Niemal dokładnie rok temu wybrałem się do Puppentheater Zwickau na wirtualnego Króla elfów, krótką balladę Goethego przygotowaną przez międzynarodowy zespół twórców pod kierunkiem Moniki Gerboc. Byłem pod wielkim wrażeniem tego osobliwego spektaklu, czemu dałem wyraz na tym blogu (zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2022/02/03/wirtualne-lalkarstwo-vr-360%cb%9a/). Ostatnio powtórzyłem podróż do Zwickau, tym razem w związku z dwoma wydarzeniami: wirtualnymi Poszukiwaczami złota Emanuela Geibela – kolejnym spektaklem z cyklu „Niemieckie ballady” w wersji VR 360˚ oraz premierą przedstawienia Duzi chłopcy nie płaczą w reżyserii współtwórcy głośnej już grupy hiszpańskiej Zero en Conducta, José Antonio Puchadesa Martineza (Putxa).
Najpierw kilka słów o lalkarstwie wirtualnym. W naszej przestrzeni geograficznej niewiele zaszło zmian w ciągu minionego roku. Właściwie nikt chyba nie zainteresował się tą techniką, nie słyszałem o żadnym innym przedstawieniu, a choćby lalkarskich eksperymentach. Wygląda na to, że dla repertuarowych teatrów przygotowywanie takich spektakli jest zbyt pracochłonne, a może i niezbyt atrakcyjne, zwłaszcza gdy eksploatacja ich burzy rutynowe instytucjonalne zwyczaje; dla młodych i poszukujących twórców – to po prostu działania zbyt kosztowne. Komu zatem zależy na odkrywaniu nowych lalkarskich przestrzeni, musi pojechać do Zwickau albo liczyć na pojawienie się niemieckiego teatru na którymś z festiwali (a na kilku był już obecny!).
Drugie spotkanie lalkarzy z Zwickau z VR 360˚ jest inne. Widzowie korzystają z tych samych elementów: słuchawki ze stereofonicznym dźwiękiem, gogle VR i obrotowe krzesełko umożliwiające oglądanie zdarzeń dziejących się wokół nas. Inny jest oczywiście sam spektakl. Tym razem twórców zainspirowali Poszukiwacze złota, ballada Emanuela Geibela, dziewiętnastowiecznego niemieckiego autora, o wędrówce trzech przyjaciół w poszukiwaniu lepszego życia, których odmienia znalezione złoto. Zatem znów, jak w całym cyklu, spotkanie klasycznej literatury i środków współczesnego lalkarstwa. Temat ballady dał pretekst do zbudowania spektaklu opowiadającego szerzej i głębiej o ludzkiej naturze. Wykorzystane lalkarskie umożliwiły wizualizację stanów emocjonalnych bohaterów, ich ukrytych myśli i całego wewnętrznego dramatu, który zwykle rozwija się w wyobraźni, w myślach, niewidzialnych i z reguły poplątanych. Sztuka lalkarska pozwala je zobaczyć. I to jest taka dodana wartość, której nie sposób przecenić.
Widzowie, którzy z VR 360˚spotykają się po raz pierwszy, będą zaiste oszołomieni. Spektakl otwiera scena w małej łodzi płynącej po wodzie. Znajdujemy się w jej centralnej części; przed sobą, na dziobie i na wyciągnięcie ręki, widzimy dwie postaci w maskach. Jedna siedzi na dnie łodzi, kurczowo trzymając się burt, druga stoi za nią z wysoko uniesioną latarnią oświetlającą drogę. Aktorki są w jasnych obcisłych trykotach, a charakteru granym przez nie postaciom nadają wielkie, karykaturalne, ostro rzeźbione, brutalne maski z potarganymi włosami i wyolbrzymionymi elementami fizjonomii. Jedna (Hanna Daniszewska) ma gigantyczne, odstające uszy, wielki okrągły nos i pucołowate policzki, na nogach ogromne stopy z rozczapierzonymi paluchami, na rękach podobne dłonie, w biodrach dopięte są wyokrąglone i odstające pośladki; kanciasta głowa drugiej (Agata Słowik), z karykaturalnie wydłużoną potylicą, wsparta została na korpusie nałożonym na tors aktorki, z wyraźnie zaznaczonymi żebrami i rodzajem kołnierza-garbu na plecach.
Po chwili dobiega nas z tyłu łodzi odgłos jakby wiosła uderzanego o burtę. Odwracamy się i widzimy trzecią postać (Calum MacAskill), w równie wielkiej kanciastej masce na głowie i „nabitym”, umięśnionym ogromnym torsem oraz ramionami powiększającymi monstrualnie ciało aktora. W ręku trzyma nie wiosło, ale szpadel, którym markuje ruch przesuwania się łodzi. Doprawdy można się przestraszyć tego towarzystwa „przyjaciół”, choć jesteśmy przecież incognito wśród tych dzikich ludzkich postaci.
W kolejnych scenach przenosimy się na szczyt wzgórza. Z góry przyglądamy się wspinaczce naszych bohaterów po stromym zboczu, oglądamy wspaniałe panoramy, podziwiamy krajobraz morza i wysepek, a zarazem zmagania trójki poszukiwaczy, siedząc wygodnie i bezpiecznie w kraterze szczytu. I w tej przestrzeni dzieją się dalsze sceny. Tu wśród kamieni wędrowcy odnajdują złoto, wykonują wiele rozmaitych czynności – rozbijanie kamieni, znoszenie drewna na ognisko, krzesania ognia, niekiedy wykorzystywana jest technologia VR 360˚, choć nie wydaje się ona niezbędna. Jej możliwości ujawnia scena euforii po odnalezieniu złota, demonstrująca radość wszystkich poszukiwaczy, multiplikowaną i przetwarzaną w wirtualnej przestrzeni wokół widza. Plastyczny wyraz tych obrazów wkracza w estetykę show-biznesu i choć troszkę mnie odpycha ta konwencja, rozumiem jej wykorzystanie.
Tu zaczyna się wszak część, która wydaje mi się najbardziej interesującym elementem przedstawienia, zwłaszcza w realizacji teatralnej. Oszołomieni znalezionym skarbem bohaterowie szybko dochodzą do wniosku, że mogliby stać się posiadaczami większej jego części, gdyby nie musieli się dzielić. W każdym z nich zaczyna kiełkować zawiść, próżność, egoizm i zachłanność. I mają one teatralny kształt! Ego jednego tak napiera na muskularny tors, tak zżera go wewnętrznie, że bohater musi wyciąć kawałek własnego brzucha, odsłaniając rozrastającego się intruza żywiącego się ciałem i krwią właściciela. Agresywne myśli innego szczęśliwca, nie mogąc pomieścić się w głowie, rozsadzają ją i przez małe okienko w potylicy wychodzi niewielka postać, która zawładnie jego zbrodniczymi pragnieniami. Trzeci poszukiwacz „urodzi” swego demona niczym dziecko, ukołysze go w dłoni, a potem pozwoli urosnąć i zawładnąć sobą samym. Te wszystkie twory są animantami. Dziecięce główki wyrastają a to na wężowym ciele, a to łączą się z sześcioma rączkami. Są ludzkie i nieludzkie zarazem. Wprawiane są w działania błyskotliwie i budują magiczno-widzialny świat metafory. Chwilami można dostrzec dłonie ubranych na czarno animatorów i to nawet dobrze, bo przecież oglądamy mimo wszystko przedstawienie teatralne, nie zaś efekt komputerowo-technologicznych tricków.
Chciwość ludzka prowadzi do katastrofy, ale tak magicznie, a zarazem naturalnie można ją pokazać właśnie w teatrze, w teatrze ożywionej materii, bo w tym gatunku rozgrywa się spektakl lalkarzy z Zwickau, inspirowany balladą Emanuela Geibela, z dramaturgią Dominique Suhr, wyreżyserowany przez Monikę Gerboc. Autorką scenografii jest Agnieszka Wielewska, muzykę napisał Daniel Špiner, a konstrukcją lalek zajęli się Alina Domin i Calum MacAskill.
Za kilka miesięcy czeka nas w Zwickau trzecia, ostatnia z cyklu ballada zrealizowana w wersji VR 360˚ – Melusine Georga Trakla w inscenizacji Moniki Gerboc i bułgarskiej scenografki Mariety Golomehovej. Wtedy pewnie będzie można precyzyjniej wypowiedzieć się na temat praktyki i przyszłości wirtualnego lalkarstwa 360˚.
Lalkarze z Zwickau pokazali też premierową wersję nowego przedstawienia pt. Duzi chłopcy nie płaczą, będącego autorską propozycją hiszpańskiego twórcy, Putxy, autora scenariusza i reżysera zarazem. Jego dokonania teatralne, których kulminacją był ekscytujący spektakl Eh Man Hé. Mechanika duszy (zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2021/07/16/eh-man-he-lalkarskie-arcydzielo/), fascynują od kilku lat. Ruch aktora, taniec i animacja lalek spotykają się w realizacjach Putxy z arcymistrzowskim wykonaniem. Trudno więc było zrezygnować z udziału w najnowszej premierze artysty, zwłaszcza że po raz pierwszy pracował z instytucjonalnym teatrem.
Powstał spektakl kameralny, z niewielkimi lalkami stolikowymi autorstwa Ángela Navarro i muzyką Jorge Da Rocha, który wykonuje troje aktorów Puppentheater Zwickau: Hanna Daniszewska – absolwentka białostockiej Akademii Teatralnej, Kateryna Bondarenko – do niedawna studentka Uniwersytetu Teatralnego w Charkowie, dziś już niemal dyplomantka szkoły białostockiej, i szkocki aktor Calum MacAskill. I choć dla osób słabo znających niemiecki poważnym utrudnieniem w pełnym odbiorze przedstawienia jest jego warstwa literacka, jestem przekonany, że nikt nie pracuje z lalką tak jak Putxa.
Duzi chłopcy nie płaczą to historia ośmiolatka Pablo, który nie umie poradzić sobie z własnymi emocjami. Wychowany w stereotypowym społeczeństwie oswoił się z myślą, zaszczepioną mu przez ojca, że chłopcy nie okazują uczuć, słabości, nie płaczą. Jego nigdy nie okazywane łzy, których nie potrafi uzewnętrznić, gromadzą się w ciemniejącej chmurze wiszącej nad głową chłopca (piękna teatralna metafora bardzo realistycznie pokazana na scenie). Ta chmura musi w końcu się przepełnić, wywołać burzę. Pablo wyrusza w podróż i dzięki spotkanym po drodze postaciom i zebranym doświadczeniom (m.in. wizyta na cmentarzu, spotkanie ze Śmiercią) odkrywa w końcu, że wszystkie uczucia są ważne, także te niewygodne, przesycone strachem czy bólem, i kiedy wreszcie łza pojawia się na jego policzku, może wrócić do domu.
Delikatna materia tego spektaklu przejawia się w z pewnością atrakcyjnych dialogach, na które publiczność żywo reaguje, ale równie wiele przyjemności dostarcza praca aktorów i ich działania z lalkami. Niekiedy trudno uwierzyć, że świetna konstrukcja lalki i jej doskonała animacja może wprawiać w zachwyt. Pablo, interpretowany przez Hannę Daniszewską, często animacyjnie wspomagany jest przez pozostałą dwójkę aktorów. I choć światło wydobywa głównie lalkę, widzimy wszystkich animatorów, zmieniających swoje pozycje wokół animanta, w zależności od jego działań. Plastyczność ruchu lalki i animatorów jest wyjątkowa. Doprawdy można zadać sobie pytanie, czy to poruszenia Pabla przenoszą jego energię na ciała animatorów, czy też ich ruchy przejmuje lalka. Nasuwa się skojarzenie z animacją w japońskim ningyō-jōruri, zatem z totalną perfekcją, tyle że w bunraku ciała animatorów pozostają w bezruchu, tam chodzi o wspólny rytm oddechu, u Putxy – o wspólny rytm oddechu i jednakową elastyczność ciał: żywych i ożywianych. Przyglądanie się rozmaitym wariacjom tego lalkowo-ludzkiego baletu doprawdy jest czymś fascynującym. To metoda, którą podziwialiśmy w Mechanice duszy Zero en Conducta, ale nigdy dotąd nie widziałem jej w działaniu aktora z lalką stolikową.
Takich animacyjnych atrakcji jest oczywiście więcej, poczynając od świetnej interpretacyjnie roli Ani, mistrzyni koszykówki, w wykonaniu Caluma MacAskilla. Majstersztykiem jest działanie Kateryny Bondarenko z piłką koszykową osadzoną na sztywnym pręcie, a będącą jakby „żywą” postacią. To podręcznikowy przykład pracy z animantem, istota współczesnej sztuki lalkarskiej. Świetną, choć zupełnie inną zasadę animacyjną wykorzystuje MacAskill i Bondarenko w animacji kulawej Śmierci wspierającej się na kosturze. Aktorzy zresztą dwoją się i troją na scenie, a w miarę potrzeb i możliwości sytuacyjnych uczestniczą w animacji wszystkich postaci scenicznych.
Bariera językowa i złożoność literackiej struktury przedstawienia uniemożliwiła mi pełny jego odbiór, czego żałuję, ale publiczność niemiecka z pewnością będzie miała wiele przyjemności z kontaktu z tą najnowszą pracą Puppentheater Zwickau. No, i utwierdzam się po raz kolejny w smutnej skądinąd refleksji, że trzeba opuścić granice Polski, by spotkać się z lalkarstwem (rzecz jasna bywają wyjątki). Po drodze do Zwickau obejrzałem kilka naszych najnowszych realizacji w tzw. teatrach lalek. Oczywiście było warto. Zachowam w pamięci parę pięknych ról, wiele obrazów, garść emocji, zwłaszcza z sympatycznych spotkań z dawno niewidzianymi koleżankami i kolegami, ale dla moich lalkarskich zainteresowań nowych materiałów nie uzyskałem. Szkoda!
Fot. z archiwum Puppentheater Zwickau (“Poszukiwacze złota” – zdjęcia z prób)