Tancerze i lalkowe awatary

 

„W tym wciągającym doświadczeniu przeplatają się kultury hinduska i brazylijska, angażując bogów, ludzi i (super)bohaterów z filmu/komiksu/mitologii. Nadprzyrodzone lalki z gąbczanej pianki tańczą, aby wyrazić oddech życia, podczas gdy publiczność zastanawia się, czy ludzkość stworzyła boskość, czy było odwrotnie.” Na dobrą sprawę to jedyna zapowiedź spektaklu Avatāra, koprodukcji Duda Paiva Company i Illusionary Rockaz Company (IRC), kończącego tegoroczną 22. edycję Światowego Festiwalu Lalkarskiego w Charleville-Mézières. Pochodzi z festiwalowego programu. Wątpię, by mówiła wiele o samym spektaklu, ale powodem do wpisania go na moją listę spektakli do obejrzenia w Charleville była oczywiście obecność Dudy Paiva, tancerza i lalkarza, którego przedstawiać na tym blogu nie muszę.

Avatāra była – kto wie – może najwybitniejszym przedstawieniem festiwalu, którego programu nikt w całości nie jest w stanie ogarnąć. Spektakl powstał przed rokiem, zdążył objechać całą Holandię, w bieżącym roku kandyduje do miana najlepszej innowacyjnej holenderskiej choreografii roku.

Nie wiem, czy publiczność po obejrzeniu przedstawienia rozmyślała rzeczywiście czy to ludzkość stworzyła boskość, czy było na odwrót. Z tą metaforą środowisko lalkarskie jest zaprzyjaźnione od wieków, bo nawiązuje ona do mglistych początków lalkarstwa i nierozstrzygniętego dylematu, czy to ludzie  stali się odważniejsi, czy bogowie bardziej ludzcy i pozwolili śmiertelnym przejąć boskie funkcje rządzenia zminiaturyzowanym światem teatru lalek. Faktem jest, że po raz pierwszy od dawna, a może w ogóle po raz pierwszy, nie próbowałem skupić uwagi na sensach, znaczeniach, przesłaniach, interpretacjach,  wymagających słów i zwyczajnego rozumienia działań i zawartych w nich intencji. Z pewnością one były, ale na ich odszyfrowywanie przyjdzie pewnie czas podczas kolejnych spotkań z przedstawieniem, którego autorami są tancerz i choreograf, szef artystyczny IRC, artysta wywodzący się z Surinamu – Shailesh Bahoran i właśnie Duda Paiva.

Avatāra to spektakl łączący sztukę tańca i sztukę lalkarską. Świadomie podkreślam słowo sztuka, bo przedstawienie jest niezwykłym przykładem właśnie artyzmu, piękna, doskonałości i wzruszenia, które przenoszą nas całkowicie w sferę emocjonalnych doznań, skłaniają przede wszystkim do refleksji, jak wciąż zaskakujący może być teatr, jakie nieograniczone możliwości oferuje doskonałość ruchu, gestu, animacji, dźwięku, światła, obrazu. Chciałoby się zatrzymać tę krótką chwilę trwania magicznego seansu.

Scena jest niemal pusta. Zamykają ją zawieszone pod horyzontem trzy potężne arkusze blachy, na których – przy pomocy magnesów wszytych w postaci lalkowe – komponowane będą w trakcie spektaklu, niczym obrazy, powłoki animantów, być może wyobrażenia właśnie demonów, herosów, rozmaitych awatarów, z którymi wcześniej działali na scenie aktorzy-tancerze, ożywiając te postaci, powołując niejako do życia, a czasem otrzymując życie właśnie od nich. Z prawego boku sceny widoczny jest jeszcze dużych rozmiarów piankowy blok materii, który zostaje zdekonstruowany i wydobywana jest z niego gąbczana postać ludzkich rozmiarów, będąca pierwszym wykorzystanym animantem. Ciała tancerzy i animanta przenikają nawzajem. Powstają niewiarygodnie atrakcyjne kompozycje, nieustannie zmieniające się i tworzące obrazy będące swoistymi dziełami sztuki. To jakby poklatkowa animacja filmowa, ale zarazem studium wystylizowanego ruchu i animacji lalki.

Pięcioro tancerzy (czterech mężczyzn i jedna kobieta) buduje kolejne sceny w  rozmaitych konfiguracjach, z lalką (lalkami) lub bez. Wszyscy wywodzą się, jak współtwórca przedstawienia, Shailesh Bahoran, z kultury hiphopowej i związanych z nią stylów, które łączą z animacją lalek. Lalki dla wszystkich tancerzy są nowością, nigdy z nimi nie pracowali, ale na scenie widać doskonale jakie efekty może przynieść wysiłek związany z ich oswojeniem i intensywny trening podczas prób. Czasem działają wspólnie, w wieloosobowej grupie, czasem w duetach czy solo. Splatają się z animantami, trudno rozdzielić i żywe i ożywiane ciała.

Jeden z gatunków współczesnego tańca, popping, technika polegająca na łączeniu dwóch rodzajów ruchu – szybkiego napinania mięśni tancerza i równie błyskawicznego ich rozluźniania – wydaje się zresztą silnie korespondować z lalkarstwem i jest w przedstawieniu szeroko wykorzystywana. Choreografia całości doprawdy zaskakuje, jest innowacyjna, oryginalna, wydaje się nieprawdopodobne, że wciąż można budować struktury kompozycyjne i partyturę działań w tak zaskakujący i nowy sposób. Takiego ruchu scenicznego nigdy nie widziałem. Wzbudza niekłamany zachwyt.

Oczywiście moje oko przyciągają formy lalkowe. Ich twórcami jest Duda Paiva i Cat Smits. Są rozmaite. Obok pełnowymiarowej postaci, o której wspomniałem, w jednej ze scen pojawiają się dwa awatary tancerki, z którymi wykonuje ona efektowne działania. To lalki złożone z korpusów z głowami i rękoma, bez nóg, wymagające innej animacji i specyficznego ruchu, jak w Bękarcie Paivy. Są też same głowy przymocowane do różnych części ciał tancerzy, ich nóg, ramion, barków, kolan czy stóp. Przypominają się sceny z niezbyt dobrze znanego w Europie spektaklu Paivy Scriming Object. Są też maski. Są wreszcie części ludzkiego ciała, np. olbrzymie ramię, powiększone do gigantycznych rozmiarów i zrośnięte z barkiem tancerza. Ta doczepiona ręka staje się samodzielnym istnieniem, jak niegdyś gigantyczna dłoń ludzka w Malediction i jej partnerstwo – zjednoczenie bądź sprzeciw – z aktorem wydaje się sceniczną perełką.

Gąbka, jako materiał wszystkich lalek Paivy, zachwyca przy każdym spotkaniu z tą formą. Wydaje się podpowiadać nieskończenie wiele rozwiązań dla pojawiających się animantów. Może być gotową postacią sceniczną, może być ściśnięta w niewielkich rozmiarów kulisty kształt, niczym miękka piłka do zabawy. Zwolnienie jednego elementu spiętego rzepem pozwala jej zaistnieć na scenie we wcześniej wyrzeźbionej formie. Powietrze i rozprężająca się pod jego działaniem gąbka ujawnia na oczach widzów rodzący się konkretny kształt, konkretną postać. Ten zaskakujący efekt Duda Paiva wykorzystuje bodaj w każdym swoim przedstawieniu i za każdym razem jest w tym magia, ujawnienie nieoczekiwanej tajemnicy.

Avatāra jest przedstawieniem magicznym, ze znakomitą muzyką, której twórcami są Wilco Alkema & Rik Ronner, zachwycającym światłem Mike’a den Ottolandera i wibrującym energią zespołem tancerzy, którzy porywają widzów. Ale kto wie, czy nie najważniejsze są te ożywiane formy animantów. To one budują zupełnie nowy wymiar współczesnego teatru tańca i teatru lalek. Połączenie tych dwóch sztuk prowadzi do stworzenia zupełnie nowej kategorii estetycznej. Partnerstwo aktora i lalki jest dyscypliną bez granic. Tyle, że wymaga mistrzostwa, a o nie wcale nie jest tak łatwo.

 

Fot. Shueti, Steven Tips, Maurice van der Meijs, Korosh Shahbazi

Yngvild Aspeli czyta Ibsena

Jak rzadko kiedy nie mogłem się doczekać nowej premiery Plexus Polaire. Znakomita międzynarodowa grupa teatralna założona i prowadzona od kilkunastu lat przez norweską artystkę Yngvild Aspeli dała się już poznać poprzednimi spektaklami: Cendres, Chambre noir, Dracula, nie wspominając o teatralnym wydarzeniu ostatnich lat, słynnym Moby Dicku. Wszystkie te spektakle opisywałem na tym blogu, pokusiłem się też o obszerny esej o twórczości Yngvild Aspeli, będącej bez wątpienia jedną z najciekawszych postaci współczesnego światowego lalkarstwa.

Tym razem Yngvild Aspeli sięgnęła po dramaturgię Henrika Ibsena, po dramat sprzed blisko półtora wieku: Dom lalki. Pojawienie się sztuki Ibsena w końcu XIX wieku było szokiem. Nikt wcześniej nie spojrzał z taką dociekliwością, precyzją i powagą na miejsce i rolę kobiety w ówczesnym mieszczańskim społeczeństwie. Jej prawo do bycia podmiotem i równorzędną postacią tak w rodzinie, jak w relacjach społecznych. To prawo było i wciąż jest kwestionowane, w znacznie mniejszym stopniu wprawdzie, ale nie brakuje przykładów dominującego patriarchatu, co sprawia, że sztuka Ibsena nie traci na aktualności. Choć zwietrzały niektóre sytuacje opisywane przez Ibsena, zmienił się język narracji, dawno zakwestionowany został rodzaj konstrukcji dramatycznej, istota problemu pozostała. Pozostało pytanie, czy miejsce kobiety to wyłącznie dom, dzieci, mąż, bycie przedmiotem, który traktuje się pobłażliwie i protekcjonalnie, nawet jeśli otacza się go miłością i troską? A gdzie przestrzeń na odkrywanie siebie, na rozpoznawanie własnych potrzeb, realizowanie marzeń, samorealizację właśnie?

Dramat Ibsena w wersji Yngvild Aspeli poddany został rzecz jasna skrótom, zrezygnowano z postaci służących, posłańca, uproszczono nieco konteksty poszczególnych zdarzeń, skrócono wiele kwestii. Mamy jednak wszystkie główne postaci – z Norą, jej mężem Torwaldem Helmerem – dyrektorem banku, ich trojgiem małych dzieci, przyjacielem domu dr Rankiem, przyjaciółką Nory sprzed lat Kristiną i czarnym charakterem sztuki Krogstadem, urzędnikiem bankowym, który udzielił przed laty pożyczki Norze na ratowanie zdrowia męża. Weksel, na którym Nora sfałszowała podpis swojego ojca, staje się powodem dramatu, w efekcie rozpadu rodziny, ale też przyczyną przemiany, jaka dokonuje się w Norze, decydującej się na opuszczenie męża, dzieci i domu. Nora dojrzewa do bycia sobą, już nie infantylną, piękną żoną, obsypywaną przez Helmera prezentami i pięknymi słowami, jego wiewióreczką, skowronkiem, słowikiem – pięknym ptaszkiem w złotej klatce. Uświadamia sobie, że zawsze była jedynie lalką, najpierw w domu ojca, później męża.

Najciekawsze oczywiście jest to, jak ten dom lalki wypada na scenie.

Aspeli zaczyna uwerturą: przed kurtyną pojawia się ubrana w czarny roboczy kostium. Opowiada o ptaku, który zderzył się z oknem jej pokoju, gdy ona sięgała na półkę z książkami i machinalnie wyciągnęła tom Ibsena. Figurkę ptaszka aktorka trzyma w dłoniach, a po chwili przekształca go w małą lalkę Nory. To rama spektaklu, inspiracja artystki, która sięgnęła po Ibsena. W finałowej scenie figurka ptaszka pojawi się raz jeszcze – martwego ptaka będzie trzymał  Helmer, siedzący – po odejściu Nory – samotnie na gruzach swojego troskliwie budowanego szczęścia.

Kiedy kurtyna odsłania się, widzimy mieszczański salon, obejmujący (patrząc od lewej) bożonarodzeniową choinkę (czas, w którym rozgrywa się akcja dramatu Ibsena), obok troje dzieci Helmerów upozowanych w grupę postaci, wygodną dużą sofę, za nią z prawej strony zawieszoną na stojaku lalkę Kristiny, w środku drzwi do salonu (na obrotowym podeście), dalej stojącego dra Ranka, stół z dwoma krzesłami, na prawym siedzi Torwald Helmer, wsparty dłonią o blat stołu. Wszystkie postaci lalkowe są naturalnej wielkości, w stylowych kostiumach z epoki. Ściany pokoju pokrywa tapeta w jasne pionowe pasy. Naturalistyczny obrazek, troszkę zaskakujący prostotą, zwłaszcza staroświeckością. Znacznie atrakcyjniej jawić się będzie przestrzeń gry w dalszych scenach, kiedy tapetę zastąpią fantazyjne konstrukcje, będące trochę siecią, która zaczyna oplatać bohaterkę, czy pajęczyną z poruszającymi się po niej pająkami wielkich rozmiarów (scenografia François Gauthier-Lafaye). Całemu spektaklowi towarzyszy dyskretna, ale wyraziście oddająca klimat i nastrój scen delikatna muzyka Guro Skumsnes Moe, budowana niekiedy na przedłużanych dźwiękach, szmerach, szumach, by w miarę czasu przejść w przejmujące wokalizy, zawsze będące tylko tłem dla dziejącej się na scenie akcji.

Yngvild Aspeli przemierza scenę z proscenium do centralnie usytuowanych drzwi, gdzie na roboczy czarny uniform nakłada piękną suknię (à la płaszcz) w granatowo-złoto-brązowych barwach. Staje się Norą Helmer, to jej salon, jej świat. Grając Norę Aspeli-aktorka prowadzi widzów przez całą Ibsenowską historię, którą opowiada z własnej perspektywy. Wchodzi w relacje ze wszystkimi postaciami, co i raz nawiązując dialog a to z mężem, a to z dr Rankiem czy Kristiną. Za każdym razem zmienia timbr głosu, charakteryzując poszczególne postaci. Robi to błyskotliwie i doprawdy niemal niewyobrażalne zdaje się ogarnięcie tego bogactwa przeobrażeń. W tych wszystkich scenach Aspeli jest ponadto jedyną animatorką człekopodobnych lalek. Przechadza się z nimi po salonie, zasiada na sofie, przy stole, czasem tańczy, po skończonej scenie pozując lalkowych bohaterów na stojakach lub wśród mebli. W scenach zabaw z dziećmi błyskotliwie umieszcza jedno na swoich plecach, drugie przyczepione do sukni, trzecie na rękach przed sobą. Nie ukrywa działań animacyjnych, bo to właśnie Nora kształtuje swój dom, jego mieszkańców oraz gości.

W planie ogólniejszym już cała pierwsza część spektaklu pokazuje zajmujący kontekst dramatu Ibsena. Nora jest inna, jest jedyną żywą postacią wśród występujących na scenie bohaterów. Nikt dotąd tego aspektu w taki sposób nie rozwiązał. Lalkowi protagoniści żyją jakby w swoich zamkniętych strukturach, można powiedzieć – są zamknięci w maskach, w z góry określonych kształtach, w swoich rutynowych działaniach i przyzwyczajeniach. Twarze lalek są pięknie rzeźbione, mają ruchome oczy, a zwłaszcza usta, które animatorka porusza w miarę potrzeb.

Ten aspekt lalkarskich zainteresowań Yngvild Aspeli ma też znacznie szerszy wymiar. Wielokrotnie w swoich wcześniejszych przedstawieniach artystka wykorzystywała lalki naturalnych rozmiarów. Zresztą z konwencji tej korzystają i inni twórcy, być może staje się ona najczęstszą praktyką współczesnych lalkarzy. Ale w Domu lalki mamy do czynienia ze zjawiskiem o znacznie szerszej skali. To jakby lalkowy teatr dramatyczny. W pewnym sensie jest to realizacja idei Edwarda Gordona Craiga dotycząca nadmarionety, lalki doskonałej, lalki zastępującej aktora. Lalki-postaci stworzonej do odegrania jednej jedynej roli. To może być interesujący trop dla współczesnego lalkarstwa. Z pewnością wart szczegółowszej analizy.

Druga część spektaklu Yngvild Aspeli troszkę komplikuje wrażenia. Z jednej strony, od momentu kiedy przewraca się świąteczna choinka w salonie Helmerów, powoli wkraczamy w świat już nie tylko psychologicznych perturbacji bohaterów, w których Aspeli-aktorka i grane  przez nią, a zarazem animowane, lalkowe postacie doskonale sobie radzą, ale przede wszystkim w świat teatralnych efektów, obrazów i wizji. Nora dostrzega jakiś poważny dyskomfort swojej sytuacji, zaczyna narastać w niej sprzeciw, bunt wobec zastałych realiów. Na jej sukni pojawia się mały kilkucentymetrowy pająk przemieszczający się z lewej na prawą, z góry na dół. Oczywiście, to mała lalka animowana przez aktorkę, ale to przede wszystkim symbol zagrożenia, opresji, która ją ogarnia. Wszystko to związane jest z pojawieniem się Krokstada, najpierw wyłącznie w drzwiach do salonu, później jednej z kilku lalek stale obecnych na scenie. Pajęczyna się rozszerza. Efektowne są sceny, kiedy z umieszczonych na proscenium zapadni wyłaniają się pewnie 30-centymetrowe pająki przebiegające w głąb sceny. Jeszcze większe poruszające się pająki pojawiają się na ścianach, wcześniej przykrytych tapetą.

W brawurowej scenie żywiołowego tańczenia taranteli przez Aspeli (przypomina się podobny obraz z Chambre noir) dochodzi do częściowego przekształcenia ciała aktorki w lalkę. Nogi aktorki zostają zastąpione przez sztuczne nogi o niebywałej giętkości, co pozwala ujawnić szaleństwo wpisane w tarantelę, kojarzoną ze skutkami ukąszenia przez pająka – tarantulę. Ta ucieleśniona metafora znajduje doskonałe uzupełnienie w przejmującej scenie zawładnięcia aktorką przez olbrzymiego pająka. Nora zostaje pochłonięta przez gigantyczną tarantulę o wielometrowych odnóżach. W rezultacie zostaje powołana do życia identycznie ubrana Nora-lalka ludzkich rozmiarów. Kulminacyjna jest scena, kiedy Helmer czyta list Krokstada, ujawniający fałszywy weksel podpisany przez Norę. Jej świat ulega totalnej zagładzie.

To właśnie ta druga strona komplikująca wrażenia. Nora zostaje niejako rozdwojona. Mamy Norę-Aspeli budującą coraz większy dystans wobec sytuacji scenicznej, i mamy identyczną lalkę Nory, będącą elementem wyposażenia domu Helmera. Aktorka i jej lalkowa postać wchodzą w relacje nie do końca przejrzyste. Komplikuje się to jeszcze bardziej, gdy Torwald Helmer, dotychczas wyłącznie lalka, uzyskuje zdublowaną postać aktora Victora Lukavskiego. W kluczowych scenach pomiędzy małżeństwem Helmerów mamy zatem cztery postaci: dwoje aktorów grających Torwalda i Norę, i dwie lalki wyglądające identycznie jak aktorzy.

Być może jednokrotne spotkanie ze spektaklem sprawia, że umknęły mi detale, że nie nadążyłem za wydarzeniami scenicznymi, że relacje Helmer-aktor/Helmer-lalka oraz Nora-aktorka/Nora-lalka zatarły się w mojej pamięci, że odniosłem wrażenie, że ten znakomity lalkowy spektakl w ostatnich obrazach staje się przedstawieniem czysto aktorskim, w którym lalki przestają odgrywać znaczącą rolę.

A może było to potrzebne z zupełnie innego powodu. W ostatnich scenach Nora-aktorka dokonuje unicestwienia świata, w którym dotychczas żyła. To unicestwienie dokonuje się za sprawą rozczłonkowania wszystkich lalek. Pozbawione rąk, nóg, głów, martwe korpusy Helmera, Nory, ich dzieci, Ranka, Kristiny i Krokstada są pożegnaniem ze światem, z którego bohaterce udało się uwolnić. Nora-Aspeli opuszcza scenę. Pozostaje Torwald-Lukavski, z martwym ptakiem w dłoniach i przejmującym wołaniem, choć nic już nie może się zmienić.

Dom lalki inspirowany sztuką Ibsena, w reżyserii Yngvild Aspeli i Paoli Rizza, jest przejmującym spektaklem współczesnego teatru lalek. Jego wymowa jest inna niż Ibsenowskiego oryginału. W nim Nora opuszcza świat, który ją ubezwłasnowolnił, Yngwild Aspeli ten świat po prostu niszczy. Może to słuszny kierunek.

 

Fot. Jonas Karlsson

Zasiedzenie

Nie ma, rzecz jasna, dobrej miary na określenie optymalnego trwania kadencji dyrektora teatru, powiedzmy –  dyrektora teatru lalek, bo to mnie interesuje.

Spośród twórców, którzy organizowali po wojnie instytucjonalne życie lalkarskie i współtworzyli sceny lalkowe, najdłużej kierował bielsko-bialską Banialuką Jerzy Zitzman (bodaj 46 lat). Jan Dorman tworzył swój Teatr Dzieci Zagłębia w Będzinie niemal 30 lat, Zofia Jaremowa liderowała krakowskiej Grotesce, a Henryk Ryl łódzkiemu Arlekinowi – po 26 lat. Powyżej dwudziestu lat dyrektorowali – m.in. Marta Janic w łódzkim Pinokiu (24) i Alojzy Smolka w Opolu (21). Spośród twórców, którzy obejmowali istniejące już teatry, niekwestionowanym leaderem był Krzysztof Niesiołowski – szef warszawskiego Baja przez 35 lat, niemal tyle samo Irena Dragan kierowała teatrem w Kielcach, niewiele ustępowała im Monika Snarska w warszawskim Guliwerze (30), a w naszych czasach Zbigniew Niecikowski w Szczecinie (28).

Dyrektorami z dwudziestoletnim stażem (i większym) w jednej instytucji byli także m.in. Wiesław Hejno (WTL), Krzysztof Rau (BTL), Jan Zbigniew Wroniszewski (Olsztyn), Zofia Miklińska (Słupsk), do dziś wciąż są: Krystian Kobyłka (Opole) i Zbigniew Lisowski (Toruń). Spośród dyrektorów, którzy pożegnali się w ostatnim okresie ze „swoimi” teatrami po dwóch z okładem dekadach, wspomnę o Waldemarze Wolańskim (Arlekin) czy Zbigniewie Wójciaku (Rabka). To z pewnością nie jest lista kompletna dyrektorów zasiedziałych. Wielu z nich dotrwało na stanowiskach do emerytury, wcale niemało przedłużało staż pracy tak długo, jak się dało. Byli potrzebni, niezastępowalni! W tym zestawieniu pojawiają się nazwiska wielkich artystów, którzy pozostaną w pamięci kolegów i na kartach historii, są też nazwiska mniej wyraziste, o których już dziś pamiętają jedynie współpracownicy i niewielka grupa lokalnych widzów. Wszak problem długości trwania dyrekcji nic nie stracił na aktualności.

Po 1989 roku zmieniły się, rzecz jasna, wszelkie warunki funkcjonowania teatrów, powoli najpopularniejszą formą powoływania dyrektorów są konkursy na to stanowisko, ale wciąż nie dotyczą one wszystkich, a organizator publicznych instytucji kultury ma wiele możliwości manewru. Zresztą, każdy teatr to inna historia, choć w dłuższej perspektywie wiele różnic się zaciera, a czas urzędowania dyrektorów zupełnie nie przekłada się na odnoszone sukcesy, zwłaszcza na artystyczną pozycję konkretnej sceny.

W ostatnim tygodniu ze sceną w Rabce pożegnał się Zbigniew Wójciak (po 22 latach), a kilka dni temu pożegnalną galę urządził sobie jeden z weteranów-dyrektorów, Adlof Weltschek, kierujący krakowską Groteską od ćwierć wieku. Przeczytałem właśnie ciekawy tekst Angeliki Pitoń w krakowskiej „Gazecie Wyborczej” sumujący dokonania/zaniechania Weltschka. Pouczająca lektura! Ustępującego dyrektora oklaskiwali politycy, posłowie, urzędnicy miejscy i regionalni, z prezydentem Krakowa na czele. Nie szczędzono pochwał przegranemu dyrektorowi: „dyrektor z prawdziwego zdarzenia, z powołania, nie przyspawany do stołka”, „pan dyrektor jest dobrem narodowym”, „jest człowiekiem kochającym teatr. Niezwykle inspirującym, poszukującym”. Na uroczystości zabrakło przedstawicieli krakowskiego środowiska kulturalnego, zabrakło przede wszystkim choćby reprezentantów polskiego środowiska lalkarskiego. Czy to coś znaczy? Bardzo wiele!

Mówiąc najprościej, Adolf Weltschek – mimo dwudziestu pięciu lat zarządzania Groteską – przemknął niezauważony. Groteska jest dziś artystycznie znacznie niżej niż była w połowie lat 90. ubiegłego wieku, cóż dopiero mówić o połowie lat 70., kiedy umierał Władysław Jarema, a Zofia Jaremowa kończyła swój czas dyrektorowania. Mam na myśli oczywiście artystyczny poziom teatru. Następcy Jaremów nigdy nawet nie zbliżyli się do osiągnięć poprzedników. Rzecz jasna, teatr jest działalnością zespołową. Wielu aktorów, wyspecjalizowanych rzemieślników teatralnych, pracowników rozmaitych działów, przez kolejne lata podtrzymywało prestiż Groteski, dysponowali przecież umiejętnościami i doświadczeniem daleko wykraczającym poza polskie standardy, ale sława Groteski Jaremów stawała się coraz bardziej legendarna, skoro nie wzmacniały jej nowe, głośne i szeroko komentowane inscenizacje. Takich w ciągu ostatniego 50-lecia było może kilka, ale z pewnością wystarczy palców jednej ręki.

Następczyni Jaremów, Freda Leniewicz, próbowała legendę poprzedników przekreślić, wymazać, zapomnieć. Jan Polewka w trudnych latach 90. starał się tę legendę ożywić, ale jego dyrekcja przypadła na najtrudniejszy okres. Adolf Weltschek po prostu od tej legendy się odciął. Tak jak odciął się od całego lalkarskiego środowiska. Na początku swej dyrekcji podjął próbę nawiązania środowiskowych więzi, pojawił się z zespołem Groteski na jednym czy drugim festiwalu, ale prezentowane spektakle nie wzbudziły specjalnego zainteresowania, nie przyniosły upragnionych nagród i zachwytów, w rezultacie Weltschek zamknął się w swoim własnym świecie. Nie był to świat lalkarski, chyba nawet w niewielkim stopniu świat teatralny. Był to najogólniej mówiąc świat działaczy politycznych.

Podobną drogę przechodził niejeden z dyrektorów-weteranów w przeszłości. Nie mogąc błyszczeć, zamykał się wąskim kręgu współpracowników, co najwyżej przyciągał innych „odrzuconych”, by w ich gronie znaleźć lepsze miejsce dla siebie.

Bez wątpienia Adolf Weltschek był sprawnym menadżerem. Jego teatr – komercyjny, nieartystyczny – świetnie wpasowywał się w niezbyt wyrafinowane gusta publiczności, która chciała przede wszystkim bezpiecznych przedstawień dla dzieci. Grał je setkami. Maszyna działała wzorcowo, był czas, kiedy aktorzy Groteski świetnie zarabiali, nawet nie mając instytucjonalnych etatów. Teatr zaś przyciągał  naprawdę duże pieniądze. Jego dotacja też była niebagatelna, bodaj najwyższa spośród wszystkich polskich teatrów lalek. Dla władz, od pewnego momentu samorządowych – sytuacja wymarzona. Nigdy nie interesował ich artystyczny poziom teatru, to zresztą nie jest cecha krakowska. Urzędnicy spoglądają na statystyki, ciągle rosnące kolumny, ilości spektakli, widzów, procenty wypełnienia sali widowiskowej, wpływy z biletów etc. Nie mając z reguły pojęcia o teatrze, dają się mamić cyfrom i sprytnie formułowanym notatkom o sukcesach, z których bije potęga i jakość. Na iluż to jubileuszach w różnych miastach Polski słyszałem i wciąż słyszę o wybitnym teatrze lalek, który znajduje się w danym mieście? Ba, nie tylko w mieście. Jego marka jest ogólnopolska, a niejeden mówca podkreśla i światowe znaczenie lokalnego teatru. Z reguły politycy zapominają, że wyłącznie gospodarzą mieniem publicznym, dobrem wspólnym i będą (powinni być!) rozliczeni. Tymczasem rozliczają np. teatry na miarę swojej wiedzy i możliwości. Te najczęściej buduje statystyka oraz przez lata pielęgnowane przez dyrektorów-weteranów dobre relacje, nawet przyjaźnie z organizatorem. Dzięki stosownemu okopaniu się w mieście można przetrwać całe dekady. Niektórym to wystarcza do dobrego samopoczucia.

Rządząc teatrem przez ćwierć wieku, nie sposób nie mieć sukcesów. Wspomniany artykuł z „Gazety Wyborczej” ironicznie je wymienia: „112 premier, niemal 12,3 tys. przedstawień [to niemal 500 spektakli rocznie!!! – MW], ponad 3,2 mln widzów”. A przecież jeszcze Wielka Parada Smoków – godzinna impreza, której koszt przekracza roczny budżet wielu teatrów lalek. No i przez 15 lat imprezka dla przyjaciół z politycznego grajdołka pt. „Reality Shopka Szoł”.

Aha – Materia Prima! Rzeczywiście wydarzenie prima! Nie każda edycja, ale było tu w przeszłości co oglądać (na ostatnią już nie pojechałem, bo wydała mi się wtórna, zbyt szybko komercjalizująca się). Tyle, że to zasługa nie tylko Adolfa Weltschka, ale całego sztabu ludzi Groteski, z selekcjonerami na czele (Zuzanna Głowacka!). No i wielki budżet, chyba nie pomylę się zbytnio jeśli powiem, że niemal przekracza łączny budżet wszystkich polskich festiwali lalkowych. Zatem sukces Materii Prima zapewniony, jeśli tylko organizatorzy sprostają artystycznym gustom. A z tym jest zdaje się coraz gorzej.

Najsmutniejsze jest to, że dyrektorzy-weterani, okopani, hołubieni i podkręcani przez lokalne władze, z czasem trwania swoich niekończących się kadencji tracą powoli kontakt z rzeczywistością. Ze starości, z utraty ambicji, ze zwykłego ludzkiego wygodnictwa? Albo popadają w konflikt z władzami, które – bywa – niekiedy same widzą, że nadszedł już najwyższy czas na zmianę. Częściej jednak dochodzi do buntu wewnętrznego. Teatr jest skomplikowaną machiną, ale najczęściej zespół starzeje się wraz z dyrektorem i drobne kosmetyczne uzupełnienia niczego nie zmieniają. Z latami wzrasta niezadowolenie z powodu stagnacji, braku wyzwań, bo to przecież dziedzina twórczości, choć jednocześnie umacnia się przekonanie, że lepszego miejsca już nie znajdę, nikt mnie nie zatrudni, jestem za stary, w rezultacie takie status quo jest satysfakcjonujące i dla zespołu, i dla szefa. Wszak do czasu!

Historia ostatnich lat Groteski, pełna konfliktów, procesów sądowych, zwolnień, zarzutów mobbingowych, przemocowych, przesłoniła to wszystko, co jest istotą teatru. Nawet repertuarowego teatru miejskiego. A wszystko to z powodu zasiedzenia dyrektora!

Czyż nie pora wreszcie zmienić obowiązujące prawo i wprowadzić, na przykład wzorem wyższych uczelni, maksymalną dwukadencyjność dyrektora teatru? Nawet najkrótsza, trzyletnia kadencja pozwala doskonale się zorientować, jaki jest rezultat efektownych programów artystycznych składanych przez kandydatów na dyrektorów. Jeśli dobry – powinno się przedłużyć kadencję o kolejny 3-5-letni okres. Będzie to w sumie średnio osiem lat dyrektorowania w jednym teatrze. To wystarczy. Osiem lat to szmat czasu, w którym wiele się zmieni. I powinien się zmienić dyrektor, bo trudno rozwiązywać umowy z pracownikami. A dyrektor może stanąć do konkursu w innym mieście, w którym jego sukcesy będą dodatkową atrakcją dla zespołu, pracowników i widzów. To przecież takie proste!

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page