nabożeństwa? – Ja nie wiem, obywatelu poruczniku, co on tam ma, bo on ma swoja połowę szafki, a ja swoją połowę i ja tam do jego połowy nie zaglądam. – A wy w niedziele wychodzicie z Krawczykiem na przepustkę i on zdaje się chodzi do kościoła? – Ja naprawdę nie wiem, gdzie on chodzi. (To były próby zdobywania sobie współpracownika, donosiciela). – Oj, Ochmański, Ochmański. Jesteście inteligentni (a nie chcecie mi pomóc) nie chcecie powiedzieć prawdy. A moglibyście mieć lepiej. Pracować na powierzchni, ale wy widocznie wolicie pracować na dole, no to zjeżdżajcie na dół.

Te chodniki, na których my musieliśmy pracować były bardzo niebezpieczne. Były wybrane i cywile nie godzili się tam pracować., a my musieliśmy wykonać rozkaz i wybieraliśmy te resztki węgla. Chodniki były miejscami tak niskie, że można było przemieścić się tylko czołgając , ciągnąc za sobą okrąglaki do stemplowania (podpierania) wyrobisk, ażeby się nie zawaliły. Zdarzało się, że nie wszyscy mieli szczęście wrócić z szychty (ze zmiany). Były przypadki śmiertelne. Puste łóżko po koledze, który zginął, szybko uzupełniano nowym kompanem, ażeby nie rozpamiętywać jego śmierci.

 

Depesza 

            23 grudnia 1953 roku otrzymałem depeszę następującej treści: „Urodziło się dziecko. Stop. Staraj się o przepustkę. Stop. Mama”. Depeszę nadała teściowa. Z przejęcia zapomniała o drobnym szczególe. Dziecko? Ale dziewczynka? Chłopiec? Biegnę na pocztę. Wydzwaniam po szpitalach w Łodzi. Nie wiem, w którym szpitalu leży Lila z dzieckiem. Brakuje mi pieniędzy na połączenie. Dziewczyny na poczcie łączą mnie za darmo. Fajne telefonistki. Wreszcie trafiam szpital. Dziecko to dziewczynka MAGDA. Jestem szczęśliwy. Telefonistki też. Gratulują córki.

            Po 25 miesiącach  koniec tego koszmaru. 21 grudnia 1954 roku wychodzę do cywila. Jestem zniszczony psychicznie. Wracam do „Arlekina”. Dyrektor Ryl proponuje mi główną rolę Sganarela w „Lekarzu mimo woli” Moliera. Po kilku dniach rolę oddaję. Nie jestem w stanie. Nie dam rady. Sganarela brawurowo zagrał Józio Kaczorowski. Dyr. Ryl kieruje mnie do zespołu objazdowego. Gram jakieś epizody i pełnię funkcję kierownika. Takiego inspicjenta-asystenta. Zaczynam wracać do normy. Praca mnie wciąga i leczy z depresji. Zespół w terenie żył rozrywkowo i burzliwie. Bywało, że obsługa hotelu budziła mnie w nocy i jako odpowiedzialnego za zespół, żądała, abym uspokoił awanturujących się kolegów i uregulował należność za porozbijane szklane blaty na stolikach w restauracji. Wyjazdy często były 2-3-tygodniowe i po powrocie z objazdu dyr. Ryl mnie wzywał i pytał: – Co tam w terenie? Jak przedstawienie? Jak zespół? – Wszystko w porządku, panie dyrektorze. – A te awantury w hotelu? Potłuczone blaty? – Załatwiliśmy to wszystko między sobą i nie widzę potrzeby zajmować panu czas tymi sprawami. Widać Ryl miał kogoś usłużnego. Zadania, jakie mi Henryk Ryl powierzał pozwalały zdobywać doświadczenia organizacyjne i doskonalić umiejętność współpracy z ludźmi w teatrze.

Ale ja chciałem reżyserować. Zawsze chciałem być reżyserem. Odważyłem się pewnego razu i zapukałem do gabinetu dyr. Ryla. – O co chodzi? – pyta Ryl. – Panie dyrektorze, ja chciałbym reżyserować. –Ty? A jaką masz sztukę? – Mam tekst pt. „Kichuś majstra Lepigliny” M. Karwatowej.

– I co jeszcze? – Na razie nic. – To co z ciebie za reżyser? Reżyser to nabity pistolet i strzela tekstami na wszystkie strony. Nie zawracaj mi głowy. Koniec.

Za pół roku znowu pukam do gabinetu dyr. Henryka Ryla. Tym razem mam kilka tekstów. Niestety, żaden Rylowi nie odpowiadał. Ale widocznie mój upór i namolność zmęczyły Ryla, bo wreszcie dał mi scenariusz do realizacji. Tak wystartowałem pod okiem Mistrza jako reżyser. To był rok 1956.

Pierwszą wyreżyserowaną pozycję w Arlekinie zgłosiłem jako warsztat reżyserski. Ażeby zdobyć dyplom reżysera, trzeba było zrealizować trzy warsztaty, przedstawić bardzo szczegółowy egzemplarz reżyserski i obronić swoją pracę przed Państwową Komisją powołaną przez Ministerstwo Kultury i sztuki. Pierwszy warsztat to „Awantura w Pacynkowie” Phera i Spacila oraz „Szałaputki” Ewy Laue. Po tym pierwszym warsztacie w Arlekinie Komisja zaleciła reżyserię drugiego warsztatu poza teatrem macierzystym. Postanowiono sprawdzić, jak sobie poradzę w nowym środowisku. Zaproponowano teatr „Banialuka” w Bielsku-Białej. Wybrałem sztukę Jerzego Zaborowskiego „Tomcio Paluszek”, napisaną specjalnie dla mnie z moimi sugestiami. Była to wersja wieloobsadowa. Bo później pan J. Zaborowski napisał na moje życzenie ten sam tytuł dla 3-odobowego zespołu. Wersja małoobsadowa do tej pory jest grana przez teatry lalek (np. Teatr Lalek „Tęcza” w Słupsku). Henryk Ryl niezbyt chętnie przyglądał się moim poczynaniom reżyserskim. Dawał wręcz sygnały, że reżyser nie jest mu potrzebny. Postanowiłem pojechać do Ministerstwa Kultury i Sztuki, gdzie pracował już wówczas Henryk Jurkowski na stanowisku naczelnika wydziału teatrów lalkowych. Henryk Ryl o mojej wizycie w ministerstwie nic nie wiedział. Powiedziałem panu Jurkowskiemu, że bardzo chcę być reżyserem w teatrze lalkowym, a u Henryka Ryla nie ma szans. W dorobku mam dwa przyjęte warsztaty, kilka wznowień i asystentury. Henryk Jurkowski przyjął do wiadomości moją prośbę (zainteresowanie) i obiecał pomóc. Po kilku miesiącach dzwoni Henryk Jurkowski. – Proszę pana, w Szczecinie jest wakat na stanowisku reżysera i dyrektora teatru. Proszę (tam jechać) jechać do Szczecina i złożyć wymagane dokumenty. Zastanawiamy się z małżonką, czy tam jechać. To przecież przeniesienie całej rodziny. A poza tym, czy Szczecin nadal będzie polski? To były tak zwane Ziemie Odzyskane w 1958r. Po dwóch tygodniach drugi telefon z ministerstwa. – Panie, czy pan jest poważny? Szczecin już zajęty. Lublin jest do objęcia. – Panie naczelniku, ja chciałem być reżyserem, a nie dyrektorem. – Nie ma etatów samego reżysera. Albo bierze pan Lublin, albo rezygnuje. Proszę jutro jechać do Lublina z podaniem i życiorysem.

Decyduję się na Lublin.  Następnego dnia wysiadam z pociągu w Lublinie. Dowiaduję się, jak dojechać na Plac Litewski, gdzie mieścił się Wojewódzki Wydział Kultury. Zgłaszam się w sekretariacie dyrektora wydziału. Pani sekretarka prosi, ażebym zaczekał. Siadam na stołeczku i czekam pod drzwiami dyrektora. Różni urzędnicy wchodzą i wychodzą, a ja czekam. Od czasu do czasu ktoś pyta: – A pan w jakiej sprawie? – Ja do pana dyrektora w sprawie teatru lalek. – A, w sprawie tych kukiełek? Niech pan czeka.

Wreszcie pan dyrektor mnie przyjmuje. Przedstawiam dokumenty. Dyrektor przegląda. – W porządku. Zaraz zadzwonię do teatru lalki i ktoś panu pokaże całe gospodarstwo. W teatrze była tylko pani Wanda Prętka. Krawcowa, kasjerka, bileterka w jednej osobie. Pootwierała wszystkie pomieszczenia, pooprowadzała. To była wspaniała postać. Człowiek teatru, pełna ciepła. Matkowała naszemu teatrowi przez wiele lat. Następnego dnia spotkanie z całą załoga teatru: 17 osób, w tym 8 aktorów. Nikt nie miał dyplomu aktorskiego. Pojechali na eksternistyczny egzamin aktorski, ale nikt nie zdał. Wszyscy złożyli podanie o zwolnienie, bo po trzech latach pracy czuli się zawiedzeni, a byli po prostu źle przygotowani do egzaminu. W takim teatrze zacząłem pracę. Pełen energii i planów. Henryk Ryl był wściekły, że odszedłem z Arlekina. Mnie pozwolił odejść, ale Lili nie puścił do Lublina. Powiedział, że sezon musi przepracować. Ale po pół roku zlitował się i Lilę zwolnił. Razem w Lublinie było łatwiej. Zaczęliśmy szkolenia dla aktorów.Po roku przygotowań  wszyscy aktorzy uzyskali dyplom aktora lalkarza.1 stycznia 1960 roku uchwałą Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie Teatr Lalki i Aktora został upaństwowiony. Tak więc teatr stał się w pełni profesjonalny.   A dalej to już od sukcesu do sukcesu. Oczywiście były także porażki. Henryk Jurkowski z sympatią obserwował naszą pracę, a czasem nawet dobrym słowem poczęstował.

Odejście z Lublina nie było łatwe. Byłem w okresie największego sukcesu: Grand Prix za Tryptyk staropolski na festiwalu w Opolu, główna nagroda publiczności za Tymoteusza wśród ptaków na festiwalu telewizyjnym. Następnego dnia po złożeniu podania o odejściu, wezwał mnie ówczesny wojewoda lubelski, Ryszard Wójcik: Dyrektorze, co to jest? – pyta. Podanie o zwolnienie – odpowiadam. Ale co się stało? Mieszkanie większe? Zaraz załatwimy. Nie, panie Wojewodo – mówię. No, proszę Pana, pensje ma Pan taka jak w Osterwie i w Teatrze Muzycznym. Więcej Panu nie mogę dać. Nie, panie Wojewodo. A co, ktoś w teatrze przeszkadza? Zwolnimy. W takiej atmosferze odchodziłem z Lublina. Ale decyzja o przejściu do Łodzi ważyła się półtora roku. Ryl powiedział, że odda teatr tylko Ochmańskiemu. Zaczęły się rozmaite przekonywania. Henryk Jurkowski, reprezentujący wówczas MKiS i JanWilkowski, który był we władzach sekcji lalkowej SPATiF-u, wzywali mnie do Warszawy, a i tu w Lublinie namawiali mnie do objęcia „Arlekina”: że to Łódź, duże miasto, moje miasto, duży teatr, a nie Lublin. Troszkę mnie to raziło, bo wydawało mi się, i tak było!, że w Lublinie robiłem bardzo dobry teatr. Decyzję pomogła mi podjąć żona, Lila, która argumentowała domem i rodziną w Łodzi. Kiedyś przyszło dwóch panów ,prosili czy mogą zwiedzić teatr. Często turyści zwiedzali stare miasto i nasz teatr, miałem wówczas próbę wznowieniową  Tryptyku, obejrzeli teatr, pokazałem im jakąś scenę ze spektaklu, a kiedy podziękowali i wyszli na korytarz (holl) powiedzieli, że są z Łodzi, z Wydziału Kultury, i że przyjechali mnie kupić. Cały czas była mowa o objęciu przeze mnie całości. Już po ustaleniach z łódzkim Wydziałem Kultury, dzwoni do mnie Ryl i mówi: No to się cieszę, że przyjdziesz do teatru. Będziemy razem rządzili, ty jesteś kierownikiem artystycznym, ja dyrektorem. Zaniemówiłem: Henryku, inaczej ustalaliśmy, będziesz reżyserem. Nie, no jakże – odpowiedział. Odmówiłem i przerwałem rozmowę. Pół godziny później kolejny telefon od Ryla: W porządku. Zgoda. Bierzesz całość. Ryl był niezwykłym człowiekiem i niezwykle trudnym partnerem. „Arlekin” uznawał za swoją własność.

Nie dało się dłużej z Rylem pracować. Postanowiłem rozwiązać z nim umowę o pracę. To była niezwykle trudna decyzja. Wychodziłem z domu i mówiłem sobie: dzisiaj to już załatwię. Przychodzili do mnie zdesperowani koledzy i pracownicy teatru, żądając prostej odpowiedzi: kto tu rządzi? Ryl wkraczał wszędzie: na scenę, do pracowni, administracji. Ludzie zaczynali się buntować. Chroniłem go, był reżyserem i konsultantem programowym, i mógł być do końca. Znosiłem wiele. Czasem, na stronie, mówiłem mu: Henryku, ty mnie kompromitujesz, nie możesz mnie w ten sposób traktować. W takich chwilach był szczerze zakłopotany, ale na co dzień był przecież porywczy i impulsywny. Uważam,że Henryk Ryl zostanie w historii teatru lalek jako twórca teatru “Arlekin” i jako wielki dyrektor .Henryk Ryl reżyserował, pisał sztuki dla teatru lalek, współtworzył i redagował czasopismo “Teatr Lalek”,pisał artykuły. Był działaczem UNIMY i POLUNIMY, którą organizował.Henryk Ryl był wychowawcą wielu pokoleń lalkarzy. Był moim nauczycielem.

 

„Grajcie tylko rzadziej”

Rok 1963. Jestem dyrektorem Teatru Lalki i Aktora w Lublinie. Reżyseruję spektakl „O Zwyrtale Muzykancie czyli Jak się Góral dostał do nieba” Jana Wilkowskiego wg Kazimierza Tetmajera. Scenografia: Wacław Kondek, muzyka Krzysztof Penderecki. Premiera odbyła się 13 maja. Podobno udana robota, ale nie o tym chciałem napisać. Kilka dni po premierze telefon z komitetu wojewódzkiego partii (PZPR). Proszę zgłosić się do sekretarza propagandy. Przychodzę o wyznaczonej porze. W pokoju siedzi trzech towarzyszy i kolejno mnie przepytują. „Dyrektorze, gracie tam w tym teatrzyku kukiełek o jakimś góralu co do nieba szedł. Słuchajcie – nie za dużo tam tych aniołków i świętych po scenie lata? My tu mamy różne kłopoty, a to KUL (Katolicki Uniwersytet Lubelski), a to tych kościołów u nas dużo i wy dyrektorze jeszcze z tymi świętymi na scenie? Zamiast wychowywać po naszemu, świecko… Nastała cisza. Po chwili mówię: Ja myślałem, że jak tę sztukę wysoko ocenił zasłużony artysta Związku Radzieckiego, to ona jest dobra, Cisza… To ja nie wiem, czy ja mogę dalej grać te sztukę, czy mam ja zdjąć.  – Nie, nie, grajcie dalej, grajcie, tylko może trochę rzadziej.  – Tak się skończyło to przesłuchanie i próba ocenzurowania przedstawienia „O Zwyrtale Muzykancie”. A jeśli chodzi o Sergiusza Obrazcowa i jego ocenę sztuki „O Zwyrtale”, to wymyśliłem to wówczas w komitecie partii, ażeby ratować przedstawienie i „świętych” z aniołkami fruwających po scenie”.

W 1969 roku wyreżyserowałem „Ludową Szopkę Polską” Henryka Jurkowskiego. Po premierze, niektórzy księża z ambony namawiali rodziców ażeby szli do Teatru Lalki i Aktora z dziećmi bo tam przedstawiają bardzo dobrą sztukę. W teatrze tłumy widzów. Miejsc brak. W niedziele graliśmy po 2-3 przedstawienia i wówczas autentycznie niepokoiłem się o los naszego teatru, ale komitet partii na szczęście milczał.

            Wspominałem o organkach i że chciałem się nauczyć grać. Nauczyłem się. Grałem bardzo dobrze. Po wojnie występowałem na różnych akademiach. Miałem kilka numerów popisowych. Podczas okupacji grywałem na różnych wieczorkach tanecznych dla starszych kolegów. Posiadanie radia w tamtych czasach było zabronione. A więc koledzy chętnie mnie zapraszali i ja im chętnie podgrywałem.

 

Wspaniali wielcy

            Miałem szczęście przebywać wśród wielkich ludzi sztuki teatru, a z niektórymi współpracować. Henryk Ryl, Kazimierz Dejmek, Władysław Jarema, Zenobiusz i Rajmund Strzeleccy, Jan Dorman, Natalia Gołębska, Ali Bunsch, Leokadia Serafinowicz, Henry Poulain, Adam Kilian, Stanisław Fijałkowski, Zofia i Jerzy Nowosielscy, Wacław Kondek, Krzysztof Penderecki, Stanisław Radwan, Zbigniew Bargielski i wielu, wielu innych wspaniałych artystów.

 

Henryk Jurkowski

            Henryk Jurkowski jest ważną osoba w moim życiu zawodowym. Jak już wspomniałem wcześniej, skierował mnie do Lublina. Byłem wówczas najmłodszym dyrektorem teatru lalek w Polsce (29 lat). Cały czas monitorował moją działalność jako dyrektora i reżysera. W roku 1965 w Lubelskim TLiA zrealizowałem „Małego księcia” Antoine de Saint-Exupéry’ego. (Byłem pierwszy w Polsce, który po wygaśnięciu praw autorskich zrealizował ten tytuł na scenie lalkowej.) Scenografię zaprojektował Zenobiusz Strzelecki, wybitny scenograf współpracujący z Leonem Schillerem, Kazimierzem Dejmkiem. Muzykę napisał Zbigniew Bargielski. „Mały książę” był bardzo ważnym przedstawieniem dla mnie i całego zespołu. Byliśmy przekonani, że powstało coś doniosłego. Zgłosiliśmy to przedstawienie na Konkurs Mało Obsadowych Przedtawień w Teatrach Lalek., który odbywał się w Warszawie w 1965 r. Po prezentacji “Małego Księcia” decyzją Jury zostaliśmy wykluczeni z Konkursu .W protokole końcowym Jury napisano”Jury wyraża żal ,że nie mogło ustosunkować się do pełnego poezji, kulturalnie zrealizowanego przedstawienia “Małego Księcia” ze względu na fakt, że lalka była w nim tylko uzupełnieniem działań aktora-recytatora. Nie mniej jednak jury pragnie podkreślić wysoki poziom kultury słowa ,scenografii i inscenizacji.” Wykluczono także „Arlekin” z Łodzi ze sztuką „Błękitnogrzywy lew” autorstwa i w reżyserii Henryka Ryla.

Przypadek sprawił, że uczeń i nauczyciel znaleźli się poza festiwalem. Główną nagrodę otrzymał wówczas „Niebieski Piesek” Gyuli Urbana w reżyserii Włodka Dobromilskiego. Było to dobre przedstawienie, ale ranga tekstu „Mały książę” i „Niebieski piesek”? Byłem załamany. Zenobiusz Strzelecki mówi: – Co się pan martwi? Jest pan przekonany, że „Mały książę” to dobre przedstawienie? – Tak. – I to jest najważniejsze, a nie opinia jakiegoś Jury. Nie trzeba się tak poddawać. Jednak rozżalony napisałem list do Henryka Jurkowskiego. Odpisał i przysłał protokół Jury uzasadniający werdykt. Kilka lat później Henryk Jurkowski napisał: „Następnie należy wymienić na pierwszym miejscu „Małego księcia” Saint-Exupéry’ego. Przedstawienie to ze względu zarówno na wartość utworu, jak i środki wyrazowe, miało charakter manifestacji artystycznej. Zdradzało wszystkie marzenia teatru o bohaterze lirycznym, o kondensacji metafory scenicznej, o równouprawnieniu aktora, rekwizytu i lalki. Trudno powiedzieć, czy w poczuciu teatru marzenia te zostały zrealizowane. Mimo, że moje słowa z roku 1969 brzmią przychylnie wobec przedstawienia Małego księcia, muszę wyznać, że jego forma zaskoczyła mnie niemało. Teatr odrzucił całkowicie imitację bajkowej, kosmicznej rzeczywistości, Starał się natomiast pokazać Małego księcia jako filozoficzny dyskurs aktorów, którzy przekładają jego symbolikę na język teatru. Jeśli pomyślimy, że przedstawienie zrealizowane przez Ochmańskiego i Zenobiusza Strzeleckiego w roku 1965 nie znalazło należytego zrozumienia w swoim czasie, potwierdzimy przekorny udział losu w niepowodzeniach wszystkich prekursorów.” (Henryk Jurkowski – Moje pokolenie, str. 269.)

„Małego księcia” nie zagrałem więcej. Byłem zbyt młody i porywczy, ażeby z godnością przyjąć tę porażkę. Trzeba było grać, bo przedstawienie podobało się widzom. Ale stało się. Zespół tez był przygnębiony i akceptował moja decyzję. A ja powiedziałem, że takiego „Niebieskiego pieska” to zrobię w trzy tygodnie. I zrobiłem. Scenografię robił Ali Bunsch, muzykę Franciszek Wasikowski. Przedstawienie moje tak się podobało, że powtarzałem je w Białymstoku, Olsztynie, w Łodzi w „Pinokio”, we Wrocławiu. Rozszalałem się. Dzwoni Henryk Jurkowski i prosi o spotkanie w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Stawiam się w oznaczonym terminie. Naczelnik Jurkowski mówi: – Panie Stanisławie. Jestem zaniepokojony. Jest pan zdolnym reżyserem i stać pana na reżyserię różnych tytułów. Przecież pan mi” zapieszczy” całą Polskę tym swoim przedstawieniem. Henryk Jurkowski miał rację. Takie powielanie jednego tytułu w tej samej inscenizacji to zgubna działalność dla reżysera.

W roku 1968 Henryk Jurkowski napisał dla lubelskiego teatru Lalki i Aktora „Ludową szopkę polską” złożoną z odszukanych świetnych tekstów. Bardzo dobry scenariusz. Przedstawienie to reżyserowałem, ale w różnych inscenizacjach w Poznaniu, Łodzi, Toruniu, Łomży, Słupsku ze scenografią Wacława Kondka, później Rajmunda Strzeleckiego. Muzyka zawsze Bogumiła Pasternaka. „Ludowa szopka polska” często była prezentowana za granicą: Chorwacja, Turcja, Niemcy Zachodnie, Ukraina, Litwa i inne kraje. Następnie na moją prośbę H. Jurkowski napisał „Tryptyk staropolski”. To wspaniały tekst. I znów współpracuje z Zenobiuszem Strzeleckim. Tym razem na festiwalu w Opolu w 1973 roku. Jury przyznaje mi Grand Prix i wszystkie pierwsze nagrody dla scenografii, kompozytora (Stefan Sutkowski), reżysera i aktorów. Kompletny sukces.

Z Henrykiem Jurkowskim współpracowałem długie lata. W pewnym okresie był konsultantem literackim w „Arlekinie”. Napisał jeszcze dla „Arlekina” scenariusz „Narodziny Arlekina” i „Parysa królewica trojańskiego”. Oba zrealizowane z powodzeniem. Zawsze służył swoja radą. Czasem był surowy w ocenie, ale zawsze zmuszało to do przemyśleń i zastanowienia. Człowiek wielkiej erudycji i kultury. Teatr lalek w Polsce i na świecie zawdzięcza mu niezmiernie dużo. To tytan pracy. Zna go cały świat lalkarski. Ciągle bierze czynny udział w festiwalach, konferencjach i publikuje materiały z zakresu historii teatru lalek. Recenzuje przedstawienia, opisuje festiwale, pisze książki.

 

Magdalena

Magda była dobrym dzieckiem. Radosnym, może zbyt ufnym wobec swoich rówieśników. Była hojna. Za swoje pierwsze kieszonkowe zaprosiła swoje koleżanki na karuzelę i wyjeździły wszystkie pieniążki do mdłości. Wychowywała się w domu przepełnionym atmosferą teatru. Przebywała wśród wspaniałych reżyserów, scenografów, kompozytorów, aktorów. Wczesne dzieciństwo spędziła w Łodzi z ukochaną babcią Bronisławą Niedbalik, matką Lili. Wielkiej zacności człowiek. Od 6-go roku życia była w Lublinie z nami. Uczyła się w szkole muzycznej w Lublinie gry na organach, flecie poprzecznym, wreszcie na fortepianie i przy tym instrumencie została. Skończyła na UMCS-ie psychologię i pedagogikę z kierunkiem wychowanie muzyczne. Jest bardzo utalentowanym i cenionym nauczycielem muzyki. Uczyła w szkole muzycznej w Łodzi. Przez wiele lat była kierownikiem sekcji fortepianu i do chwili obecnej naucza gry na fortepianie. Świetnie wychowała syna Piotra, choć nie był to łatwy dzieciak, a była sama, bo małżonek wyjechał do Stanów Zjednoczonych i zostawił rodzinę nie utrzymując żadnych kontaktów z synem, co jest wielce oburzające i niegodziwe. Magda bardzo mnie wspiera w różnych (trudnych) chwilach mojego życia. Ma umiejętność łagodzenia sytuacji konfliktowych. Otoczona jest gronem oddanych przyjaciół.

 

Moi koledzy.

Jędrek.

Kiedyś mój kolega szkolny Jędrek B. profesor Politechniki Łódzkiej spotyka mnie na Piotrkowskiej. – Cześć Staszek! – Cześć Jędrek! Co u Ciebie? – A wykładam na Politechnice, a także za granicą, między innymi w Stanach Zjednoczonych. A ty co? Ciągle w tych kukiełkach? – Tak. Jestem dyrektorem Arlekina, reżyseruję. Profesor Jędrek B. zatroskał się i mówi: – Tak, słyszałem. …No popatrz, a taki zdolny byłeś. – No to cześć! – No to cześć!

 

Andrzej

Jak odchodziłem z Lublina, pożegnałem się z całym zespołem. Podziękowałem za współpracę i lata przyjaźni. Niektórzy przychodzili indywidualnie do naszego domu powspominać przeżyte wspólnie chwile. Przyszedł Andrzej J. Siedzimy i rozmawiamy. Jest już trzecia nad ranem. Lila poszła spać, a my sobie siedzimy. Sączymy jakiś trunek i gawędzimy. W pewnym momencie Andrzej po dłuższym milczeniu w przypływie szczerej sympatii (przyjaźni) mówi: – Szkoda, że wyjeżdżasz do Łodzi. Jak zostałbyś w Lublinie, to przynosiłbym Ci kwiatki na cmentarz. – Tak, szkoda, że wyjeżdżam – odpowiedziałem i  głęboko się zadumaliśmy.

 

Paweł

Wspaniały kolega z gimnazjum. Usiłował przybliżać mi tajniki matematyki. Spędziliśmy wspólnie dużo czasu na wycieczkach i obozach harcerskich. I marzyliśmy. Ja, żeby pracować w teatrze, a on żeby zostać pilotem. Ciągle budował jakieś modele samolotów i szybowce. Skończyliśmy gimnazjum i nasze drogi się rozeszły. Ja poszedłem do liceum w Łowiczu, a o nim słuch zaginął. Po latach leciałem na festiwal do Paryża. Stewardessa mówi: – Szanowni Państwo. Kapitan Paweł Kurowski wita państwa na pokładzie… i wygłasza dalej wszystkim znane powtarzające się formułki. Proszę stewardessę, żeby powiedziała , że  w samolocie jest Stanisław Ochmański. Po chwili stewardessa wraca i mówi: – Pan kapitan prosi pana do kabiny pilotów. Wchodzę do kabiny pilotów, Paweł wstaje i witamy się serdecznie. Panów w kabinie jest trzech. Wszyscy w białych koszulach. Krawaty poluzowane. Przed nimi ściana różnych zegarów i migających światełek. I nie to mnie najbardziej zdziwiło, ale to, że ani jeden z pilotów nie trzymał żadnej kierownicy, no kompletnie nic i rozmawiają ze mną, a ja myślę tylko o jednym: czy dolecimy?

Ale Paweł to dobry pilot. Dolecieliśmy do Paryża bez kłopotu. Do chwili obecnej utrzymuję z Pawłem kontakt. I jeszcze jedno. Słuchajcie młodzi, marzenia się spełniają.

 

Przygotowanie do egzaminów i spotkanie z Józefem Węgrzynem

Jak powstała Komisja Egzaminacyjna powołana przez Ministerstwo Kultury i Sztuki do egzaminowania aktorów lalkarzy (szkół aktorskich dla lalkarzy  jeszcze wówczas w Polsce nie było) zaczęliśmy się przygotowywać do egzaminów. Zajęcia praktyczne, sceny gry lalką, rekwizytem, mówienie wiersza, prozy, sceny żywoplanowe organizował nam teatr. Zajęcia praktyczne prowadzili wybitni specjaliści, aktorzy teatrów dramatycznych, m.in. Wanda Jakubińska, Ryszard Barycz, Jerzy Antczak. Natomiast przedmioty teoretyczne, historię teatru lalek, historię sztuki, historię dramatu, teatru powszechnego i polskiego przygotowywaliśmy we własnym zakresie. Każdy z nas wybierał sobie temat, przygotowywał go w domu i referował na zajęciach w grupie. Było to tak zwane samokształcenie. W jakiejś książce o teatrze wspólnie z Lilą wyczytaliśmy, że Gabriela Zapolska prowadziła szkołę dla aktorów, do której uczęszczał Józef Węgrzyn. Tu dla niektórych młodych informacja, że Józef Węgrzyn to legenda polskiego teatru i filmu. Józef Węgrzyn w tym czasie występował w Łodzi gościnnie w teatrze „Syrena”, 7.15(?) Grał w „Porwaniu Sabinek”. Postanowiliśmy z Lilą pójść do Józefa Węgrzyna i poprosić go o spotkanie z zespołem Arlekina, rozmowę i informację o Gabrieli Zapolskiej i jej szkole aktorskiej. Po wielu trudnościach, przedostaliśmy się wreszcie w pobliże garderoby Węgrzyna. Pukamy i czekamy. Otwierają się drzwi i w nich staje Mistrz, bóg sztuki aktorskiej, mężczyzna niezwykłej urody o piorunującym spojrzeniu.

– Słucham – my Mistrzu przyszliśmy, bo my przeczytaliśmy, że Mistrz u Gabrieli Zapolskiej – chcieliśmy prosić, żeby Mistrz przyszedł i opowiedział, itd., wybąkaliśmy jakoś nieskładnie, o co nam chodzi. Mistrz na to odpowiada: – Nie udzielam się społecznie. Do widzenia. – i znika w garderobie, a my zaskoczeni zostajemy w korytarzu. Po chwili drzwi garderoby otwierają się ponownie. Mistrz wyjmuje portfel, wyciąga dwie wejściówki i wręcza nam na przedstawienie, w którym gra. Dzięki temu zobaczyliśmy z Lilą Józefa Węgrzyna na scenie jeden jedyny raz. Jego wejście na scenę, tzw. antre, specjalność wielkich aktorów, było

witane owacją na stojąco. Wielkie przeżycie. Wielkie przeżycie odmowy spotkania i zobaczenia Węgrzyna na scenie. A eksternistyczny egzamin aktorski zdaliśmy wszyscy arlekinowcy, mający 3 lata stażu jako adepci lalkarze, co było warunkiem przystąpienia do egzaminów.

 

Lila

Wspomnienie to poświęcam pamięci Żony mojej, o ostatnich miesiącach jej życia.

Czerwiec – lipiec 1996.

 

Z Lilą przeżyłem wszystko co najpiękniejsze w miłości i przyjaźni. Już nic wznioślejszego zdarzyć się nie może. Zastanawiające, że im była bardziej wyniszczona przez chorobę i pozbawiona codziennej toalety, wydawała mi się piękniejsza.

U kresu swojego życia, była pełna szlachetności i głębokiej mądrości. Ile godności w jej charakterze, ile silnej woli i wytrwałości w cierpieniu, w walce z chorobą i wreszcie realistycznego patrzenia na fakt odchodzenia. Nigdy nie użalała się na swój los. Raczej myślała o nas, którzy mieliśmy zostać. Martwiła się, abyśmy poradzili sobie w dalszym życiu. Było paradoksem, że najbardziej szczęśliwy byłem wówczas, gdy mogłem opiekować się nią w ostatnich miesiącach jej życia.

Niewielu ludzi wie, co to prawdziwa miłość i przyjaźń. Ja miałem to szczęście. Rozmowy, jakie prowadziłem z Lilą w ostatnich dniach jej życia, były przepiękne i niezapomniane.

„Zwyczajne choroby same z człowieka wyjdom. Najgorsza choroba, to jest ta ostatnio. Ona sama nie wyjdzie. Jak ostatnia chorość na człowieka przyjdzie, to mu już medycyna tela pomoże, co wronie mydło, a umarłemu kadzidło”. (Jędrzej Wowro – Świątkarz ludowy)

Lila była drobnej budowy, a mimo to wydawała się bardzo odporna na choroby. Chorowała na nerki (kamica), choroby kobiece, kręgosłup. Miała dwukrotnie wycinaną narośl na czole, pochodzenia nowotworowego. I wszystkie te choroby traktowała doraźnie, przejściowo. Była silnego charakteru. Podziwiałem jej odwagę w tamtych trudnych chwilach. Ostatnia choroba zaczęła się chyba w 1994 roku. Jej stan zdecydowanie zaniepokoił mnie podczas pobytu w Toruniu. Reżyserowaliśmy wspólnie „Ludową Szopkę Polską”. Lila często narzekała ma bóle kręgosłupa i biodra. Wybieraliśmy się nawet do lecznicy, ale jakoś przekładaliśmy tę wizytę, bo bóle ustąpiły ,lub nie były tak uciążliwe.

Bałem się tych wizyt u lekarza. Miałem podświadomy lęk. Premiera „Szopki” bardzo udana. Lila pomagała mi, jak zwykle niewymiernie. Bardzo często ratowała mnie w chwilach słabości podczas prób. Jeśli widziała, że gonię resztkami sił, wkraczała ze swoim ciepłem i zdecydowaniem. Zostawiała mnie w domu, albo kazała iść na spacer do miasta, a sama szła na próbę. Tam tryskała energią, niespożytą inwencją twórczą i organizacyjną. Lila miała olbrzymie doświadczenie pracy na scenie. Zdobyła je jako wybitna aktorka. Miała także dużą umiejętność przekazywania tych doświadczeń innym aktorom i nie tylko. Po Toruniu jeszcze bielsko-Biała „Ghelderode” i Łomża „Szkaradka”. W Łomży było jej bardzo trudno poruszać się, bo kilka razy dziennie musieliśmy pokonywać 4 piętra. Mieszkaliśmy na 4 piętrze i próby też mieliśmy na 4 piętrze. Było jej ciężko, ale jej pasja do pracy sprawiała, że zapominała o chorobie i bólu. Ciągle narzekała na kręgosłup i lewe biodro. Wówczas już zacząłem bardziej troszczyć się o jej stan zdrowia. Oszczędzałem ją. Nie pozwalałem tak się eksploatować. Niewiele to pomogło, ale wydaje mi się, że trochę zwolniła ten pęd do pracy. Teraz z perspektywy minionego czasu dostrzegam, że był to niezrozumiały dla mnie pośpiech z jej strony. Strasznie pędziła z różnymi pracami. Chwytała się wszystkiego. Robiła wykroje, serwetki, szyła, sadziła i hodowała kwiatki, gotowała, czytała, korespondowała. Odczuwała wielka potrzebę kontaktów z ludźmi, nawet przygodnymi, w sklepie, na ulicy czy rynku. Miała wszechstronne zainteresowania i była przykładem pracowitości, ale ten ostatni okres jej życia był szczególnym zagęszczeniem działań i zainteresowań. Tak to dzisiaj odbieram.

Jest maj 1995 rok. Choroba się nasila. Nie wiemy, co się dzieje. Magda poznaje ojca swojego ucznia dr Piwowarskiego, chirurga-neurologa, który oferuje swoją pomoc w razie potrzeby. Lila udaje się do niego. Stwierdza, że to kręgosłup, poważne schorzenie. Na razie zaleca gimnastykę. Lila bardzo serio podejmuje zadane ćwiczenia. Jest jak zwykle konsekwentna i odpowiedzialna. Sumiennie ćwiczy. Namawia mnie także do tych ćwiczeń, bo i ja narzekam na bóle w kręgosłupie. Ćwiczę bardziej dla niej niż z przekonania, że mi to coś pomoże. Dr Piwowarski kieruje Lilę na prześwietlenie kręgosłupa. Jest bardzo źle. Są poważne skrzywienia i przesunięcia kręgów. Chyba trzeba operować. Jest to poważna operacja. Ojciec Ani Bojarskiej, aktorki z „Arlekina” uczennicy Lili, także świetny chirurg-neurolog, obecnie na emeryturze, mówi żeby nie operować, a wytrwale ćwiczyć. Taktem Lila robi. Jest poprawa. Jednak jeszcze zalecają prześwietlenie-badanie radioizotopowe. Rano podwożę Lilę do szpitala wojskowego przy ul. Żeromskiego. Parkuję samochód po przeciwnej stronie ulicy przy szpitalu. Prowadzę ją na miejsce prześwietlenia. Wracam do samochodu. Czekam. W pewnej chwili widzę, że ze szpitala wybiega pielęgniarka i rozgląda się nerwowo, kogoś wypatrując. Mam złe przeczucie. Wychodzę z auta. Pielęgniarka dostrzega mnie i woła, żebym szybko przyszedł do szpitala. – „Żona pana dostała silnego ataku nerki, musi pan być przy niej”. Biegnę przerażony. Lila strasznie jęczy z bólu. Jakiś lekarz mówi, że za moment ból ustąpi. Dostała silny zastrzyk przeciwbólowy. Prześwietlenia w takim stanie nie mogą robić. Po godzinie ból mija. Zabierają Lilę na prześwietlenie. Wynik będzie po południu tego samego dnia. Odbieram wynik. Szok. Lekarz stwierdza, że lewa nerka jest martwa. Trzeba szybko operować. Szukamy dojścia do jakiegoś dobrego chirurga. Przypadkowo, w rozmowie z sąsiadką dowiaduję się, że jest bardzo dobry chirurg urolog dr Biń. Przyjmuje w Spółdzielni Lekarzy przy ul. Kościuszki. Podwożę Lilę do Lecznicy. Sytuacja bardzo nerwowa, szczególnie dla Lili, bo ona załatwia sprawę z lekarzem i to ona będzie operowana. Lekarz okazuje się bardzo miły. Lila darzy go wielkim zaufaniem. Po zapoznaniu się z wynikami prześwietlenia i wszystkich analiz, jakie w międzyczasie były robione, dr Biń kieruje Lilę niezwłocznie do szpitala. Lila mówi doktorowi, że jesienią musi być zdrowa, bo będzie reżyserować ze mną w teatrze poza Łodzią. – „Na pewno będzie pani mogła jesienią wyjechać i pracować”.

Musze tu wspomnieć o naszej córce Magdzie. W tym całym okresie choroby Lili, Magda zaskoczyła mnie swoją zaradnością i dojrzałością w załatwianiu spraw z lekarzami, z wizytami w szpitalu i odpowiedzialną opieką nad swoją matką. Poznałem inną Magdę. Tyle lat obserwuje się swoje dziecko, wydaje ci się, że ją znasz. Traktujesz ją ciągle jak osobę potrzebującą pomocy, porady, aż tu nagle ona przejmuje pełną inicjatywę. Ja jestem przy niej nieporadny i w ogóle boję się tej choroby Lili. Unikam szpitala, wizyt. Zawsze tak było. Lila nawet to akceptuje. Nie wymaga, ażebym ją odwiedzał, bo widzi, jak taka wizyta wyczerpuje mnie psychicznie. A Magda mimo pracy w szkole, prowadzeniu Piotrka, który jest absorbującym dzieckiem, miota się i o wszystkim pamięta. Całość spraw jest w jej rękach. A propos Piotrka. Odwiedzał Lilę często w szpitalu. Karmił ja, przemywał, czesał. Lila zawsze z miłością wspominała do końca, że tak jak jej kochany Piotrek, nikt jej nie obsługiwał, nie nakarmił i nie umył. Chciałbym także wspomnieć o tym, że Lila każdorazowo, kiedy szła do szpitala, przygotowywała sobie wszystkie rzeczy osobiste, odzież, kosmetyki i inne akcesoria. Zawsze przewidywała, co jej będzie potrzebne. W każdej sytuacji starała się być zadbana i z klasą. Lubiła zwracać na siebie uwagę, aktorka, a także dbała o to, ażeby w każdych warunkach było jej wygodnie.

23 czerwca Lila jest po operacji. Lewa nerka usunięta i część przewodu moczowego. Operacja udana. Lekarz pobiera próbkę i wysyła do przebadania w Warszawie. Wynik będzie za 2 tygodnie. Takie pobieranie próbek jest teraz powszechne. Lila w szpitalu powoli wraca do sił, ale psychicznie źle znosi pobyt na sali z chorymi. Dr Biń orientuje się w sytuacji i bardzo szybko, po 5 dniach, wypisuje Lilę ze szpitala. Wszystkie formalności załatwia niezastąpiona w tych sytuacjach Magda. Wreszcie Lila znów w domu. Dom ożył. Jestem szczęśliwy, że już po operacji i że wyrwaliśmy Lilę ze szpitala, w którym, jak już wspomniałem, czuła się bardzo źle. Zaczyna się teraz troskliwa opieka. Dieta, dawkowanie lekarstw. Spełniamy każde jej życzenie. Magda przyrządza różne dietetyczne zupki, przeciery itp. Z wolna Lila powraca do sił i ostrożnie porusza się po mieszkaniu. Wszyscy dookoła pocieszają nas, że z jedną nerka można żyć, bez większych utrudnień. Badanie kontrolne wykazało, że wszystko goi się ładnie. Jednak dr Biń daje list polecający do ordynatora szpitala im. Kopernika na onkologię, ażeby przebadali Lilę w związku z przysłanym z Warszawy opisem próbki. Kiedy Lila czuła się na siłach zdecydowaliśmy pojechać do szpitala ze wspomnianym listem. Adresata listu, ordynatora nie było w szpitalu. Jest na urlopie. Magda przypadkowo spotyka w szpitalu kolegę chirurga. Wspólnie z nim, kilku innych lekarzy po zapoznaniu się z listem i wynikami badań kierują Lilę do dr Dukowicza, który jest specjalistą od chemio i radioterapii, jak się później okazało, jednym z najlepszych fachowców w tej dziedzinie. Po przebadaniu, dr Dukowicz decyduje, że konieczne jest naświetlanie, Saturnem, radioterapia, ażeby wyeliminować ewentualne podejrzenie nowotworu. Dzięki szczególnym staraniom, termin naświetlania nie jest zbyt odległy, za dwa tygodnie (przy normalnym trybie załatwiania czas oczekiwania na naświetlanie trwa 2-3 miesiące). Oczywiście tu znów wszystko załatwia Magda. Ja żyję jak we śnie. Ta sytuacja jest dla mnie nie do zrozumienia. Całe dotychczasowe nasze życie jest zmienione. Jest pełnia lata. Działka, zieleń, kwiaty, owoce, a my nawet o tym nie myślimy. Marzymy tylko o jednym – żeby Lila wyzdrowiała.

Rozpoczynają się naświetlania. Lila początkowo znosi te zabiegi dobrze. Każdego dnia jeździmy do szpitala. Dr Dukowicz informuje Magdę jak dawkować nowe leki i pierwszy raz przepisuje Lili morfinę. W razie bólu – 12 – 15 kropli. Ale ciągła nadzieja na szybkie wyzdrowienie Lili nas nie opuszcza. Lila nie mogła sypiać w nocy. Często chodziła po mieszkaniu, czytała, robiła sobie herbatę lub kawę. Ja spałem i nie przeszkadzało mi to jej buszowanie po mieszkaniu. Często rano przychodziła z kawką do mojego pokoju, siadała w fotelu i popijając kawkę opowiadała, co ciekawego przeczytała w nocy, albo co wymyśliła do nowej sztuki, jaką mieliśmy reżyserować. Właśnie pewnego bardzo wczesnego poranka słyszę brzęk kluczy od działki. Gdy wstałem rano widzę, że klucze leżą na ladzie w kuchni, wyjęte z pojemnika, w którym były przechowywane. Podczas śniadania Lila mówi: – Wiesz Tatku? Dziś jest taka ładna pogoda, ja się dość dobrze czuję, może po naświetlaniu pojedziemy na działkę z Magdą? Byłem bardzo zadowolony. Na działce nie byliśmy kilka miesięcy. Jak dojeżdżaliśmy do naszego lasu, Lila powiedziała: – „Wiecie, dzieci? Myślałam, że już nigdy nie zobaczę tej działki”. Była bardzo szczęśliwa. Obeszła całe gospodarstwo, dotykała kwiatki, krzaczki, drzewka. Oczywiście chodziła wspierana na Magdzie. Później poszliśmy jeszcze do restauracji na Wrzącej. Lila jadła mało. Zmęczona wróciła do domu. To był jej ostatni wyjazd na działkę.

Po szóstym naświetlaniu Lila zaczynała się bardzo źle czuć. Nie może nic jeść, nawet pić. Ciągłe torsje, wzmożone bóle. Wizyta u dr Dukowicza. Naświetlania natychmiast przerwane. Nowa porcja leków. Poprawy nie ma. Lila nic nie je. Słabnie. Chudnie. Konieczny szpital. Tym razem onkologia. Kroplówki, wszelakie badania, konieczne przy jej chorobie. Sytuacja jej zdrowia coraz bardziej się komplikuje. Wpadliśmy w tajemniczy krąg jej choroby, dla nas niewiadomej. Lekarze wiedzą, ale nam nie mówią. Co się dzieje? Lecimy w jakąś otchłań. Wszyscy próbujemy zachować spokój i równowagę w tej naprawdę dla nas trudnej sytuacji. Najważniejsze jednak ratować Lilę. Początek września 1995. Tym razem pobyt Lili w szpitalu przygnębiający. Na Sali czteroosobowej. Każda chora na raka. Choroba zaawansowana. Leżą na tej Sali po kilka tygodni. Rozmowy tylko o chorobach i śmierci, o pisaniu testamentów itp., itp. Lila trzyma się dzielnie. Strasznie pokłuta jest od kroplówek. Pełno sinych plam po wylewach z żył. Noga bardzo spuchnięta. Postanowiłem ją odwiedzić. Przełamałem strach kontaktu ze szpitalem, tą przedziwną atmosferą fabryką leczenia i widokiem schorowanych i udręczonych ludzi. Onkologia to specyficzny oddział. Ludzie tam przebywający są skupieni, poważni, bez cienia uśmiechu. Ta choroba wymaga pokory i nie daje pewności wyzdrowienia, ale każdy próbuje walczyć. Lila jest już przyzwyczajona do tych widoków, bo minęło zaledwie 8 miesięcy, jak wróciła po operacji w tym samym szpitalu. Wycinali jej narośl na czole. Operował ją wówczas świetny chirurg dr Pluta, znany w Polsce. Tak więc Lila na tej sali cierpiała fizycznie, ale bardziej psychicznie. Raz podczas odwiedzin, wszedłem na salę niezapowiedziany, a ona leżała obrócona twarzą do ściany i udawała, że śpi, ażeby nie musiała uczestniczyć w tych przygnębiających rozmowach. Wkładała sobie także stopery do uszu. Przez te kilka dni wróciła do sił. Wykonano jej wszystkie niezbędne badania, analizy, prześwietlenia, ustalono jakość i ilość morfiny. Morfinę dostawała doustnie i teraz co 4 godziny. Poprzednio tylko w razie bólu, a teraz obowiązkowo co 4 godziny. Po ośmiu dniach pobytu w szpitalu, wraca do domu. Przed naszym blokiem spotykają ją sąsiedzi, rozmawiają, pocieszają. W windzie Lila obraca się do mnie tyłem, opiera czołem o ścianę windy i płacze jak bezsilne dziecko. Nie wiem, co robić, co mówić, jak ją pocieszać? Straszny to dla mnie moment. Pierwszy raz widzę ją jak bardzo jest załamana i wyczerpana nerwowo. W domu powoli wraca do normy, oczywiście przy pomocy środków uspokajających, ale także samopoczucie Lili poprawia Przyjazd Bogusi z Chicago, a po Bogusi, Joli z Australii. Obie siostrzenice bardzo dużo zawdzięczają Lili i stąd ta wielka wdzięczność i poświęcenie dziewczynek. Poniosły wielki trud i koszty. Zdecydowanie jest mi lżej i Magdzie. Najpierw Bogusia, a po jej wyjeździe Julcia, prowadza podupadłe trochę gospodarstwo. Przede wszystkim przygotowują dietetyczne posiłki dla Lili i ja korzystam z kulinarnych popisów Bogdy i Joli. Magda także przedtem przygotowywała posiłki, ale to sporadycznie, sobota – niedziela, bo przecież pracowała. Znów lekarz zaleca nowe badania i trzeba wykonać scyntygrafie kości w Zakładzie Medycyny Nuklearnej, a także USC kończyn dolnych w szpitalu Matki Polki. Te wszystkie wyjazdy na badania były dla Lili bardzo męczące. Lila właściwie poruszała się tylko po mieszkaniu, powoli i nie często. Z tego okresu pozostały mi w pamięci olbrzymie ilości badań, prześwietleń, masa przyjmowanych przez nią lekarstw. Ciągle nowe leki podmieniane na inne, ponieważ niektórych z poprzednich Lila nie tolerowała. Ja ciągle podawałem, co 4 godziny morfinę  inne lekarstwa. Magda utrzymywała bez przerwy kontakt z dr Dukowiczem i dostarczała nowe lekarstwa z dokładnym opisem dawkowania. Dziewczynki zza Wielkiej Wody pobyły z Lilą, opiekowały się nią, odciążyły nas w gospodarstwie i pojechały, bo przecież ich domy i praca były tam, a my zostaliśmy tu. Chciałbym wyrazić tu słowa uznania dla Bogdy. Przez cały czas choroby Lili, a więc przez około 8 miesięcy, Bogda prawie co tydzień dzwoniła z Ameryki do Lili troszcząc się o jej zdrowie. Jola także dzwoniła, ale nie tak często. W czasie choroby Lili, było kilka osób opiekujących się nią z własnej nieprzymuszonej woli. Szczególne wyrazy uznania należą się Monice i Jackowi. To prawie rodzina. Monika bywała kilka razy w tygodniu i zajmowała się Lilą z wielkim poświęceniem i znawstwem, a także przygotowywała posiłki. Jacek w każdym koniecznym przypadku przyjeżdżał i służył swoja pomocą. Byli to bardzo serdeczni i oddani ludzie w tamtym trudnym dla nas czasie. Kiedyś zakłopotany ich bezinteresownym poświęceniem coś powiedziałem, że to mnie krepuje, na to Jacek odpowiedział: – „Za to, co Lila zrobiła dla Kingi i dla mnie, nie wypłacę się jej do końca mojego życia.” Powtórzyłem to Lili. Była bardzo szczęśliwa, że tak zostało ocenione jej zaangażowanie w sprawę Kingi i rodziny. Pomagała nam także koleżanka Magdy, pani Ela. Człowiek wielkiego serca, spokojna i prawa. Świetna organizatorka gospodarstwa domowego. Potrawy przygotowane przez nią były przewspaniałe, a przygotowane dla mnie kusiły Lilę i musiałem choć odrobinę dać spróbować. Około 2-ch miesięcy przed śmiercią, Magdusia załatwiła do pomocy panią Danusię, która przychodziła 2 razy w tygodniu gotować, sprzątać, ale głównie opiekować się Lilą, ażeby mnie trochę odciążyć. Oczywiście pani ta była za opłatą. Tak więc prawie każdego dnia ktoś był 4 – 5 godzin i pomagał nam. Lila była zadowolona z tej obecności różnych przyjaznych ludzi. To jej pomagało trwać, bo każdy z serdecznością i wyrozumiałością podchodził do jej cierpienia. Rozmawiał i pocieszał. Wszystkie te dobroczynne kontakty zawdzięczaliśmy Magdzie, niestrudzonej organizatorce, która posiadła nieczęstą umiejętność bezkonfliktowego obcowania z ludźmi. Oczywiście Magda także bywała u chorej matki, ale głównie sterowała wszystkim telefonicznie, ponieważ miała dużo zajęć w szkole, a i z Piotrem było sporo kłopotów, 8 klasa, zmiana szkoły. A może bała się bezpośredniego kontaktu z odchodzącą matką i dlatego unikała częstych wizyt?

Po tej dygresji o ludziach, którzy przewinęli się przez nasz dom, wracam do postępującej choroby Lili. Kontakty Magdy z dr Dukowiczem i wizyty Lili u tego doktora nie wyjaśniły stanu zdrowia Lili. Ciągle im coś mówił, że trzeba cierpliwie czekać, że szukamy, że może, że chyba… Postanowiłem ja pójść do doktora Dukowicza. Bałem się tej wizyty przez cały czas, ale po 3 miesiącach choroby Lili, byłem przygotowany na taką rozmowę. Najpierw Magda załatwiła, jak zwykle, sprawy lekarstw, receptę na morfinę i dawkowanie, a później wprowadziła i przedstawiła mnie doktorowi, po czym zostawiła nas samych. Doktor Dukowicz, mężczyzna około 50-letni, szczupły, o łagodnym spojrzeniu, od którego emanował spokój. – Proszę, niech pan siada – usiadłem – słucham pana. – Panie doktorze, dziękuję panu, że tak troskliwie opiekuje się pan moją żoną i tyle czasu poświęca pan córce Magdalenie, ażeby ją objaśnić w sposobie opieki nad matką i dawkowania leków. Ale ja chciałbym się dowiedzieć, co jest mojej żonie? Dlaczego ona tak cierpi? Dlaczego nie może nic jeść? Dlaczego tak traci na wadze? Dlaczego opada z sił? Panie doktorze, wydaje mi się, że jestem już przygotowany do rozmowy z panem o najgorszym. Doktor pomilczał dłuższa chwilę, po czym, patrząc mi prosto w oczy, spokojnie i zdecydowanie powiedział: – Jeśli jest pan przygotowany na najgorsze, to musze pana powiadomić, że stan pana żony jest bardzo poważny. Jest to rzadki przypadek umiejscowienia nowotworu. Nie mamy żadnych możliwości leczenia tego przypadku. – Panie doktorze, to nie ma żadnego ratunku? Za żadne pieniądze? A może jacyś uzdrowiciele? Czy to możliwe, żeby nie było sposobu na tę chorobę? – Nie, proszę pana. Nie ma sposobu. Teraz należy troskliwie opiekować się żoną, stworzyć jej warunki pełne ciepła, godziwego dożywiania. Musicie uzbroić się w cierpliwość i wyrozumiałość dla chorej. Będzie miała różne stany zachowań, odbiegające od znanych wam ze wspólnego przebywania. Przede wszystkim uśmierzać jej ból, dając morfinę. Proszę, ażeby córka była w ciągłym kontakcie ze mną.

Wyszedłem od doktora… i nie potrafię powiedzieć, opisać, co czułem. Wstąpiłem w inny świat, inne życie. Świeci słońce, na ulicach ruch, krzątanina, a ja jestem obok. Byłem jak we śnie, otępiały. To poczucie nierealności towarzyszy mi nieustannie, także teraz, po śmierci Lili. Wróciłem do domu i zacząłem zachłannie przyglądać się Lili. Chciałem napatrzeć się na nią, zapamiętać, bo czas umyka. Zaczęło się udawanie, że wszystko będzie dobrze, a nawet, że jest poprawa, że lepiej wygląda, tylko musi więcej jeść. Postanowiłem także powiedzieć Magdzie o tym, co powiedział mi dr Dukowicz. Byliśmy oboje bardzo przygnębieni i osamotnieni w tym naszym nieszczęściu. Lila coraz bardziej słabła. Poruszała się po mieszkaniu jeszcze sama, ale z trudnością. Pewnej nocy usłyszałem straszny łomot. Zerwałem się z łóżka, biegnę do pokoju i widzę, że Lila leży na podłodze w progu drzwi do przedpokoju. Upadła. Już nie miała sił iść do toalety, nawet opierając się o ściany i sprzęty. Od tego momentu już nigdy nie wstała sama z łóżka. W nocy po kilka razy wstawałem, ażeby jej towarzyszyć. W ogóle doszedłem do takiej wprawy, że spałem jak zając. Na każde zawołanie, nawet szeptem, już byłem w Lili pokoju. Sypiałem 3 – 4 godziny na dobę. Czasem w dzień dosypiałem1 godzinę w Lili pokoju. Lila coraz częściej prosiła, ażeby być z nią w nocy, wówczas w mojej obecności spokojnie zasypiała. Siedziałem obok i patrzyłem na nią bezsilny. Bardzo cierpiała. Przepraszała mnie, że jęczy z bólu, ale jest jej lżej, jak sobie pojęczy. Jak czasem zasypiałem u niej w dzień po południu, to po przebudzeniu spotykałem na sobie jej wzrok. Patrzyła na mnie milcząco z dobrotliwym uśmiechem. O czym myślała? Czy ona zna swój los? Czy może my nawzajem udajemy przed sobą, że to nie jest to najgorsze? Dwa razy dała sygnał, że wie o swoim stanie choroby. Raz mówiłem jej o jakichś wspólnych planach na przyszłość, a ona mi na to: – Tatku, czy ty nie widzisz, że ja odchodzę?

Zaniemówiłem. Byliśmy z sobą długi czas milcząc. Innym razem w nocy powiedziała: – Tatku, przecież ja umieram, naprawdę. To porażające stwierdzenie wypowiedziała bardzo spokojnie. Nie mówiliśmy więcej na ten temat.

            Choroba postępowała. Jej umęczona twarz była piękna szlachetnością i doświadczeniem w cierpieniu i chorobie. Ważyła już tylko 32 kg. Jeść nie mogła. Magda załatwiła energoterapeutę. Przyszedł 2 razy. Pomógł jej odzyskać spokój, trochę podtrzymał na duchu. Bólu nie oddalił, ani nie zmniejszył. Za trzecim razem jak był z wizytą powiedział mi, że życie Lili to sprawa kilku tygodni. Dwukrotnie był w domu z wizytą dr Dukowicz. Badał Lilę, rozmawiał z nią, łudził, uspokajał, a mnie po wizycie powiedział, że to schyłek choroby. – Nie żałujcie morfiny.

Nie żałowałem. Chodził ksiądz po kolędzie. Poświęcił mieszkanie. Życzył nam szczęścia, porozmawiał z Lilą, a potem wszedł do mojego pokoju i powiedział: – Bardzo źle jest z pana żoną. Jak będzie potrzebowała mojej obecności, proszę dzwonić o każdej porze.

Nie miałem odwagi zaproponować Lili, ażeby przyszedł do niej ksiądz. Tak wyraźnie dawać jej znać, że to kres życia? Łudziliśmy się, że jeszcze dłużej będzie trwała wśród nas. Tenże sam ksiądz bardzo pięknie wspominał w mowie pogrzebowej o swojej wizycie u nas i rozmowie z Lilą.

W ostatnim tygodniu przed jej odejściem, nasze nocne rozmowy były jakby posumowaniem naszych dokonań. Dopilnowała także spraw zabezpieczenia oszczędności, ażebym przepisał konto na siebie. A więc jak wynika z tego, z cała przytomnością i przejmującą rzeczowością przezywała te ostatnie dni. Jedyną noc podczas całej choroby, nie wiedząc, że będzie to ostatnia noc w jej życiu, spałem u jej stóp. Ucieszyła się bardzo, że będę z nią całą noc. Właśnie tej nocy powiedziała mi, że byłem najlepszym przyjacielem w życiu. Odpowiedziałem, że ona dla mnie także, bo tak było w istocie. Później prosiła, żebym ją pocałował. To było pożegnanie. Zaczęła strasznie cierpieć. Dawałem coraz częściej i więcej morfiny. Nie pomagało. W pewnej chwili powiedziała: – Tatku, my mamy córkę, dzwoń!

Była godzina 5.30. Później chciała jeszcze pić. Moczyłem jej wargi wilgotnym tamponem. Leżała już spokojnie. Duża dawka morfiny zadziałała. Próbowała coś mówić, ale nie mogłem nic zrozumieć. Była to bezdźwięczna mowa. Zauważyłem, że oczy jej są niewidzące. Otwarte, a nie reagują na żadne bodźce. Dzwonię do Magdy. Przypadek, że Magda wyjątkowo tej nocy nie wyłączyła telefonu, co robi zawsze. Jest godzina 6.15. Po 15 minutach przyjeżdża Magda. Zadzwoniłem do Jacków. Przyjeżdżają niezwłocznie. Jesteśmy przy Lili wszyscy. Lila nie mówi, nie widzi, ale daje znać lekkim kiwnięciem głowy, że słyszy jak mówiłem że jest Magdusia, a później Monika i Jacek. Jacek dzwoni po pogotowie. Pogotowie przyjeżdża po 20 minutach. Idę otworzyć drzwi. Lekarz pyta, gdzie jest chora. Wskazuję pokój, w którym leży Lila. Przy niej są Magda, Monika i Jacek. Ja zostaję w przedpokoju. – Proszę pana, żona nie żyje.

– Ale jak odchodziłem otworzyć państwu drzwi żona przecież…

– Proszę pana, żona nie żyje.

Jest godzina 7.30 rano. 17 lutego 1996 roku. Bóg tak chciał.

 

Pewnej nocy przed jej śmiercią miałem dziwny sen. Byłem z Lilą na ogromnej równinie, jakby polu, ale niezmierzonej wielkości. W pewnej chwili na te równinę zaczęła wlewać się potężna woda z olbrzymią szybkością, jakby pękła tama. Na horyzoncie widziałem sylwetki ludzi, którzy uciekali i mieli możliwości uratowania się. Przynajmniej ja tak oceniałem tę sytuację. My nie mieliśmy żadnych szans. Stałem zrozpaczony swoja bezsilnością. I nie bałem się o siebie, a myślałem przerażony o Lili, że nic nie mogę zrobić dla jej uratowania. Ona patrzyła na tę całą sytuację obojętnie. Obudziłem się przed unicestwieniem. Innym razem śniło mi się, że byliśmy, to znaczy Lila i ja na jakimś betonowym tarasie, bardzo wysoko, może to był dach wieżowca? Lila zdjęła jeden bucik i rzuciła w dół. Mówię do niej, że to nie są jej buty, dlaczego je wyrzuca? Ona zbliża się powoli, tyłem do samej krawędzi tego tarasu. Jestem sparaliżowany, Boję się jej powiedzieć, że z tyłu nie ma żadnego zabezpieczenia, boję się, żeby jej nie przestraszyć. Ona patrzy mi prosto w oczy z tajemniczym uśmiechem i w pewnym momencie skacze w dół, nie patrząc gdzie skacze. Obudziłem się. Nie wiem, gdzie spadła i co się z nią stało. Wiem, że jej nie ma wśród nas.

Wielką pomocą służył nam w każdym momencie i potrzebie mój brat Janek. Także siostra Ania, pisząc piękne słowa otuchy. Helenka Hiriakow, nasza koleżanka z początkowych lat pracy w „Arlekinie” i Janusz Uptas, kolega teatralny, który często dzwonił do Lili i poprzez długie rozmowy, dodawał jej otuchy, by wytrwać w chorobie i cierpieniu, a także udzielał porad farmakologicznych.

Dzięki im za to.

 

 

 

           

 

 

           

Metamorfozy lalek (7): Lalkarski popis

 

Świetny początek i jeszcze lepszy finał Metamorfoz Lalek w Białymstoku. Spektakl Ostatni taniec Brigitte hiszpańskiej grupy Zero en Conducta był wymarzoną propozycją na zamknięcie festiwalu. Lekki, pełen błyskotliwego tańca Juliety Gascón i Putxy, mający delikatną refleksyjną wymowę o upływającym czasie, który niepostrzeżenie minął starej dziś kobiecie, przykutej do wózka, wracającej na koniec do młodzieńczych czy dziecięcych wspomnień zamkniętych w niewielkiej walizce. I na dodatek mistrzowski lalkarsko. Czegóż chcieć więcej?

Zero en Conducta znana już jest w Białymstoku i w Polsce całkiem dobrze. Zachwycaliśmy się ich ostatnią premierą Eh man he, pokazywaną na poprzedniej edycji Metamorfoz. Ostatni taniec Brigitte to spektakl, którym zespół rozpoczął działalność w 2016 roku. Objechał kawał świata i bez wątpienia należy dziś do teatrów, których obecność uświetnia każdą imprezę lalkarską.

Warto zastanowić się, co charakteryzuje ten ensemble? W swojej nazwie odwołują się do dwóch gatunków: gestu i lalki. I w obydwu są mistrzami. Nie tak często się zdarza we współczesnym lalkarstwie oglądać wirtuozerię. Wymaga ona z jednej strony autentycznego rzemiosła, z drugiej – talentu. Podstawą jest rzemiosło, które obejmuje nie tylko dogłębną znajomość techniki (aktorskiej, tanecznej, lalkarskiej), ale przede wszystkim długą praktykę, intensywne ćwiczenia, doskonalenie własnego warsztatu, bezustannie i nieprzerwanie. Z tym wielu aktorów-lalkarzy ma problem. Z reguły kończąc edukację zawodową pozostają na etapie przyswojonym w krótkim procesie kształcenia. A potem pozostaje już tylko odcinać kupony od najczęściej dość przeciętnych umiejętności. I z reguły, kiedy pojawiają się na scenie, łatwo można sobie wyobrazić ich szybkie zastępstwo. Ani Juliety Gascón ani Putxy nie da się tak łatwo zastąpić. Mają oni wykształcenie taneczne, lalkami zafascynowali się z czasem i mozolną własną pracą, pod okiem wielu mistrzów, budowali swój warsztat. Nie tworzą lalek, nie projektują przestrzeni plastycznej, ale myślą i o dramaturgii, i reżyserii, i choreografii, i animacji, choć zapraszają do współpracy/konsultacji/nadzoru wielu innych artystów. I w efekcie oglądamy takie perełki jak Ostatni taniec Brigitte.  

Połączenie lalkarstwa z tańcem i pantomimą jest swoistą cechą współczesnego teatru ożywionej materii. Można wszak łączyć i inne gatunki z teatrem lalek: aktorstwo, cyrk, sztuki multimedialne… Ważne, by w tych dyscyplinach wspiąć się na wyżyny, osiągnąć mistrzostwo, bo przeciętność jest wszędzie wokół nas i słabo nas fascynuje. Chodzimy np. do teatru między innymi po to, by zobaczyć wirtuozów w swojej dyscyplinie. Większość aktorów-lalkarzy zadowala się snuciem opowieści. Czasem to się sprawdza, czasem opowieści pochłaniają nas bez reszty, ale są one obecne wszędzie i nie potrzebujemy do tego teatru ożywionej materii.

Zero en Conducta również opowiada, opowiada bez słów, opowiada gestem, tańcem, ruchem i lalkową animacją. Taniec Juliety Gascón i Putxy pochłania nasze zmysły. Oglądamy dwoje tancerzy oddychających jednym rytmem, jakby połączonych ze sobą. Synchroniczność ich gestów oszołamia, a kiedy rozbijają swoje działania na sekwencje, na poszczególne frazy, kiedy demonstrują je jakby w zwolnionym tempie sprawiają wrażenie posiadania ponadludzkich umiejętności.

A praca z lalkami? To jest prawdziwe partnerstwo aktora i lalki, różnych ciał mających własne osobowości, potrzebujących swojej współobecności na scenie. Widać to bardzo precyzyjnie we wszystkich działaniach – i z dużą siedzącą w wózku lalką starej kobiety, i w działaniach z jej zminiaturyzowaną postacią, budowaną przez aktorów wyłącznie z własnych dłoni, trzymających małą główkę lalki i osłoniętych krótką spódniczką, spod której wystają poruszające się/tańczące – nogi/palce aktorki. Magia nieożywionej materii staje się na naszych oczach. Jest obezwładniająca.

„Metamorfozy Lalek. Teatr lalek dla dorosłych 2023” dobiegły końca. Szczęśliwie nie był to konkurs, nie było jury. Kto chciał, mógł głosować na ulubiony spektakl. Nie znam wyników, pokuszę się o własne podsumowanie.

Organizatorzy pokazali 23 spektakle, plus kilka koncertów muzycznych, wystaw, spotkań. Dziesięć spektakli przyjechało ze świata i z Polski (Opole, Warszawa, Gdańsk). O tych przedstawieniach starałem napisać w moich codziennych refleksjach. Pozostałe stanowiła bogata prezentacja Białostockiego Teatru Lalek i białostockich grup okołoteatralno-lalkowych, o których w zasadzie nie pisałem, bo wszystkie widziałem wcześniej, a czasem nawet nawiązywałem w moim blogu. Osobiście najwyżej cenię Draculę francusko-norweskiego Plexus Polaire i Ostatni taniec Brigitte hiszpańskiej Zero en Conducta. Wielką przyjemność sprawiły mi holenderskie przedstawienia teatru TAMTAM (Wspomnienia z przyszłości) i Cat Smits Company (Nouveau fuck). Z pozostałych cenię sobie rozmaite elementy, czasem formę plastyczną, czasem aktorskie umiejętności, czasem ideę, a nawet konkretną lalkę (jak w ukraińskim Night call), niekiedy po prostu poszczególne sceny.

Nie był to festiwal wybitny, ale ze świetną atmosferą, tłumami widzów i ogólną radością, że łączy na idea teatru lalek dla dorosłych, teatru ożywionej materii, choć niektórych spektakli pod tę formułę podciągnąć się w żaden sposób nie da. No, ale takie są meandry naszej rzeczywistości.

 

Fot. J. Doroszkiewicz

Metamorfozy Lalek (6): Wyzwanie

Holenderski spektakl Cat Smits i Sanne van Dijk pod prowokacyjnym tytułem Nouveau fuck z pewnością zaskoczył publiczność Metamorfoz Lalek. Po pierwszej, atrakcyjnej i szokującej scenie wiolonczelowego koncertu na waginie, artystki zapowiadają, że dalej będzie jeszcze ostrzej i proponują opuszczenie sali teatralnej zbyt przerażonym widzom, ale nikt nie wstaje z miejsc.

Cat Smits siedzi na obrotowym stołku, w czarnym obcisłym kombinezonie, tyłem do widowni, na tle ogromnego białego okrągłego ekranu, sugerując trzymany w rękach instrument. Na podłodze sceny rozciągnięta jest wielka czerwona pofalowana materia. Piękny obraz. Kiedy aktorka odwraca się do widzów okazuje się, że trzyma przed sobą nie instrument, ale animanta ponad metrowej wielkości w kształcie słynnej sofy Salvatora Dalego – ust Mae West. To wagina, a „granie” na niej, z użyciem obydwu rąk aktorki trwa może nieco przydługo, ale zaskakuje, szokuje, prowokuje i oszołamia. Seksualność ściera się z refleksją o upodleniu, wykorzystywaniu, przedmiotowym traktowaniu kobiety. Wagina przenosi się na biały ekran, teraz wyświetlający kobiece usta (też animowane) i wyrzucany z nich potok słów atakujących, dosadnych, rozliczających, obraźliwych, wojowniczych, czułych, tęsknych.

Cały spektakl jest rodzajem agresywnego manifestu feministycznego. Oparty został na niedawno wydanej książce Stelli Bergsmy, piosenkarki rockowej grupy Einsteinbarbie, poetki i autorki Nouveau fuck. To „manifest dla myślących krzyżowo, w którym najniebezpieczniejsza pisarka Holandii przedstawia nieustraszoną kobietę”. Sceniczna interpretacja tego manifestu zawiera sporo angielskiego tekstu, który częściowo tylko rozumiem, a hiperfeminizm zawarty jest raczej w tekście niż w aktorsko-lalkowych działaniach Smits i van Dijk. Obraz teatralny być może sugeruje nawet coś odwrotnego, przed czym bronią się walczące kobiety, utożsamiane z cielesnością, seksualnością, bo w pięknej finałowej scenie głowę wykreowanej na naszych oczach kobiety-lalki, odrzucającej perukę blond włosów, przykrywają wielokrotnie większe usta-wagina, która jest głównym animantem przedstawienia. Czyżbyśmy się bronili używając broni przeciwników?

W spektaklu jest kilka pięknych lalek, jak ta hybrydowa w stylu Paivy, z którą gra Cat Smits demonstrując prawdziwie lalkarskie umiejętności, inne – o pięknym nagim kobiecym ciele i zwierzęcej głowie-masce, upodlającym to ciało. Sporo dzieje się na kolistym ekranie, w pewnym momencie przykrytym czerwoną materią podnoszoną na wielkiej obręczy z podłogi sceny. To znów sceny o silnym zabarwieniu erotycznym, bo zdaje się kobieca seksualność jest tematem najbardziej nośnym w interpretacji Nouveau fuck. I troszkę mi żal, bo to tylko ułamek problemu kobiecości. No, ale o wszystkim mówić się nie da.

W finałowej scenie aktorki tworzą lalkę-kobietę, unosząc na naszych oczach czerwoną materię wyścielającą podłogę sceny, w którą wkomponowują kobiecą gąbczaną postać bez ust. Gigantyczne usta (wcześniej wagina) dodane do lalki zasłaniają głowę i zdają się mówić: nie jesteśmy tylko ciałem. Słuchajcie naszego głosu! To jeden z obrazów, które zachowam w pamięci, podobnie jak spektakl – agresywny, kontrowersyjny, może nawet szokujący, ale potrzebny.

 

Fot. B. Gudalewski

Metamorfozy lalek (5): Aktorskie propozycje

 

Beton według Latawca z betonu Moniki Milewskiej, koncepcja, scenografia, lalki i wykonanie Wojciech Stachura, reżyseria Michał Derlatka, muzyka Sarapata Sound Workers, animacje i multimedia Sebastian Łukaszuk, reżyseria świateł Maciej Iwańczyk.

 

Wygląda na to, że do instytucjonalnych teatrów lalek wróciły Sceny propozycji aktorskich. Pojawiły się wprawdzie już kilka dekad temu, wówczas pod presją zbliżenia do lalkarstwa zachodnioeuropejskiego, będącego w znacznie większym stopniu kreacją indywidualną, ale nie spowodowały, że polscy lalkarze poczuli się artystami teatru ożywionej materii. Indywidualne propozycje zniknęły wraz z zaprzestaniem organizowania rozmaitych edycji festiwali solistów lalkarzy. Nowa rzeczywistość po 1989 roku uruchomiła całą serię niezależnych zespołów, coraz lepiej radzących sobie w ostatnich dekadach. Obok nich pojawili się prawdziwi soliści koncentrujący się na występach z lalkami. Aktorzy-lalkarze zatrudnieni w teatrach, którzy dominują w naszym życiu teatralnym, skupili się na uczestnictwie w zespołowych produkcjach w macierzystych instytucjach.

I oto trwające w Białymstoku Metamorfozy Lalek ujawniły nowe zjawisko. Wojciech Stachura pokazał głośny już od pewnego czasu Beton z gdańskiej Miniatury, a Łucja Grzeszczyk wystąpiła z najnowszą premierą BTL-u – Pustostanami. Tym razem to nie są propozycje „wymuszone”, jak za czasów dyrekcji Krzysztofa Raua w bielsko-bialskiej Banialuce, nie są to przedstawienia „zamówione”, by zaistnieć na  jakiejś teatralnej imprezie. To są spektakle powstałe z potrzeby wypowiedzenia się własnym głosem o tym, co interesuje ich twórców. Mają oni zasadniczy wpływ na koncepcję spektakli, wykorzystane środki teatralne, a także zaproszonych partnerów, czy to reżyserów, autorów muzyki, a jeśli trzeba to i plastyków. Ale bez wątpienia są to przedstawienia aktorów: Wojciecha Stachury i Łucji Grzeszczyk.

Beton, będący inscenizacją słuchowiska Moniki Milewskiej pt. Latawiec z betonu, opartego na wcześniejszej powieści autorki pod tym samym tytułem, został wystawiony przez Wojciecha Stachurę najpierw online, a w 2021 na scenie gdańskiej Miniatury i zdążył już przysporzyć i Stachurze, i teatrowi niemało sukcesów. Jakoś omijała mnie ta premiera i spotkałem się z nią dopiero na Matamorfozach Lalek. Myślę, że zabrakło czasu na przetestowanie skądinąd znakomitej przestrzeni sceny kameralnej BTL-u, zwłaszcza na dopasowanie poziomów dźwięku. Tekst wygłaszany przez Stachurę zbyt często ginął w dźwiękach muzyki i to nie tylko w scenach z bohaterami posługującymi się językiem wiejskim czy pijackim. Niemal natychmiast po spektaklu sięgnąłem do oryginału Milewskiej i wyjaśniły mi się rozmaite konteksty przedstawienia. Swoją drogą, Monika Milewska napisała doprawdy świetny utwór, złożony z małych epizodów rozgrywających się w słynnym gdańskim falowcu (jednym z najdłuższych budynków mieszkalnych w Europie), którego architektem był snujący na scenie opowieść Inżynier. To wizja komunistycznej Polski, poczynając od lat 70. XX wieku, uwzględniająca i losy poszczególnych mieszkańców budynku, i historyczne wydarzenia tamtych lat, i przede wszystkim klimat i atmosferę życia w realnym komunizmie, ze służbami specjalnymi, zastraszaniem, donosicielstwem i ludzką podłością, ale też ciekawymi pętlami czasowymi, pozwalającymi wybiegać daleko w przód albo cofać się w przeszłość. To aktorska opowieść, monodram.

Wojciech Stachura snuje ją w wymyślonej przez siebie przestrzeni i wśród zaprojektowanych również przez siebie animantów. Na scenie jest stół z ustawionym z czterech prostopadłościanów modelem falowca (dość mizernie wykorzystanym w przedstawieniu) i ścianka z tyłu z licznymi drzwiczkami, kryjącymi bądź poszczególne mieszkania, bądź konkretne przedmioty/postaci będące podmiotem opowieści, bądź elementy wyposażenia mieszkania bohatera (np. barek z alkoholami, szafa z garderobą, lodówka) czy choćby ekran telewizora, a czasem przestrzeń do licznych projekcji multimedialnych. Projekcje są bardzo dobrze zrealizowane, precyzyjne, chwilami wypełniają cały plan, innym razem pojawiają się na niewielkich elementach stanowiących wycinek przestrzeni. Zajmująca też jest techniczna konstrukcja tej socjalistycznej meblościanki, zwłaszcza perfekcyjne domykanie się okienek i drzwiczek, niezależnie od siły i precyzji gestu aktora. Jawi nam się różnokształtna i znakomicie funkcjonalna przestrzeń. Rzeczywiście – to miejsce do popisu aktora-lalkarza.

Tyle, że brakuje popisu, nie tyle nawet aktorskiego, bo Wojciech Stachura jest wszechstronny, atrakcyjny i skupiający uwagę widza, ale popisu lalkarskiego. Wszelkie animanty (sąsiadka, córka, staruszek inwalida, manekin architekta, figurki zwierząt, sowiecka „babuszka”, butelki, poduszki, papier toaletowy…) są najczęściej po prostu rekwizytami. Aktor nie koncentruje na nich uwagi, nie ma sposobności traktowania ich partnersko, jako współdziałających postaci. Raczej pokazuje je niż gra z nimi, a to przybliża nas bardziej do aktorskiego monodramu, do teatralnej instalacji niż lalkarskiego popisu.

Mam świadomość, że oczekuję wiele, może zbyt wiele, ale przecież nie marzę. Tak czy inaczej Wojciech Stachura najpierw za sprawą puppetów, później Betonu, buduje własną karierę artysty-lalkarza. Dziś jest już zresztą dużo dalej niż w momencie realizowania Betonu.

Do tej samej kategorii spektakli należą Pustostany Doroty Kotas zrealizowane przez Łucję Grzeszczyk. Inna tematyka, może nawet bardziej mroczna, ale silnie współczesna; inna plastyka, czerpiąca głównie z papierowego teatru, ale podobna koncepcja inscenizacyjna: aktorka wśród ogromnej ilości przedmiotów snuje swoją przejmującą opowieść o otaczającym ją świecie, obcym świecie. To kolejny piękny spektakl, tyle że podobnie jak Beton pozbawiony lalkarskiej wirtuozerii. Nie piszę o nim szerzej, bo nie piszę o białostockich spektaklach, pokazywanych w nurcie imprez towarzyszących Metamorfozom Lalek.

 

Fot. Bogumił Gudalewski

Metamorfozy lalek (4): W świetle cienia i kamery

Źródło światła, ekran, cień, epidiaskop, rzutnik multimedialny, kamera – wszystkie te elementy nieożywionej materii wykorzystywane bywają w teatrze lalek. Oczywiście nie tylko w teatrze lalek, ale w tym blogu jest on najważniejszy.

Teatr Lalek z Kowna (Litwa) wystąpił na Metamorfozach Lalek z przedstawieniem Znikający mali ludzie Mildy Mičiulytė, Agnė Sunklodaitė i Giedrė Brazytė, inspirowanym twórczością australijskiej pisarki dla dzieci Elizabeth Mary Cummings. Nie jestem przekonany, czy delikatna, ściszona rozmowa o odchodzeniu, przemijaniu, utracie bliskich – pewnie atrakcyjna i wzruszająca na kartach powieści Cummings – jest dobrym materiałem na przedstawienie teatru cieni, rozgrywającym się bez słów, dość statycznym, może nawet trochę nudnym? Poruszona tematyka powinna budzić wyjątkowe emocje, tymczasem oglądam spektakl z dużym chłodem, z wielkim trudem (albo wcale) nadążając za zmieniającymi się obrazami, klipsowymi historiami różnych rodzin zamieszkujących kamienicę. Nie czuję się nie tylko poruszony mini-opowieściami, ale patrzę na nie z wyjątkową obojętnością. Cóż stąd, że duży ekran wypełniający niemal scenę oferuje i ładną plastykę figur, i mieszanie cieni żywych aktorów z cieniami sylwetek bohaterów, i grę wielkościami, nawet delikatne wprowadzanie pomiędzy czarne cienie koloru, skoro całość przesycona jest ilustracyjnością i pozbawiona emocji.

W sumie uwagę przyciąga głównie technika teatru cieni, słabo u nas znana, a przecież wyjątkowo atrakcyjna we współczesnym lalkarstwie, dość przywołać słynny włoski Teatro Gioco Vita, wielokrotnie goszczący i w Polsce. Tyle, że wykorzystanie środków teatru cieni okazało się dość ubogie. Pierwsza scena z makietą budynków na tle ekranu, wśród której poruszają się animatorzy, trzymający indywidualne źródła światła, pozwalające na uzyskanie wielu efektów cieniowych na ekranie, zapowiada znacznie więcej. A potem przenosimy się na ekran, twórcy korzystają głównie z epidiaskopu i trzydziestominutowy spektakl wydaje się nie mieć końca. Szkoda. Pewnie to nowe i ważne doświadczenie dla kowieńskiego zespołu, wymagające niezwykłej precyzji i staranności, ale na efekty trzeba jeszcze poczekać (chyba, że – co wielce prawdopodobne w instytucjonalnym teatrze – doświadczenie to okaże się jednorazowym spotkaniem z teatrem cieni).

Taka konsekwencja w oswajaniu teatralnych środków jest niezbędna, by uzyskać ponadprzeciętne rezultaty. Tego dowiódł wczorajszy spektakl holenderskiego teatru obiektu TAMTAM, prowadzony od z górą czterech dekad przez Gérarda Schiphorsta i Marije van der Sande. Są oni plastykami, od lat pracują z teatrem przedmiotu eksplorując wciąż, spopularyzowaną w latach 90. XX wieku, technikę jednoczesnego, na żywo kreowanego świata przedstawionego i finalnego efektu wszelkich działań animacyjnych oglądanych przez widzów na ekranie, ustawionym tuż obok realnego atelier twórców budujących spektakl na żywo na scenie.

Objektentheater TAMTAM tym razem zaprezentował spektakl Wspomnienia z przyszłości. Fake news dla Marsa, bardzo pesymistyczną historię opowiadającą o ekspedycji ludzi od dawna mieszkających na Marsie (akcja toczy się w 2250 roku) na Ziemię, by pokazać jej urodę i piękno jaką cieszyła się w przeszłości. Ta przeszłość niepowrotnie przeminęła i groza Ziemi, suchej i niemal umarłej planety nie ma już nic fascynującego, co sprawia, że członkowie ekspedycji decydują się na wysyłanie do bazy fake newsów, będących montażem starych przedmiotów znalezionych, widoczków z pocztówek odkopanych wśród gruzów i tworzą taki nieprawdziwy obraz rzeczywistości, z którym aż nadto dobrze zaznajamiają nas współczesne media.

Spektakl powstał w czasach pandemii, stąd i naturalny smutek, przygnębienie i brak nadziei, jakich wszyscy doświadczyliśmy kilka lat temu. I to pewnie jest troszkę nazbyt przewidywalne w przedstawieniu, rozgrywającym się bez słów. Ale techniczna strona spektaklu, oglądana na żywo, rzeczywiście wprawia w podziw. Zwłaszcza, że wszystko jest dziełem dwojga artystów. Zmontowane na scenie filmowe studio animacji łączące kilka różnych planów, odmienne techniki filmowania i animacji, rozmaite środki ekspresji (przewijane horyzonty, niemal filmowe klipy, bezpośrednia animacja, błyskotliwe wykorzystanie technik archeologicznych, chwilami doprawdy zaskakująca wyobraźnia) jest zaiste fascynująca.

A tworzą to przedstawienie nie tyle aktorzy/lalkarze/performerzy, ile wrażliwi artyści, którzy przed laty wybrali środki teatralne, którymi chcą się posługiwać i nieustannie odkrywają ich nieskończone możliwości. Jaką przyjemność niosą w sobie sceny, gdy członkowie ekspedycji badają odnalezione ziemskie szczątki przy użyciu przedmiotu w rodzaju sondy: zetknięcie się „czujnika” z przedmiotem wywołuje jakby pamięć przedmiotu, dźwięk, głos, chciałoby się powiedzieć – obraz. Tak, bo przedmioty, animanty, w teatrze ożywionej materii, we współczesnym teatrze lalek naprawdę żyją i tylko wytrawni twórcy są w stanie dotrzeć do ich świadomości, świadomości lalki. I tu zaczyna się obszar teatralnej magii. Czasami udaje się z nią spotkać, ale nawet najlepszym artystom – tylko czasami.

 

Fot. tamtamtheater.nl, Bogumił Gudalewski

Metamorfozy lalek (3): Lalkarska rzeczywistość

 

Postanowiłem dzielić się własnymi refleksjami na temat trwającego w Białymstoku festiwalu Metamorfozy Lalek. Pierwszy odcinek dotyczył inspirującego spektaklu Yngvild Aspeli Dracula. Sen Lucy, będącego bez wątpliwości przykładem współczesnego lalkarstwa opartego na partnerstwie aktora i lalki. Drugi dotyczył szerokiego spektrum zainteresowań twórców poruszających się w obrębie teatru ożywionej materii: od czerpania z tradycji (izraelskie Nie drażnić niedźwiedzia), po pogranicza plastyki, aktorstwa, improwizacji i intelektualnych roszad (Nieosobni Malabar Hotelu). Czas na lalkarskie tu i teraz.

Pretekstem do moich rozważań będzie pokazany wczoraj opolski spektakl Troja. Wojny nie będzie według scenariusza i w reżyserii Anny Wieczorek. To spektakl mający swoją urodę, ale i budzący wiele wątpliwości, moich osobistych wątpliwości, bo z pewnością różnimy się nie tylko w opiniach, ale w rozumieniu podstawowych kryteriów określających interesujący nas gatunek.

Z pewnością Troja nie jest przedstawieniem lalkowym, więc w zasadzie nie powinienem się nim zajmować. Jednak fakt, że znalazła się programie Metamorfoz Lalek zmusza do refleksji. Czy dlatego, że pojawiają się tam dwie bardzo różne maski (Achillesa użyta przez kilkanaście sekund, podczas gdy od aktora grającego tę postać trudno się opędzić; i Menelaosa w jednej scenie) oraz trzy szmaciane białe rękawice kuchenne (pacynki!) Hery, Afrodyty i Ateny, uwłaczające najprymitywniejszemu pojmowaniu sztuki lalkarskiej, zatem dwie maleńkie sekwencje, może łącznie trwające trzy minuty wystarczą, by Troja znalazła się w orbicie lalkarskiego gatunku? Z pewnością nie wystarczą i doprawdy lepiej by było, gdyby te sceny usunąć z przedstawienia, bo kompromitują one nie tylko lalkarstwo, ale przede wszystkim profesjonalny teatr.

Dlaczego takie spektakle (a jest ich doprawdy mnóstwo w repertuarze polskich teatrów lalek i tymczasem tego wątku nie podejmuję) reprezentują nas na imprezach międzynarodowych, chyba ważnych i znaczących, jak to ma miejsce na Metamorfozach Lalek w Białymstoku? Dlaczego nie oglądamy spektakli rzeczywiście lalkowych, a i tych nie brakuje (nawet w Polsce), by można było dyskutować o sztuce lalkarskiej, jej przemianach, zaletach i wadach, a nade wszystko „metamorfozach”? Co i komu chcemy udowodnić? Przecież nawet politycy różnych opcji (dobrze to było widać w Białymstoku podczas niedzielnego jubileuszu 70-lecia BTL, ale podczas każdego jubileuszu w Polsce słyszymy to samo), z pewnością nie mający zwyczaju chadzania do teatru lalek i odwołujący się z reguły do swoich dziecięcych przymusowych wizyt i mitologizowanych z czasem opinii, wygłaszają ze sceny jakieś ogólniki o sile lalki, ogólnopolskiej i światowej randze teatru lalek, choć oglądają co najwyżej Hotel Ritz czy Zemstę, a i tego nie byłbym pewny. Swoistym kuriozum były króciutkie wypowiedzi wszystkich członków zespołu aktorskiego BTL emitowane na ekranie o ich miłości do lalek, zachwycie nad możliwościami form animowanych, etc. etc.  Słowa, słowa, słowa…

Właśnie słowa! Opolska Troja, która sprowokowała te refleksje, oparta całkowicie na tekście, powinna być monodramem. Ma jedną bohaterkę. To Kasandra grana przez Aleksandrę Mikołajczyk. Mikołajczyk jest bardzo energetyczna, uwagę, skupia myśli, w jakimś stopniu zachwyca swoim aktorstwem i obecnością na scenie. Reszta aktorów nie istnieje, albo wręcz przeszkadza. Oczyma duszy widzę Kasandrę, w otoczeniu animantów, rozprawiającą o wojnie trojańskiej, której się sprzeciwia. Animanty mogą być bezduszne, ożywiane i uśmiercane, rysowałyby wówczas różnicę w patrzeniu na rzeczywistość: tę męską i tę kobiecą, w patrzeniu na dziejącą się historię opisywaną jednostronnie przez Homera, w mit o wojnie, który powtarzany jest od wieków. I w niezauważanie tych innych odcieni wojny, prowadzonej niemal na co dzień, jak to się rysuje podczas dziwacznej sceny prze stole, gdzie rodzice Kasandry jej nie słuchają, siebie też nie słuchają, bo ojciec myśli o krzyżówkach, matka o sałatce, a ją samą zaprzątają losy świata.

Gdyby przyjrzeć się blisko poszczególnym scenom, kolejnym pieśniom, tekstom (czasem Homerowskim, czasem zaczerpniętym z polskiej kultury popularnej, czasem prymitywnie banalnym, co może mieć jakiś sens, choć nie ma teatralnej urody), pewnie dałoby się obronić to i owo w opolskim spektaklu. Tylko czy warto? To teatr bez teatru, bez znaczącej wizualnej oprawy, bez ożywionej materii nade wszystko. I gdyby nie Aleksandra Mikołajczyk, żałowałbym 75 minut. Dlaczego tak trudno jest pojąć wielu „lalkowym” reżyserom, że gatunek, w którym postanowili pracować, to nie jest uniwersytecka katedra literacka, to nie jest przestrzeń uwalniania choćby najbardziej spektakularnych rozważań i wszelkich osobistych intelektualnych asocjacji, jeśli nie korespondują one z wizualnością, z wykreowaną (przecież nie przez reżysera, tylko przez plastyka) nieożywioną materią, dzięki aktorowi ożywającą i poruszającą wyobraźnię widza.

 

Fot. Grzegorz Gajos

Metamorfozy Lalek (2): Lalkarskie spektrum

 

Drugi dzień festiwalu Metamorfozy Lalek pokazał współczesny wachlarz zainteresowań twórców tworzących w obrębie sztuki lalkarskiej. Dwa zaprezentowane spektakle nie budują rzecz jasna całego obrazu, ale wyznaczają jego ramy.

Najpierw izraelski The Key Theatre na Sali prób BTL-u (od wczoraj noszącej imię Jana Wilkowskiego, który w tej przestrzeni zrealizował dwa wielkie spektakle lat 80. – Zieloną gęś i Dekameron 8.5) zagrał przedstawienie Nie drażnić niedźwiedzia, potem Malabar Hotel (na Małej scenie, nie mającej jeszcze patrona) wystąpił z nową premierą pt. Nieosobni.

Izraelski spektakl rozczarował, choć zbudowana przestrzeń sceny zapowiadała coś znacznie bardziej atrakcyjnego. Nad długim stołem rozpięto rodzaj cyrkowego namiotu, przestrzeń wypełniał z jednej strony odsłonięty wóz cyrkowy (mieszkanie antreprenera), z drugiej klatka, do której trafiały niepokorne zwierzęta cyrkowe (małpka Tina lub Niedźwiedź). Z offu brzmiały zapowiedzi  konferansjera prowadzącego pokaz, nawet brawa były nagrane (może słusznie, bo nikomu z widzów ręce nie składały się do oklasków), a na scenie prezentowały się trzy lalki stolikowe w swoich estradowych numerach. To spektakl troszkę bez adresata, dla dzieci zbyt mroczny (chodzi o relacje antreprener – wykorzystywane przez niego zwierzęta, które w finale wymierzają sprawiedliwość), dla dorosłych zbyt oczywisty i nade wszystko bardzo przestarzały. Stolikowe lalki w rękach animatorów były mało atrakcyjne, tempo całości dość żółwie, emocje – słabe, a morał troszkę z innej epoki.

Oczywiście na przykładzie tego przedstawienia nie da się oceniać atrakcyjności klasycznych form lalkowych. Myślę, że każdy z sympatyków lalkarstwa ma w pamięci wirtuozerskie działania animatorów takich form i są one we współczesnym lalkarstwie wciąż obecne. Pozostaje więc tylko pytanie, dlaczego w programie Metamorfoz znalazł się The Key Theatre, a zwłaszcza ten spektakl? Troszkę szkoda, bo współczesne lalkarstwo czerpiące silnie z dawnych tradycji ma wiele atrakcyjnych i wciąż mało znanych przedstawień.

Ramą ad quem poszukiwań współczesnych twórców (pomijając rzecz jasna technologiczne eksperymenty) jest propozycja Teatru Malabar Hotel. Autorem scenariusza, inspirowanego osobliwym Teatrem Osobnym Mirona Białoszewskiego, jest Marcin Bartnikowski. Już tytuł przedstawienia nawiązuje do eksperymentów Białoszewskiego i jego przyjaciół sprzed 70 lat (poezja lingwistyczna, abstrakcyjne zderzenia form, awangarda teatralna, zabawa metaforą, teatr przedmiotów): Nieosobni – program romantyczny w czterech częściach podszyty mykologią, ezoteryką i psychotroniką. Scenografię, kostiumy i lalki zaprojektował Marcin Bikowski, a obydwaj artyści występują na scenie.

Malabar Hotel przyzwyczaił nas do własnego, odmiennego stylu przedstawień. Z jednej strony są one przesycone kontekstem intelektualnym, chwilami wirtuozerską techniką łączenia myśli, refleksji, sentencji najznakomitszych autorów literatury, z drugiej – popkulturowym rozbijaniem panoszącej się górnolotności, sprowadzaniem wzniosłych lub intelektualnie zawiłych konstrukcji do języka potocznego. Jednocześnie to teatr bezsprzecznie silnych osobowości artystycznych. Marcin Bikowski potrafi skupiać uwagę widza jak mało który aktor. Jest magnetyczny, elektryzujący, bez względu na to, jakie działania podejmuje (lub nie) na scenie. I to połączenie aktorskiego magnetyzmu (ileż urody jest w wykonaniu Pod papugami przez Bartnikowskiego), z oszałamiającą wyobraźnią twórców, mnożeniem papierowych bytów scenicznych, zaskakującymi zabawami lingwistycznymi, menażerią papierowych lalek-sylwetek artystów z otoczenia Białoszewskiego, w pełni świadomym byciu tu i teraz, na scenie, wśród widzów, buduje cały szereg emocji. I choć wychodzę ze spektaklu nieco oszołomiony, pogubiony w przeszłości, zdecydowanie niedouczony (bez żadnych skrupułów), to zarazem odczuwam rodzaj satysfakcji: nie ma granic twórczości, a partnerstwo z formą plastyczną jest nieskończonym polem poszukiwań.

 

Fot. K. Bieliński, B. Gudalewski

Metamorfozy Lalek (1): “Dracula. Sen Lucy”

Miłośnikom sztuki lalkarskiej nie ma potrzeby przedstawiać francusko-norweskiego zespołu Plexus Polaire i jego liderki Yngvild Aspeli. Choć pokazywał on w Polsce przed kilkoma laty chyba jedynie Popioły, sława ostatnich premier – Moby Dicka według Melville’a i Draculi inspirowanego powieścią Stokera – dotarła do zainteresowanych wiele miesięcy temu. Pierwszą wersję Draculi, z podtytułem Siły ciemności, Aspeli zrealizowała w końcu 2021 roku w Niemczech, w koprodukcji Plexus Polaire i Puppentheater Halle, a kilka miesięcy później powstała druga wersja spektaklu z podtytułem Sen Lucy, eksploatowana wyłącznie przez Plexus Polaire. O niemieckiej wersji pisałem na tym blogu wkrótce po premierze (zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2021/11/09/dracula/). Przedstawienie  zaprezentowane podczas białostockich Metamorfoz Lalek jest wariacją wersji drugiej.

I tu nasuwa się pierwsza refleksja, chyba ważna z polskiej perspektywy. Przyzwyczailiśmy się, że teatry „produkują” przedstawienia. Raz wychodzi lepiej, raz gorzej, ale premiera fiksuje ostateczny kształt spektaklu, którego eksploatacja może trwać nawet wiele lat; najczęściej bez nadzoru reżysera, mimo zmian obsadowych i upływającego czasu. Praktyka wielu zespołów na świecie jest całkowicie odmienna. Spektakl nie jest „produktem”, ale żywym aktem twórczym. Ostatni raz widziałem Draculę. Sen Lucy kilka miesięcy temu w Danii i jakież było moje zdumienie podczas białostockiego pokazu? Spektakl nie tylko ugruntował się w zespole aktorskim, ale zmienia się, zyskał nowe sceny, inne rozwiązania plastyczno-świetlne, wydaje mi się, że nawet kompozycyjnie poddany został korekcie, nie wspominając o precyzji animacyjnej i wizualnej.

Nie miejsce w tej krótkiej refleksji na szczegółowe opisy. Dość powiedzieć, że przedstawienie nieustannie żyje. Oglądając je po raz trzeci, odnajduję nieustającą przyjemność obcowania z dziełem artystycznym wciąż zaskakującym. Jak spotkanie z dziełem malarskim, które utkwiło w mojej pamięci, jak z ponowną lekturą książki, która mnie poruszyła, jak z filmem, który przy kolejnych oglądaniach ujawnia nowe szczegóły lub nowe konteksty. Tak też jest, czy raczej powinno być, ze spektaklem teatralnym. I nie chodzi tu wcale o lepszy czy gorszy dzień aktora czy widza sprawiający, że inaczej oglądamy to samo przedstawienie przy kolejnych spotkaniach. To, rzecz jasna, też wpływa na ostateczny efekt, ale najważniejszy jest proces twórczy, który powinien kończyć się w momencie zdjęcia spektaklu z repertuaru, nie wraz z zagraniem premiery.

Druga refleksja ma charakter ogólny. Lalkarze oczywiście mogą wystawiać, nawet z ogromnym aplauzem widzów, przedstawienia aktorskie. Tylko czy to są rzeczywiście lalkarze? Dracula. Sen Lucy pokazuje, że tematyka wystawianych spektakli może dotykać rozmaitych problemów, ale wykorzystywane środki teatralne muszą korespondować z uprawianym gatunkiem sztuki. W teatrze lalek, w teatrze ożywionej materii, podstawowym środkiem teatralnym jest animant i animacja. W przeciwnym razie powodujemy nie tylko bałagan myślowy, ale wręcz uniemożliwiamy wzajemne porozumiewanie się. Doświadczamy dziś tego na każdym kroku, w efekcie tracimy szansę kontaktu, komunikowania się między sobą i to nie tylko w zakresie sztuki.

Dracula Yngvild Aspeli osnuty jest na wątku transylwańskiego wampira i jego ofiary. Nierealne zdarzenia stają się sceniczną rzeczywistością. Twórcy Plexus Polaire wizualizują przed nami sceny, które możemy budować w wyobraźni, albo przeżywać we śnie, czy oglądać na ekranie dzięki skomplikowanym technikom montażu. Zobaczyć je na scenie można wyłącznie w teatrze ożywionej materii: nieustanne przemienianie żywego w nieożywione, rozczłonkowania postaci kilka sekund wcześniej poruszających się i oddychających, przepotwarzanie się bohaterów ludzkich w zwierzęce bestie i latające owady, działania przeczące grawitacji, a przecież realne, przetaczanie krwi „płynącej” po czerwonych nitkach oplatających tytułową Lucy, lewitację bohaterów, nie wspominając już o multiplikacjach, zwielokrotnieniu i transgresji. To wszystko oferuje Dracula. Sen Lucy – lalkowy spektakl Ingvild Aspeli i Plexus Polaire.

Wreszcie ostatnia refleksja odnosi się do interdyscyplinarności przedstawienia i nowoczesnego teatru lalek, teatru lalek dla dorosłych, którzy tłumnie wypełnili wczoraj salę Białostockiego Teatru Lalek. Aktor, animant, światło, wizualizacje, muzyka, kształt przestrzeni i jej wielokrotna zmienność, to elementy, które stanowią jedność, budują jednolity język przedstawienia, język teatru. Ten język nie składa się z poszczególnych elementów, ale z ich jednoczesnego scenicznego istnienia. Nie buduje go nieskończona ilość słów i utopiona w nich historia. Wyjątkowo dobrze sprawdza się popularna ekspresja językowa:  w i d z i a ł e m   przedstawienie teatralne! Aktor + plastyka w ruchu! Jeśli naprawdę chodzi nam o teatr ożywionej materii – niech ona istnieje.

 

Fot. Bugumił Gudalewski

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page