„Janusz nie umiał odejść, kiedy przyszedł czas…”

Przedruk z: Anna Kochnowicz-Kann, Z powodu lalek. O Januszu Rył-Krystianowskim (zapiski z pamięci), Wydawnictwo Miejskie Poznania, Poznań 2024, ss. 33-55. 

Anna Kochnowicz-Kann: Zacznijmy od tego: czy Janusz Ryl-Krystianowski był reformatorem, czy kontynuatorem poszukiwań już wówczas dostrzeganych w polskim teatrze lalkowym i jedynie je wzmocnił?

Marek Waszkiel: Nic nie jest takie proste. Bałbym się też takich lokowań kogoś w nurcie lub w kontrze wobec jakiś zjawisk czy osób. Janusz był bez wątpienia indywidualnością. Ale indywidualnością była też bez wątpienia Serafinowiczowa, która kierowała poznańskim teatrem wcześniej – dużo wcześniej oczywiście, bo jej czas i czas Wojciecha Wieczorkiewicza, z którym przez lata stanowili niezwykle twórczy duet, ostatecznie zakończył się w 1980 roku, choć ona sama przestała być dyrektorem „Marcinka” cztery lata wcześniej. Potem stała się rzecz przedziwna, ponieważ po nich poznańską sceną kierowało aż czterech dyrektorów i żaden nie odniósł spektakularnego sukcesu, więc zbiorowa pamięć wyparła ten okres i w efekcie Janusza zaczęto postrzegać jako tego, który zastąpił Leokadię. Silna osobowość – w tej powszechnej pamięci – nastała po silnej osobowości. Ale to historia bardziej skomplikowana. Nie bez znaczenia jest tu pochodzenie Janusza, jego mocne osadzenie w tradycji teatralnej poprzez ojca i poprzez stryja. Ojca, który był aktorem w krakowskiej „Grotesce” i stryja, który przez moment kierował tym teatrem, ale przede wszystkim stworzył w Łodzi „Arlekina”, że nie wspomnę o innych zasługach dla polskiego lalkarstwa. „Groteska” to przede wszystkim Zofia i Władysław Jaremowie i to w ich teatrze dorastał Janusz… Nie umiałbym takiej łatwej linii wytyczyć przez tych świetnych artystów, która konsekwentnie zmierza w jakimś jednym kierunku, dlatego że gdybyśmy to zrobili, to w gruncie rzeczy wszystko sprowadzilibyśmy do jednego wymiaru, to znaczy mogło by się nagle okazać, że ktoś ten teatr po wojnie jako pierwszy ruszył – Jarema bez wątpienia był jednym z tych pierwszych, ale nie jedynym, i jak by tak wszyscy za ojcem-założycielem poszli w jedną stronę, to… A to nie tak… Pojawił się konflikt między Jaremą a Rylem, w latach 50-tych właściwie najbardziej się wyostrzył, wynikało to między innymi z dosyć specyficznych charakterów obydwu panów. Obaj byli narwańcami, gadułami, każdy na swój sposób był ideologiem, ale mieli diametralnie różne podejścia artystyczne do swoich idee fixe. Jarema to przede wszystkim aktor dramatyczny i dlatego wielokrotnie podkreślał, że w teatrze lalek może pracować wyłącznie jako reżyser. Mówimy o innych czasach niż te Janusza, kiedy pozycja aktora bardzo się zmieniła… Ryl i Jarema byli estetycznie krańcowo różni. Okres do końca życia Jaremy, czyli do 1976 roku, to był taki czas, kiedy środowisko musiało – choć w latach siedemdziesiątych już to nie miało większego znaczenia – opowiedzieć się po stronie jednego lub drugiego. Oni mieli tak nieprawdopodobną siłę oddziaływania, że nie było możliwości, żeby się znaleźć gdzieś „pomiędzy”, albo wskazać jeszcze inną drogę – nie,  można było być albo „za Rylem”, albo „za Jaremą”. Według mnie, w którymś momencie Jarema był ciekawszym artystą, chociaż tak naprawdę jego sławę niosła żona, Zofia; do późnych lat siedemdziesiątych nadawała ton temu teatrowi, nie wdając się przy tym w żadne rozgrywki środowiskowe, układy, opcje – po prostu robiła swoje.

AKK: A do tego jeszcze Jaremowie przyciągali inne wielkie nazwiska ze świata sztuki…

MW: To jest jeszcze bardziej skomplikowane. Jak sądzę, to był chyba przede wszystkim rezultat beznadziei powojennej i bardzo szybko rozwijającego się socjalizmu. Ci gromadzący się u Jaremów twórcy, to byli ludzie, dla których zostawało coraz mniej przestrzeni w teatrze dramatycznym i oni nagle odkryli dla siebie teatr lalek. To oczywiście wielka zasługa Jaremów – że dali miejsce i Mikulskiemu, i Skarżyńskiemu, i wielu innym. Rzeczywiście wielkie nazwiska! Nigdy potem nic podobnego się nie zdarzyło. W lalkach znaleźli szansę na realizację swoich wizji.

AKK: Podobnie zdarzyło się w Poznaniu właśnie w czasach Leokadii Serafinowicz. I też miała – można tak powiedzieć – „sprzyjającą sytuację polityczną”, bo akurat wtedy nastał czas odwilży, intelektualiści i artyści znowu szukali miejsca dla siebie.

MW: Rzeczywiście, jest podobieństwo kontekstowe. Poza tym Serafinowicz ma korzenie właśnie w „Grotesce”, o czym warto pamiętać. Ona jest „od Jaremów”. Tam zaczynała i jako scenograf, i jako reżyser – w najlepszej „szkole” lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Potem znalazła się we Wrocławiu, a stamtąd przeniosła się do Poznania. „Groteska” w tamtych latach przyciągała szalenie interesujące środowisko, bardzo ciekawych ludzi.

AKK: Komuś, kto doświadczył „Groteski”, chyba trudno było sobie wyobrazić, by teatr mógł funkcjonować w innym entourage’u intelektualnym niż właśnie taki, jaki tam się wytworzył…

MW: …to było swoiste – i ważne! – zaplecze, bo przecież ci ludzie, którzy w tamtych latach z „Groteską” współpracowali, znaleźli swój przystanek właśnie w Krakowie zanim jeszcze powstała szkoła krakowska, Jaremowy Oddział Lalkarski PWST, całkowicie nieudana. Romans Jaremy z Rylem nie trwał długo. Ryl pojawił się w „Grotesce” otoczony aurą, poznanego w oflagu w Murnau, Leona Schillera. Zastąpił Jaremę na dyrektorskim stanowisku i rozwinął swe różnorodne umiejętności, potem ściągnął do teatru swojego brata, Alfreda. Wtedy Ryl miał w sobie jeszcze dość pokory i pewnie dlatego bez oporów oddał „Groteskę” Jaremom w 1948 roku, po ich powrocie z Paryża. Gdyby to wszystko zdarzyło się kilka lat później, historia może potoczyłaby się inaczej… W 1948 Ryl dostał teatr w Łodzi, państwowy, porzucił więc wszystko, by zbudować „Arlekina”. Ale przecież nadal pozostawał w jakichś relacjach z Jaremą – wspólnie działali we Wrocławiu, kiedy powstawało tam w 1967 roku Studium Aktorskie Teatrów Lalkowych.

AKK: I w takiej atmosferze dorastał Janusz.

MW: Cała rodzina była w kręgu teatru – matka, ojciec, stryj… On musiał też w nim być, nie miał innego wyjścia. Ale jego początki są jednak trochę dziwne, bo wystartował bez żadnego przygotowania.

AKK: Kiedy zdał maturę, akurat zamknięto wydział lalkarski w Krakowie. To był rok 1960. Mógł studiować tylko w Leningradzie lub w Pradze. Albo składać egzamin eksternistyczny. Wybrał to ostatnie rozwiązanie i zaczął pracować jako adept u swojego stryja.

MW: I bez wątpienia łatwiej mu było dostać tę pracę niż innym. Wszedł w to środowisko wcześnie, żył nim, oddychał, do tego kontakty rodzinne – to wszystko sprawiło że jego droga do teatru była stosunkowo prosta. Jaką by zrobił karierę, to już jest inna sprawa, bo tu ani ojciec, ani wuj specjalnie by pomóc nie mogli, ale samo pojawienie się w teatrze, to była sprawa rodzinnych koneksji. Chociaż szybko się okazało, że aktorstwo nie jest pasją Janusza.

AKK: Chyba od początku to było zbieranie doświadczeń, które miały prowadzić do reżyserii, to był cel. Ale „Snu klowna”, uważanego za najważniejszy spektakl na początku jego kariery, nie zrealizował w „Arlekinie” u stryja, a w „Pinokiu”. Pan jego działalność obserwował od początku i ”Sen klowna” też widział.

MW: To nie był jego debiut reżyserski. Wcześniej w „Arlekinie” zrobił „Tygrysa Pietrka” Hanny Januszewskiej. Niewykluczone, że sam nie chciał „Klowna” tam przygotowywać. Henryk Ryl nie był ani łatwym partnerem, ani człowiekiem. Pewnie i dla Janusza. A wbrew pozorom, względy rodzinne mogły utrudniać porozumienie i współpracę. Mogło iskrzyć. Temperamenty mieli nieco inne, więc pewnie wielkiej zażyłości między nimi nie było. Niemniej, chyba jednak nie mogło się obyć bez udziału Henryka, może cichego, że Janusz dostał ofertę przygotowania jednego, a potem drugiego spektaklu w „Pinokiu”. „Sen klowna” to 1978 rok.

AKK: To o tyle ważny spektakl, że był w pełni autorski i inny, bo zbudowany wyłącznie z obrazów, bez słów. Doceniony: Janusz dostał propozycję zaprezentowania go w Stanach Zjednoczonych, ale… odmówiono mu paszportu. Niektórzy twierdzą, że gdyby pojechał, być może zupełnie inaczej potoczyłaby się jego kariera. Na ile, pana zdaniem, to przedstawienie było istotne w całym myśleniu Janusza o teatrze? Wyznaczało ścieżki jego późniejszych poszukiwań? Oczywiście, patrząc na to z dzisiejszej perspektywy…

MW: Nie do końca jestem przekonany, że taką rolę „Sen klowna” odegrał. Mam w pamięci fragmenty tego spektaklu, widziałem jedną z pierwszych jego prezentacji i nie, nie wydaje mi się, by otwierał drogę, którą później Janusz podążał. Myślę nawet, że „Sen klowna” to spektakl odbiegający w użytych środkach od tych, którymi Janusz później się posługiwał. Scenografię robiła Buba Tomala. Ważny był Tadeusz Wojan, który kreował klowna, a był znakomitym aktorem sceny lalkowej, gwiazdą „Pinokia”, najwybitniejszym aktorem tego teatru przez wiele lat… za tę rolę dostał nagrodę aktorską na Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Lalek w Opolu w 1979 roku. Do Stanów chyba nikt wtedy nie poleciał. Parę lat wcześniej, w 1975 roku, Zygmunt Smandzik coś podobnego zrobił w Opolu – „Ptaka” –spektakl też bez słów, na same jawajki nad parawanem, bez żadnego aktora widocznego (spektakl z 1975 roku, z muzyką Krzysztofa Pendereckiego – przyp. AKK), z zupełnie niezwykłą emocjonalnością i taką niemal drapieżnością opowiadania o świecie niszczącym jednostkę… Janusz w swoim spektaklu był bardziej poetycki, a po Smandziku to była chyba pierwsza próba takiego zmierzenia się z materią pozaliteracką, budowania spektaklu z samych obrazów. To, oczywiście, miało swoją fabułę, bardzo skrupulatnie rozpisaną dramaturgię, więc było rzeczywiście czymś nowym, ale później Janusz nic podobnego już nie zrobił – nic, co by było „poza słowem”. Myślę, że to był raczej rodzaj eksperymentu. Tym bardziej, że jego pierwsze spektakle wpisują się klasycznie w literackie realizacje. On wtedy był młodym człowiekiem, chociaż startował późno jako reżyser, i nie mówię tu o uprawnieniach reżyserskich, bo ich uzyskanie wymagało już jakiegoś dorobku… To w ogóle ciekawe, że dano mu zgodę na ten „Sen klowna”, wcześniej przecież robił proste spektakle, takie do użytkowania w teatrze, a to była propozycja niezwykle wysmakowana! Sądzę, że właśnie z tego wysmakowania i z tej odmienności wynikał fakt, że to się specjalnie nie sprzedało. Publiczność jest zwykle tradycyjna w myśleniu.

AKK: A przecież tego typu teatr na świecie już funkcjonował! Ten adresowany do dorosłego widza.

MW: My jesteśmy zupełnie odcięci od świata, a z pewnością byliśmy odcięci od świata kilka dekad temu.

AKK:  Z przyklejaną ciągle łatką, że teatr formy to teatr lalki, teatr dla dzieci.

MW: Jest to uproszczenie, ale tak społecznie rzeczywiście klasyfikujemy, że to teatr dla dzieci.

AKK: Więc ten „Klown” w latach siedemdziesiątych nie miał najmniejszych szans?

MW: No, niewielkie. Odegrał rolę środowiskową. Był takim wentylem, który wpuszczał nagle coś nowego. I z tego powodu odniósł też sukces, a to z kolei dało Januszowi, chwilę później, szansę objęcia teatru w Jeleniej Górze. Gdyby nie było „Snu klowna”, Janusz by niczego nie dostał. Ten spektakl wprowadził go do elity młodego pokolenia twórców, którzy się nagle wtedy pojawili: mieli fajne korzenie, fajne źródła rodzinne, wszystko osadzone, i jeszcze do tego byli zdolni.

AKK: A przecież w latach siedemdziesiątych mówi się o kryzysie teatru…

MW: O kryzysie zawsze się mówi. W każdej dekadzie był. I ciągle jest. Kryzys trwa nieustająco.

AKK: Ale faktem jest, że wtedy brakowało młodych, zdolnych reżyserów.

MW: Zawsze brakowało.

AKK: Niemniej ten „Sen klowna” trochę zamieszał w lalkowym świecie, jak już powiedzieliśmy, Janusza umieścił wysoko w hierarchii środowiskowej i przyniósł mu teatr w Jeleniej Górze.

MW: Gwoli prawdy trzeba to uzupełnić: Janusz też miał za sobą premiery takie sobie, ale jednak już na początku kariery zrobił spektakl, który – owszem – nie był zapraszany na zbyt wiele imprez teatralnych, festiwali, ale rzeczywiście środowiskowo został zauważony i doceniony, i bez wątpienia z miejsca na Janusza skierował reflektor. A potem, kiedy zdarzyła się awantura w Jeleniej Górze z porzuceniem teatru przez jego szefa – to był czas, kiedy dyrektorem zostawało się poprzez  nominacje ministerialne – Janusz znalazł się w dobrej sytuacji: miał wszelakie poparcie, rodzinę, wciąż liczącego się w tym świecie stryja, przyjaciół, świetny spektakl na koncie, w związku z czym dostał propozycję objęcia Teatru Animacji po Andrzeju Dziedziulu. Pewnie ten „Sen klowna” jest jakimś początkiem jego myślenia o innym teatrze, ale chyba nie do końca o takim, jaki realizował. Ja przynajmniej nie widzę zbyt wielu związków między „Snem” a tym, co dziś uważamy za spuściznę po Januszu.

AKK: Sądzę, że od tego spektaklu zaczął jednak większą wagę przywiązywać do formy. Być może jego Manifest Artystyczny nie powstałby, gdyby nie to doświadczenie, w którym aktor i forma, przedmiot animowany są równoważne. To właśnie wtedy spojrzał na materię spektaklu w inny sposób, odmienny niż nakazywała teatralna praktyka. I w tym sensie wydaje mi się „Sen klowna” ważnym w całej historii tego, co stworzył. Był początkiem innego myślenia.

MW: A to bez wątpienia. I myślę, że ten okres jeleniogórski był w pewnym sensie najważniejszy w jego karierze – nie taki długi znowu, dziewięć lat zaledwie. Zastanawiam się tylko, na ile ważna była sama świadomość, że wchodził „w buty” po Andrzeju Dziedziulu? Wydaje mi się, że musiał go znać, widzieć jego spektakle… Dziedziul opuścił teatr, stan wojenny zastał go w Szwecji i on tam pozostał. Sądzę, że nie do końca był zadowolony z tego, co robił w Teatrze Animacji, bo jego interesował kompletnie inny teatr! Ten teatr w Jeleniej Górze stworzono specjalnie dla niego i wydawało się, że wreszcie wszystko ułoży się tak, jak chciał, a jak nie mogło wcześniej we Wrocławiu, ale trochę się przeliczył; jak przyszło co do czego, władze zażądały, aby robił teatr dla dzieci – jemu nie o to chodziło. Z określonego jednak powodu nazwał tę scenę Teatrem Animacji… I teraz Janusz, przychodząc na jego miejsce, przejął tę nazwę. Stał się jej orędownikiem, swoim nazwiskiem ją podpisał i twórczo rozwinął ideę. Z dzisiejszej perspektywy patrząc, właściwie wyszło na jego: dzisiaj na dobrą sprawę wszędzie mamy do czynienia z teatrem animacji. Oczywiście, fakt, że on się zdobył na sformułowanie tego swojego słynnego Manifestu myślę, że jest bardzo ważny: nikt z jego kolegów – młodszych czy starszych – nigdy czegoś podobnego nie popełnił.

AKK: Ale czy rzeczywiście, do tego momentu – dopóki Manifest się nie pojawił i nie zaczął być wprowadzany w życie – aktor pełnił pośrednią rolę w tym rodzaju teatru? Rzeczywiście parawan był dominujący na scenie? A na scenie królowała zinfantylizowana lalka? Janusz dokonał tu rewolucji?

MW: Tak, to była rewolucja. Tylko, myślę, ona była rezultatem – żeby nie przypisywać wszystkich zasług Januszowi – pewnej dziejącej się ewolucji.

AKK: Bo parawan znikał wcześniej?

MW: Znikał. Dorman w latach pięćdziesiątych już próbował go wyrzucić, ale on trwał – mocno się trzymał na scenie po późne lata sześćdziesiąte. Byli też reżyserzy konsekwentnie go likwidujący, chociażby Serafinowiczowa, niemniej parawan stanowił wtedy podstawę, a aktor jako taki nie miał żadnego znaczenia. Większość zespołów tworzyli przypadkowi ludzie. Niektórzy utalentowani. Dopiero, kiedy wychodzą pierwsi studenci z Wrocławia, a potem z Białegostoku, czyli na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zaczyna rzeczywiście zmieniać się stan aktorstwa. Wcześniejsi aktorzy, pod ręką jednego reżysera, oczywiście nabierali coraz większej mocy, ale średnia była… słaba. Ich umiejętności zawodowe należało oceniać jako bardzo niskie. Ja pamiętam, jaką dla nich męką było fizyczne pojawienie się na scenie! Ta niemożność schowania się za parawanem dla większości była koszmarem. Niektórzy z tym się nie pogodzili, inni nabierali wprawy, byli też tacy, którzy mieli w sobie sporo czysto aktorskiej emocjonalności i naturalnej potrzeby bycia na scenie. Myślę, że jednym z takich ważnych elementów, które Janusz doskonale rozumiał i jakby wkalkulowywał w to swoje myślenie o teatrze animacji, to było kształcenie aktorów, traktowanie partnerskie aktora na scenie, nie instrumentalne, nie czysto fizyczne. Choć z drugiej strony wydawać by się mogło, że właśnie on, jak mało kto, właśnie instrumentalnie ich traktował.

AKK: Niektórzy koledzy po fachu uważali, że ich nie reżyseruje, a trenuje.

MW: No tak, bo on ustawiał wszystkie działania w określonym rytmie. Wie pani, różnica polega na tym – subtelna, ale myślę, że bardzo istotna – że w wypadku Janusza to nie było na przykład coś takiego, co robiła Marta Janic dekadę wcześniej, a nawet Henryk Ryl – rzeczywiście trenowanie, ćwiczenie, żeby dokładnie wykonać zamysł reżyserski, tylko to była partnerska rozmowa prowadzona po to, aby aktor wszedł „w moje – reżysera – myślenie” i wykonywał to jako swoje, a nie narzucone. Marta Janic, działająca jeszcze przed Januszem w „Pinokiu”, miała taki schemat i mówiła: „ruch numer trzy” i wszyscy wiedzieli, o co chodzi, co to ma być – w cyfrach opracowała wszystkie zachowania i aktorzy tak to wykonywali…

AKK: U Janusza, jak mi się wydaje, rytmizacja wynikała z myślenia teatrem, ze świadomości, że każda opowieść musi mieć swoje metrum, swoje frazowanie. Wprowadził w świadomy sposób ruch sceniczny, nadał mu znaczenie…

MW: Ale nie był pierwszym: mnóstwo takiej roboty choreograficznej było na przykład w „Miniaturze”, w „Guliwerze”, powstawały przecież spektakle oparte wyłącznie na muzyce… Ruch sceniczny staje się koniecznością, kiedy opuszczamy parawan i stajemy z żywym aktorem na scenie. Janusz niewątpliwie konsekwentnie pilnował, by miał on jakiś rytm, zgodny z rytmem całej opowieści. To też sprawa znalezienia odpowiednich partnerów – on miał Władka Janickiego. A takich jak Władek było niewielu. Nie chcę powiedzieć, że brakowało w teatrze choreografów, specjalistów od ruchu, ale myślę, że to, co Władek zbudował z Januszem, było absolutnie wyjątkowe. Te spektakle jemu zawdzięczały nie mniej niż myśli reżyserskiej! I w tym sensie Janusz poszedł drogą Serafinowiczowej, której totalnie zaprzeczył, z którą wszedł nawet w pewien rodzaj konfliktu, bardzo świadomie, bardzo celowo, bardzo słusznie, myślę zresztą… Ona nie była jego miłością i pewnie wzajemnie, była natomiast mistrzynią, której udało się zbudować coś wielkiego, ale kiedy objawił się Janusz, ona była już starszą panią i trudno było się spodziewać po niej fascynacji młodszym kolegą. Niektórzy twórcy potrzebują zaznaczyć swoją inność, swoją obecność, a Janusz znalazł się w Poznaniu w 1989 roku w bardzo trudnej sytuacji, bo znienawidzony przez wszystkich, którzy mieli do czynienia z tamtym teatrem, teatrem Serafinowiczowej… Ale wracając jeszcze do Jeleniej Góry… Proszę zobaczyć, co on tam zrobił: zbudował zupełnie nowy zespół! Niewiele osób zostało z teatru Dziedziula. Chyba dwie. Reszta to bardzo młodzi ludzie – pistolety, których on wywąchał, z którymi już się poznał w Szczecinie i ściągnął na ten koniec świata do teatru, którego nie było, i z nimi zaczął tę całą laboratoryjną robotę. Ja akurat do Jeleniej Góry jeździłem wielokrotnie. Należałem w tym czasie do fanów Janusza, byłem na większości premier. I myślę sobie, że to, co on tam zrobił, to rzeczywiście było coś zupełnie niezwykłego. Z tym maleńkim zespołem, w przestrzeni, która była wielkości dużego pokoju! Janusz po prostu przeanalizował to, czym dysponował i poszedł właśnie w aktora. W jego teatrze trudno było zrobić trzy kroki od ściany do ściany… Nagle przedmiot zaczął funkcjonować na tej szalenie kameralnej scenie jako coś niezwykle ważnego, jako aktorski partner. I wtedy teatr animacji mu się uprawomocnił, zaczął budować swój Manifest, koncepcję tego zespolenia, choć… nie jestem pewien, czy on ten Manifest w swoim życiu tak konsekwentnie realizował, bo jednak poszedł mocno w stronę aktora, choć aktora rozumianego inaczej – wychował go w „swoim rozumieniu”, że tak powiem: to był „jego aktor”. I to był zupełnie inny zespół niż pozostałe w Polsce. Być może jeden z ostatnich teatrów, które rzeczywiście od samego początku (bo w latach dwutysięcznych wszystko się zmieniło) był takim autentycznym zespołem – grupą ludzi, którzy razem rośli, rozwijali się, razem dochodzili do wszystkiego. Potem zaczęły się podziały. Potem Janusz faworyzował jednych, odsuwał innych i tak na początku lat dwutysięcznych zaczęły się pojawiać różne „pęknięcia” w tym monolicie.

AKK: W tej jego koncepcji teatru było coś uwodzącego, skoro potrafił nią zauroczyć młodych ludzi i nie tylko ściągnąć ich do Jeleniej Góry, mimo koszmarnych warunków pracy, ale i sprawić, że pojechali z nim dalej – do Poznania, znowu budować coś od początku, znowu w koszmarne warunki, choć koszmarne z innego powodu… Ta Jelenia Góra była szalenie ważna: okazała się trampoliną dla Janusza, a „Jaś i Małgosia”, zrealizowany w 1984 roku, prawdziwym objawieniem. Na czym polegała niezwykłość tego przedstawienia? Czym się wyróżniało?

MW: Dzisiaj pewnie powinniśmy już użyć języka performatyki do tego, żeby to opisać. Bo tam mieliśmy do czynienia właśnie z performerami – z ludźmi, którzy wchodzą w rozmaitego rodzaju relacje z publicznością… To było po pierwsze działanie z małymi formami, bo scena jeleniogórska je wymuszała, ale tę przestrzeń opanowali całkowicie, i ta magia czarów wynikająca z totalnego ubóstwa, działała przez wiele lat na różnych scenach, bo „Jaś i Małgosia” wszedł do repertuaru także w Poznaniu, a potem miał wiele przeniesień. Tam wszystko grało, nawet peleryna, na którą nie mogłem patrzeć już na premierze – była po prostu ohydną szmatą. No, ale to działało. Scenografię robił Jan Zieliński. Aktorzy pozostawali w bliskiej relacji z publicznością, wyłapywali jej reakcje, reagowali na jej zachowania, wchodzili też między sobą w różnego rodzaju interakcje… Tu działa się taka „nażywość” całego działania, że wymykała się nawet przestrzeni teatralnej. Nie istniał żaden podział: siedzieliśmy razem z aktorami na widowni i na scenie, jak teraz ja z panią, słyszeliśmy swoje oddechy. Jednocześnie udało się zachować wielką intymność tego przekazu, choć – powtarzam – wynikał on z koszmarnych warunków, w jakich spektakl powstawał; po prostu inaczej tego zbudować tam nie można było, ale to okazało się wielkim jego plusem – Janusz świetnie wykorzystał to, co miał, nadał temu artystyczny kształt i stworzył odpowiednią atmosferę. Jeśli do czegoś porównywać ten spektakl, to chyba do tego, co robił w tamtych latach „Bread and Puppet Theatre”, kiedy przychodzącym na ich spektakle  ludziom podawano chleb, którym się łamali, czyniąc z tego coś na kształt komunii… To były działania performatywne, choć nikt tego tak wtedy nie nazywał. Myślę, że ich doświadczenia mogły mieć wpływ na rodzaj relacji, jaka stworzyła się u Janusza między sceną i widownią: scena przestała być sceną, a widownia widownią, wszystko się mieszało. Byliśmy uczestnikami pewnego zdarzenia i tak samo w nie się angażowaliśmy jak ci performerzy, którzy stali przed nami i odgrywali swoje role… Zaskakiwała też niezwykła funkcjonalność elementów scenografii, które stawały się magiczne – na przykład krzesło z zasłonkami, które dzięki aktorom nabierało nieprawdopodobnej siły: scenki stawały się scenami, na których działy się niesamowite rzeczy, budowane a vista, chwytające publiczność za gardło jak w niektórych teatrach ulicznych. Janusz właśnie to robił w swoich spektaklach: tych kameralnych, małych, jakby całkowicie przepisanych przez niego, z tekstami, plastyką, ze specyficznym ruchem, z aktorem na scenie… Chyba dopiero w „O chłopie, co wszystkich zwodził” (1989) po raz pierwszy powrócił do parawanu… To, co wcześniej się działo, wynikało z warunków, w jakich działał. Choć „Chłop…” też miał premierę w Jeleniej Górze. Wrócił do tego tekstu w Poznaniu. A potem, jako jeden z najpiękniejszych jego spektakli, „Chłop…” zaistniał w „Banialuce”, przyjmując tytuł „Złoty klucz”. To był powrót do czystego teatru, który Janusz nie do końca respektował w swoim artystycznym życiu, a już na pewno nie w Manifeście. Po latach się okazało, że właśnie w tym gatunku osiągnął mistrzostwo. Bo ten „Zloty klucz” – oczywiście poprzez i oddalenie, bo przez lata unikania tej konwencji zapomnieliśmy, że tak może wyglądać teatr i mieć taką znakomitą sprawność zarówno aktorską, jak i animacyjną,  koncepcyjną czy ruchową, tam przecież wszystko się zgadzało – uderzył ze zdwojoną siłą i sprawił, że wszystkich nas wówczas po prostu zatkało. Taki tradycyjny teatr, a jak wziął za głowę i serce! No, ale gross jego spektakli to były jednak działania z aktorami. Myślę, że miał taką w sobie siłę, że tych aktorów całkowicie przeciągnął na swoją stronę. I to była naprawdę jedna z ostatnich takich kompanii teatralnych, które oddychały w jednym rytmie. Co było zresztą też widać i wtedy, kiedy jego aktorzy zaczynali reżyserować… Nikt nie osiągnął pozycji Janusza, to były innego typu talenty, inne czasy, nikt nie zdobył się na samodzielność, to wszystko są kopie… Ja sam to wielokrotnie im zarzucałem – że nie przecięli pępowiny łączącej ich z Januszem.

AKK: Ale to też kwestia siły osobowości Janusza – trudno było „wybić się na niepodległość” pozostając w jego zespole.

MW: Bez wątpienia. Tyle, że to też oznaka słabości kolegów, którzy po prostu nie potrafili tego zrobić. Nie jest żadnym zaszczytem być uczniem, jeśli uczeń nie przeskoczy nauczyciela. No, bo co z tego, że był uczniem, czeladnikiem, wyrobnikiem? Wykonywał świetnie, ale…? Ale to inna kwestia – zostawmy. Myślę, że ta osobowość Janusza była problemem w gruncie rzeczy… Źle przyjął moje przyjście do Animacji… Mimo, że próbowaliśmy coś tam dla niego robić, jakieś jubileusze… Wtedy widziałem, jak on zachowuje się w pracy: tak ufał swoim aktorom, że właściwie nie udzielał im żadnych wskazówek. Po prostu oglądał to, co proponowali. Nawet przy próbach wznowieniowych. Pamiętam, że aktorzy byli zdumieni, bo nie było żadnego omówienia…

AKK: To efekt „długiego zasiedzenia” – z niego wynika porozumienie bez słów. Tu, w Teatrze Animacji, drzwi dla nowych aktorów nie otwierały się zbyt szeroko.

MW: Bez wątpienia ten okres jeleniogórski jest szalenie ważny dla całej tej historii.

AKK: Wtedy kształtował się nie tylko stosunek Janusza do aktora, animowania przestrzeni, tego performerskiego traktowania spektaklu, jak pan to nazwał, ale także zaczęła być widoczna pewna konsekwencja w budowaniu narracji, oparta na kontestowaniu tradycji tekstu napisanego, wprowadzaniu zabawy konwencją, puszczaniu oka do widza, w jakimś sensie nawiązująca do kabaretu – zwłaszcza w tych spektaklach, które wykorzystują klasykę teatralną, typu „Czerwony Kapturek” czy „Jaś i Małgosia”. Można to było zresztą dostrzec nawet w „Pierścieniu i róży”, jak sądzę. A wszystko czynione po to, by zaangażować widza nie tylko dziecięcego, ale i dorosłego, by każdy znalazł coś dla siebie. Wielopiętrowość, której wcześniej za często nie realizowano w teatrze. No, może jeszcze u Tomaszuka i Słobodzianka… U Janusza brało się to jednak z jego miłości do kabaretu. W efekcie powstała nowa wartość, której w tamtych latach bardzo chyba wszyscy łaknęliśmy, a co przecież się objawiało chociażby szczególnym upodobaniem wielu ludzi do „Kabaretu Starszych Panów”…

MW: Ciekawa refleksja. Nie myślałem nigdy o tym, nie formułowałem tego typu opinii, ale myślę, że ma pani sporo racji. Janusz był dobrze wykształconym człowiekiem, oczytanym, z bardzo specyficznym poczuciem humoru co prawda, ale jednak, do tego otoczonym ciekawym zespołem ludzi, których sam dobierał, pracującym z zespołem aktorskim, który doprowadził do bardzo wysokiego poziomu i myślę, że to może być bardzo słuszna, rozsądna refleksja o tym wielopoziomowym patrzeniu na spektakl, równocześnie poddanym jednak nieprawdopodobnemu rygorowi i ciśnieniu, wynikającemu z określonej kompozycji, konstrukcji, ale nigdy przegadania. Nie pamiętam spektaklu Janusza, w którym lałyby się nic nie znaczące słowa. Jego teksty były bardzo skrupulatnie przystosowane do potrzeb sceny i warunków aktorskich. Na pewno – tu ma pani rację – te fascynacje Janusza kabaretem miały znaczenie, bo w kabarecie nie ma miejsca dla zbędnych słów, inaczej pointa się gubi i nie ma napięcia. A Janusz, dzięki swoim partnerom, jeszcze to wszystko uzupełniał znakomitym ruchem. Więc to słowo, które jest ważone, to działanie przedmiotami czy lalkami, które czasem się pojawiają, a czasem nie, ruchem samego aktora i taką uważnością na reakcję widza, rzeczywiście buduje wielopiętrowość i ona zaczyna oddziaływać. Ale w gruncie rzeczy chyba mało jest takich spektakli, gdzie on by odszedł zupełnie od literatury – był związany z tekstem, z jego interpretacją.

AKK: Specyficzną. Przypomnijmy chociażby „Czerwonego Kapturka” z 1990 roku…

MW: Absolutnie! Bo to był taki inteligentny reżyser, który po prostu czytał, umiał to odpowiednio adaptować na swoje potrzeby, umiał tym natchnąć swoich aktorów i zadbać o błyskotliwe dialogi, zrytmizowane, oparte na frazach muzycznych. W tym bliski był Dormanowi czy Serafinowiczowej i Miłobędzkiej, która w pewnym momencie zawładnęła wyobraźnią szefowej „Marcinka”. Ale myślę, że u niego to wszystko wynikało z bacznego obserwowania świata teatralnego – tego, co się działo i wchłaniania tego, co akceptował, lubił, chciał wykorzystywać na zasadzie cytatu, a nie jakiejś prostej inspiracji kimkolwiek. On sam mi kiedyś opowiadał, już po przyjściu do Poznania, że dwa lata mu zajęło, żeby ktokolwiek zaakceptował jego obecność w teatrze. Po prostu zamykały się wszystkie drzwi, odczuwał wręcz nienawiść poznaniaków za to, że miał odwagę zmienić szyld, zrezygnować z zastanej nazwy… Jego teatr przez starsze pokolenie był kontestowany. Ono właśnie tej zmiany nie mogło Januszowi darować. Niechęć i dystans bardzo dano mu odczuć. To trwało bardzo długo.

AKK: Czy zatem to był błąd – ta zmiana? Czy w ogóle opuszczenie Jeleniej Góry było błędem? On sam pod koniec swojej tam bytności powtarzał, że wyczerpał możliwości, jakie dawała mała scena, że tęsknił za większymi inscenizacjami, chciał się rozwijać. Do Poznania go zaproszono, czyniono starania, roztoczono perspektywy… Niechęć, z jaką się spotkał, musiała być sporym zaskoczeniem. Ale z drugiej strony trudno było spodziewać się czegoś innego, skoro wyrzucił cały zastany repertuar, rozstał się z większością starego zespołu i – co gorsza – z utrwaloną nazwą: podniósł rękę na poznańską świętość.

MW: Ja osobiście myślę, że zrobił najmądrzejszą rzecz, jaką mógł zrobić. Żałowałem, że nie umiał tego samego zrobić w momencie, kiedy jego czas się skończył: że nie umiał się rozstać, odejść. Ale wtedy, w tym 1989 i 1990 roku, należałem do ludzi, którzy uważali, że to jest jedyne słuszne posunięcie. Pomińmy już ten paroletni okres straszliwej biedy w „Marcinku”, który poprzedził przyjście Janusza. Te wszystkie zmiany to była jedyna słuszna decyzja! Dzięki temu potrzeba mu było tylko pięciu-sześciu lat do zbudowania teatru zgodnego z jego koncepcją – owszem walki, owszem znoszenia fochów i niechęci poznaniaków, ale w 1993 i 1994 roku zaczęto się wreszcie przyglądać temu, co proponował. Wtedy, kiedy zaczynał, dawna pozycja „Marcinka” była tylko legendą. O tym my często zapominamy. Okres Wieczorkiewicza to już nie był wielki czas tego teatru, a po nim to już właściwie zgroza. Podziwiałem wtedy Janusza, sam nie umiałem tego zrobić z nim samym, kiedy objąłem ten teatr: przekreślić, powiedzieć „do widzenia”. On też tego nie umiał, ale umiał wtedy, w tym momencie, kiedy przychodził z Jeleniej Góry do Poznania. Był na tyle młody, na tyle zadziorny, na tyle pewny siebie i nieczuły na wszystko, co się dzieje, oraz tak wpatrzony w swój obraz teatru – i słusznie! – że chcąc go realizować, powinien był to uczynić, co uczynił. Niestety, powtarzam, nie potrafił się z tym pogodzić, kiedy sam po 25 latach stał się właściwie kimś niechcianym: zamykał się w swoim pokoju i nie odzywał się całymi tygodniami – siedział, czytał, oglądał coś w swoim komputerze, nie kontaktował się z nikim… Ludzie z nim związani chcieli iść dalej, a Janusz już im niczego nie proponował. Ale to jest inna sprawa, bo to dotyczy sytuacji lata później… Tamtą decyzję, z tych jego poznańskich początków, uważam za trafioną: nie miał innego wyjścia, jeśli chciał realizować swoją wizję, a ta się udała. I potem wszyscy musieli odszczekiwać swoje pomówienia, złośliwe komentarze i tak dalej.

AKK: Ta historia o zamknięciu się w pokoju, wiąże się z obecnością – czy nieobecnością – drugiego dyrektora, Antoniego Kończala, z którym Januszowi coraz trudniej się współpracowało wraz z upływem czasu.

MW: Tak, to było rzeczywiście niełatwe. Ale nie zapomnę jednego spotkania, kiedy próbowano mnie przekabacić na ten Poznań; byłem raz czy dwa razy w Urzędzie Miasta na spotkaniach z prezydentem i pamiętam, że chciano pozbyć się Janusza z dnia na dzień… Po to mnie tam ściągano. Kończal mniej więcej wtedy zmarł. Ja powiedziałem, że nie mogę tego zrobić, czego się ode mnie oczekuje, bo to jest jednak twórca tego teatru, jest kimś, kto już dzisiaj jest legendą, może nie najbardziej teraz aktywny, schorowany, ma swoje problemy, ale zapowiedziałem, że Janusz zostanie tak długo, jak będzie chciał. Ludzie z Urzędu robili ogromne oczy i pytali: „A kto to jest w ogóle?” – dla nich partnerem był Kończal, nie Janusz.

AKK: Pan rozmawiał z Dariuszem Jaworskim, on wtedy odpowiadał za kulturę, ale chyba nie wszystko o niej wiedział, bo powrócił do Poznania po latach nieobecności.

MW: I z innymi osobami. Odniosłem wrażenie, że Janusz był dla tych urzędników naprawdę anonimową osobą.

AKK: To ciekawe, bo dzieci prezydenta Grobelnego bywały w Teatrze Animacji, i dzieci innych urzędników też, więc trudno uwierzyć, że nazwisko Ryl-Krystianowski było dla nich pustym słowem. Janusz faktycznie nie bywał w magistracie, ale to wynikało z podziału kompetencji: Kończal był od spraw urzędowych, Janusz od artystycznych.

MW: Że dzieci przychodziły na spektakle, nie miało najmniejszego znaczenia. Dla urzędników ważna była jego aktywność poza teatrem, a on nigdzie nie bywał – nie bywał przede wszystkim na „salonach władzy”. Nieobecność człowieka skreśla.

AKK: Kiedy pojawia się wątek o aktywności poza teatralnej, przypomina się okres Serafinowicz w Poznaniu. Był wyjątkowy i ta aktywność miała głęboki sens. Tylko że to był inny czas: czas odwilży, malej stabilizacji, „Piwniczka” przy teatrze zaczęła działać jak „klub inteligencji”, pojawili się tu Jerzy Ziomek, Krzysztof Penderecki, Jan Berdyszak, który zrobił kilka absolutnie fantastycznych scenografii; to był czas prawdziwie intelektualnego fermentu, czemu sprzyjały właśnie okoliczności zewnętrzne. Natomiast w momencie, kiedy Janusz objął teatr, nastał czas wolności i wtedy ten teatr już od dawna nie miał pozycji „intelektualnej przystani”. Tęsknota za dawną wielkością oczywiście nie znikała, wręcz przeciwnie: Serafinowicz stawała się gigantem w powszechnej świadomości…

MW: …ale bo też uprawiała coś, czego poza nią właściwie nikomu nie udało się zrealizować! To znaczy potrafiła skupić wokół siebie interesujące artystycznie środowiska. Janusz zrobił dokładnie na odwrót. Myślę – może nie mam racji – że po tych prawdopodobnie dwóch pierwszych latach takiego dystansu, jaki większość ludzi wobec niego zachowywała, jakby zaciął się w sobie. To moja interpretacja tamtego okresu, mogę kompletnie się mylić. Ale tak myślę, że postanowił totalnie się zamknąć z zespołem ludzi, których ściągnął ze sobą – najbliższymi współpracownikami, aktorami, ale także technikami, Tadeuszem Pajdałą, Kasią Grajewską. Zamknęli się i odizolowali od reszty świata. A jeszcze jak pozyskali Władyszka, to wydawało się, że mają wszystko, co im potrzebne do szczęścia. Zobojętnieli na to, co działo się na zewnątrz, skupili tylko i wyłącznie na sobie. Przestał ich interesować taki kontekst, który Serafinowicz niósł. Bo wie pani, zasługi Berdyszaka czy Kurczewskiego, Ratajczaka – ludzi, którzy się wokół niej kręcili, których przyciągała, o których dbała, ją osadzały środowiskowo, a wokół Janusza nie było nikogo. Oni byli we własnym gronie, pracowali bardzo ciężko i zupełnie nie dbali o otoczenie. To miało swoje konsekwencje. Trzeba mieć socjalne umocowanie, a Janusz to zupełnie zlekceważył. Teatr stał się enklawą, Janusz go zamknął, podnosząc jednocześnie jego artystyczny poziom, bo co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Myślę, że po roku 2000 ten poziom był już jednak na równi pochyłej, choć i wtedy parę spektakli wyróżniło się znacząco, ale do końca lat dziewięćdziesiątych ten teatr cały czas był na fali wznoszącej – „Ribidi rabidi knoll” z roku 1994 to apogeum sukcesu.

AKK: I wtedy Poznań też się przekonał do Janusza…

MW: Tak, ale wie pani, stracono trochę lat. Powstała taka dziura, kiedy nic nie „jemy”. Potem Janusz za bardzo się nie udzielał medialnie, wokół panowała cisza… Ale lata dziewięćdziesiąte uważam za świetny tu okres – on wtedy zaproponował kompletnie inny teatr niż Serafinowiczowa w latach sześćdziesiątych i na początku lat siedemdziesiątych… Swoją drogą, nigdy nie mogłem zrozumieć, skąd w Januszu siedziała taka niechęć do niej? Pamiętam nasze spotkanie przy okazji premiery „Ja, Feuerbach”, kiedy rozmawialiśmy o repertuarze dla dorosłych, o spektaklach, które już od jakiegoś czasu były w Poznaniu realizowane, i w którymś momencie nawiązałem do „Wesela”, które tu hitem co prawda nie było, ale odbiło się echem w Polsce – poprzez temat, poprzez Wyspiańskiego, poprzez Berdyszaka i jego zupełnie niezwykłe lalki; ich kopie po pięćdziesięciu latach zagrały w spektaklu studentów z Białegostoku i ciągle miały ogromną siłę oddziaływania, były nieprawdopodobnie nowoczesne! No i mówię do Janusza, że przecież wtedy powstało parę fajnych spektakli, z tym „Weselem” na czele. A on na to: „Co ty mi takie rzeczy opowiadasz? To było beznadziejne przedstawienie, w Poznaniu zagrali to tylko z pięć razy”. Ripostuję: „A ty pamiętasz, ile Grotowski zagrał <Apocalypsis cum figuris>? Na palcach jednej ręki można policzyć, a przecież od tego zaczyna się historia teatru współczesnego. To nie ma znaczenia, nie mówimy o powodzeniu wśród widzów – mówimy o wadze, legendzie, renomie”. I usłyszałem: „Co ty mi opowiadasz! Zawracanie głowy”… On był do Serafinowiczowej jakoś z góry źle nastawiony! Może dlatego, że Poznań nie chciał mu wybaczyć tych zmian? Nie wiem, nie dociekałem.

AKK: Wspomniał pan „Feuerbacha” i to jest dobry pretekst, by choć przez chwilę porozmawiać o mniej udanych realizacjach Janusza, czyli właśnie przedstawieniach dla dorosłych. Poza „Gimpelem głupkiem”, którego zrobił Waldemar Śmigasiewicz (prem. 17.11.1996), ta droga nie okazała się sukcesem.

MW: Rzeczywiście, nie bardzo. „Króla Mięsopusta” na premierze (prem. 27.02.2005) nie widziałem, ale znałem z zapisu i nie podobał mi się, ale jak już znalazłem się w Poznaniu, to właśnie ten spektakl powrócił na afisz, bo tego chciał Janusz i tego chciał zespół. Może trzy razy to zagraliśmy; nie było to dobre przedstawienie, niestety. Może parę lat wcześniej było lepsze?

AKK: Nie tylko ono nie spełniło oczekiwań – „Burza” zachwyciła jedynie formą…

MW: W plastyce była przepiękna.

AKK: „Feuerbach” okazał się porażką. Może stąd brała się ta niechęć do Serafinowicz, o której pan mówi? Bo jej scena dla dorosłych cieszyła się sporą popularnością? Mogło go też drażnić jej przywiązanie do słowa, wyznaczanie mu naczelnej funkcji w teatrze. On słowa ograniczał, skreślał. Myślę, że w ogóle miał wyobraźnię bardziej filmową niż teatralną, o czym świadczy nie tylko upodobanie do zastępowania słów dzianiem się, obrazem, ale i rola, jaką wyznaczał światłu, muzyce – rola znacząca. Słowo pojawiało się wtedy, kiedy nie można było go pominąć.

MW: Myślę, że to się wiąże też z jego kabaretowością. Tu słowo musi być precyzyjne. I wszystko łączyło się z ruchem, działaniem i formami, które się pojawiały.

AKK: W „Ribidi rabidi knoll” mamy mocne postawienie na aktora…

MW: Mnie się wydaje, że jego Manifest był nieco zawoalowany, bo jednak chodziło mu o specyficzny rodzaj aktora…

AKK: A ja mam poczucie, że tutaj na wierzch wychodziły jednak pewne kompleksy aktorów-lalkarzy, jemu też nieobce.

MW: I on je umiał, że tak powiem, oswoić. I to nie tylko w tych wybitnych przedstawieniach, bo przecież nie wszystkie takie były, ci jego aktorzy chodzili jak w zegarku. Ich obecność na scenie, miejsce w całej materii spektaklu, dawało im pozycję, jakiej gdzie indziej by nie mieli. Ten team na tym się opierał. Niezbędnym jego elementem stał się Władek Janicki. To był główny nurt, w którym on się poruszał. Niekiedy dopuszczał do siebie mało wówczas znanych, ale wybitnych scenografów – czasami poznańskich, jak na przykład Irek Domagała. Dzisiaj wiemy, że byli wybitni, ale w tamtych latach to były właściwie ich pierwsze teatralne próby. Robił ciekawe spektakle z nimi, szkoda, że tego nie pociągnął. A miał szansę na zrobienie z całej tej grupy, bo to przecież nie tylko Irek Domagała, takich właśnie swoich „Berdyszaków”… Największym problemem Janusza – tak sądzę – była jego autorytarność. Podejrzewam też, że mogła go ranić jakakolwiek wyższość kogoś, kto z nim współpracował. To przykre, co mówię w tej chwili, zdaję sobie z tego sprawę i trochę gryzę się w język, bo nie wiem, czy mam rację, ale tak mi się wydaje, że jak kogoś wpuszczał do teatru, to jakby z założenia musiał to być ktoś, kto jemu nie dorówna, kto będzie musiał jakby pod jego okiem pracować. Miałem wrażenie, że nie dopuszczał lepszych od siebie – tak bardzo oswoił się z myślą, że to jest jego teatr, że to on rozdaje wszystkie karty w każdym spektaklu, że pojawienie się jakiegoś wielkiego talentu natychmiast go jakby dystansowało. Bo mógłby odnieść za duży sukces i zachwiać dotychczasowe proporcje.

AKK: Trudno mi się z tym zgodzić, bo przecież pracowali tu Śmigasiewicz czy Jarnuszkiewicz i zrobili wspaniałe spektakle.

MW: Śmigasiewicz to jest inny przypadek, dlatego że Śmigasiewicz to ojciec chrzestny właściwie całego zespołu aktorskiego. Oni wszyscy byli tak zaprzyjaźnieni, że nie mógł być żadnym, nawet hipotetycznym, zagrożeniem. Tu wiadomo było, że Śmigasiewicz wpada i wypada. Jarnuszkiewicz z kolei to taki enfant terrible, po którym trudno było czegokolwiek się spodziewać; ten wybitny twórca, którego niezwykle ceniłem i sam do Poznania zapraszałem, tu chyba pojawiał się trochę na zasadzie przekory, bo Januszowi jednak powoli rysowała się w głowie świadomość, że gdzieś te wentyle trzeba otworzyć, że to jednak nie może być tylko on i wyznaczeni przez niego aktorzy, którzy pod jego ręką zrobią parę kolejnych spektakli… Poza tym Jarnuszkiewicz był bezpieczny: absolutne enfant terrbile, jak powiedziałem, właściwie trochę już spalony w środowisku dramatu, zafascynowany lalkami i mający tu dużo do powiedzenia, ale wiadomo było, że to nie jest ktoś, kto zagrozi.

AKK: Mówiliśmy o rzekomej lub prawdziwej niechęci Janusza do Leokadii Serafinowicz, ale z drugiej strony odwoływał się jakoś do jej idei, powołując do życia Festiwal Kon-Teksty, które miały służyć szukaniu nowych tekstów i nowych ludzi dla teatru.

MW: Myślę, że to jest plus, który należy Januszowi wpisać bardzo dużymi literami, bo był jednym z pierwszych, który w momencie, kiedy Centrum Sztuki Dziecka już nabrało rozpędu, wszystkie akcje, zeszyty związane z nową dramaturgią – to jest jeszcze końcówka lat dziewięćdziesiątych – były coraz mocniej dostrzegane przez środowisko, Janusz chyba jako pierwszy, w tak atrakcyjny i intensywny sposób, zaczął tych wszystkich młodych dramaturgów hołubić. Nagle zaczyna się przestawiać – proszę zauważyć – bo nie zawsze są to przez niego reżyserowane spektakle, on ma swój profil i w tym profilu mieści się Marta Guśniowska, której zrobił premierę; z tą nową dramaturgią do tej pory to był na bakier, to go specjalnie nie interesowało, ale pojawiła się właśnie Marta, pojawiała się Malina Prześluga, Robert Jarosz i cała plejada tych młodych autorów, którzy nagle okazali się mu bliscy. Myślę, że to by zbawienny wpływ Centrum i Zbyszka Rudzińskiego, i Jurka Moszkowicza, i Kasi Grajewskiej, Tadeusza Pajdały, dzięki którym ta nowa dramaturgia zaczęła Janusza także pochłaniać i on jej dał prawo istnienia, sam doprowadził do wielu wystawień, ale także wpuszczał w nią zaproszonych reżyserów. Nie zawsze były to wielkie spektakle, ale znalazły się wśród nich i takie, i kto wie, czy to nie jest największa zaleta tego okresu pierwszej dekady XXI wieku w Teatrze Animacji pod rządami Janusza: że on udostępnił miejsce nowym tekstom. Ale znowu – wie pani – nowa dramaturgia jest niegroźna. Kto mógł się spodziewać, że Marta Guśniowska czy Malina Prześluga tak się rozwiną? Nie mówię tego przeciwko Januszowi!

AKK: Janusz „pobłogosławił” przejście Marty do BTLu na stanowisko dramaturga…

MW: Wtedy byłem dyrektorem tego teatru i powiedziałem Januszowi, że jeśli nie zaproponuje Marcie etatu, to nie powinien jej powstrzymywać przed przejściem do Białegostoku. A on jej nie zatrudnił.

AKK: Bo nie miał pieniędzy.

MW: Bo nie chciał. O pieniądzach niech mi pani nie mówi, bo to fikcja. Dyrektor ma spore możliwości. Od tego jest. To wymówka. Tylko i wyłącznie. Chociaż także jest prawdą, że każdemu pieniędzy brakuje.

AKK: Ale, wie pan, jeśli się miało w zespole Katarzynę Grajewską i Tadeusza Pajdałę, to nie miało sensu sensu zatrudnianie kogokolwiek na stanowisko dramaturga. Dla mnie większym problemem było co innego: niezauważanie, że czas upływa – że trzeba myśleć o przyszłości, stworzyć miejsce dla młodego pokolenia; do tego stawu świeża woda wpływała bardzo wąską strużką.

MW: No i o tym właśnie mówiliśmy: Teatr Animacji się otworzył, ale w gruncie rzeczy na teksty. I przede wszystkim dzięki Zbyszkowi Rudzińskiemu. Pajdała został wciągnięty w to jako juror konkursu organizowanego przez Centrum, Katarzyna też tam działała, i udało im się przekonać Janusza, by się nad tym pochylił. Bo nie sądzę, żeby on sam z siebie w to wchodził. Był zbyt zamknięty. Teatr Animacji był jego i pewnego małego grona, które dopuścił do siebie.

AKK: To było zresztą jego wielkim problemem, że przez te wszystkie lata poza Centrum Sztuki Dziecka nie wyszedł: nie udawała mu się współpraca z uczelniami artystycznymi Poznania, nie szukał tam nowych ludzi, nie otwierał przed nimi swojej sceny. Spoza swojego środowiska dopuścił do teatru tylko Jerzego Moszkowicza, ale to też było Centrum Sztuki Dziecka, którym Moszkowicz wtedy zarządzał jako dyrektor.

MW: I o to miałem do niego pretensje. Wymyślił coś, doprowadził to w pewnym momencie do sukcesu, bo styl Teatru Animacji był wyrazisty i to jego ogromna zasługa – nie ma co w ogóle o tym dyskutować – a potem zamknął się, odciął i zablokował wszystko, i nie chciał się z nikim specjalnie kontaktować.

AKK: A potem razem z Kończalem zaczęli sobie nawzajem zarzucać brak działań, w konflikt został włączony zespół aktorski, który musiał się opowiedzieć „za” lub „przeciw”, i… w sporej części powiedział „nie” polityce Janusza, co dla niego samego było ogromnym zaskoczeniem. I chyba wtedy, w 2008 roku, zaczął się koniec tego teatru. W tym samym czasie Kon-Teksty” też zaczęły się kurczyć, bo brakowało pieniędzy na pierwotnie zakładany rozmach i progres. Gdzieś komuś przestało zależeć…

MW: Tego tak bym nie nazwał. Dlaczego tak pani sądzi?

AKK: Bo jeżeli dyrektor nie znajduje w sobie siły, by zawalczyć o finanse dla teatru i to na własne projekty…

MW: …ale to jest fałsz wynikający z takiego dogadania czy niedogadania się w jakimś momencie, czyli konfliktu między Januszem a Kończalem. Bo Janusz konsekwentnie, przez całe życie, chociaż nie wiem, jak to wyglądało w Jeleniej Górze, ale w Poznaniu przez cały czas bardzo silnie podkreślał swoje zaangażowanie w sprawy artystyczne i kompletny brak zainteresowania sprawami finansowymi, organizacyjnymi, administracyjnymi. On miał od tego człowieka i ten człowiek miał się tym zajmować. Wszystko jest dobrze, kiedy mechanizm działa, kiedy to się uzupełnia, a tu w którymś momencie po prostu się rozpadł. Chociaż na zewnątrz pewnie nikt nawet niczego się nie domyślał. Spektakle były grane, kolejne sezony planowane…

AKK: A opowieść snuta w mediach miała dowodzić, że nadal stanowią doskonały duet.

MW: To prawda. To był też wynik tego zamknięcia. Bo myślę, że Kończal jednak wykorzystał do końca to, co mógł wykorzystać, to znaczy brylował w świecie luminarzy poznańskich i bardzo dobrze mu się tam powodziło, świetnie sobie z tym radził, natomiast Janusz, który nie wykazywał nigdy chęci zainteresowania się tymi sprawami, koncentrując się – bardzo słusznie skądinąd – na sprawach artystycznych, nie przewidział, że to brylowanie Kończala w gruncie rzeczy wpływa na ocenę teatru, a de facto i na jego pracę. Że tu się coś zamyka, coś przestaje funkcjonować. I że to moment, aby pomyśleć nad zmianą dyrektora naczelnego, przejąć jego obowiązki, co przecież chodziło mu po głowie, tylko nigdy tego nie zrealizował. Albo wymóc zmiany swoją pozycją dyrektora artystycznego, jedynej środowiskowo rozpoznawalnej osoby reprezentującej ten teatr, bo nazwisko Kończala nic zupełnie tam nie znaczyło; może dopiero w ostatnich latach zaczął gdzieś tam się pojawiać, a wcześniej w ogóle go nie kojarzono, to Janusz był szefem. W związku z tym myślę, że na własne życzenie, po tym narastającym z Kończalem zatargu, który ich coraz bardziej oddalał od siebie, a Janusz nawet wtedy nie chciał się włączyć w sprawy zarządcze, kierowania i reprezentowania instytucji, stało się co się stało, a on coraz bardziej osiadał w tym swoim gabinecie, zamykał się i jego kontakt ograniczył się tylko i wyłącznie do zespołu aktorskiego. A ten – tak, jak pani powiedziała – w pewnym momencie też musiał się opowiedzieć za którymś z dyrektorów i doszło do jakiejś eskalacji konfliktu. Coraz więcej wątpliwości budziły też Janusza decyzje związane z obsadami. Był wewnętrzny podział na grupę jego ulubionych aktorów i pozostałych, których co prawda sam zatrudniał, ale nie wzbudzali jego specjalnego entuzjazmu, nie czuł się z nimi najlepiej i gdzieś ich od siebie oddalał, a to rodziło silne napięcia. Natomiast jeśli chodzi o Kon-Teksty, rzeczywiście na pewnym etapie ta nowa dramaturgia bardzo mu się udała i dzięki Bogu, że on się dogadał przynajmniej z Centrum Sztuki Dziecka, bo to był bardzo trafiony i udany projekt. I to otworzyło drzwi tym tekstom właściwie na całą Polskę.

AKK: W 2009 roku, po festiwalu w Opolu, napisał Pan w „Teatrze Lalek” (nr 3/ 98), że „na placu boju pozostał niemal samotnie Janusz Ryl-Krystianowski. Tak jest od dłuższego czasu. (-) Na gruncie polskim Janusz Ryl-Krystianowski nie ma dziś konkurencji. Ale z obcokrajowcami przegrywa nawet on”. Spróbujmy więc odpowiedzieć na pytanie, czy coś takiego jak teatr Janusza Ryl-Krystianowskiego był, czy nie?

MW: Oczywiście, że tak. Tak jak istniał teatr Wilkowskiego, Dormana, Serafinowiczowej, Gołębskiej, jak nie istniał teatr Jaremy, ale istniał teatr Zofii Jaremowej, istniał teatr Tomaszuka, Hejny, tak istniał też teatr Janusza. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Ale myślę, że ten 2009 rok, kiedy pisałem przytoczone przez panią słowa, to już był taki „łabędzi śpiew”. Na festiwalu pokazuje się spektakle grane od jakiegoś czasu… Nadal jednak jestem tego samego zdania, że Janusz był wtedy w Polsce super. To nadal było w tym czasie wielkie nazwisko. Tyle że już zaczyna działać, tak jak powiedzieliśmy wcześniej, legenda. Nawet kiedy niewiele się dzieje, legenda nie umiera, „firma” funkcjonuje.

AKK: Skoro była „firma”, legenda, skoro był osobny teatr Janusza Ryl-Krystianowskiego, to co z niego można odnaleźć w teatrze dzisiaj? Co właściwie teatr lalek, formy, animacji – jakbyśmy go nie nazwali – wziął na stałe z tych jego doświadczeń, dokonań?

MW: To trudne pytanie i myślę, że nie ma takiej jednoznacznej odpowiedzi, bo z jednej strony chylę czoła przed jego dorobkiem, a z drugiej strony nie ze wszystkim się zgadzam, nie wszystkie spektakle są mi bliskie estetycznie. Ale – powtarzam – chylę czoła za określony poziom, do którego on doprowadził pewien gatunek teatru, właśnie ten choreograficzno-aktorsko-kabaretowo-intelektualny, dotykający ważnych problemów, spraw, które wtedy były jeszcze nieporuszane, takich jak wychowanie, dziecko i jego miejsce, samotność… A robił to środkami teatralnymi niezwykle czystymi, choć nie do końca mnie przekonując do swojego pojmowania teatru animacji, bo ja ten teatr rozumiem troszkę inaczej i myślę, że on dzisiaj troszkę inaczej się rozwija, niemniej pewne elementy tego teatru można znaleźć właśnie już u Janusza. Jednym z takich wyznaczników tego współczesnego teatru animacji, tego teatru ożywionej materii – nie lubię używać określenia „teatr lalek”, bo to znaczy zupełnie co innego – jest nieustająca obecność, permanentna, aktora obok przedmiotu. Janusz był, bez wątpienia, jednym z tych, który na polskim podwórku szerzej, otwarcie to wprowadzał, może przerysowując nieco całą sytuację na rzecz aktora, ale z kolei pracował z nim w sposób wyborny, niezwykle precyzyjny. Jestem pełen podziwu wobec tego, co on robił z tym swoim zespołem: oni oddychali powietrzem, które wychodziło z jego ust. To nie byli wykonawcy zadań, tylko uczestnicy pewnego sporu, dyskusji. Wie pani, ja do dzisiaj pamiętam Księdza Lecha Chojnackiego z „Ribidi”, do dzisiaj pamiętam Marcina w roli Ojca! Albo weźmy „Czerwonego Kapturka” (prem. 1.12.1990) – taki trochę dziwaczny spektakl, ale perfekcyjny od strony teatralnej! To po prostu działało jak zegarek szwajcarski. Ja mogę się z tym estetycznie nie zgadzać, ale nie mogę powiedzieć, że to był na przykład słaby teatr. Nie muszę być jego fanem, ale muszę przyznać, że robota teatralna była tu na najwyższym poziomie. I takich spektakli można wymienić wiele. Dzisiejszy teatr animacji znacznie więcej uwagi koncentruje na tej nieożywionej materii, ale to Janusz zaczął wprowadzać. Idąc w tym gdzieś za Andrzejem Dziedziulem, którego idee teatru animacji co prawda nie do końca wybrzmiały w Jeleniej Górze, ale wcześniej wprowadzał je we Wrocławiu, i Janusz musiał o nich wiedzieć, musiał być ich świadomy. On to powoli rozwijał, „przeginając” w moim przekonaniu na rzecz aktora. Chociaż to aktorstwo było bardzo specyficzne. Wzmocnienie aktora wynikało z całego kontekstu, o czym już mówiliśmy.

AKK: Na pewno aktorzy w Teatrze Animacji mogli czuć się dowartościowani, zniknął kompleks lalkarza w stosunku do aktora dramatycznego.

MW: To jest prawda w stu procentach. Mieli poczucie sukcesu, scenicznej sprawności. Ale Januszowi zabrakło – to trzeba powiedzieć przy tej okazji – pewnej dalekowzroczności: jego zespół rzadko miał okazję współpracować z innymi reżyserami, poznawać inne metody, techniki, brakowało im wyjścia poza Poznań, poza Polskę. To był efekt tego zamknięcia, do którego ciągle wracam.

AKK: Pytanie: z czego to tak naprawdę wynikało? Czy – tak, jak pan mówił – z autorytaryzmu, czy może chodziło o strefę komfortu? Zwróćmy uwagę, że to przez lata był ciągle ten sam zespół, też ze stałymi współpracownikami – tu właściwie zmiany dotyczyły jedynie scenografów, czasami ktoś zastępował Jacka Zagajewskiego.

MW: I tutaj chyba dochodzimy do problemu … rylowskości. Znałem ojca Janusza, Alfreda, spotkałem się z nim parę razy, to były szalenie sympatyczne i serdeczne spotkania, choć rozmawialiśmy nie o Januszu, tylko o teatrze, w którym pracował, który znał; z Henrykiem, bratem Alfreda, współpracowałem przez wiele lat, z Januszem też od tych lat jeleniogórskich miałem bliski kontakt, byliśmy w dobrych stosunkach i właściwie dopiero, kiedy stanąłem na drodze jego ewentualnej dalszej kariery w Poznaniu, nasze relacje się oziębiły. Na to nałożyła się choroba Janusza. Natomiast z Henrykiem Rylem pracowałem dosyć długo i muszę pani powiedzieć, że w Januszu były gdzieś te cechy rylowskie. Tak sobie dzisiaj o tym myślę. Z jednej strony sprowadzały się do nieprawdopodobnej ambicji, ale polegały też na talencie i pracowitości, która napędza ten mechanizm – idzie się jakby po trupach, nie zwraca się uwagi na to, co pada wokół – a z drugiej prowadziły, równocześnie, do takiego zamykania się do siebie i swojego bardzo wąskiego kręgu ludzi wokół. I Henryk, i Janusz to wspaniali ludzie, wierni swoim wartościom, ale jednak z cechą takiego… izolowania się od świata.

AKK: Nie wiem, czy nie ma tu znaczenia miejsce urodzenia Janusza. To – jak kiedyś mówiono – „człowiek wschodni”: odda ostatnią koszulę obcemu, ale najlepiej czuje się wśród swoich. Jego rodzinne miejsce to wioska zamieszkała przez samych Rylów. W nim chyba głęboko tkwiła idea „małej ojczyzny” – zmodyfikowana, ale jednak.

MW: Coś w tym jest…

AKK: Sporo mówiliśmy o niechęci Janusza do Serafinowiczowej, ale ona też go nie za bardzo kochała. I pewnie nie tylko z powodu różnicy pokoleń. Może to było na zasadzie: akcja-reakcja? W 1989 roku, po obejrzeniu na festiwalu w Opolu „O chłopie, co wszystkich zwodził”, jedyne co powiedziała o Januszu, to że… należy do „istotnych reżyserów”. To była cała recenzja. A Wieczorkiewicz nazwał go wtedy „trenerem” (Teatr Lalek nr 3 (27) 1989) i stwierdził, że bardziej nadaje się do estrady niż dramatu.

MW: No tak, prawda.

AKK: A przecież w latach osiemdziesiątych tak naprawdę wśród nowych reżyserów były tylko dwa nazwiska zwracające uwagę: Ryl-Krystianowski i Tomaszuk, który wtedy tworzył duet ze Słobodziankiem.

MW: Tak.

AKK: I nawet przez moment wydawało się, że połączą siły: Słobodzianek miał robić w Jeleniej Górze „Wielki teatr świata” Calderona. Do premiery nie doszło, ale pierwsze próby się odbyły.

MW: A Tomaszuk z czasem odciął się od tego teatru, od lalek. Niestety. Poszedł w inną stronę.

AKK: Skoro mówimy o tym, co się nie udało, trzeba też przypomnieć niechęć Janusza do mediów. To też nie pomagało mu budować własnej pozycji w Poznaniu…

MW: ..ale jak już się spotkał z dziennikarzami, wypadał bardzo dobrze, jak pamiętam go z kilku programów…

AKK:ba, nawet dał się namówić na przeniesienie do telewizji „Ribidi rabidi knoll”, co było ogromnym, podwójnym sukcesem – raz, że dostrzegł w tym jakąś wartość w ogóle, a dwa szansę również dla teatru. Ostatecznie ta telewizyjna wersja okazała się przełomowa w szerszym postrzeganiu jego reżyserskich działań i całej kariery.

MW: Ale czy kariera wtedy wystrzeliła, nie jestem pewien, na pewno – legenda. Kiedy człowiek wejdzie na pewien pułap, to właściwie z niego już nie spadnie, niezależnie od tego, co dalej zrobi. Nawet nie zaszkodzi w tym ilość przeniesień na przykład, jakie się robi w całej Polsce, a ta u Janusza przekraczała zdrowy rozsądek. Tyle, że to był też syndrom tamtego czasu – tak wtedy teatry funkcjonowały: udany spektakl natychmiast przenoszono w kolejnych latach do dziesięciu czy dwunastu innych teatrów. Janusz z czasem zaczął to przerzucać na innych: na Leszka Chojnackiego, na Krzyśka Dutkiewicza, którzy jeździli po Polsce z jego inscenizacjami. Ale to nie jest atrakcyjna forma działalności. Przed pani przyjściem przejrzałem repertuar, jaki on wystawiał. To są rzeczy znakomite, szalenie ambitne, ciekawe, ale strasznie dużo takich też…no, słabych. Niekiedy robił naprawdę fajne przedstawienia. Bez wątpienia Janusz ma swoje miejsce, coś mu zawdzięczamy i absolutnie stworzył pewną jakość teatru i to nie podlega dyskusji. Ale jak większość reżyserów-dyrektorów… nie umiał odejść, kiedy przyszedł czas. Nie zauważył tego momentu, kiedy należy coś skończyć. Jednak to bardzo ciekawa postać. I znacząca w historii teatru. O tym trzeba pamiętać przede wszystkim.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Fabrizio Montecchi: Poza ekranem

Przedruk z “Teatr Lalek” 2024, nr 4

Artykuł ten powinien kontynuować serię moich tekstów o lalkarzach świata XXI wieku publikowanych w poprzednich numerach „Teatru Lalek”. Fabrizio Montecchi, włoski twórca teatru cieni, jest bowiem nie tylko lalkarskim mistrzem, ale przede wszystkim najwybitniejszym i w pewnym sensie jedynym artystą, który od prawie pół wieku nieprzerwanie, konsekwentnie i fascynująco rozwija współczesne lalkarstwo cieniowe.

Nie zdecydowałem się na napisanie obszernego szkicu o Montecchim, bo jego dzieło przekracza ramy niewielkiego tekstu. Ponadto ostatnie miesiące przyniosły nowe wydanie znakomitej  książki jego autorstwa, zatytułowanej Poza ekranem. Na marginesie tej osobliwej, rewelacyjnie  ilustrowanej publikacji, przygotowanej przez Institut International de la Marionnette w Charleville-Mézières, chciałbym podzielić się kilkoma refleksjami o samym artyście i jego twórczości obejmującej blisko pół wieku. Przygotowana oryginalnie w języku włoskim publikacja ukazała się po raz pierwszy w językach angielskim i niemieckim  w 2015 roku (Wydawnictwo Einhorn), rok później w wersji hiszpańskiej w Argentynie (UNSAM Edita). Nowa francuskojęzyczna edycja, dostępna wyłącznie online, jest nawiązaniem do poprzednich, choć znacznie je rozwija i w jakimś sensie stanowi opus magnum Fabrizia Montecchi.

 Chyba każdy, kogo interesuje teatr lalek, a zwłaszcza teatr cieni, miał okazję zetknąć się z dziełem Fabrizia Montecchi, a przynajmniej z jego nazwiskiem. Blisko sześćdziesięciopięcioletni dziś artysta, mieszkający i pracujący w Piacenzie, przez całe swoje twórcze życie związany był ze słynną włoską grupą teatralną Gioco Vita, powstałą w początku lat siedemdziesiątych i tworzącą – wraz z innymi scenami teatralnym działającymi w Piacenzy – swoiste centrum produkcji teatralnej pod wodzą Diego Maja. Fabrizio Montecchi dołączył do grupy jako nastolatek w drugiej połowie lat siedemdziesiątych i to głównie z jego nazwiskiem kojarzymy narodziny i błyskotliwy rozwój techniki współczesnego teatru cieni eksperymentowany w Teatrze Gioco Vita.

Montecchi (ur. 1960) jest przede wszystkim reżyserem i scenografem, studiował sztukę i architekturę, praktykował techniki animacji, z czasem doprowadził do mistrzostwa umiejętności pedagogiczne i stał się niekwestionowanym leaderem w zakresie współczesnego teatru cieni. Wciąż reżyseruje, rozwija środki plastyczne teatru cieni, pisze, organizuje wystawy, prowadzi działalność dydaktyczną, kieruje specjalistycznymi warsztatami i zajęciami cieniowymi w dziesiątkach instytucji całego świata: teatrach, szkołach lalkarskich, przy okazji rozmaitych festiwali i projektów teatralnych. Z początku pełnił w Gioco Vita funkcję animatora, współtwórcy idei spektakli i działań animacyjnych, potem asystenta reżysera (od Gilgamesza, 1982 i Odysei, 1983), wreszcie przejął odpowiedzialność za całość przedstawień poczynając od Pescetopococcodrillo zrealizowanego w 1985 roku. Choć zdecydowaną większość spektakli zrealizował w Gioco Vita, pracował wielokrotnie z licznymi teatrami na całym świecie, m.in. w Finlandii, Słowenii, Chorwacji, USA, Szwecji. W Polsce przygotował dwa przedstawienia: Widmo Antygony (BTL, 2011) i Żabka(Teatr Animacji, Poznań 2016). Ponadto jako scenograf czy twórca cieni współpracował z wieloma scenami teatralnymi, operowymi i dramatycznymi, m.in. mediolańską La Scalą, Covent Garden w Londynie, teatrami we Francji, Belgii, Kanadzie.

Jego cieniowe przedstawienia od początku kierowane były do dwóch grup widzów: dzieci i dorosłych. Zawsze były to jednak spektakle silnie zaangażowane, dotykające ważnych spraw współczesności, poruszające niebagatelne tematy dziecka (przyjaźń, izolacja, samotność, śmierć) czy uniwersalne problemy człowieka (władza, cierpienie, ludzkie okrucieństwo, zmagania z losem). Z dziecięcych przedstawień zapisały się w mojej pamięci m.in. Alicja w krainie czarów(1997), Circoluna (2001), Pépé i Stella (2006), Ranocchio (Żabka, 2009, 2016), Śmierć i tulipan (2014), Sonia i Alfredo(2020). Fabrizio Montecchi buduje niezwykle klarowną dramaturgię w swoich spektaklach, niespieszną i wielce precyzyjną. Umie wspaniale prowadzić widza, potrafi stopniować napięcia, gdy trzeba – rozśmieszać, gdy trzeba – wzruszać. Ale przede wszystkim cienie przywoływane na ekranach są zaiste magnetyczne. W jego teatrze pulsują wyraziste barwy, a ich paleta wydaje się nieograniczona. Zaś technologiczna różnorodność cieni, odkryta bądź nieujawniana animacja, rozmaitość ekranów, ich ruch na scenie, oryginalność źródeł światła, mieszanie konwencji aktorsko-tanecznych z lalkowymi stanowią niewiarygodny wulkan pomysłów, efektów i wywoływanych wrażeń.

Z repertuaru dla dorosłych trudno nie wspomnieć choćby o legendarnym spektaklu Ognisty ptak, baśni z muzyką, cieniami i tańcem, zrealizowanej na motywach baletu Igora Strawińskiego (1994), do której twórcy powrócili po dwudziestu latach, a odnowiona wersja wciąż jest prezentowana publiczności. Niemal niemożliwa do okiełznania muzyka Strawińskiego eksploduje w tym przedstawieniu wielkim widowiskowym potencjałem teatru cieni. Cielesność tancerzy przenika się z bezcielesnością cienia i wybucha niewiarygodną ekspresją abstrakcyjnych form wypełniających obraz sceniczny. Ten spektakl jest teatralnym arcydziełem.

Fabrizio Montecchi ma w swym dorobku dziesiątki innych niezapomnianych przedstawień: Orlando Furioso(1991), Orfeusz i Eurydyka (1998), z którego scenę wyprowadzania Eurydyki z podziemi zapamiętałem jako jedno z moich najpiękniejszych teatralnych przeżyć. Tancerka grająca Eurydykę wspina się po schodach, rozwijając szeroki i długi pas materii okalającej jej biodra, na którym przy pomocy cieni zobrazowana została cała groza piekła czyhającego na bohaterkę. Cóż za wyobraźnia, jakaż teatralna wirtuozeria!

Do wielkich spektakli Montecchiego należą bez wątpienia Cud w Mediolanie (2002), Sen nocy letniej (2011), Nieistniejący rycerz (2015). Choć Gioco Vita występował wielokrotnie w Polsce, zwłaszcza na festiwalu w Bielsku-Białej, szczególne wspomnienia wiążą mnie z białostockim Widmem Antygony, który to spektakl w zasadzie odkrywał przed polską publicznością możliwości współczesnego teatru cieni. Wkrótce po premierze refleksjami podzielił się sam reżyser: „Podświadomie wyczuwałem ukryte uprzedzenie, które czai się zawsze wtedy, gdy mowa o teatrze cieni; uprzedzenie, które narzuca rozumienie teatru cieni jako formy archaicznej, przestarzałej, niezdolnej do wyrażenia współczesności […] Teatr cieni jest formą przekazu, która do wyrażenia swego potencjału wymaga dyscypliny i całkowitego oddania. Wymaga wejścia do ekspresyjnego uniwersum stworzonego z reguł, które nie zawsze są łatwe do zaakceptowania i przyjęcia. Aby wejść do tego ‘uniwersum’, każdy zaakceptował tę grę, odrzucając coś z własnej natury, w zamian zyskując coś od innych. Tekst, język sceniczny, zamysły reżyserskie, wszystko stało się przedmiotem wymiany doświadczeń i wzajemnego wzbogacania się. W ten sposób przygotowanie spektaklu stało się terenem spotkań, a teatr dogodnym miejscem konfrontacji i wizji.”

Wielu moich kolegów (choć nie wszystkich) zafascynował wówczas współczesny teatr cieni Fabrizia Montecchi. Wielu zachowało jednak wspominane przez artystę uprzedzenia. Troszkę światła na tę oryginalną formę lalkarstwa rzucił Tadeusz Wierzbicki w swoich eksperymentach ze światłem odbitym, a zwłaszcza krakowski Teatr Figur. Ale wciąż teatr cieni jest gatunkiem w Polsce słabo znanym i rzadko pojawiającym się. Może książka Montecchiego Poza ekranembędzie dobrym impulsem do zainteresowania się tą formą, przynajmniej dla tych, którzy mierzą się ze środkami teatru cieni.

Publikacja Poza ekranem nie jest wprawdzie podręcznikiem, praktycznym instruktażem, choć dotyczy wszystkich aspektów współczesnego teatru cieni. To raczej zapis osobistych refleksji, gromadzonych przez lata, obejmujących zarówno teoretyczno-filozoficzny aspekt obecności cieni, w ujęciu estetycznym, nawet historycznym (część pierwsza), jak też relacja z własnych doświadczeń i eksperymentów autora, opartych na ponad sześćdziesięciu zrealizowanych przedstawieniach (trzy kolejne rozdziały). „Syntetyzuje to – pisze Montecchi – co było przedmiotem moich ciągłych badań jako artysty teatru cieni, a mianowicie przywrócenie teatru cieni do kręgów teatralnych poprzez renowację przestrzeni scenicznej i przekształcenie postaci animatora w artystę wykonawcę.”

„Choć cień jest nierozerwalnie związany z działaniem animatora i obiektu, nie wchodzi z nimi w bezpośredni fizyczny kontakt, a jedynie poprzez projekcję. Na tym właśnie polega jedna z oryginalnych cech współczesnego teatru cieni. To jedyny sposób wyrazu teatralnego, w którym pomiędzy wykonanym gestem a postrzeganym obrazem istnieje dystans, przestrzeń. Widz widzi animatora animującego sylwetkę oraz, w pewnej odległości, oddzielony od akcji ją tworzącej, cień. Następnie do widza należy powiązanie obu wydarzeń i odczytanie ich razem i/lub osobno. Gdy akcja jest ukryta przed jego oczami, widz widzi jedynie stworzony obraz, nie będąc w stanie powiązać go z żadnym twórczym gestem.”

Koncepcja teoretyczna współczesnego lalkarstwa cieniowego w ujęciu Fabrizia Montecchi jest równie fascynująca, jak jego dzieła. „Teatr cieni wykorzystuje wszystkie możliwości tkwiące w każdym z trzech typów obecności, w tym dwóch cielesnych i jednego nieuchwytnego, a nie redukuje ich (można powiedzieć, że nie da się tego zredukować) samym cieniem. Jego bogactwo polega właśnie na umiejętności zaproponowania na współczesnej scenie obecności ciała (animatora i obiektu) oraz cienia, ze wszystkim, co niesie ze sobą ich odmienna natura, jako konsekwencjami dla pojęć przestrzeni i czasu. Ciało animatora znajduje się w teraźniejszej przestrzeni i czasie, jest niezastąpionym świadkiem ‘tu i teraz’ teatru. Sylwetka ciała jest obecnością, której status jest zmienny; może odnosić się do innej przestrzeni lub czasu, ale nie zawsze tak jest. Z drugiej strony cień jest obecny, ale wydaje się przebywać w nie-miejscu, które nie należy do fizycznej geografii sceny, w innym miejscu obcym tutaj; w nie-czasie, który nie należy do czasu historycznego, w teraz nierozerwalnym od ‘przed’ i ‘po’, w zawsze nierozerwalnym od ‘nigdy’. Można powiedzieć, że cień nie ma czasu ani przestrzeni, zamieszkuje scenę jako nieobecna obecność lub obecna nieobecność. Jeśli reprezentowanie oznacza uobecnianie tego, czego nie ma, to jestem przekonany, że dzięki różnym typom obecności, poprzez którą się ona objawia, teatr cieni doskonale spełnia to zadanie, wykraczając poza granice tego, co widzialne.”

Książka Fabrizia Montecchi Poza ekranem przedstawia w trzech podstawowych rozdziałach praktyki teatru cieni, jego języki i nauczanie. Omawia urządzenia projekcyjne, źródła światła, ekrany, ciała-obiekty cieniowe, tworzenie sylwetek, dramaturgię przedstawień cieniowych, wreszcie animatora i jego przekształcanie się w performera. Zaopatrzona w dziesiątki fotografii z przedstawień artysty i dużą ilość rysunków technicznych pokazujących sposoby uzyskiwania konkretnych efektów scenicznych jest opisem metody artystycznej Fabrizia Montecchi. Przyzwyczailiśmy się, że rozmaite metody twórcze odnoszą się do praktyk aktorskich, z „metodą” Stanisławskiego na czele. Fabrizio Montecchi stworzył własną metodę, metodę teatru cieni.

Fabrizio Montecchi: Beyond the Screen

Reprinted from: “Teatr Lalek” 2024, No 4.

This article should be a continuation of a series of my texts about puppetteers of the 21st century, published in previous issues of “Teatr Lalek”. Fabrizio Montecchi, the Italian shadow theatre creator, is not merely a master of puppetry but, predominantly, the most outstanding and, in a certain sense, sole artist who for almost over half a century uninterruptedly, consistently, and intriguingly has been developing contemporary shadow puppetry.

I decided not to write a copious sketch on Montecchi, since his work exceeds the framework of a brief text. Moreover, the last months offered a new edition of his excellent book Beyond the Screen/ Au-delà de l’Écran. On the margin of this extraordinary and brilliantly illustrated publication issued by Institut International de la Marionnette à Charleville-Mézières I would like to share several reflections dealing with the artist and his oeuvre encompassing almost half a century. Originally issued in Italian, the book in question appeared for the first time in English and German in 2015 (Einhorn Verlag), and a year later in a Spanish-language version published in Argentina (UNSAM Edita). The new French-language edition, available exclusively online, is a reference to the previous ones although it considerably expands them and in a certain sense constitutes Fabrizio Montecchi’s opus magnum.

Probably everyone interested in the puppet theatre, and in particular the shadow theatre, enjoyed an opportunity to come into contact with the works of Fabrizio Montecchi, or at the very least with his name. Throughout his entire creative life this artist, today almost 65 years old, residing and working in Piacenza, was associated with Teatro Gioco Vita, the famous Italian company established during the early 1970s and creating – together with other theatres active in Piacenza – a sui generis theatrical production centre headed by Diego Maj. Fabrizio Montecchi joined this group as an adolescent during the second half of the 1970s, and it is predominantly with his name that we associate the onset and brilliant development of the technique of the contemporary shadow theatre tested at Teatro Gioco Vita.

Fabrizio Montecchi (born in 1960) is predominantly a director and a stage designer; he studied art and architecture, pursued animation techniques, in time mastered pedagogical skills, and became an unquestioned leader within the domain of the contemporary shadow theatre. Montecchi continues to direct, expands visual art means of the shadow theatre, writes, organises exhibitions, teaches, and supervises specialist workshops and shadow theatre courses in multiple institutions all over the world: theatres, puppetry academies, and upon the occasion of assorted festivals and theatre projects. At the onset he fulfilled the function of animator at Teatro Gioco Vita, co-author of various spectacles and animation undertakings, and director’s assistant (Gilgamesh, 1982, and The Odyssey, 1983), and finally assumed responsibility for all productions, starting with Pescetopococcodrillo, shown in 1985. Although Montecchi staged the majority of the spectacles at Gioco Vita, upon numerous occasions he worked together with theatres the world over, i.a. in Finland, Slovenia, Croatia, the USA, and Sweden. In Poland he prepared two productions: The Phantom of Antigone / Widmo Antygony (BTL, 2011) and Żabka / Frog (Teatr Animacji, Poznań 2016). Furthermore, as a stage designer or author of the shadows he cooperated with many theatre, opera, and dramatic stages, i.a. the Milano La Scala, the Covent Garden Theatre in London, and theatres in France, Belgium, and Canada.   

From the very onset Montecchi’s shadow productions were addressed to two groups of spectators: children and adults. Nonetheless, they were always intensely engagée and dealt with significant contemporary topics involving noteworthy children’s themes (friendship, isolation, loneliness, death) or universal problems (power, suffering, human cruelty, struggling with fate). Among spectacles intended for children I particularly recall, i.a. Alice in Wonderland(1997), Circoluna (2001), Pépé and Stella (2006), Ranocchio (2009, 2016), Duck, Death and the Tulip (2014), and Sonia and Alfredo (2020). Fabrizio Montecchi construes extremely lucid, unhurried, and precise dramaturgy. He is capable of brilliantly guiding the spectators and gradating tension or, whenever required, of amusing or touching a chord. Above all, the shadows evoked on screens are outright magical. Montecchi’s theatre simply pulsates with vivid colours, whose palette appears to be unlimited. The technological diversity of the shadows, the exposed or concealed animation, the variety of screens and their motion on stage, the original nature of the sources of light, the mixture of acting-dance conventions and their puppetry counterparts – all create an incredible volcano of ideas, effects, and aroused impressions.

In the case of a repertoire addressed to adults it would be difficult to omit the legendary production of The Firebird, a tale involving music, shadows, and dance, based on motifs from the Igor Stravinsky ballet (1994), to which the artist returned twenty years later and whose restored version is still presented to the public. In this production the music by Stravinsky –  almost impossible to restrain – explodes due to the great potential of the shadow theatre. The corporeality of the dancers permeates the incorporeality of the shadow and detonates an incredible expression of abstract forms filling the stage image. Truly a theatre masterpiece.  

The oeuvre of Fabrizio Montecchi consists of tens of other unforgettable spectacles such as Orlando Furioso(1991) and Orpheus and Eurydice (1998); I recall the scene of guiding Eurydice from the underworld as one of my most magnificent theatrical experiences. The dancer performing the part of Eurydice climbs stairs while unravelling a wide and long band of fabric encircling her hips, portraying the entire horror of the torment awaiting her. What imagination, what theatrical virtuosity!

Indubitably, Montecchi’s magnificent spectacles include Miracle in Milan (2002), A Midsummer Night’s Dream(2011), and The Nonexistent Knight (2015). Although Teatro Gioco Vita performed in Poland upon many occasions, in particular at the festival held in Bielsko-Biała, my special reminiscences are associated with The Phantom of Antigone, staged in Białystok, which revealed to the Polish audience the potential of the contemporary shadow theatre. Shortly after the premiere the director shared his impressions: 

Subconsciously I felt concealed prejudice, which always lurks when the shadow theatre is mentioned; a prejudice that imposes an understating of the shadow theatre as an archaic, outdated form incapable of expressing contemporaneity […] The shadow theatre is a form of a message that requires discipline and total dedication for conveying its potential. It requires entering into an expressive universe created of rules that are not always easy to accept and embrace. In order to enter this ‘universum’ each accepted this game while rejecting something of his own nature and in return receiving something from others. The text, the stage language, the director’s intentions, all became the object of an exchange of experiences and mutual enhancement. In this way the preparation of a spectacle became a terrain of encounters, and the theatre – a convenient place for confrontations and visions[1].

At the time many of my colleagues (although not all) were captivated by Fabrizio Montecchi’s contemporary shadow theatre. On the other hand, just as many retained the bias mentioned by the artist. Some light was cast upon this original form of puppetry by Tadeusz Wierzbicki in his experiments with reflected light, and in particular by Teatr Figur (Kraków). Nonetheless, in Poland the shadow theatre still continues to be a genre little known and rarely presented. Perhaps Montecchi’s Beyond the Screen will become a good impulse for stirring interest in this form, at least for those tackling shadow theatre measures.

Beyond the Screen is not a textbook, a practical instruction, even though it deals with all aspects of the contemporary shadow theatre. It is rather a record of personal reflections, gathered for years and encompassing both the theoretical-philosophical aspect of the presence of shadows in an aesthetic and even historical perspective (part one) and an account of the author’s personal experiences and experiments, based on over sixty staged spectacles (three consecutive chapters).

It synthesises – Montecchi wrote – that which was the object of my constant research as an artist of the shadow theatre, namely, the return of the shadow theatre to theatrical circles by renovating stage space and transforming the animator into an artist-performer.

Although the shadow is inextricably linked with the activity of the animator and the object it does not enter into direct physical contact with them but solely via projection. This is precisely what one of the original features of the contemporary shadow theatre consists of. The only way for achieving theatrical expression in which there exists distance, space between the performed gesture and the perceived image. The spectator sees the animator animating a silhouette and, at a certain distance, a shadow creating it and separated from the action. Next, the spectator is expected to link those two events and decipher them together and/or separately. When action is concealed from his sight the spectator sees only the created image and is unable to connect it with any creative gesture[2].

The theatrical conception of contemporary shadow puppetry as interpreted by Fabrizio Montecchi is just as fascinating as his works.  

The shadow theatre makes use of all opportunities inherent in each of the three types of presence, including two corporeal and one elusive, and does not reduce them (one could say that it is impossible to reduce them) by means of the shadow alone. Its abundance consists precisely of the skill of proposing on the contemporary stage the presence of a body (that of the animator and the object) and a shadow, together with everything borne by their different nature, as consequences for the concepts of space and time. The body of the animator finds itself in current space and time and is an irreplaceable witness of the “here and now” of the theatre. The outline of the body is a presence whose status is changeable; it can refer to another space or time, but this is not always so. On the other hand, the shadow is present but appears to be in a no-place that does not belong to the physical geography of the stage, in another foreign place; in no-time that does not belong to historical time, in ‘now’ intrinsic from ‘before’ and ‘after’, in ’forever’ indivisible from ‘never’. One can say that the shadow does not have time or space, inhabits the stage as an absent presence or present absence. If representing denotes making something that does not exist present, then I am convinced that thanks to various types of presence through which it makes itself known the shadow theatre fulfils this task excellently by going beyond the boundaries of that which is visible.

In three fundamental chapters Fabrizio Montecchi’s Beyond the Screen presents the praxis of the shadow theatre, its languages and teaching. It discusses projection equipment, sources of light, screens, shadow bodies-objects, the creation of silhouettes, the dramaturgy of shadow spectacles, and, finally, the animator and his transformation into a performer. Outfitted with scores of photographs from the artist’s spectacles and numerous technical drawings displaying ways of attaining concrete stage effects it remains a description of the artistic method devised by Fabrizio Montecchi. We have become accustomed to the fact that assorted creative methods refer to acting practices, with the Stanislavsky “method” in the forefront. Fabrizio Montecchi has created a method of his own – that of the shadow theatre.

 

Fabrizio Montecchi, Au-delà de l’écran. Pour un théâtre d’ombres contemporain. Translated from the Italian by Françoise Canon-Roger, Institut International de la Marionnette, Charleville-Mézières, 2024, pp. 225, illustrations.

[1]  F. Montecchi, Przyjemność pewnego spotkania. Pracować w BTL, in: Nasz BTL. Conception, preparation, and edition by Marek Waszkiel, Białostocki Teatr Lalek, Białystok 2013, pp. 203-204.

[2] All quotes based on the discussed publication.

Art of Puppetry – Perspectives

Reprinted from: TEATR LALEK 2024, No 2-3, pp. 80-84.

 

Today we make regular use of  the term “nova puppet”, popularised by two conferences organised by the National Academy of Theatre Arts in Kraków. Branch in Wrocław. The conference initiators argued:

The time of changes and creation incessantly accompanying us in the contemporary puppet theatre initiated within us a need for further quests and tackling that which is new and still not named. Diversity within the world of the theatre and the visual arts, most recent scientific accomplishments, the original nature of technological solutions, the art of perception broadening its range – all provoked the birth of the NOVA PUPPET”. 

We have already become familiar with the notion of the “new puppet”;  upon several occasions I undertook an attempt at interpreting this category, drawing particular attention to the fundamental element distinguishing it, i.e. partnership involving the performer and the animant. Such partnership is totally different from relations between the actor and the puppet, which we recall even in the best twentieth-century spectacles. At that time (this is often the case also at present) the actor played the part of a character appearing in a staged play. This persona was represented by the puppet, which granted shape and defined character. In the best performances the actor embodied such a dramatis persona, one could say – identified himself with it and thus with the puppet – the image of the given stage character. While browsing through casts of assorted spectacles we come across names of actors ascribed to concrete dramatis personae. This is the practice of academic drama theatres, in which the character was comparable to the actor. In the second half of the twentieth century this approach was adapted (together with many other practices) by puppet theatres together with the entire imported inventory of actor theatres. In the case of puppets this procedure sometimes appeared to be amusing, and quite possibly was one of the causes of the puppetry complex of the time. The answer to the question: “what parts have you played” was: “I played the part of a broom, an egg, and a fork”. This sounded infantile but was the outcome of a mechanical equalisation of the tasks of actors and puppeteers (the part!!!), an incessant striving of the puppetteers to elevate their prestige and to win acceptance for belonging to the actors’ milieu. And yet, those tasks differ, both in the past and today, although puppetteers for long did not want to recognize this as reality and – at times – still do not wish to do so.

An excellent example is Golden Horse by Duda Paiva, staged at the   Latvia Puppet Theatre in Riga several years ago. Naturally, the theatre programme contained the cast, the names of the actors, and the parts played by them, but the lead protagonist – the Princess – lacked an ascribed actor. Why? The reason lay in the fact that the puppet playing the part of the Princess, a character created for the purposes of this particular spectacle, was animated by assorted actors. The person who in a given scene indirectly interacted with the Princess was her animator, who brought her to life and introduced her to the world of active characters.   

Contemporary partnership of the actor and the puppet is based precisely on comprehending a fundamental truth, namely, that the puppet, or perhaps it would be more apt to say: the animant, is a character in itself. It requires an actor/animator who helps it to set free its energy, emotions, manner of moving and breathing, and life. After all, those skills are not granted to the puppet by the actor standing next to it. They are immanently inherent for the construction of the animant, its inner structure or, one would like to say, its personality. A personality imprisoned in matter but demanding to be set free.                     

Since for some time we have been experiencing the decline of the Anthropocene and man’s triumph over the natural environment the obvious consequence of those processes – perceived also in contemporary puppetry – is allowing non-personal forms to speak. The forms in question have been associated with the art of puppetry for centuries, but the second half of the twentieth century has shifted the gravity point from the puppet to the actor. Theatres started to universally assume the name of the actor and puppet theatre. During the last decades of the twentieth century it was the actor who became the subject of puppet spectacles, while the puppet as such was a mere sign of this subjectivity.

 The new reality of the last decades counterbalanced both elements. It empowered the puppet and became the reason why we accept its right to exist, in terms of stage and partnership existence. Actor and animant. Actor/performer – an artist assuming the part of the animator, but also that of a concrete character in the spectacle, and animant – an inanimate visual arts form created specially to be the subject in the spectacle.

Twenty-first century puppetry spectacles abound in such partnership relations involving the actor and the animant, and define contemporary puppetry. Obviously, such a dominating tendency does not fulfil the image of the discipline. After all, we still deal with numerous and attractive examples of spectacles using the “old  puppet”, which ruled for centuries; the twenty- century “old nova puppet”[1] and its manner of functioning in stage productions still dominates in institutional theatres. Nonetheless, today “the nova puppet” and the associated partnership of the actor and the animant constitute indubitably the most creative and attractive trend. Performers-puppeteers associated with that constellation attract greatest attention and are certainly theatre artists.

Here an excellent example might be Natalia Sakowicz and her latest spectacle: Romans (Romance), about which much has been already written, or Książę (The Prince), the new spectacle by Karol Smaczny. However, in Polish conditions this current makes slow progress due to the scarcity of directors, who still dominate in theatres (not to mention the total lack of stage designers-visionaries), capable of transcending the structure of the dramatic text and its staged interpretation (always simpler when use is made of actors’ measures rather than puppet ones). In turn, actor-puppeteers, even those from independent companies, are much too concentrated on their group duties to be tempted to realise their own artistic ideas. Things look altogether different from the perspective of a world in which the repertoire theatre remains a rarity. Even rather vivid trends of new puppetry interests are taking shape.

The most widely represented appears to a genre which I tentatively call ”animance”, a mélange of puppet form and dance (animation+dance), animated dance, and a combination of the art of puppetry and stage motion, often based on striking choreography. A quarter of a century ago this trend was delineated by Duda Paiva, a professional dancer who decided to link his workshop with a new, just discovered profession of a puppeteer. In doing so he conceived sponge puppet forms, across the years extraordinarily expanded, in order to express oneself via animants. Paiva staged many of his spectacles also in Poland, but those from more recent years, particularly the outcome of co-productions with other companies, remain unknown to the Polish audience.

Suffice to recollect Sonatinas 4 Feet, performed in 2021 by the Duda Paiva Company (DPC) and Fractal Collective in Amsterdam, inspired by photographs taken by Alair Gomes, a Brazilian artist from the second half of the twentieth century, author of hundreds of photographs of boys playing and working on the Ipanema beach in Rio de Janeiro, taken from his flat located vis à vis the beach. In the spectacle photographs were translated into the language of dance performed by two dancers and animants, occasionally accompanied by an off-screen voice citing Gomes’s notes. In the culmination scene the dancers extract from one of the cubes a phenomenal sponge figure, half-human and half-phantom. It has the height of an adult male but appears to be exclusively a coating. Together they perform a striking dance. From time to time the coating absorbs, permeates, and embraces the bodies of the dancers. All this takes place on a centrally placed podium and produces the impression of watching a series of improbable sculptures in motion, a combination of human and non-human elements. Leaving intellectual reflections aside it is difficult not to succumb to such a sublimation of beauty: a blend of the human body in assorted poses and entwined with the non-human shapes of forms-outcomes of animation involving the dancers and the puppet. Just as in the course of a visit to a museum we see an exposition of sculptures brought to life. This animation of a puppet linked with the living body of the animator(s) creates some sort of a surreal and, at the same time, exceptional illusion unattainable even for the most perfect artist. A miracle of puppetry existence! At the same, homage paid to youth and the beauty of the human body, as well as negation of homophobia.   

 The culmination of Duda Paiva’s choreographer-director-puppeteer career appears to be Avatāra, a spectacle realized together with the choreographer Shailesh Bahoran and his Illusionary Rockaz Company (winner of The Most Impressive Dance Production in The Netherlands 2023). A successive combination of the art of dance and the art of animation. I emphasise the word “art” since the spectacle in question is an unusual example of artistry, beauty, perception, and emotion, transferring us into a sphere of emotional experiences and inducing to reflect predominantly on the way in which the theatre still remains astonishing as well as on the unlimited potential offered by the perfection of motion, gesture, animation, sound, light, and image.   

Avatāra is a spectacle involving five dancers vibrating with energy, although perhaps the most important are the forms of animants brought to life. Next to a fully dimensional puppet character animated by a team of dancers there appear two avatars of the dancer, with which she performs striking feats. The puppets are composed of legless trunks outfitted with heads and hands, demanding different animation and specific motion, as in Paiva’s Bastard! Heads attached to assorted parts of the dancers’ bodies – legs, shoulders, arms, knees, or feet – recall scenes from Paiva’s Screaming Object, less well-known in Europe. There are masks and, finally, parts of the human body, such as an enormous arm, enlarged to gigantic dimensions and fused with the dancer’s shoulder. Thus joined it becomes an independent form of existence, similar to the gigantic human hand in Malediction, and its partnership – union or refusal – with the actor appears to be a staging gem. It is precisely animants that construe a totally new dimension of the contemporary dance and puppet theatre. The merge of those two arts leads to the creation of an entirely new aesthetic category, utterly different from the puppet drama theatre.  

“Animance” spectacles are by no means a Paiva speciality or that of Dutch theatre companies. Many of us enjoyed the opportunity to see Eh man hé, a story about Nolan, a wooden puppet that comes to life, staged by the Spanish Zero en Conducta company, and one of the masterpieces of the genre (not only in my opinion). Several weeks ago Jose Antonio Puchades (Putxa) and Julieta Gascón presented La Phazz, the most recent Zero en Conducta première. This artistic statement deals with dysfunctions affecting almost each one of us, the concealed fears which we all confront. Or perhaps it is about an incessant conviction that we still depend on somebody, remain suspended between contrary emotions, and flounder amidst different personalities.

The lead protagonist of La Phazz is Elliot, sometimes a classical puppet and upon other occasions – as it grows up – an actor with a masked face or perhaps even more often a masked head acting on its own. As if Elliot was turning into a component of numerous characters present on stage. His mask, a head passed from hands to hands, becomes the central point. Elliot (the mask) loses his personality and belongs to a group composed of numerous characters, each becoming someone else. His head tackles the multiplicity of the bodies, reactions, and behaviour of the actors/dancers/animators. The compositions created by five actors and Elliot’s head circulating amidst them are extraordinary. At times, he succeeds to rid himself of those multiplying images, phobias, and nightmares, with his head whirling among the dancers. Upon other occasions he regains his persona (each of the participating actors can become Elliot), but immediately new fears emerge.  

In La Phazz the authors managed to build an improbable world of metaphors. The latter are startlingly presented by performers constantly present on stage and by their unusual motion – a combination of the elements of pantomime, acrobatics, break dance, and modern dance. Naturally, just as in scenes involving Elliot-the puppet such performance with/in a mask remains exceptional. By linking the shadow theatre with that of puppets, and performances in/with masks with assorted variants of dance, Zero en Conducta obtained a mélange of the puppet form and brilliant choreography.

The La Phazz actors appear not to touch the stage floor. They swim, glide, move around silently, similarly to elements of the stage design. Their physical dexterity is simply astonishing. The created. combinations and motion arrangements are breath-taking. After all, we see them incessantly, we look at their faces which do not reflect emotions or meanings. This is one of the elements of Decroux’s corporeal mime technique. I am incapable of describing the impression made by the Zero en Conducta stage motion. It was enrapturing already in Eh man hé; here it appears to be even more perfect although it is certainly different. Such an awareness of the body is truly a rarity encountered among the most outstanding theatre companies. In addition, the dancers/actors are puppetteers well aware of what they can extract from the animants.  

In the “animance” genre the word is not an indispensable element albeit it appears upon occasions. This is why it is by no means easy to create the spectacle‘s storyline and then to discuss it. Productions of this sort are rather associations and, first and foremost, images brought to life thanks to the joint undertakings of the performers and the animants, setting into motion an extraordinary scale of emotions since we almost always deal with workshop mastery: puppetry and motion. And every mastery arouses admiration.

Nonetheless, there are more variants of contemporary actor/performer and puppet/animant partnership although “animance” appears to dominate. An immense role has been played by representatives of the dance milieus who decided to transcend earlier accepted positions by opening at path towards quests and experiments. In Poland this movement has not yet emerged. In recent years the dance milieu has grown stronger and in the meantime concerned itself chiefly with its infrastructure. At least this is what it looks like from my viewpoint.

Indubitably, a new genre of contemporary puppetry is – to use a definition launched by Agnieszka Błaszczak – digittry, i.e. digital  puppetry[2]; we are still slowly becoming acquainted with its potential thanks to the Animatus competition recently devised by Robert Drobniuch, the interests pursued by the Wrocław Puppetry Department and its initiatives upon the occasion of the LALKA NOVA conference, as well as performances given by Puppentheater Zwickau (Germany), in which Monika Gerboc has been experimenting for several years with VR 360. Numerous artists representing the new media are pursuing this current also within the puppetry context; take the example of Zaven Paré (France) or Meinhardt & Krauss from Stuttgart. Their productions are highly promising but there still remains the question of the future, although digital puppetry has already made its way extensively into opera spectacles and, in particular, film music.

      Now, several remarks on Emanuel Geibel’s Die Goldgräber, a successive Monika Gerboc production in the wake of Goethe’s Der Erlkönig, part of the “German ballades” series shown in Zwickau. I have mind VR 360, a spectacle that does not require a stage and is saved to disk, but different from Der Erlkönig. The spectators benefit from the same elements: stereo headphones, VR goggles, and swivel chairs allowing them to watch events taking place around them. The ballade theme provided a pretext for creating a spectacle dealing with human nature more profoundly and widely. The employed puppetry acting measures enabled a visualisation of the emotional states of the protagonists, their concealed thoughts, and the entire inner drama that, as a rule, develops in the imagination and thoughts, invisible and, as a rule, intertwined. The art of puppetry makes it possible to see them. An added value that cannot be overlooked.  

Spectators encountering this convention for the first time will certainly find assorted scenes highly attractive, starting with a boat in which we sail together with gold prospectors (actors wearing masks); here everything takes place in our vicinity. We have to turn around, bend down or lift our heads (while wearing goggles) in order to follow the plot. The most interesting element of the spectacle is its second part. Dazed by the discovered treasure the protagonists readily come to the conclusion that they could become owners of its larger part as long as they do not have to share. Envy, vanity, selfishness, and avarice sprout in each one of them. And all assume a theatrical shape! The ego of one of characters presses against his muscular torso to such an extent that it literally devours it from the inside, thus forcing the protagonist to excise a fragment of the stomach, revealing the growing intruder devouring the body and blood of its owner. The aggressive thoughts of yet another lucky prospector, unable to find space in his head, explode, thus enabling a tiny character to leave through a small window in the occiput and take possession of his evil wishes. Finally, the third gold digger “gives birth” to his demon-child, rocks it in his hand, and then allows it to grow and dominate. All these creatures are animants. Children’s heads either grow on the body of a serpent or merge with six tiny hands. They are human and, at the same time, inhuman. Brilliantly skilled in action they create a magical-visible world of the metaphor. At times one can see the hands of animators dressed in black costumes – just as well: after all, we are watching a theatre spectacle and not the outcome of computer-technological tricks.    

Digital animants are always ready to attack, although it is highly unlikely that they could replace analogue spectacles. At best they will be one of multiple contemporary options of the art of puppetry. I have the impression that today the world of puppet spectacles contains at least three other variants of the actor/performer and puppet/animant partnership:

  1. the animant as the actor’s alter ego (e.g. Romans by Natalia Sakowicz or Dis order, staged by Cat Smits Company)
  2. the animant (Übermarionette) as the ideal actor (e.g. spectacles by Yngvild Aspeli: Chambre noir, Dracula, Moby Dick, and in particular A Doll’s House by Ibsen)
  3. the butoh dance theatre, initiated by Hoichi Okamoto and today brilliantly represented by the American puppeteer Kevin Augustine.

[1] More on categories of the old puppet and the new puppet in:  https://www.marekwaszkiel.pl/2023/03/22/lalka-stara-lalka-nova/.

[2] See: Aga Błaszczak, Digittry: romansujące rzeczywistości, ”Teatr Lalek” 2020, no. 4.

 

Photos by: Sjoerd Derine, Sylwia Krassowska, Maurice van der Meijs, Toni Galitó, Puppentheater Zwickau

Sztuka lalkarska – perspektywy

Pierwodruk: TEATR LALEK 2024, nr 2-3 (156-157), ss. 75-79.

 

Dość powszechnie używamy dziś określenia lalka nova spopularyzowanego przez dwie konferencje, zorganizowane przez wrocławską AST. Pomysłodawcy konferencji argumentowali: „Towarzyszący nam nieustannie czas zmian i kreacji na gruncie współczesnego teatru lalek zainicjował w nas potrzebę dalszych poszukiwań i zmierzenia się z tym co nowe, jeszcze nienazwane. Różnorodność w świecie teatru i sztuk wizualnych, najnowsze dokonania naukowe, oryginalność rozwiązań technologicznych, poszerzająca swój zakres sztuka percepcji sprowokowały narodziny idei LALKI NOVEJ.” 

Zdążyliśmy się już oswoić z pojęciem lalki novej, kilkakrotnie sam podejmowałem próbę interpretacji tej kategorii, zwracając szczególną uwagę na podstawowy element ją wyróżniający, tj. partnerstwo performera i animanta. Partnerstwo performera i animanta to coś zupełnie innego niż relacje aktora i lalki, jakie pamiętamy nawet z najlepszych spektakli XX wieku. Wówczas (a i dziś często tak się dzieje) aktor grał rolę postaci pojawiającej się w wystawianej sztuce. Tę postać wyobrażała lalka, nadawała jej kształt plastyczny, określała jej charakter. W najlepszych wykonaniach aktor wcielał się w tę postać, można powiedzieć – identyfikował się z nią, a zatem identyfikował się z lalką będącą wyobrażeniem tej postaci. Kiedy przeglądamy obsady przedstawień widzimy nazwiska aktorów przypisane do konkretnych postaci w sztuce. To praktyka akademickich teatrów dramatycznych, gdzie postać równa się aktor. Sceny lalkowe przejęły w II połowie XX wieku tę praktykę (jak wiele innych) z całym dobrodziejstwem zaimportowanego inwentarza teatrów aktorskich. W lalkach wyglądało to czasem zabawnie, być może był to jeden z powodów ówczesnego lalkarskiego kompleksu. Na pytanie jakie role zagrałeś/zagrałaś padała odpowiedź: grałem miotłę, jajko i widelec. To brzmiało infantylnie, ale wynikało z mechanicznego zrównywania zadań aktorskich i lalkarskich (rola!!!), nieustannego dążenia lalkarzy do podniesienia własnego prestiżu i do akceptacji przynależności do środowiska aktorskiego. A przecież te zadania były i dziś także są inne, choć sami lalkarze długo nie chcieli i – bywa – nadal nie chcą tego uznać za oczywistość.

Dobrym przykładem jest Golden Horse Dudy Paivy w Łotewskim Teatrze Lalek w Rydze przed kilkoma laty. Program do spektaklu zawierał oczywiście obsadę, nazwiska aktorów i grane przez nich role, ale główna postać spektaklu, Księżniczka, nie miała przypisanego aktorskiego odtwórcy. Dlaczego? Bo lalkę Księżniczki, postać wykreowaną na potrzeby przedstawienia, animowali różni aktorzy. Ten, kto wchodził w danej scenie w bezpośrednie relacje z Księżniczką był jej animatorem, ożywiał ją, wprowadzał do świata postaci działających.

Współczesne partnerstwo aktora i lalki opiera się właśnie na zrozumieniu tej podstawowej prawdy, że lalka, może trafniej będzie powiedzieć animant, jest postacią samą w sobie. Potrzebuje aktora/animatora, który pomaga jej uwolnić własną energię, własne emocje, sposób poruszania się, oddychania, życia. Te wszystkie umiejętności nie są przecież nadane lalce przez stojącego obok niej aktora. Są immanentnie wpisane w konstrukcję animanta, w jej strukturę wewnętrzną, chciałoby się powiedzieć – w jej osobowość. Osobowość uwięzioną w materii, domagającą się wszak uwolnienia.

Skoro doświadczamy od pewnego czasu schyłku antropocenu, schyłku triumfu człowieka nad środowiskiem, naturą, oczywistą konsekwencją tych procesów – i widzimy to we współczesnym lalkarstwie – jest dopuszczenie do głosu form nieosobowych. Ze sztuką lalkarską były one związane od wieków, ale druga połowa XX wieku przesunęła punkt ciężkości z lalki na aktora. Teatry dość powszechnie zaczęły przybierać nazwy: teatr aktora i lalki. W ostatnich dekadach XX wieku to aktor był podmiotem przedstawień lalkowych, sama lalka jedynie znakiem tej aktorskiej podmiotowości.

 Nowa rzeczywistość ostatnich dziesięcioleci zrównoważyła obydwa elementy. Upodmiotowiła lalkę, sprawiła, że zaakceptowaliśmy jej prawo do istnienia, z całą pewnością scenicznego istnienia, partnerskiego istnienia. Aktor i animant. Aktor/performer – artysta przyjmujący na siebie rolę animatora, ale też konkretnej postaci w przedstawieniu i animant – nieożywiona forma plastyczna wykreowana specjalnie do bycia podmiotem w spektaklu.

Przedstawienia lalkowe XXI wieku obfitują w takie partnerskie relacje aktora i animanta, i określają współczesne lalkarstwo. Ta dominująca tendencja rzecz jasna nie wypełnia obrazu dyscypliny. Mamy przecież wciąż liczne i atrakcyjne przykłady spektakli posługujących się lalką starą, która dominowała przez wieki;  także XX-wieczna stara lalka nowa[1] i jej sposób funkcjonowania w przedstawieniach wciąż dominuje w teatrach instytucjonalnych. Jednak lalka nova i związane z nią partnerstwo aktora i animanta jest dziś bez wątpienia kierunkiem i najbardziej twórczym, i atrakcyjnym. Lalkarze performerzy związani z tą konstelacją przyciągają największą uwagę i są z całą pewnością artystami teatru.

                Dobrym przykładem może tu być Natalia Sakowicz i choćby ostatni jej spektakl Romans, o którym sporo już napisano, czy nowe przedstawienie Karola Smacznego Książę. Na gruncie polskim nurt ten przebija się jednak powoli, niewielu jest bowiem reżyserów, a to oni wciąż dominują w teatrach (nie mówiąc już o całkowitym braku scenografów-wizjonerów), którzy potrafią wyjść poza strukturę tekstu dramatycznego i jego scenicznej interpretacji (zawsze prostszej przy użyciu środków aktorskich niż lalkowych). Aktorzy-lalkarze z kolei, nawet ci z grup niezależnych, zbyt są skoncentrowani na swoich obowiązkach zespołowych, by pokusić się o realizację własnych artystycznych idei. Z perspektywy świata, gdzie raczej rzadkością jest teatr repertuarowy, wygląda to zupełnie inaczej. Rysują się już nawet dość wyraźne kierunki nowych zainteresowań lalkarskich.

Najszerzej reprezentowany wydaje się gatunek, który roboczo nazywam animance, będący  melanżem formy lalkowej i tańca (animation+dance), animowanego tańca, połączenia sztuki lalkarskiej i scenicznego ruchu, często opartego na oszałamiającej choreografii. Ćwierć wieku temu kierunek ten wyznaczył Duda Paiva, profesjonalny tancerz, który postanowił połączyć swój warsztat tancerza z nową, właśnie odkrywaną lalkarską profesją, dla której wymyślił i na przestrzeni lat niezwykle rozbudował gąbczane lalkowe formy, by wypowiadać się poprzez działające animanty. Paiva pokazywał i w Polsce wiele swoich spektakli, ale te z ostatnich lat, zwłaszcza powstające w koprodukcjach z innymi zespołami, są u nas nieznane.

Dość przypomnieć Sonatinas 4 Feet, zrealizowany w 2021 roku przez Duda Paiva Company (DPC) i Fractal Collective w Amsterdamie, spektakl inspirowany fotografiami Alaira Gomesa, brazylijskiego artysty II połowy XX wieku, autora setek zdjęć chłopców, pracujących i bawiących się na plaży Ipanema w Rio de Janeiro, których fotografował ze swojego mieszkania vis à vis plaży. W przedstawieniu fotografie zostały przełożone na język tańca dwóch tancerzy i animantów, którym towarzyszy niekiedy głos z offu, przywołujący zapiski Gomesa. W kulminacyjnej scenie tancerze wyjmują z jednego z sześcianów zjawiskową gąbczaną postać. Jest ona na poły ludzka, na poły fantomowa. Ma wysokość dorosłego mężczyzny, ale jest jakby wyłącznie powłoką. Wykonują wraz z nią zachwycający taniec. Powłoka ta chwilami wchłania ciała tancerzy, przenika je, ogarnia. Wszystko się dzieje na centralnie ustawionym podeście i mamy wrażenie oglądania serii nieprawdopodobnych rzeźb w ruchu, łączących elementy ludzkie i nie-ludzkie. Abstrahując od intelektualnej refleksji, trudno nie poddać się tej sublimacji piękna: połączenia ludzkiego ciała w rozmaitych pozach splecionego z nieludzkimi kształtami form, które powstają w wyniku działań animacyjnych pomiędzy tancerzami i lalką. Niczym podczas wizyty w muzeum oglądamy ekspozycję ożywionych rzeźb. Animacja lalki połączonej z żywym ciałem animatora (-ów) buduje jakąś nadrealną i zarazem wyjątkową iluzję. Nieosiągalną nawet dla najdoskonalszego artysty. To cud lalkowego istnienia! A jednocześnie hołd złożony młodości, pięknu ludzkiego ciała i negacja homofobii.

Kulminacyjnym punktem choreograficzno-reżysersko-lalkarskiej kariery Dudy Paiva wydaje się spektakl Avatāra zrealizowany wespół z surinamskim choreografem Shaileshem Bahoranem i jego Illusionary Rockaz Company, który zdobył tytuł najlepszej innowacyjnej holenderskiej choreografii w 2023 roku. To kolejne połączenie sztuki tańca i sztuki animacji. Podkreślam słowo sztuka, bo przedstawienie jest niezwykłym przykładem właśnie artyzmu, piękna, doskonałości i wzruszenia, które przenoszą nas całkowicie w sferę emocjonalnych doznań, skłaniają przede wszystkim do refleksji, jak wciąż zaskakujący może być teatr, jakie nieograniczone możliwości oferuje doskonałość ruchu, gestu, animacji, dźwięku, światła, obrazu.

Avatāra to spektakl piątki wibrujących energią tancerzy, ale kto wie, czy nie najważniejsze są ożywiane formy animantów. Obok pełnowymiarowej postaci lalkowej animowanej przez zespół tancerzy, pojawiają się tu dwa awatary tancerki, z którymi wykonuje ona efektowne działania. To lalki złożone z korpusów z głowami i rękoma, bez nóg, wymagające innej animacji i specyficznego ruchu, jak w Bękarcie Paivy. Są też same głowy przymocowane do różnych części ciał tancerzy, ich nóg, ramion, barków, kolan czy stóp. Przypominają się sceny z niezbyt dobrze znanego w Europie spektaklu Paivy Scriming Object. Są też maski. Są wreszcie części ludzkiego ciała, np. olbrzymie ramię, powiększone do gigantycznych rozmiarów i zrośnięte z barkiem tancerza. Ta doczepiona ręka staje się samodzielnym istnieniem, jak niegdyś gigantyczna dłoń ludzka w Malediction i jej partnerstwo – zjednoczenie bądź sprzeciw – z aktorem wydaje się sceniczną perełką. To właśnie animanty budują zupełnie nowy wymiar współczesnego teatru tańca i teatru lalek. Połączenie tych dwóch sztuk prowadzi do stworzenia zupełnie nowej kategorii estetycznej. Kompletnie odmiennej od lalkowego teatru dramatycznego.

Spektakle animance’u to nie jest specjalność Paivy czy holenderskich zespołów. Wielu z nas miało okazję obejrzeć Eh man hé. Mechanika duszy hiszpańskiej grupy Zero en Conducta, nie tylko w moim przekonaniu jedno z arcydzieł gatunku: historię Nolana, drewnianej lalki, która ożywa. A kilka tygodni temu Jose Antonio Puchades (Putxa) i Julieta Gascón wystąpili z najnowszą premierą Zero en Conducta – La Phazz. To artystyczna wypowiedź o zaburzeniach dotykających niemal każdego z nas, o ukrytych lękach, z którymi wszyscy się mierzymy. A może o takim nieustającym przeświadczeniu, że wciąż od kogoś zależymy, jesteśmy zawieszeni pomiędzy sprzecznymi odczuciami, miotamy się pomiędzy różnymi osobowościami.

Bohaterem La Phazz jest Elliot, czasem klasyczna lalka, czasem – w miarę dorastania – aktor z maskową głową, a chyba jeszcze częściej maskowa głowa działająca samodzielnie. Jakby Elliot stawał się składową wielu obecnych na scenie postaci. Centralna staje się jego maska, głowa, która przechodzi z rąk do rąk. Elliot (maska) zatraca swoją własną osobowość, przynależy do wieloosobowej grupy, w której każdy jest kimś innym. Jego głowa zmaga się z wielością ciał, reakcji, zachowań aktorów/tancerzy/animatorów. Kompozycje budowane przez piątkę aktorów i krążącą pomiędzy nimi głową Elliota są niezwykłe. Czasem udaje mu się otrząsnąć z tych mnożących się wyobrażeń, fobii i koszmarów, w których jego głowa wiruje w zespole tancerzy. Czasem odzyskuje swoją własną pełną postać (Elliotem może być każdy z uczestniczących aktorów), ale natychmiast pojawiają się inne lęki.

W La Phazz udało się twórcom zbudować nieprawdopodobny świat metafor. Te metafory w zaskakujący sposób są pokazywane przez ciągle obecnych na scenie wykonawców i ich niezwykły ruch, łączący elementy pantomimy, akrobatyki, break dance’u i tańca współczesnego. Oczywiście, jak w scenach z lalką Elliota, tak gra w masce/z maską jest wyjątkowa. Łącząc teatr cieni z teatrem lalek, grę w masce/z maską z tańcem w najrozmaitszych odmianach, Zero en Conducta uzyskała melanż formy lalkowej z błyskotliwą choreografią.

Aktorzy w La Phazz  zdają się nie dotykać podłogi sceny. Oni płyną, ślizgają się,  przemieszczają się bezszelestnie, podobnie jak elementy scenografii. Ich sprawność fizyczna oszołamia. Budowane kombinacje i układy ruchowe zachwycają. A przecież nieustannie ich widzimy, widzimy ich twarze, które wszak nie przenoszą uczuć, emocji ani znaczeń. To jeden z elementów techniki Decroux, body mimu. Nie umiem opisać wrażenia wynikającego ze scenicznego ruchu Zero en Conducta. Zachwycał on już w Eh man hé, tu wydaje się jeszcze doskonalszy, choć pewnie jest inny. Taka świadomość ciała jest doprawdy rzadkością i zdarzało mi się ją spotykać w najznakomitszych zespołach. Do tego tancerze/aktorzy grupy są lalkarzami i wiedzą doskonale, co mogą z animantów wydobyć.

W gatunku animance słowo, choć czasem się pojawia, nie jest elementem niezbędnym. Dlatego nie jest łatwo tworzyć linię fabularną przedstawienia, a potem o niej opowiadać. Spektakle tego gatunku to raczej asocjacje, skojarzenia, nade wszystko obrazy ożywiane dzięki wspólnym zabiegom performerów i animantów, uruchamiające wszak niezwykłą skalę emocji, gdyż niemal zawsze mamy tu do czynienia z warsztatowym mistrzostwem: lalkarskim i ruchowym. A każde mistrzostwo wzbudza podziw.

Współczesne partnerstwo aktora/performera i lalki/animanta ma jednak więcej odmian, choć animance wydaje się dominować. Ogromną w tym rolę odegrali przedstawiciele środowisk tanecznych, którzy zdecydowali się na wyjście poza wcześniej zajęte pozycje, otwierając drogę do poszukiwań i eksperymentów. W Polsce ten ruch jeszcze się nie rozpoczął. Środowisko tańca bardzo się umocniło w ostatnich latach i tymczasem troszczy się głównie o ugruntowanie swojego zaplecza. Tak to przynajmniej wygląda z mojej perspektywy.

Nowym gatunkiem współczesnego lalkarstwa jest bez wątpienia – by użyć określenia Agnieszki Błaszczak – digittry, lalkarstwo cyfrowe[2], choć tymczasem wciąż powoli zaznajamiamy się z jego możliwościami, a to dzięki istniejącemu do niedawna konkursowi Animatus wymyślonemu przez Roberta Drobniucha, a to zainteresowaniom wrocławskiego Wydziału Lalkarskiego i jego inicjatywom przy okazji konferencji „Lalka nova”, a to występom Puppentheater Zwickau z Niemiec, w którym Monika Gerboc od kilku lat eksperymentuje z VR 360. Wielu artystów nowych mediów drąży ten kierunek, także w kontekście lalkarskim, np. Zaven Paré z Francji czy niemiecka grupa Meinhardt&Krauss ze Stuttgartu. Ich przedstawienia są obiecujące, ale to wciąż jeszcze kwestia przyszłości, choć już dziś lalkarstwo cyfrowe szeroko weszło do przedstawień operowych, a zwłaszcza sztuki filmowej.

Tu może kilka słów poświęcę Poszukiwaczom złota Emanuela Geibela, kolejnej po Królu elfów Goethego realizacji Moniki Gerboc w cyklu „Niemieckie ballady” w teatrze w Zwickau. Jest to spektakl  VR 360, zatem nie wymagający sceny, zapisany na dysku, choć inny od Króla elfów. Widzowie korzystają z tych samych elementów: słuchawek ze stereofonicznym dźwiękiem, gogli VR i obrotowych krzeseł umożliwiających oglądanie zdarzeń dziejących się wokół. Temat ballady dał pretekst do zbudowania spektaklu opowiadającego szerzej i głębiej o ludzkiej naturze. Wykorzystane lalkarskie środki umożliwiły wizualizację stanów emocjonalnych bohaterów, ich ukrytych myśli i całego wewnętrznego dramatu, który zwykle rozwija się w wyobraźni, w myślach, niewidzialnych i z reguły poplątanych. Sztuka lalkarska pozwala je zobaczyć. I to jest taka dodana wartość, której nie sposób przecenić.

Dla widzów spotykających się z tą konwencją po raz pierwszy z pewnością atrakcyjne wydadzą się rozmaite sceny, poczynając od łodzi, którą płyniemy wraz z poszukiwaczami złota (aktorzy w maskach), gdzie wszystko dzieje się wokół nas.  Musimy się odwracać, pochylać lub podnosić głowę w goglach, by podążać za akcją. Najbardziej interesującym elementem przedstawienia jest druga część spektaklu. Oszołomieni znalezionym skarbem bohaterowie szybko dochodzą do wniosku, że mogliby stać się posiadaczami większej jego części, gdyby nie musieli się dzielić. W każdym z nich zaczyna kiełkować zawiść, próżność, egoizm i zachłanność. I mają one teatralny kształt! Ego jednego tak napiera na muskularny tors, tak zżera go wewnętrznie, że bohater musi wyciąć kawałek własnego brzucha, odsłaniając rozrastającego się intruza żywiącego się ciałem i krwią właściciela. Agresywne myśli innego szczęśliwca, nie mogąc pomieścić się w głowie, rozsadzają ją i przez małe okienko w potylicy wychodzi niewielka postać, która zawładnie jego zbrodniczymi pragnieniami. Trzeci poszukiwacz „urodzi” swego demona niczym dziecko, ukołysze go w dłoni, a potem pozwoli urosnąć i zawładnąć sobą samym. Te wszystkie twory są animantami. Dziecięce główki wyrastają a to na wężowym ciele, a to łączą się z sześcioma rączkami. Są ludzkie i nieludzkie zarazem. Wprawiane są w działania błyskotliwie i budują magiczno-widzialny świat metafory. Chwilami można dostrzec dłonie ubranych na czarno animatorów i to nawet dobrze, bo przecież oglądamy mimo wszystko przedstawienie teatralne, nie zaś efekt komputerowo-technologicznych tricków.

Cyfrowe animanty wciąż gotują się do natarcia, choć mało prawdopodobne by zastąpiły analogowe przedstawienia. Będą co najwyżej jedną ze współczesnych opcji sztuki lalkarskiej, a tych jest więcej. Mam wrażenie, że przynajmniej trzy inne warianty partnerstwa aktora/performera i lalki/animanta są dziś obecne w świecie widowisk lalkowych:

1. animant jako alter ego aktora (np. Romans Natalii Sakowicz, czy Dis order Cat Smits);

2. animant (nadmarioneta) jako aktor idealny (np. spektakle Yngvild Aspeli: Chambre noir, Dracula, Moby Dick, a zwłaszcza Dom lalki Ibsena);

3. lalkarskie butoh, zapoczątkowane przez Hoichi Okamoto, dziś błyskotliwie reprezentowane przez amerykańskiego lalkarza Kevina Augustine’a.

[1] Więcej o kategoriach lalki starej i starej lalki nowej zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2023/03/22/lalka-stara-lalka-nova/.

[2] Zob. Aga Błaszczak, Digittry: romansujące rzeczywistości, „Teatr Lalek” 2020, nr 4.

 

Fotografie: Toni Galitó, Sylwia Krassowska, Sjoerd Derine, Maurice van der Meijs, Puppentheater Zwickau

What Turns Us On?

Reprinted from: TEATR LALEK 2024, No. 1, pp. 28-31.

 

Tradition, including puppet tradition, can be analyzed in different ways. Two perspectives seem to be dominant. On one hand – the archaeological one, on the other – the one we would call historical. The former refers to phenomena, techniques, conventions that have passed and although we still remember them, sometimes recall them, but in reality they no longer exist, or at least they are not part of the arsenal of means used in contemporary puppetry today. The historical perspective allows to observe tradition in its continuous development, constant transformation, modification and ongoing changes, without affecting phenomenon’s essence.

The viability of puppet tradition varies in different European countries. It is relatively easy to determine whether forms created one hundred, two hundred or even five hundred years earlier have survived and are still used.

If we consider, for example, that traditional Polish puppet form is szopka, we must admit with regret that this genre is basically dead. Those interested must go to ethnographic museums or puppet museums to admire old creators’ masterpieces. Some of them luckily survived. Szopka itself, however, has basically been non-existent for several decades. Single ensembles that cultivate family or local traditions have survived to this day. Yet, traditional szopka, extremely popular for centuries, at the turn of the 19th and 20th centuries even initiated a new puppet genre – satirical szopka represented by dozens of political performances that achieved incredible success in the past and shaped biographies of many Polish puppeteers. There are no satirical szopkas anymore, although it might seem that modern times favor this artistic form in various versions – in theatre or television (to mention famous Polskie Zoo [Polish Zoo] from the 1990s). Szopka and its variants as theatrical performances is a thing of the past. (Only ethnographic and exhibition form of this genre is developing, thanks to szopka contest organized in Krakow, which has been organized continuously for almost ninety years, and this form, called krakowskie szopkarstwo [Krakow szopkas], was added to the UNESCO world list of intangible heritage of humanity a few years ago).

The same applies to one of the classic puppet techniques – stick puppet, which is mounted on a stick or a stand, manipulated from below, from under a screen, with puppet’s arms and legs hanging limply. In Poland, it was known as łątka from the 15th century, but it was also known in other countries, in Germany, France, not to mention the countries of Central and Eastern Europe. Many of us still remember dozens of wonderful stick puppet performances. Stick puppet, mainly thanks to Baj Theatre in Warsaw, which will soon celebrate its centenary, has shaped whole style of Polish children’s theatre. This is the past. This style has not been around for at least half a century. There is no stick puppet either. Stick puppet disappeared. Only students of puppet schools learn about it as part of learning course concerning various classic puppet techniques.

And rod puppet, a puppet placed on manipulator’s hand with two wires/rods for manipulating puppet’s hands held in puppeteer’s other hand? In Europe, it seems to have shared stick puppet’s fate. We do not see this technique today, and if we do, it happens only sporadically. Its origins go back to Indonesian wayang golek (where it is still alive). It was brought to Europe a hundred years ago by Richard Teschner and Sergei Obraztsov ensured its great career.

Both of these classic techniques, stick and rod puppet, are associated with the so-called downward manipulation technique. Perhaps final rejection of the screen by puppeteers in the 1980s made both of these techniques disappear.

Therefore, like Polish szopka, also some so-called classic puppet techniques can now only be seen in puppet museums and a certain European puppet tradition has ceased to exist. We can only analyze it from an archaeological and museum perspective.

On the other hand, when thinking about European puppet tradition, one can adopt a historical perspective and observe various puppet forms in their constant development. This applies primarily to three other classic European puppet techniques: shadow puppets, hand puppets and marionettes. Of course, it must be clearly noted that the fact that they belong to classic European puppet techniques does not mean that they have a European origin. Let us dwell a moment longer on marionette, a puppet suspended on wires or threads, which is undoubtedly the queen of classic puppetry and a symbol of puppet tradition.

We still encounter marionettes almost everywhere. Almost, because in Poland, for example, it is not obvious. In popular language, puppet theatre is called teatr kukiełkowy [stick puppet theatre], after stick puppet, a simple puppet on a stick, popularized by szopka and Warsaw’s Baj, which was most popular in the decades of the 20th century, when puppet theatre first broke into broad social awareness. Marionettes were, of course, known, but that was rather due to influence of Czech and Western European culture. In addition, the communist system prohibited use of marionettes as a form of ridicule or caricature of socialist people. Marionette theatres were closed in 1950s and this technique never regained its rightful importance in Poland, despite many and sometimes very successful attempts, including two revivals of Puppet Stage of Warsaw Chamber Opera under the direction of Lesław Piecka, or many successful seasons of marionette stage in Arlekin Theatre in Łódź under the direction of Waldemar Wolański.

Meanwhile, for the average European, marionette is synonymous with puppet theatre. This is the most perfect and most popular type of puppet. Certain types of marionettes have been preserved almost in their original forms throughout Europe. Suffice it to recall marionettes of Brussels Toons, Sicilian puppies, Belgian puppets from Liége, the Picardy ones from Amiens, the Italian ones from Luppi and Colla, and yet Czech Speibl and Hurvinek have over a hundred years of tradition, just like Austrian Salzburger Marionettentheater and many, many others. One could say it is a living tradition!

Of course, even these traditional theatres do not perform with old puppets. I do not think we have a chance to see puppets that are one or two hundred years old on European stages today. Puppets of Anton Aicher, creator of Salzburger Marionettentheater in 1913, are fundamentally different from puppets that this theatre – still operating – uses today. But… they are still marionettes. Other creators, such as Bernhard Leismüller in German Lindauer Marionettenoper have been running an opera puppet scene for several decades according to best 18th-century models of Joseph Pauersbach and Joseph Haydn. When we go out to the streets of Charleville-Mézières during puppet festival, we meet dozens of sometimes excellent solo puppeteers from various European countries. So, puppet tradition lives on! Both on the streets as centuries ago and in elite theatre halls across the continent.

But the point is that these traditional puppet techniques do not define modern puppetry. Fortunately, they still exist. Therefore, also in Europe, not only in Japan, China, Indonesia, India, and African countries, we can encounter a living tradition, especially marionette and hand puppet tradition. But contemporary puppet theatre develops differently. I think it has been around the turn of 80s and 90s of the 20th century that puppetry took a different path and it is now a way of partnership between a living actor/dancer/visual artist/circus performer and… a puppet.

It seems that most important features of contemporary puppetry, filled with various animants, concern the puppet itself and completely new relationships built between the puppet and its manipulator. Relationships that we did not know or practice before, at least on this scale. In the 20th century, an actor-puppeteer was not an equal figure or a partner to the puppet. He/she was a manipulator, a master of a created world, a world of imaginary characters created by visual artists, set designers and puppeteers. Sometimes manipulator remained invisible, sometimes he/she existed on stage alongside puppet. It is enough to recall performances of great artists of the second half of the 20th century, including Henk Boerwinkel, Erick Bass, Roman Paska, Massimo Schuster, to name just a few of the galaxy of puppet masters. Their visible or invisible presence was not really the most important thing. The most important thing was the puppet. And if it faded into the background (which often happened, especially in performances by institutional theatres), the voices of offended  spectators, concerned critics or militant orthodox puppeteers announced the approaching end of era of puppet theatre.

The new theatre of living matter completely changes these relationships. The actor appears next to puppet. It can perform various functions. Of course, actor is always responsible for manipulating inanimate forms and does it in an open way, which sometimes  can be invisible to the audience, because the manipulation technique itself may be hidden. But the actor is, above all, puppet’s partner, animant’s partner. He/she plays a stage character just like a puppet. And they are equivalent characters. A human actor does not dominate theatre space. He/she presents a world in which a human being – that is him/herself –  and an inanimate object function under the same laws.

Contemporary artists, the most outstanding ones (e.g. Neville Tranter, Hoichi Okamoto, Frank Soehnle, Nicole Mossoux, Ilka Schönbein, Duda Paiva, Michael Vogel, Yngvild Aspeli, Elise Vigneron) often look for their own, original means of expression. Also new animants, the ones completely different than traditional forms. But even those who draw on historical puppet techniques look for and find modern transformations for them. Let us take the example of Frank Soehnle, a student of Albrecht Roser. Soehnle’s puppets are fundamentally different from those of his master. So is Soehnle a traditional puppeteer? No, he is not, although – one can say that it was traditional puppetry that shaped him. Or perhaps rather inspired him!

I think that contemporary artists (of course I have in mind the most outstanding creators, contemporary masters, and we have many of them) draw from  European puppet tradition in two ways:

  1. Some continue tradition, let us say directly, aiming at virtuosity of the art of manipulation, such as Jordi Bertran, Bruno Leone, Gaspare Nasuto, Bernhard Leismüller, Janos Palyi, Bence Sarkadi, puppeteers from Salzburg or Spejbl and Hurvinek Divadlo and many, many others. They introduce dozens of changes to the construction of puppets, use new materials, build dramaturgy of performances differently, and yet they fit into puppet conventions and styles developed over the centuries. And they delight with their puppet mastery.
  2. Others are inspired by tradition and draw from it, but they look for their own individual means of expression. In recent decades, they have been exploring borderlands of arts, combining puppetry with other disciplines, such as dance, circus, visual arts and new media. And this puppet theatre fascinates us most. A new puppet theatre, completely different from the traditional one, for which we still cannot find a name. This is the theatre of Duda Paiva, Ilka Schönbein and Yngvild Aspeli, although the list of contemporary masters can be extended.

After all, European puppet traditions are the basis of every puppet activity. Without ancient mechanisms of Heron of Alexandria, Philo of Byzantium, or the automata of Jacques Vaucanson and Jacquet-Droz, there would be no today’s numerical puppets; without puppets depicted in the 14th-century Flemish engravings by Jehan de Grise, there would be no contemporary puppet virtuosos; without hundreds of puppeteers from the past, there would be no Josef Skupa, John Wright, Albrecht Roser and dozens of their heirs. A distinguishing feature of European artists is the pursuit of originality. But it is always based on knowledge of tradition. It is not always necessary to learn it, it is simply in us, it is an element of our culture.

So – what turns us on? Masters and tradition? Or perhaps a kind of opposition to masters, a kind of artistic rebellion and the dream of uniqueness, originality and otherness, which sometimes lead us to avant-garde ideas and solutions that are difficult to accept, and other times gain almost immediate recognition and admiration? When starting to create a theatrical work, we usually look for various inspirations: literary, artistic, sound. We test new materials and technologies, we are inspired by the world of spectacles widely available today, with which we sometimes enter into dialogue. But we are never guaranteed success. That is why the art of theatre is so fascinating. It is a constant field of experiment and, at the same time, an undying hope that on the other side of the theatre ramp we will find a sensitive audience who wants to meet us.

Contemporary puppetry is incredibly diverse. We cannot define it clearly. We move between terms: theatre of animation, theatre of live matter, theatre of animated forms; many use the misleading phrase theatre of form and as a result we return to the old puppet theatre, although it no longer exists in its classic form (screen). However, the name “puppet theatre” possesses a constitutional element to it: it is a puppet. Without its subjective presence, we are not dealing with a separate genre of theatre art. Hence, in recent decades, new terms for  theatre puppet itself have appeared: animant, hybrid, double, avatar. Once again, we take inspiration from arts that have richer roots, e.g. visual arts, hence collage forms, assemblages, varieties of bio-objects, animated sculptures, recovered objects… I recently proposed term animance to refer to the alliance of a dancer with a puppet, a genre that has been developing interestingly in recent years, but I am aware that this is only a tedious search to precisely define subject of our interests, research, studies and broad practice.

Because modern puppetry exists! This may not be very clearly visible in the perspective of institutional practices of puppet theatres (which are rather theatres of young audiences), and many independent groups that sometimes refer to all kinds of animants, but it is not the art of puppetry that is their primary goal, not the contemporary partnership of actor/performer and puppets attract their attention. This does not mean that such theatre does not exist. Just visit one of the European puppet festivals to experience richness of this genre. We have to look for puppeteers a bit. And this is also an element of European tradition. In the past we had plebeian, hieratic, aristocratic, artistic puppetry, but it was perhaps never universal as it happened in the socialist era. And let us hope it never happens again, although  longing for millions of spectators is still in the minds of many directors of post-Soviet theatres.

 

The article is an extended version of the text delivered in November 2023 in Prague (Czech Republic) during “European Puppetry” international conference.

Co nas kręci?

Pierwodruk: TEATR LALEK 2024, nr 1, ss. 24-27.

 

Na tradycję, także tradycję lalkarską, można patrzeć różnie. Wydaje się, że dominujące są dwie perspektywy. Z jednej strony – archeologiczno-muzealna, z drugiej – historyczna. Ta pierwsza odnosi się do zjawisk, technik, konwencji, które przeminęły i choć wciąż mamy je w pamięci, czasem przywołujemy, ale w rzeczywistości już ich nie ma, a w każdym razie nie należą dziś do arsenału środków wykorzystywanych we współczesnym lalkarstwie. Perspektywa historyczna pozwala obserwować tradycję w jej ciągłym rozwoju, nieustannym przekształcaniu się, modyfikowaniu i zachodzących zmianach, nie naruszających wszak istoty zjawiska.

W różnych krajach europejskich żywotność lalkarskiej tradycji wygląda rozmaicie. Stosunkowo łatwo można stwierdzić, czy przetrwały i wciąż są wykorzystywane formy powstałe sto, dwieście, a choćby pięćset lat wcześniej.

Jeśli uznamy np. że taką tradycyjną polską formą lalkową jest szopka – z żalem trzeba uznać, że gatunek ten w zasadzie umarł. Zainteresowani muszą się udać do muzeów etnograficznych czy muzeów lalek, by podziwiać arcydzieła dawnych mistrzów. Niektóre z nich szczęśliwie przetrwały. Sama szopka od kilku już dekad w zasadzie nie istnieje. Do naszych czasów przetrwały pojedyncze zespoły, które kultywują tradycję rodzinną czy lokalną. A przecież szopka tradycyjna, ogromnie popularna przez wieki, na przełomie XIX i XX wieku zapoczątkowała nawet nowy gatunek lalkarski – szopkę satyryczną, reprezentowaną przez dziesiątki przedstawień politycznych, które odniosły nieprawdopodobny sukces w przeszłości i ukształtowały biografie niejednego polskiego lalkarza. Szopek satyrycznych też już nie ma, choć mogłoby się wydawać, że współczesność sprzyja tej formie artystycznej w rozmaitych odmianach – teatralnych czy  telewizyjnych (by wspomnieć o słynnym Polskim ZOO z lat 90. XX wieku). Szopki i ich odmiany jako widowiska teatralne należą do przeszłości. (Rozwija się wyłącznie forma etnograficzno-wystawiennicza tego gatunku, za sprawą konkursu szopek krakowskich organizowanego nieustannie od niemal dziewięćdziesięciu lat i ta forma pod nazwą krakowskie szopkarstwo trafiła kilka lat temu na światową listę niematerialnego dziedzictwa ludzkości UNESCO).

Podobnie rzecz się ma z jedną z klasycznych technik lalkowych – kukiełką, lalką osadzoną na kiju czy podstawce, prowadzoną od dołu, spod parawanu, mającą bezwładnie zwisające ręce i nogi. W Polsce pod nazwą łątka była obecna od XV wieku, ale znano ją  przecież i w innych krajach, w Niemczech, Francji, nie wspominając o krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Wielu z nas pamięta jeszcze dziesiątki wspaniałych przedstawień kukiełkowych. Kukiełka, głównie za sprawą warszawskiego Teatru Baj, który wkrótce obchodzić będzie stulecie istnienia, ukształtowała styl polskiego teatru dla dzieci. To już przeszłość. Tego stylu nie ma przynajmniej od pół wieku. Nie ma też kukiełki. Kukiełka znikła. Uczą się o niej wyłącznie studenci szkół lalkarskich, w ramach poznawania różnych klasycznych technik lalkowych.

A jawajka, lalka osadzona na dłoni animatora z dwoma drutami/prętami do animacji rąk trzymanymi w lewej dłoni lalkarza? W Europie zdaje się podzieliła los kukiełki. Nie spotykamy tej techniki dziś, a jeśli nawet – to sporadycznie. Jej źródła sięgają indonezyjskiego wayang golek (gdzie jest wciąż żywa). Do Europy sprowadził ją przed stu laty Richard Teschner, a ogromną karierę zapewnił Siergiej Obrazcow.

Obydwie te klasyczne techniki, jawajka i kukiełka, wiążą się z tzw. oddolną techniką animacji. Być może definitywne odrzucenie parawanu przez lalkarzy w latach 80. XX wieku sprawiło, że obydwie te techniki zanikły.

Zatem, jak polska szopka, także niektóre tzw. klasyczne techniki lalkowe można dziś zobaczyć wyłącznie w muzeach lalek, a pewna europejska tradycja lalkarska przestała istnieć. Możemy ją analizować wyłącznie w perspektywie archeologiczno-muzealnej.

Z drugiej strony, myśląc o europejskiej tradycji lalkarskiej – można przyjąć perspektywę historyczną i obserwować rozmaite formy lalkarskie w ich nieustannym rozwoju. Dotyczy to przede wszystkim trzech innych klasycznych europejskich technik lalkowych: lalek cieniowych, pacynek i marionetek. Oczywiście trzeba tu wyraźnie zaznaczyć, że z faktu, iż należą one do klasycznych europejskich technik lalkowych nie wynika bynajmniej ich europejski rodowód. Zatrzymajmy się chwilę dłużej przy marionetce, bo też marionetka, lalka zawieszona na drutach czy niciach, jest bez wątpienia królową klasycznego lalkarstwa i symbolem lalkarskiej tradycji.

Z marionetką mamy do czynienia wciąż i niemal wszędzie. Niemal, bo dla przykładu w Polsce to nie jest oczywiste. W języku popularnym teatr lalek nazywa się teatrem kukiełkowym, od kukiełki, prostej lalki na drążku, upowszechnionej przez szopki i warszawski Baj, najpopularniejszej przez dekady XX wieku, kiedy teatr lalek w ogóle po raz pierwszy przebił się do szerokiej świadomości społecznej. Marionetki rzecz jasna były znane, ale to raczej wpływ kultury czeskiej czy zachodnioeuropejskiej. Na dodatek system komunistyczny zabronił posługiwania się marionetką, jako formą ośmieszającą czy karykaturyzującą człowieka socjalistycznego. Teatry marionetkowe w latach pięćdziesiątych XX wieku zostały zamknięte, a technika ta nigdy później nie odzyskała w Polsce należnej jej rangi, mimo wielu i niekiedy bardzo udanych prób, by wspomnieć dwukrotne odradzanie się pod kierownictwem Lesława Piecki Sceny Marionetkowej Warszawskiej Opery Kameralnej, czy prowadzoną przez wiele sezonów działalność sceny marionetkowej w łódzkim Arlekinie za dyrekcji Waldemara Wolańskiego.

Tymczasem dla przeciętnego Europejczyka to właśnie marionetka jest synonimem teatru lalek. To najdoskonalsza i najpopularniejsza odmiana lalki. Pewne gatunki, typy marionetek, zachowały się niemal w oryginalnych formach w całej Europie. Dość przypomnieć marionetki brukselskich Toonów, sycylijskie pupi, lalki belgijskie z Liége, pikardyjskie z Amiens, włoskie od Luppich czy Colli, a przecież i czeski Spejbl i Hurvinek to ponad stuletnia tradycja, podobnie jak austriacki Salzburger Marionettentheater i wiele, wiele innych. Można by powiedzieć, że to tradycja żywa!

Oczywiście, nawet te tradycyjne teatry nie grają starymi lalkami. Chyba nie mamy szans zobaczyć dziś na europejskich scenach marionetek mających sto czy dwieście lat. Marionetki Antona Aichera, twórcy Salzburger Marionettentheater w 1913 roku, zasadniczo różnią się od lalek, którymi teatr ten – wciąż działający – posługuje się dziś. Ale… to wciąż są marionetki. Inni twórcy, jak np. Bernhard Leismüller w niemieckim Lindauer Marionettenoper, od kilku dekad prowadzi operową scenę marionetkową według najlepszych XVIII-wiecznych wzorów Josepha Pauersbacha i Josepha Haydna. Kiedy wyjdziemy nawet na ulice Charleville-Mézières w okresie lalkarskiego festiwalu spotkamy dziesiątki niekiedy znakomitych solistów marionetkarzy z najróżniejszych europejskich krajów. Zatem tradycja marionetkowa żyje! Zarówno na ulicy, jak przed wiekami, jak i w elitarnych salach teatralnych całego kontynentu.

Rzecz jednak w tym, że te tradycyjne techniki lalkowe nie określają współczesnego lalkarstwa. One wciąż na szczęście istnieją. Zatem także w Europie, nie tylko w Japonii, Chinach, Indonezji, Indiach, krajach afrykańskich, możemy spotykać się z tradycją żywą, zwłaszcza marionetkową i pacynkową. Ale współczesny teatr lalek rozwija się inaczej. Myślę, że mniej więcej od przełomu lat 80./90. XX wieku lalkarstwo obrało inną drogę. To droga partnerstwa aktora żywego/tancerza/plastyka/artysty wizualnego/cyrkowca i… lalki.

Wydaje się, że najważniejsze cechy współczesnego lalkarstwa, wypełnionego rozmaitymi animantami, dotyczą samej lalki i zupełnie nowych relacji budowanych między lalką i jej animatorem. Relacji, których wcześniej, przynajmniej na taką skalę, nie znaliśmy i nie praktykowaliśmy. W XX wieku aktor-lalkarz raczej nie był równorzędną wobec lalki postacią, jej partnerem. Był animatorem, kreatorem tworzonego świata, świata wymyślonych postaci tworzonych przez artystów-plastyków, scenografów czy lalkarzy. Czasem pozostawał niewidzialny, czasem istniał na scenie równolegle z lalką. Dość przypomnieć spektakle wspaniałych artystów II połowy XX wieku, z Henkiem Boerwinkelem, Erickiem Bassem, Romanem Paską, Massimo Schusterem, by wymienić kilku spośród plejady lalkarskich mistrzów. Ich widzialna lub niewidzialna obecność w gruncie rzeczy nie była najważniejsza. Najważniejsza była lalka. A jeśli schodziła ona na drugi plan (co się często zdarzało zwłaszcza w przedstawieniach teatrów instytucjonalnych), natychmiast pojawiały się głosy obrażonych widzów, zaniepokojonych krytyków czy wojujących ortodoksyjnych lalkarzy obwieszczających zbliżający się koniec epoki teatru lalek.

Nowy teatr ożywionej materii całkowicie zmienia te relacje. Aktor pojawia się obok lalki. Może on pełnić różne funkcje. Zawsze rzecz jasna odpowiada za animację form nieożywionych i czyni to w sposób jawny, choć czasem niewidoczny dla widza, gdyż sama technika animacji może być ukryta. Ale aktor jest przede wszystkim partnerem lalki, partnerem animanta. Gra postać sceniczną podobnie jak lalka. I są to postaci równorzędne. Aktor-człowiek nie dominuje w przestrzeni teatralnej. Pokazuje świat, w którym istota ludzka, on sam, i nieożywiony obiekt funkcjonują na tych samych prawach.

Współcześni artyści, ci najwybitniejsi (np. Neville Tranter, Hoichi Okamoto, Frank Soehnle, Nicole Mossoux, Ilka Schönbein, Duda Paiva, Michael Vogel, Yngvild Aspeli, Elise Vigneron) często szukają własnych, oryginalnych środków wypowiedzi. Także nowych animantów. W zasadzie są one zupełnie inne niż formy tradycyjne. Ale nawet ci, którzy czerpią z historycznych technik lalkowych, szukają dla nich i znajdują współczesne przetworzenia. Weźmy przykład Franka Soehnle, ucznia Albrechta Rosera. Lalki Soehnle zasadniczo różnią się od lalek jego mistrza. Czy zatem Soehnle jest tradycyjnym lalkarzem? Nie, nie jest, choć – można powiedzieć – że to tradycyjne lalkarstwo go ukształtowało. A może raczej zainspirowało!

Myślę, że dziś z europejskiej tradycji lalkarskiej artyści (mówię rzecz jasna o najwybitniejszych twórcach, współczesnych mistrzach, a mamy ich wielu) czerpią w dwojaki sposób:

  1. Jedni kontynuują tradycję, powiedzmy bezpośrednio, zmierzając do wirtuozerii sztuki animacji, jak Jordi Bertran, Bruno Leone, Gaspare Nasuto, Bernhard Leismüller, Janos Palyi, Bence Sarkadi, marionetkarze z Salzburga czy Divadla Spejbla i Hurvinka i wielu, wielu innych. Wprowadzają oni dziesiątki zmian do konstrukcji lalek, wykorzystują nowe materiały, inaczej budują dramaturgię spektakli, a jednak wpisują się w wypracowane przez wieki lalkarskie konwencje i style. I zachwycają lalkarskim mistrzostwem.
  2. Inni tradycją się inspirują, czerpią z niej, ale szukają własnych indywidualnych środków wypowiedzi. W ostatnich dekadach eksplorują najczęściej pogranicza sztuk, łącząc lalkarstwo z innymi dyscyplinami, z tańcem, cyrkiem, sztukami wizualnymi czy nowymi mediami. I ten teatr lalek najbardziej nas fascynuje. Nowy teatr lalek, całkowicie inny niż ten tradycyjny, dla którego wciąż nie potrafimy znaleźć nazwy. To teatr Dudy Paivy, Ilki Schönbein czy Yngvild Aspeli, choć oczywiście listę współczesnych mistrzów można przedłużać.

Wszak, europejskie tradycje lalkarskie stoją u podstaw każdej lalkarskiej działalności.  Bez antycznych mechanizmów Herona z Aleksandrii, Filona z Bizancjum, czy automatów Jacquesa Vaucansona i Jacquet-Drozów nie byłoby dzisiejszych lalek numerycznych; bez pacynek zobrazowanych na XIV-wiecznych flamandzkich rycinach Jehana de Grise nie byłoby współczesnych wirtuozów pacynki; bez setek marionetkarzy z przeszłości nie byłoby Josefa Skupy, Johna Wrighta, Albrechta Rosera i dziesiątków ich spadkobierców. Cechą wyróżniającą europejskich artystów jest dążenie do oryginalności. Ale u jej podstaw stoi zawsze znajomość tradycji. Nie zawsze trzeba się jej uczyć, ona po prostu w nas jest, jest elementem naszej kultury.

Więc – co nas kręci? Mistrzowie i tradycja? A może raczej sprzeciw wobec mistrzów, swoisty bunt artystyczny i marzenie o wyjątkowości, oryginalności, inności, które niekiedy wiodą nas do pomysłów i rozwiązań awangardowych, trudno akceptowalnych, innym razem – zdobywają niemal natychmiast uznanie i zachwyt? Przystępując do tworzenia dzieła teatralnego z reguły szukamy najrozmaitszych inspiracji: literackich, plastycznych, dźwiękowych. Testujemy nowe materiały i technologie, inspirujemy się szeroko dostępnym dziś światem widowisk, z którym niekiedy wchodzimy w dialog. Ale nigdy nie mamy gwarancji odniesienia sukcesu. Dlatego też sztuka teatru jest tak fascynująca. To nieustanne pole eksperymentu i zarazem niegasnąca nadzieja, że po drugiej stronie teatralnej rampy znajdziemy wrażliwego odbiorcę, który chce się z nami spotkać.

Współczesne lalkarstwo jest niebywale różnorodne. Nie umiemy go jednoznacznie zdefiniować. Poruszamy się pomiędzy określeniami teatr animacji, teatr ożywionej materii, teatr form animowanych, wielu używa mylącego sformułowania teatr formy i w rezultacie wracamy do starego teatru lalek, choć jego w klasycznej postaci (parawanowej) już nie ma. Nazwa teatr lalek ma jednak w sobie element jakby konstytucyjny: to lalka. Bez jej podmiotowej obecności nie mamy do czynienia z oddzielnym gatunkiem sztuki teatralnej. Stąd pojawiają się w ostatnich dekadach nowe określenia samej lalki teatralnej: animant, hybryda, double, awatar. Znów wzorujemy się na mających bogatsze korzenie np. sztukach plastycznych, stąd formy kolażowe, asamblaże, odmiany bio-obiektów, animowanych rzeźb, przedmiotów odzyskanych… Sam zaproponowałem ostatnio określenie animance na alians tancerza z lalką, ciekawie rozwijającego się w ostatnich latach gatunku, ale mam świadomość, że to tylko żmudne poszukiwania, by precyzyjnie określić przedmiot naszych zainteresowań, badań, studiów i szerokiej praktyki.

Bo przecież współczesne lalkarstwo istnieje! Może niezbyt wyraźnie widać to w perspektywie praktyk instytucjonalnych teatrów lalek (będących raczej teatrami młodego widza), a i wielu grup niezależnych, które niekiedy odwołują się do wszelkiego rodzaju animantów, ale raczej nie sztuka lalkarska jest ich podstawowym celem, nie współczesne partnerstwo aktora/performera i lalki skupia ich uwagę. To nie znaczy wszak, że taki teatr nie istnieje. Wystarczy zajrzeć na któryś z europejskich festiwali lalkarskich, by doświadczyć bogactwa tego gatunku. U nas lalkarzy troszkę trzeba szukać. I to też pewien element europejskiej tradycji. W przeszłości mieliśmy lalkarstwo plebejskie, hieratyczne, arystokratyczne, artystyczne, ale chyba nigdy powszechne, jak to się zdarzyło w epoce socjalistycznej. I oby to się nigdy nie powtórzyło, choć tęsknota za milionami widzów tli się w głowie niejednego dyrektora postsowieckich teatrów.

PUPPETS’ METAMORPHOSES (4): In the light of shadows and cameras

Light sources, screens, shadows, epidiascopes, projectors, cameras – all of these elements of inanimate matter tend to be used in puppet theatre. Of course, they are not only used in puppetry art, but it is our main focus in this blog.

Kaunas State Puppet Theatre (Lithuania) performed at the 5th edition of Puppet’s Metamorphoses with the play “Disappearing little people” by Milda Mičiulytė, Agnė Sunklodaitė, Giedrė Brazytė, inspired by the works of Elizabeth Mary Cummings, the Australian writer of children’s literature. I am not convinced if a delicate and hushed conversation about passing, transience, losing loved ones – probably compelling and touching in the pages of Cummings’s novel – is a good concept for a shadow puppet theatre play, unfolding without words, quite static, maybe even a bit boring? These motifs should evoke strong emotions, meanwhile, I watched the performance frigidly, with great difficulty to keep up (or not at all) with the changing images, the stories of various families living in the apartment building. Not only do I not feel touched by the mini-stories, but I also look at them with indifference. So what if the large screen that almost fills the stage offers aesthetically pleasing figures, and the blending of the shadows of the live actors with silhouettes of the characters, and experimenting with proportions, and even slightly introducing colour to the dark shadows, if in the end it is completely saturated with illustrativeness and is devoid of any emotion.

What attracts the attention is mainly the technique of the shadow play, poorly known in Poland, yet extremely captivating in contemporary puppetry, like the famous Italian Teatro Gioco Vita, which has been hosting plays many times, even in Poland. Just, in this case, the use of the theatre’s resources turned out to be quite poor. The first scene with a mock-up of buildings in the background, among which animators move around holding individual light sources that allow for many shadow effects to appear on the screen, promises so much more. Then, we move to the screen, where the creators mainly use the epidiascope and this thirty-minute spectacle seems to have no end. What a shame. It is likely a new and important experience for the Kaunas team, one that requires extraordinary precision and diligence, but the effects have yet to be seen (unless – which is highly probable in an institutional theatre – this experience turns out to be a one-off meeting with the shadow play).

Such consistency in taming theatrical resources is essential to achieve above-average results. Yesterday’s performance by the Dutch TAMTAM objektentheater, run for more than 40 years by Gérard Schiphorst and Marije van der Sande, proved this. They are professional visual artists that have been working for years on object theatre, still exploring the technique popularised in the ‘90s of simultaneously creating the images live and in real time, while the final result of all animation activities is projected on a screen, visible for the live audience, set up next to the real animation workshop of the creators building the performance.

This time, TAMTAM Objektentheater presented the performance “Memories of the future, Fake news for Mars”, a quite pessimistic story about people living on Mars for many years (the action takes place in 2250) and their expedition to Earth to show the beauty the planet was once known for in the past. This past has irretrievably changed, and the Earth, a dry and almost desolate place, has nothing fascinating anymore, which makes the members of the expedition send fake news to the base, montages of old found objects discovered on earth, images from postcards found among the rubble. It creates such an untrue image of reality, one that we may be familiarised with too well by the modern media.

The performance was created during the pandemic, hence the sadness, gloominess and the lack of hope we all experienced a few years ago. That’s probably a little too predictable in the performance, performed without words. But the technical side of the performance, seen live, is truly awesome. Especially since everything is the work of just two artists. A film animation studio set up on stage, combining several different sets, multiple filming and animation techniques, and various means of artistic expression (shots with moving horizons, almost cinematic clips, direct animation, brilliant use of archaeological techniques, a really surprising creative imagination) is truly fascinating.

And this performance is not so much created by actors/ puppeteers/ performers, but it is created by sensitive artists, who once chose the theatrical techniques they want to use and constantly discover the infinite possibilities of them. What a pleasure it is to see the scenes where the members of the expedition examine the found terrestrial remains, using an object similar to a probe: the contact of the “sensor” with the remains evokes something that resembles the object’s memory, sound, voice, one might say – an image. Yes, because objects and materials, in today’s theatre of animated matter, really come alive in the contemporary puppetry and only greatly skilled artists are capable of evoking their “consciousness”, the consciousness of the puppet. Here is where the magic of theatre begins. Artists at times manage to connect with it, but even the best artists achieve it only sometimes.

 

Photos: B. Gudalewski

The Old Puppet vs Lalka Nova

First edition (without footnotes and without illustrations): Lalka stara – lalka nova/The Old Puppet vs Lalka Nova, in: IMPULSY. MAPOWANIE NOWEGO TEATRU LALEK/IMPULSES. MAPPING THE NEW PUPPET THEATRE, edited by Mirosław Kocur, Akademia Sztuk Teatralnych im. Stanisłąwa Wyspiańskiego w Krakowie, Filia we Wrocławiu, Wydział Lalkarski, Wrocław 2022, pp.52-73.

            My lecture delivered in Wrocław at the „Lalka Nova” conference had no paper version. I limited myself to delivering a couple of reflections which the title of this international symposium evoked in me, a mere look at the contemporary theatre puppets (animants), and to showing and commenting upon some short fragments of puppet theatre performances from the last two decades. Performances which were in my opinion exceptional, prepared by artists whom I value and admire and whose work I have been trying to observe and describe for years. The list was of course too short, due to the limited time of my lecture (even though I had as much as an hour to use!), and because there is no film material from many premieres. Perhaps, for order’s sake, it is worth at the beginning at least listing the names of the artists and the titles of the performances which I took into account in my 40-minutes film (the dates of their premieres are given in brackets):

  1. Neville Tranter (Netherlands) – Schicklgruber alias Adolf Hitler (2003)
  2. Ilka Schönbein (Germany) – The Old Lady and the Beast (2009)
  3. Blind Summit Theatre/Mark Down (Great Britain) – The Table (2011)
  4. National Theatre London/Handspring Puppet Company (RPA) – War Horse (2007)
  5. Hoichi Okamoto (Japan) – Vein (2009)
  6. Frank Soehnle (Germany) – salto lamento (2006)
  7. Duda Paiva (Netherlands) – Bestiaires (2013)
  8. Blick Theatre/Loic Arpad, Johanna Ehlert (France) – Hullu! (2014)
  9. Puppet’s Lab /Veselka Kuncheva/Marieta Golomehova/Stoyan Boychev (Bulgaria) – I, Sizyphus (2013)
  10. Plexus Polaire / Yngvild Aspeli (France/Norway) – Ashes (2014)
  11. Latvian Puppet Theatre, Ryga/Duda Paiva (Latvia/Netherlands) – Golden Horse (2017)
  12. Zero en Conducta / José Antonio Puchades (Putxa) (Spain) – Eh man hé. La mecánika del alma (2018).

However, since the conference materials are going to be published, I shall undertake an attempt at formulating certain theses somewhat more extensively. They are indeed worth some reconsideration. It would be ideal to make a kind of a catalogue of puppets of the 21st century, defining their types, naming the forms which are now present on the puppet stage, and which determine the quality of today’s theatre of animated matter/theatre of animated forms/animation theatre, for this genre, not having precise definition, is something much broader than traditionally understood puppet theatre. The puppet, traditionally defined, dominated for many years. It was modified by the 20th century, but really changed in the last couple of decades. Not that they eliminated them from puppet shows. The puppet is still there and probably will be with us forever.

 

THE OLD PUPPET

Exactly: traditional puppet. If today we ask about the new puppet, in a natural way we contrast it with the old form: that is, the old puppet, for centuries filling the stages of puppet theatres in the whole world. Using the term “puppet” for all forms of puppet theatre of the past does not really raise any doubts. The puppet was always present in puppet theatre, it was its only actor. Puppets could mean different techniques: marionettes, glove puppets, rod puppets, stick puppets, shadows; also masks were included into puppetry, and, broadening this circle and broadening the area of our culture, also: handle puppets, animated sculptures, water puppets, bunraku or puppets on carts, mechanical puppets or those animated from a distance, puppets à la planchette, butter puppets and many more, whose names did not become common and perhaps even not all puppeteers know what they are (múa rối nước, karakuri-ningyō, pupi siciliani, wayang golek or wayang kulit, kheimeh shab bazi, kebe kebe, etc.). Each of those puppetry techniques has different varieties, often dozens of them, connected with their construction, the kind of material used, the way they are animated.

Let us have a look at the marionette, the classical puppet on strings or wires. Is not a stage marionette different from a trick marionette, Sicilian marionette, Belgian, Czech or Rajasthani one?… They have only one thing in common: they are all animated from above. But it is as if we called each car a Mercedes. And some of them have threads (from one to almost a hundred), some other – gimp (angler’s thread), strings or wires, one or more, the threads can be short or long, which basically makes those puppets different from one another. Not to mention the crutches, „the marionette’s soul”, whose constructions are endlessly varied. And there are puppets which have no crutches whatsoever. There are also original, sometimes very unique, puppets of particular artists, as for example the “standing marionettes” of Gustaw Dubelowski-Gellhorn, an Austrian artist of the second half of the twentieth century, small and complicated, unlike any other ones.

The same is true about hand puppets, rod puppets, even the simplest stick puppets. The way they are constructed is always connected with a specific culture, country, region, sometimes even with one particular theatre or and independent puppeteer. The same obtains to masks, shadow puppets and actually all kinds of puppets, which are sometimes reduced to the one commonplace, primitive, simplifying denomination: puppets! Out of ignorance, laziness, or common disregard of our discipline, which fills all our professional life.[1]

The oldest Polish name for theatre puppet is łątka. It was first mentioned at the end of the 15th century. We know it was a jester’s puppet, simple, easy to animate, it was meant to entertain. Mikołaj Rej wrote: „to sobie imi kugluje jako łątkami” [„he plays with them as with puppets {łątkas}”], and Jan Kochanowski: „wemkną nas w mieszek, jako czynią łątkom” [“They’ll put us in a sack, as they do with puppets {łątkas}”]. It is hard to say with all certainty what kind of puppet the łątka was. According to the most popular view (after the skomorokh tradition), it was a hand puppet. It seems, however, that it was a puppet on a short stick set into a stand, which the puppeteer held in his hand. This you may conclude from the oldest Polish iconographic testimony – the oil painting by Jan Piotr Norblin Les marionettes polonaises and a drawing by the same author Mar[chan]d de łóncki [łóntki?] ou lalky, where you can very distinctly see the construction of the puppets, the Polish puppets – which Norblin emphasizes in the picture’s title.[2]

Some artists liked to use that name and even today there are some that do. They have been attracted by its Slavonic-like sound, its Polishness, its delicacy, its poetics of a kind – all that although they used completely different techniques. It is enough to mention Marian Dienstl-Dąbrowa, who named his second marionette theatre – the one he founded in Lvov before the Great War – the Warsaw Łątki Theatre[3], or the contemporary artist, Tadeusz Wierzbicki – the inventor of reflected light theatre, who was tempted by łątka exactly as the name for his original puppets.

History of Polish puppetry abounds in periods when someone tried to name all the genre of puppetry with some particular term. Quite often, the terms marionette and theatre of marionettes were used[4], but this could also be jasełka (jasełek) or jasełka theatre[5], or – the most popular term referring to puppetry in 20th century – kukła, kukiełka and kukiełkowy theatre, which have been the bane of puppeteers’ life and a cause of much stress even up to now. It was especially strongly promoted by the pre-war Baj theatre in Warsaw, with Jan Wesołowski as its head. His opponent was Jan Izydor Sztaudynger, a supporter of marionette and marionette theatre as the general term. Finally, the winner was the term lalka, proposed by Jędrzej Cierniak, the head of the pre-war Institute of Folk Theatre, and the editor-in-chief of Teatr Ludowy [“Folk Theatre”] which opened its columns to the puppeteers. Cierniak proposed the term lalka and teatr lalek as the generic name and this name has stayed till our times. Łątka, so promoted by Cierniak and Sztaudynger to mean the marionette, or all kinds of puppets on strings or wires, animated from above, did not really catch.[6] Thus, since the nineteen thirties we have been using the same names, although a whole century has passed since those decisions and puppet theatre has undergone an incredible metamorphosis. 

In the context of lalka nova, which is proposed today, the so-called classic puppeteering techniques are amazingly well. Especially marionettes, hand puppets or shadow puppets. We can encounter them literally everywhere. From the Polish perspective you cannot see it so clearly perhaps. Marionettes, chased away from puppet theatre in the times of social realism, are rare here. They appear in theatre only sporadically, although everyone remembers the brilliant two-times appearance of Marionette Stage of the Warsaw Chamber Orchestra[7], several days of marionette theatre on, specifically built for that purpose, stage in Arlekin Theatre in Łódź, under the artistic management of Waldemar Wolański, or sporadic, yet present, Polish marionette soloists, like for example Krzysztof Falkowski in Lanckrona near Cracow.[8]

Hand puppets had a much livelier career in Poland after the war. There were times when they almost prevailed in Polish puppet theatres. Today you don’t meet them so often, but they have not gone out of use, as opposed to rod puppets, the technique popularized in Central and Eastern Europe by Siergiey Obrazcov, which brought many successes also to Polish puppeteers, and today is almost only a school subject for students in theatre academies. A similar thing has happened to simple stick puppets. You can see a little more life nowadays in the Polish shadow puppets theatre, which has never been a Polish specialty, and also today the results are far from the effects achieved by shadow puppet theatre artists in the world. So, with a little bit of generalization, we can say that classic puppeteering techniques in Poland are indeed in great crisis.

However, when we change the perspective from Polish to international, when we look east (especially Far East), west (nearer and farther), south and north, we will discover that classic puppetry techniques are not only common but also very popular, bringing a lot of satisfaction to the artists and first of all, to the audience. Marionettes, hand puppets and shadows prove the undying attractiveness of puppetry, both in its popular and artistic version. And, who knows if for the majority of spectators, they are not the essence of puppeteer’s work still. In their classic form they are still present on hundreds of puppet stages all around the world, in spaces that are definitely commercial but also in the circle of artists focused on the artistic shape of their performances.

For still it is really hard to take one’s eyes away from the Japanese ningyō-jōruri, the Vietnamese water puppets, Indonesians wayang, Chinese hand puppets, rod puppets or marionettes, the Turkish Karagöz, kebe kebe of Kongo, Sogo Bo of Mali, the Brazilian mamulengo, Sicilian puppets, opera marionettes from Salzburg or Lindau, the Toon Theatre of Brussels.[9] It seems almost incredible that traditional forms, sometimes many centuries old, still exist, still delighting their audience. Moreover, even though they undergo great changes due to the change of the cultural context in which they are present, the change of audience, of artistic taste – still they retain the charm of the old times, of many centuries of tradition.

The other face of world puppetry are all those more commercial, or strongly commercial, varieties of marionette or hand puppet shows. How very often we can see them as accompanying events at great festivals, on streets and yards, or during thousands of local fairs, addressing the ordinary spectator, who seldom visits theatre, but in an open space often focuses his or her attention on puppeteers and their art.  Sometimes they are very high-level! 

The old puppet is then very strongly present in the contemporary theatre world.[10] You can see that even in the central and eastern European repertoire theatre. However, you find it in theatre for young audiences rather than in puppet theatre, because in this part of Europe dramaturgic interests quite strongly move the emphasis of “puppet” plays away from the visual form and the construction of the puppets onto the actor, the word, literary text, the construction of events and the subjects risen in the performance. For over a century, the puppet milieu has been suffering from a shortage of repertoire, although in the last decades (at least in Poland) this has finally been overcome. It is hard to disregard, however, that together with the development of puppet theatre dramaturgy, especially in the last decades, the space of the puppet – as a work of an artist: a craftsman or a scenographer – has been limited. Today, puppet theatre artists almost cannot cope with the many characters filling the new puppet theatre dramaturgy: not personal or animal ones, but first of all with objects, or ones derived from various concepts-characters. How are you supposed to show: scissors, a needle, a comb or a sheet of paper (avoiding literality or a rather silly – even if visually attractive – actor’s costume), not to mention a puddle, a hole in a stocking, Noniek [Noer] (a character who keeps saying “no nie” “No?”), Kaszalot (play of words again, kaszalot meaning a sperm whale, but here a character which sprung up from groats, kasza), bird’s poo, a tram stop etc., not to rub shoulders with banality, infantilism or naivety?

 

THE OLD NEW PUPPET

The problem of repertoire appeared among the puppeteers long ago. The artists of the turn of the 19th and 20th centuries, coming to puppetry from completely different environments: literary, visual arts, theatre, or pedagogy, having previously nothing to do with puppet theatre which mimics or even copies reality, were trying, by the use of puppets on stage, to change theatre art in general. Puppets were often for them a new medium, a creative and entirely artistic one, thanks to which the art of theatre could eventually become a fully theatric theatre, fully created by the artist, just like the space on stage, the decorations, or a new kind of drama.

Alfred Jarry, Maurice Maeterlinck, Pierre Albert-Birot and others write plays for the new theatre, often giving them the comment “for puppet theatre,” more for an imaginary puppet theatre than for a real one, and there were indeed many attempts at staging new drama, also symbolic one. Puppets, masks, and various non-personal forms appearing instead of actors (or side by side with actors) came into new artistic practice in many puppet theatres as well as experimental ones. They were now designed, and also made, not by artisans as of yore, but by visual artists seeking a new language that could express their ideas – why not in theatre? Visual artists, such as Sophie Täuber-Arp, Otto Morach, Fernand Léger, Fortunato Depero, Enrico Prampolini, Pablo Picasso, Alexandra Exter, Kurts Schmidt, the artists from Laboratoire Art et Action, Oscar Schlemmer, Geza Blattner… – this list could be really very long – experimented with puppets in the spirit of new directions in art: symbolism, cubism, formism. Theorical discussions concerning the puppet – a potential actor, or, for some – the ideal actor, discussions unlike any that were ever to follow – were run by Edward Gordon Craig, Vsyevolod Meyerhold, Aleksander Tairov, Vladimir Sokolov, to mention just a few legendary artists.

In a certain sense, the experiences of avant-garde artists of the beginning of 20th century also focus on lalka nova. Anyway, they focus on the new puppet different from the old puppet mentioned above. If I allow myself, in spite of that, to reserve the term lalka nova (in accordance with the idea of the conference in Wrocław) to the experiences which are contemporary to us, thus to the turn of 20th and 21st centuries, it is because I can see the difference in character between the puppeteering practices from the beginning of 20th century and of 21st century.

I have taken the liberty of using the term „old new puppet” in order to emphasise two very distinct aspects of its presence on stage in the 20th century. In the visual shape, it was new, past any doubt: actually, it did not imitate man, which was a distinguishing feature of the old puppet. Even if it was to impersonate a human figure, it was built out of geometric shapes, it was a kind of a composition of various surfaces or forms, as discs, cylinders, cones, making it totally unreal. It was an artistic creation, not a copy of a live person. The other aspect of the presence of the puppet on stage (or of “marionettized” actor) in 20th century theatre is the matter of its partnership on stage. In the first decades, the actor/animator was invisible. And even if the actor appeared on stage, he or she performed in the role of a puppet, not its animator. Their costume made them similar to the created world of objects on stage. In that sense, we stayed in the circle of old puppeteer’s ethics. The puppets themselves were new, they were different, they were like nothing before, but still they were marionettes, hand puppets, flat forms, building a homogenous theatre image, full of poetry, metaphor and absurd.

After WWII, puppeteers used the experiences of modernism much more fully, and developed them. The old new puppet, in a strong and broad stream, entered the most interesting European theatres. It was almost always different, almost always original, it was a revelation, and yet we remained in the world of the so-called classic puppeteering techniques. The open-wirework puppets of Alfred Köhler from Die Klappe – are still marionettes; the puppets of Jan Wilkowski/Adam Kilian – are rod puppets or hand puppets, even their chess figures in Dekameron 8’5 fit into the traditional puppeteer’s arsenal, just like the innovative puppet forms of Margareta Niculescu in the Romanian Tandarica, the flat puppets of Franciszka Themerson in Marionetteatern of Michael Meschke in Stockholm, the puppets of Andrzej Dziedziul, the paper forms of Claude and Colette Monestier, the wooden constructions of František Vitek or Petr Matásek, the long-time partners of Josef Krofta in the Czech theatre Drak, the incredible creations of Jadwiga Mydlarska-Kowal, of Henk Boerwinkel from the Dutch theatre Triangel, the meccano brick constructions of Enrico Baj from Théâtre de l’Arc en Terre of Massimo Schuster, the puppets of Roman Paska from Theatre for the Birds or even the enormous puppets of Peter Schumann from Bread & Puppet Theatre. Such old new puppets still appear in puppet shows. It is enough to mention a couple of Polish examples from the last decade, like Złoty klucz [The Golden Key] by Ośnica from Theatre Banialuka, directed by Janusz Ryl-Krystianowski with puppets by Julia Skuratova/Rafał Budnik, Joanna Gerigk’s Kichot with Czech partners in the Wrocław Puppet Theatre, or Paralele, the theatre-and-film production of Marek Zimakiewicz, created in the time of the pandemic.

 

LALKA NOVA – THE NEW PUPPET

The time of lalka nova as understood by the Wrocław conference, begins – in my opinion – in the nineteen nineties. Of course, there were some signs of its coming much earlier, even in the fifties, but only in the last decade of the previous century it become so widely spread, dominating the practice of artists and theatres associated with the most interesting contemporary works in the art of animated form theatre/animation theatre, most generally – in puppet theatre. Lalka nova more and more often assumes the name of animant, invented to describe “an absolutely random object, material or non-material (e.g., a shadow) – animated by an artist-animator.” An animant can be any puppeteering technique, “any object, a piece of cloth, even a streak of light, but treated as a character on stage, a partner in dialogue, a vehicle of idea, an esthetic object building a metaphor – something that the actor brings onto stage and shows the audience as the third element of the show. The essence of theatre is the meeting between the actor and the spectator. The essence of puppet theatre is the meeting of three partners: the actor, the spectator and the puppet.”[11]          

It seems that the most important feature of today’s puppetry, filled with various animants, concern the puppet itself and the entirely new relations built between the puppet and its animator. Relations which we did not know or practice before, at least not on such a scale. In the 20th century, the actor-puppeteer usually wasn’t a character on equal footing with the puppet, its partner. He was an animator, a creator of the created world, the world of invented characters created by visual artists, scenographers, or puppeteers. Sometimes he or she remained invisible, sometimes he existed on stage parallel with the puppet. His or her visible presence was basically not the most important thing. What was the most important was the puppet. And if it moved back to the second plan (which often happened), immediately there appeared the voices of outraged spectators, worried critics or militant orthodox puppeteers announcing the imminent end of the epoch of puppet theatre.          

New theatre of animated matter changes those relations completely. The actor appears side by side with the puppets. He can perform different functions. Always, of course, he is responsible for the animation of inanimate forms and he or she does it in an overt way, however sometimes invisible to the audience, because the animation technique can also be hidden. Yet, the actor is, first of all, the puppet’s partner. He plays a character on stage just like the puppet does. And those characters are on equal footing. The human actor does not dominate the theatre space. He or she shows a world in which the human being (himself or herself) and the inanimate object function on the same rights.

It was perfectly shown in the performances of Hoichi Okamoto, a Japanese artist, whose Kiyohime Mandara (1987) opens a new puppet theatre reality.[12] The characters created by the actor’s movement resembling dance, using masks covering his own face and the face of the puppet, performing surprising transformations (sometimes the puppet is Anchin the monk, sometimes – a woman, the artist himself is the mask animator – or, when he shows his face painted white, one of the characters), all that made it difficult to tell the puppeteer from the puppet and from the story without words. The precise, intimate, slowed-down, virtuoso animation, uniting Anchin and Kiyohime, joining their bodies together, permeating each other, evoked a hypnotic effect. Elaborate costumes-textiles which the actor and the puppet were wearing, unexpectedly changed into different ones. The sand-coloured coat of the monk, whose head was covered with a flat straw Buddhist hat, by pulling a couple of hidden strings transformed into the red kimono of Kyohime, whose thick black hair surrounded the head of the puppet. In the performance, Okamoto had several times sported such surprising metamorphoses, realized before the spectator’s very eyes, demonstrating at the same time the power of erotic elation of the intertwined bodies of the lovers. At times it was hard to guess if the actor’s bare legs belonged to the girl, the monk and perhaps both the characters, who were lost in the act of love.

Almost at the same time in Amsterdam, Neville Tranter, the founder of the Stuffed Puppet Theatre, was developing his own theatre language.[13] Tranter decided to use completely different puppets, to a certain extent derived from Jim Henson puppets, but enlarged, legless, with only the body and very mimic faces with enormous mouths and eyes, as well as giant hands, next to which the respectable figure of Tranter-actor himself becomes small. Tranter’s puppets look like caricature, they are grotesque, have expressive colours, sharp make-up and aggressive costumes. All these elements make them stand out on stage; it takes their inanimate shapes out to the first plan.

Neville Tranter is also a master of animation and interpretation. He speaks for all the characters, modulating his voice, changing its timbre and puts himself in such positions in relation to the puppet, that often we cannot see not only the movement of his lips, but also his face. Whereas we can see the face of the puppet and its excellent articulation perfectly. Tranter is a dramatic actor and – just as Hoichi Okamoto has brought into puppet performances his awareness of the body and the technique of butoh dance – Tranter has brought into play his actor’s workshop. His Schicklgruber alias Adolf Hitler, regardless of puppeteer’s virtuosity, is a masterful actors’ creation of more than ten characters. Tranter creates the roles played by the puppets (among others, Hitler, Ewa Braun, Joseph Goebbels, Hermann Göring), but also their animator, as an actor he is sometimes the servant of the puppet characters or a live butler to Hitler, playing for example the character of Heinz Linge. This multiplicity of roles played by a single artist has since that time become one of the distinctive features of contemporary puppetry, but not many have achieved such mastery in this area.

One cannot but mention here Tadeusz Kantor and his Umarła klasa [Dead Class], which inspired many modern puppeteers. Although Kantor used puppets much earlier, from Śmierć Tintagilesa [The Death of Tintagiles], a performance he created as a student in Cracow before the Second World War, however that performance was still in the old puppet formula.

In the Dead Class he no doubt set a direction which the contemporary puppet theatre was later to follow. He brought the actor and the mannequin, which he called bio-object, to meet each other. Kantor was of course no puppeteer (however he later worked mainly with puppeteers – e.g., during international workshops). His bio-objects were not animated, at the most, they were given some limited kinetic possibilities. Puppeteers went much further, but their starting point were the achievements of Tadeusz Kantor. Hoichi Okamoto or Neville Tranter developed them, possibly not inspired by Kantor at all. Into puppet theatre, they brought new disciplines: dance and actor’s skills. And ever since, many of the most outstanding puppeteers have equipped their animation skills with their perfect knowledge of the workshop of some other artistic disciplines, other arts.           

Nicole Mossoux, also a dancer and a choreographer, in the middle of the nineteen-nineties brought into puppet art a new element: doubleness of character. In Twin houses, the actress used her double, a puppet animant “grown together” with the actress’ body. This new technique, a puppet-double, in which we lose the awareness of which is the live character and which – the inanimate form, immediately spread in the puppeteering environment and it proved a very capacious artistic form. How easy it became, to present the complex human psyche, the complexity of character, the multiplicity of personalities, as well as all the extreme, extra-human situations and fantasies! It is where the brilliant, contemporary German puppeteers’ magazine – “Double” – took its name from. An actor, a puppeteer, a dancer, a circus artist, a visual artist and – a puppet. A clash of two constellation of performing arts. Two, completely different, artistic natures, a man-performer and an animant, will from now on create the new image of the contemporary puppet theatre.

This new theatre, creating lalka nova, has of course extended the resources of the material it uses. It is enough to mention Frank Soehnle[14], Michael Vogel or Duda Paiva[15] and their successors. Various plastic masses used by Soehnle or Vogel, the brilliant sponge made popular by Paiva are just a few examples. Not always the new puppet has to be a new form with respect of technology or construction. Novelties of this type happen rarely.

Among the few, one could name the so-called wrist puppets of Vladimir Zakharov, the tragically deceased Russian artist (he died a couple of years ago), who had indeed invented a new puppeteering technique. Zakharov’s puppet is fastened to your right hand. The index finger and the middle finger animate the puppet’s legs, the thumb – thanks to various handles and pulling rods – controls the movement of the eyeballs, eyelids, lips, even ears, depending on the needs. A wire construction located on the hand and coming out of a wooden shoulder belt carries the puppet’s weight. The movement of the puppet is controlled with the wrist, raising and lowering of which, or tilting it to the left or right, can steer the head and the body. A separate rod, equipped with additional strings allows one to move the puppet’s hand (or both hands, depending on the construction). One can have an impression that a Zakharov’s puppet is steered by a computer. And it is just a combination of wires, strings, threads, or sleeves set on the puppeteer’s hand. A both simple and intricate combination of ordinary materials brings an artistic effect of perfection.

Today’s innovations spring often from new technologies, which are not invented by puppeteers nor made for their needs, although they prove useful also in this area of art. Just like everything that is connected with new media. Just to mention animatronics which – although it has not really found much use in straightforward puppet theatre – has made a career in TV and film. It is also worth mentioning multimedia projections on the actor-puppeteer’s body, which gave fascinating effects, e.g., in the art of the Austrian artists, Klaus Obermaier and Chris Haring or in the first performances by Iris Meinhards, before – together with Michael Krauss – she became absorbed in digital puppetry. And, of course, there are all the varieties of digital puppets, which have not dominated world’s puppet theatre and probably they never will – yet they offer fascinating, new, unlimited possibilities of animation, technology, and interpretation.

 

Yet, lalka nova is neither a term to describe a new technology, nor new materials, but the way in which the puppet exists on stage. Its partner-like presence in relation to the actor. We can see how boundless artistic imagination can be, how countless the variants of human-object presence on stage, in the shows of Ilka Schönbein[16], for example in her last creation, Voyage chimère[17]. Quite a different variant of this person-and-object mélange is demonstrated by Stoyan Doychev in the Bulgarian performance I, Sisyphus of Veselka Kuncheva and Marieta Golomehova from Puppet’s Lab: an actor’s hand with a cast of human head placed above its elbow, stockings as countless combinations of human bodies, various elements of the performer’s body (knees, feet, hands) transformed into independent characters on stage, with different size masks or heads. Such an arsenal of puppeteer’s means seems to have no end.

And yet, into the category of new puppets, one should also count the animants of Yngvild Aspeli, the creator of Plexus Polaire, making a big career nowadays.[18] One could think that she uses puppet constructions which are well known, humanoid or animal-like, but playing with their sizes, the rich range of ways to animate them, totally external to the actor, or combining their body with the animant, and first of all, endowing it with the function of characters on stage, the actors’ partners, she sets for the new puppet her own artistic way. The two-metre-tall Ahab from Moby Dick evokes on a large stage an effect which is on a much smaller scale made by Neville Tranter: the puppet prevails over the animator. This domination can manifest in many different ways, like for example in Eh Man he. The Mechanics of the Soul of the Spanish group Zero en Conducta, where we have one man-like puppet and five actors-dancers.[19] But it is the puppet that becomes the genius instrument endowed with life which not only isn’t inferior to real life, but it surpasses it by far. Here we encounter the fulfillment of the view so frequently emphasized by puppeteers: that the puppet can do more.

Finally, it is worth mentioning yet another form: giant puppets. Again, it is an old tradition, still living in many countries of the world, where parades of giants accompany many secular festivities. It has found its place also in puppet theatre, just to mention Peter Schumann’s Bread & Puppet Theatre. Yet, in the epoch of lalka nova also the giant puppet has gained a new form, more often in an open space than in a closed window of the stage, however we can meet it also on stage, e.g., the many-metres tall King Kong from the Broadway production of several years ago, animated by animators and complicated computer programs. Some fascinating giant puppets we can encounter today in the performances of a large number of theatre groups or in single projects. Almost always they are manipulated by live animators, assisted by modern digital technology: it is enough to recall the famous French group Royal de Luxe, however it is only one of the groups using this convention.

Speaking about new puppets, more and more often we use the term: hybrid puppets. And although they do not fill up the rich repertoire of the means of the contemporary puppet theatre, they point to its maybe the most important feature. Hybrid puppets have no existence of their own, basically you cannot show them on a theatre puppet exhibition. They create the character together with the actor. This is the way with most of Hoichi Okamoto’s puppets, as well as those of Ilka Schönbein, Duda Paiva, Belova-Iacobelli company as well as many contemporary artists-puppeteers. But lalka nova can also exist by itself, as it is with Yngvild Aspeli or Natalia Sakowicz in Romance. And it does not affect our opinion that we are speaking about an entirely new theatre of the last decades.

 

Photos by: Krzysztof Jarczewski, Bernhard Fuchs, Marinette Delanné, Christophe Raynaud de Lage and Marek Waszkiel’s archive.

 

 

[1] The only text on Polish puppetry terminology, which does not explain many issues, was published by Henryk Jurkowski, Łątki, osóbki, jasełka. Z dziejów nazewnictwa polskiej lalki teatralnej, “Pamiętnik Teatralny” No. 1-2, 1987. [2] See Marek Waszkiel, Teatr lalek w dawnej Polsce, Fundacja Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza, Akademia Teatralna im. A. Zelwerowicza, Warszawa 2018, pp. 23-27, 44-46. [3] Ibidem, pp. 209-210. [4] See the first Polish book on international puppetry: Jan I. Sztaudynger Marionetki, Książnica Atlas, Lwów-Warszawa 1938. [5] Under this title, in the mid-nineteenth century, a huge article was published in Polish translation about the history of English puppets, including Punch, from the fourteenth to the mid-nineteenth century, cf. Jasełka w Anglii (Nativity play in England), “Dzwon Literacki”. Collective letter. Section II, volume II, 1853, pp. 285-326. [6] For more on the interwar discussion on puppetry terminology, see Henryk Jurkowski, Teatr “Baj” i jego epoka (“Baj” Theater and its epoch), in: W kręgu warszawskiego “Baja” (In the circle of Warsaw’s “Baj”). Elaborated and collected by H. Jurkowski, PIW, Warsaw 1978, pp. 55-56. [7] It was managed twice by Lesław Piecka, an actor-puppeteer, director, long-term teacher of the Department of Puppetry Art in Białystok, first in 1979-1991, then in 2014-2016. see https://www.marekwaszkiel.pl/2020/04/01/marionetki-operowe-polska-perspektywa/[8] See http://zaulekanimacji.pl/krzysztof-falkowski/[9] It may be worth recalling here and referring those interested to: Encyclopédie mondiale des arts de la marionnette. Rédacteurs en chef: Henryk Jurkowski, puis Thieri Foulc, UNIMA, éditions l’Entretemps, Montpellier 2009, for several years having a trilingual (French, English, Spanish), corrected and supplemented online version at: https://wepa.unima.org/[10] See Henryk Jurkowski, Aktor i jego nieożywiony sobowtór (Actor and his inanimate lookalike. Puppets in the world of actors), “Didaskalia” 2001, No. 43/44, pp. 65-74. [11] Halina Waszkiel, Dramaturgia polskiego teatru lalek (Dramaturgy of the Polish Puppet Theatre). Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza, Warszawa 2013, p. 10. [12] More on the work of Hoichi Okamoto see: Marek Waszkiel, Lalkarze świata/Puppeteers of the World: Hoichi Okamoto, “Teatr Lalek” 2021, No. 2-3 (144-145), pp. 46-51 (Polish version), pp. 52-57 (English version); online English version see: https://www.marekwaszkiel.pl/2021/07/04/puppeteers-of-the-world-hoichi-okamoto/[13] More on the work of Neville Tranter see: Marek Waszkiel, Lalkarze świata/Puppeteers of the World: Neville Tranter, “Teatr Lalek” 2023, No. 1, pp. 46-51 (Polish version), pp. 52-57 (English version); online English version see: https://www.marekwaszkiel.pl/2023/03/14/puppeteers-of-the-world-neville-tranter/[14] For more on his work, see: Marek Waszkiel, Lalkarze świata/Puppeteers of the World: Frank Soehnle, “Teatr Lalek” 2020, no. 4 (142), pp. 21-26 (Polish version), pp. 27-32 (English version); online English version see: https://www.marekwaszkiel.pl/2021/05/08/puppeteers-of-the-world-frank-soehnle/[15] More on Paiva’s work see: Marek Waszkiel, Lalkarze świata/Puppeteers of the World: Duda Paiva, “Teatr Lalek” 2021, No. 1 (143), pp. 2-6 (Polish version), pp. 7-12 (English version); online English version see: https://www.marekwaszkiel.pl/2021/05/08/duda-paiva/[16] See https://www.marekwaszkiel.pl/2022/06/27/puppeteers-of-the-world-ilka-schonbein/. [17] See https://www.marekwaszkiel.pl/2021/09/24/labedzi-spiew/[18] More on Aspeli’s work see https://www.marekwaszkiel.pl/2022/03/16/puppeteers-of-the-world-yngvild-aspeli/[19] See https://www.marekwaszkiel.pl/2021/07/16/eh-man-he-lalkarskie-arcydzielo/

Lalka stara – lalka nova

Pierwodruk (bez ilustracji): Lalka stara – lalka nova / The old puppet vs Lalka nova, w: IMPULSY. MAPOWANIE NOWEGO TEATRU LALEK / IMPULSES. MAPPING THE NEW PUPPET THEATRE, pod red. /edited by Mirosław Kocur, Akademia Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie, Filia we Wrocławiu, Wydział Lalkarski, Wrocław 2022, ss. 52-73;

            Mój wrocławski wykład w ramach konferencji „Lalka nova” nie miał wersji papierowej. Ograniczyłem się do wygłoszenia kilku/-nastu refleksji, które wywoływał we mnie tytuł międzynarodowego sympozjum, rzutu oka na współczesne lalki teatralne (animanty) oraz pokazania i skomentowania parominutowych fragmentów spektakli lalkowych z ostatnich dwóch dekad. Spektakli – według mnie – wyjątkowych, przygotowanych przez artystów, których cenię i podziwiam, a ich twórczość od lat staram się obserwować i opisywać. Była to rzecz jasna mocno skrócona lista i z powodu ograniczonego czasu wystąpienia (choć miałem aż godzinę do dyspozycji!), i z racji braku materiałów filmowych z wielu premier. Może, dla porządku, warto przynajmniej wymienić nazwiska twórców i tytuły przedstawień, które uwzględniłem w 40-minutowym filmie (w nawiasie podaję daty premier):

  1. Neville Tranter (Holandia) – Schicklgruber alias Adolf Hitler (2003)
  2. Ilka Schönbein (Niemcy) – The Old Lady and the Beast (2009)
  3. Blind Summit Theatre/Mark Down (Wielka Brytania) – The Table (2011)
  4. National Theatre London/Handspring Puppet Company (RPA) – War Horse (2007)
  5. Hoichi Okamoto (Japonia) – Vein (2009)
  6. Frank Soehnle (Niemcy) – salto lamento (2006)
  7. Duda Paiva (Holandia) – Bestiaires (2013)
  8. Blick Theatre/Loic Arpad, Johanna Ehlert (Francja) – Hullu! (2014)
  9. Puppet’s Lab /Veselka Kuncheva/Marieta Golomehova/Stoyan Doychev (Bułgaria) – I, Sizyphus (2013)
  10. Plexus Polaire / Yngvild Aspeli (Francja/Norwegia) – Ashes (2014)
  11. Latvian Puppet Theatre, Ryga/Duda Paiva (Łotwa/Holandia) – Golden Horse (2017)
  12. Zero en Conducta / José Antonio Puchades (Putxa) (Hiszpania) – Eh man hé. La mecánika del alma (2018).

Skoro jednak materiały konferencyjne zostaną opublikowane, podejmuję próbę sformułowania nieco obszerniej niektórych tez. Warto się nad nimi jeszcze raz zastanowić. Idealne byłoby ułożenie swoistego katalogu lalek XXI wieku, określenie ich typów, nazwanie form, które dziś obecne są na scenach lalkarskich, stanowią o jakości współczesnego teatru ożywionej materii/teatru form animowanych/teatru animacji, bo przecież ten gatunek, nie mający precyzyjnego określenia, jest czymś daleko szerszym niż tradycyjnie rozumiany teatr lalek. Lalka w tradycyjnym określeniu dominowała przez wiele wieków. Zmodyfikował ją wiek XX, ale zmieniły ostatnie dekady. Nie żeby wyeliminowały ją z przedstawień lalkowych. Ona jest i pewnie pozostanie z nami na zawsze.

 

Lalki stare

            Właśnie: lalka tradycyjna. Jeśli stawiamy dziś pytanie o lalkę novą, w naturalny sposób przeciwstawiamy ją formie dawnej: zatem lalce starej, przez wieki wypełniającej sceny teatrów lalek całego świata. Używanie terminu lalka wobec wszelkich form teatru lalek z przeszłości w zasadzie nie budzi wątpliwości. Była w nim zawsze obecna, była jedynym aktorem. Lalki obejmowały rozmaite techniki: marionetki, pacynki, jawajki, kukły, cienie, do lalkarstwa włączono maski, a poszerzając ten krąg, zwłaszcza obszar naszej kultury, także: lalki klawiszowe, animowane rzeźby, lalki wodne, bunraku czy lalki na wózkach, lalki mechaniczne czy animowane na odległość, lalki na drążkach, lalki à la planchette, lalki maślane i wiele innych, których nazwy nie stały się powszechnymi określeniami i być może nawet nie wszyscy lalkarze je kojarzą (múa rối nước, karakuri-ningyō, pupi siciliani, wayang golek czy wayang kulit, kheimeh shab bazi, kebe kebe, etc.). Każda z tych technik lalkowych ma rozmaite odmiany, czasem dziesiątki odmian, związanych z konstrukcją, rodzajem wykorzystywanych materiałów, sposobem animacji.

Spójrzmy na marionetkę, klasyczną lalkę na nitkach czy drutach. Przecież inna jest marionetka estradowa, inna trickowa, sycylijska, belgijska, czeska, radżasthańska… Łączy je tylko jedno: wszystkie animowane są od góry. Ale to tak, jakby o każdym samochodzie, bo „sam chodzi”, mówić, że jest mercedesem. A przecież jedne mają nitki (od jednej do kilkudziesięciu), inne żyłki, sznurki i druty, jeden albo więcej, nitki mogą być krótkie i długie, co zasadniczo różni te lalki. Nie wspominając już o krzyżakach, „duszy marionetki”, których konstrukcje są nieskończenie rozmaite. A są przecież marionetki, które krzyżaków w ogóle nie mają. Są też oryginalne, czasem niezwykłe lalki poszczególnych twórców, jak np. tzw. „stojące marionetki” Gustawa Dubelowskiego-Gellhorna, austriackiego twórcy drugiej połowy XX wieku, maleńkie i skomplikowane, nie przypominające żadnych innych.

Podobnie jest z pacynkami, jawajkami, nawet prostą kukiełką. Ich konstrukcje związane są z konkretnymi kulturami, krajami, regionami, czasem jednym teatrem, a nawet samodzielnym twórcą. Nie inaczej jest z maską, lalkami cieniowymi i wszelkimi typami lalek, które sprowadzane są niejednokrotnie do obiegowego, prymitywnego, upraszczającego określenia: kukiełki! Z niewiedzy, lenistwa czy zwykłego lekceważenia dyscypliny, którą się zajmujemy, która wypełnia nasze profesjonalne życie.[1]

Najstarszą polską nazwą lalki teatralnej jest łątka. Odnotowano ją po raz pierwszy w końcu XV wieku. Wiemy, że była to lalka kuglarska, prosta, łatwa w animacji, służyła zabawie. Mikołaj Rej pisał: „to sobie imi kugluje jako łątkami”, a Jan Kochanowski: „wemkną nas w mieszek, jako czynią łątkom”. Trudno definitywnie określić jakim typem lalki była łątka. Najpopularniejszy jest pogląd (za tradycją skomoroszą), że to pacynka. Wydaje się jednak, że była to lalka na krótkim kijku wetkniętym w podstawkę, którą animator obejmował ręką. Tak by wynikało z najstarszego polskiego ikonograficznego świadectwa – obrazu olejnego Jana Piotra Norblina Les marionettes polonaises i rysunku tegoż twórcy Mar[chan]d de łóncki [łóntki?] ou lalky, gdzie bardzo wyraźnie widać konstrukcję lalek, lalek polskich – co Norblin podkreśla w tytule obrazu.[2]

Niektórzy twórcy odwoływali się i nawet dziś odwołują do tej nazwy. Wabił ich i wabi jej słowiańskość, polskość, delikatność, swoista poetyckość, choć sami posługiwali się kompletnie innymi technikami. Dość przypomnieć Mariana Dienstla-Dąbrowę, który swój drugi, lwowski teatr marionetkowy, powstały jeszcze przed I wojną światową, nazwał Warszawskim Teatrem Łątek[3], albo współczesnego artystę, Tadeusza Wierzbickiego – twórcę teatru odbitego światła, którego kusiła łątka właśnie na określenie swoich oryginalnych lalek.

Historia polskiego lalkarstwa ma zresztą wiele takich okresów, gdy jakimś terminem szczegółowym próbowano określić cały gatunek sztuki teatru lalek. Dość często używano terminu marionetka i teatr marionetkowy[4], ale mogły to być jasełka (jasełek) i teatr jasełkowy[5], czy najpopularniejszy w XX wieku termin – kukła, kukiełka i teatr kukiełkowy, będący zmorą i powodem wielu lalkarskich stresów aż do dzisiejszego dnia. Lansował go zwłaszcza przedwojenny warszawski Baj z Janem Wesołowskim na czele. W opozycji do niego stał Jan Izydor Sztaudynger, zwolennik marionetki i teatru marionetek, jako terminu ogólnego. Ostatecznie zwyciężyła opinia Jędrzeja Cierniaka, szefa przedwojennego Instytutu Teatrów Ludowych i redaktora naczelnego „Teatru Ludowego”, który udostępnił łamy pisma lalkarzom. Cierniak zaproponował termin lalka i teatr lalek jako nazwę gatunkową i to określenie przetrwało do naszych czasów. Lansowana przez Cierniaka i Sztaudyngera łątka na określenie marionetki, lalki na niciach lub drutach, poruszanej od góry, nie przyjęła się.[6] Od lat 30. XX wieku obowiązują zatem nazwy, stosowane także aktualnie, choć upłynął niemal wiek cały od tych decyzji, a teatr lalek przeszedł nieprawdopodobną metamorfozę.

W kontekście proponowanej dziś lalki novej – lalka stara, zatem tzw. klasyczne techniki lalkowe, wbrew pozorom ma się wciąż doskonale. Zwłaszcza marionetki, pacynki czy lalki cieniowe. Możemy spotkać je dosłownie wszędzie. Z perspektywy Polski nie widać tego tak wyraźnie. Marionetki, przegonione ze scen lalkowych w czasach realizmu socjalistycznego, należą u nas do rzadkości. Sporadycznie pojawiają się w teatrach, choć mamy w pamięci błyskotliwą dwukrotną obecność Sceny Marionetkowej Warszawskiej Opery Kameralnej[7], kilkuletnią działalność marionetkową na specjalnie zbudowanej scenie w łódzkim Arlekinie za dyrekcji Waldemara Wolańskiego, czy sporadycznych, ale istniejących polskich solistów-marionetkarzy, jak choćby Krzysztof Falkowski w podkrakowskiej Lanckoronie.[8]

Pacynki miały się u nas po wojnie znacznie lepiej. Był czas kiedy niemal dominowały w polskich teatrach lalek. Dziś spotyka się je nie tak często, ale nie zaginęły. W przeciwieństwie do jawajek, techniki spopularyzowanej w Europie Środkowo-Wschodniej przez Siergieja Obrazcowa, która przyniosła wiele sukcesów także polskiemu lalkarstwu, a dziś jest już niemal jedynie przedmiotem szkolnej edukacji studentów szkół teatralnych. Podobnie rzecz się ma z kukiełkami. Niewielkie ożywienie dokonało się jedynie wokół lalek cieniowych, nigdy nie będących polską specjalnością, a i dziś dalekich od efektów, jakie uzyskują twórcy teatru cieni na świecie. Zatem, troszkę uogólniając, klasyczne techniki lalkowe w Polsce są rzeczywiście w wielkim kryzysie.

Kiedy jednak zmienimy polską perspektywę na międzynarodową, spojrzymy na Wschód (zwłaszcza Daleki), na Zachód (i ten bliższy, i dalszy), na południe i północ, okaże się, że techniki klasyczne są nie tylko ogromnie szeroko rozpowszechnione, ale i bardzo popularne, na dodatek przynoszą wiele satysfakcji i twórcom, i zwłaszcza publiczności. Marionetki, pacynki i cienie dowodzą nieustannej atrakcyjności sztuki lalkarskiej, zarówno w jej wydaniu popularnym, jak i artystycznym. I kto wie, czy dla większości widzów nie stanowią nadal istoty lalkarskiej profesji. W swoich klasycznych formach obecne są wciąż na setkach scen lalkowych całego świata, w przestrzeniach zdecydowanie komercyjnych, ale i w kręgu twórców skoncentrowanych na kształcie artystycznym swoich przedstawień.

Przecież nadal trudno oderwać wzrok od japońskiego ningyō-jōruri, wietnamskich lalek wodnych, indonezyjskich wayangów, chińskich pacynek, jawajek czy marionetek, hinduskich cieni, tureckiego Karagöza, kongijskiego kebe kebe, malijskiego Sogo Bo, brazylijskiego mamulengo, lalek sycylijskich, operowych marionetek z Salzburga czy Lindau, brukselskiego Teatru Toonów.[9] Wydaje się wręcz niewiarygodne, że te tradycyjne formy, mające czasem setki lat, wciąż istnieją. I wciąż zachwycają. I choć podlegają ogromnym zmianom, bo przecież zmienia się kulturowy kontekst ich obecności, zmienia się widownia, zmienia się artystyczny gust, to zachowują urok staroświeckości, wielowiekowej tradycji.

Wszelkie bardziej komercyjne, czy wręcz silnie komercyjne odmiany pokazów marionetkowych czy pacynkowych, to drugie oblicze światowego lalkarstwa. Jakże często oglądamy je jako imprezy towarzyszące np. wielkim festiwalom, na ulicach i podwórkach, albo podczas tysięcy lokalnych festynów nastawionych na zwykłego widza, który rzadko zagląda do sal teatralnych, ale w przestrzeni otwartej często koncentruje uwagę na lalkarzach i ich sztuce. Bywa – doprawdy wysokiego lotu!

Lalka stara jest zatem obecna we współczesnym świecie teatru bardzo silnie.[10] Nawet w środkowoeuropejskim teatrze repertuarowym, teatrze dla dzieci i młodzieży raczej niż teatrze lalek, bo w tej części Europy zainteresowania dramaturgiczne dość silnie przesuwają punkt ciężkości  przedstawień „lalkowych” z formy plastycznej i konstrukcji lalek na aktora, słowo, tekst literacki, konstrukcję zdarzeń i podnoszoną w spektaklach problematykę. Bolączki repertuarowe towarzyszą środowisku lalkarskiemu od ponad wieku, choć wydaje się, że w ostatnich dekadach (przynajmniej w Polsce) zostały wreszcie przezwyciężone. Trudno jednak nie zauważyć, że wraz z rozwojem dramaturgii lalkowej, zwłaszcza w ostatnich dekadach, ogranicza się przestrzeń dla lalek – dzieła plastyka: rzemieślnika lub scenografa. Współcześnie twórcy teatru lalek nie umieją sobie poradzić z wieloma postaciami wypełniającymi nową dramaturgię lalkową: nie osobowymi czy zwierzęcymi, ale zwłaszcza przedmiotowymi, a nawet wyprowadzonymi z rozmaitych pojęć-postaci. Jak bowiem pokazać: nożyczki, igłę, grzebień czy kartkę papieru (unikając przedmiotowej dosłowności albo dość głupawego – nawet jeśli atrakcyjnego plastycznie – kostiumu aktora), nie mówiąc o kałuży, dziurze w rajstopie, Nońku (bo mówi „no nie”), Kaszalocie (bo powstał z kaszy), ptasiej kupie, przystanku tramwajowym etc., by nie otrzeć się o banalność, infantylizm czy naiwność?

 

Stara lalka nowa

            Repertuarowy problem pojawił się wśród lalkarzy dawno temu. Artyści przełomu XIX i XX wieku, wchodzący do lalkarstwa z zupełnie innych środowisk: literackich, plastycznych, teatralnych czy pedagogicznych, nie mający wcześniej nic wspólnego z teatrem lalek naśladującym czy wręcz kopiującym rzeczywistość, próbowali poprzez wykorzystanie lalek na scenie zmieniać sztukę teatru w ogóle. Lalki były dla nich częstokroć nowym medium, twórczym, całkowicie artystycznym, dzięki któremu sztuka teatru mogłaby stać się teatrem teatralnym, w pełni  wykreowanym przez artystę, podobnie jak przestrzeń sceniczna, dekoracje czy nowy rodzaj dramatu.

Alfred Jarry, Maurice Maeterlinck, Pierre Albert-Birot i inni piszą sztuki dla nowego teatru niejednokrotnie opatrując je komentarzem „dla teatru lalek”, bardziej wyobrażonego teatru lalek niż rzeczywistego, ale prób wystawienia nowego dramatu, także dramatu symbolicznego, było wiele. Lalki, maski i rozmaite nieosobowe formy pojawiające się w miejsce aktorów (czy obok aktorów) weszły do nowej praktyki artystycznej w wielu teatrach: lalkowych i eksperymentalnych. Projektowali je teraz, a i wykonywali, nie jak dawniej rzemieślnicy, choćby wybitni, ale artyści-plastycy poszukujący nowego języka wyrażającego ich idee – dlaczego nie w teatrze? Plastycy, jak Sophie Täuber-Arp, Otto Morach, Fernand Léger, Fortunato Depero, Enrico Prampolini, Pablo Picasso, Alexandra Exter, Kurts Schmidt, twórcy Laboratoire Art et Action, Oscar Schlemmer, Geza Blattner… – ta  lista mogłaby być ogromnie długa – eksperymentowali z lalką w duchu nowych kierunków w sztuce, symbolizmu, kubizmu, formizmu. Dyskusję teoretyczną na temat lalki – potencjalnego aktora, dla innych aktora idealnego – jakiej nigdy później nie było, prowadzili Edward Gordon Craig, Wsiewołod Meyerhold, Aleksander Tairow, Władimir Sokołow, by wspomnieć o kilku legendarnych artystach.

W pewnym sensie doświadczenia awangardowych twórców początku XX wieku też skupiają się na lalce novej. W każdym razie odmiennej od wzmiankowanej wyżej lalki starej. Jeśli pozwalam sobie zarezerwować mimo to termin lalka nova (zgodnie z ideą wrocławskiej konferencji) dla doświadczeń współczesnych nam, zatem dla przełomu XX i XXI wieku, to dlatego, że dostrzegam mimo wszystko odmienność praktyki lalkarskiej z początku wieku XX i XXI.

Pozwoliłem sobie na określenie stara lalka nowa, by podkreślić dwa wyraźne aspekty jej scenicznej obecności w wieku XX. W kształcie plastycznym była ona bez wątpienia nowa: w zasadzie nie naśladowała człowieka, co wyróżniało lalkę starą. Nawet jeśli uosabiała postać ludzką, była zbudowana z elementów geometrycznych, stanowiła swoistą kompozycję rozmaitych płaszczyzn czy form, jak dyski, cylindry, stożki, całkowicie ją odrealniających. To kreacja artystyczna, nie kopia żywej istoty. Drugi aspekt scenicznej obecności lalki (czy zmarionetyzowanego aktora) w teatrze XX wieku to kwestia jej partnerstwa scenicznego. W pierwszych dekadach aktor/animator był niewidoczny. A jeśli nawet aktor pojawiał się na scenie, występował w roli lalki, nie animatora. Jego kostium upodabniał go do wykreowanego świata obiektów scenicznych. I w tym sensie pozostawaliśmy nadal w kręgu starej lalkarskiej estetyki. Same lalki były nowe, inne, odmienne od dotychczasowych, ale to wciąż marionetki, pacynki, maski, płaskie formy plastyczne, które budowały jednorodny, homogeniczny obraz teatralny, pełen poezji, metafor, absurdu.

Po II wojnie światowej lalkarze w znacznie pełniejszym stopniu odwołali się do modernistycznych doświadczeń i je rozwinęli. Stara lalka nowa weszła szerokim nurtem do najciekawszych europejskich teatrów. Niemal zawsze inna, niemal zawsze oryginalna, na swój sposób odkrywcza, a jednak nadal pozostawaliśmy w świecie tzw. klasycznych technik lalkowych. Ażurowe druciane lalki Alfreda Köhlera z Die Klappe – to wciąż marionetki, lalki Jana Wilkowskiego/Adama Kiliana – to jawajki czy pacynki, nawet ich figury szachowe w Dekameronie 8’5 wpisują się w tradycyjny arsenał lalkarskich środków, podobnie nowatorskie formy lalek Margarety Niculescu w rumuńskiej Tandarice, płaskie lalki Franciszki Themerson w Marionetteatern Michaela Meschke w Sztokholnie, lalki Andrzeja Dziedziula, papierowe formy Claude’a i Colette Monestierów, drewniane konstrukcje Františka Vitka czy Petra Matáska, wieloletnich partnerów Josefa Krofty w czeskim Draku, niesamowite kreacje Jadwigi Mydlarskiej-Kowal, Henka Boerwinkla z holenderskiego Triangel, konstrukcje z klocków meccano Enrico Baja z Théâtre de l’Arc en Terre Massimo Schustera, lalki Romana Paski z Theatre for the Birds, a nawet wielkie pałuby Petera Schumanna z Bread & Puppet Theatre. Takie stare lalki nowe pojawiają się wciąż w przedstawieniach lalkowych. Dość przypomnieć kilka polskich przykładów z ostatniej dekady, jak Złoty klucz Ośnicy z Banialuki w reżyserii Janusza Ryla-Krystianowskiego z lalkami Julii Skuratovej/Rafała Budnika, Kichot Joanny Gerigk z czeskimi partnerami we Wrocławskim Teatrze Lalek, czy pandemijną teatralno-filmową produkcję Marka Zimakiewicza Paralele.

 

Lalka nova

           Czas lalki novej w rozumieniu wrocławskiej konferencji zaczyna się – moim zdaniem – w latach 90. XX wieku. Rzecz jasna zapowiedzi tej nowej formy możemy odnajdywać znacznie wcześniej, nawet w latach pięćdziesiątych, ale dopiero w ostatniej dekadzie minionego wieku upowszechniła się ona, zdominowała praktykę twórców i teatrów, z którymi łączymy najciekawsze współczesne dokonania w sztuce teatru animowanych form/teatru ożywionej materii/teatru animacji, najogólniej – w teatrze lalek. Lalka nova coraz częściej przyjmuje nazwę animanta, wymyśloną na określenie „przedmiotu absolutnie dowolnego, materialnego lub niematerialnego (np. cień) – poddanego animacji przez artystę animatora”. Animantem może być każda technika lalkowa, „dowolny przedmiot, kawałek materiału, nawet smuga światła, ale potraktowane jako postać sceniczna, partner dialogu, nośnik idei, przedmiot estetyczny budujący metaforę – coś, co aktor wprowadza na scenę i pokazuje widzom jako trzeci element spektaklu. Istotą teatru jest spotkanie aktora i widza. Istotą teatru lalek jest spotkanie trzech partnerów: aktora, widza i lalki.”[11]

Wydaje się, że najważniejsze cechy współczesnego lalkarstwa, wypełnionego rozmaitymi animantami, dotyczą samej lalki i zupełnie nowych relacji budowanych między lalką i jej animatorem. Relacji, których wcześniej, przynajmniej na taką skalę, nie znaliśmy i nie praktykowaliśmy. W XX wieku aktor-lalkarz raczej nie był równorzędną wobec lalki postacią, jej partnerem. Był animatorem, kreatorem tworzonego świata, świata wymyślonych postaci tworzonych przez artystów-plastyków, scenografów czy lalkarzy. Czasem pozostawał niewidzialny, czasem istniał na scenie równolegle z lalką. Jego widzialna obecność lub niewidzialna w gruncie rzeczy nie była najważniejsza. Najważniejsza była lalka. A jeśli schodziła ona na drugi plan (co się często zdarzało), natychmiast pojawiały się głosy obrażonych widzów, zaniepokojonych krytyków czy wojujących ortodoksyjnych lalkarzy obwieszczających zbliżający się koniec epoki teatru lalek.

Nowy teatr ożywionej materii całkowicie zmienia te relacje. Aktor pojawia się obok lalki. Może on pełnić różne funkcje. Zawsze rzecz jasna odpowiada za animację form nieożywionych i czyni to w sposób jawny, choć czasem niewidoczny dla widza, gdyż sama technika animacji może być ukryta. Ale aktor jest przede wszystkim partnerem lalki. Gra postać sceniczną podobnie jak lalka. I są to postaci równorzędne. Aktor-człowiek nie dominuje w przestrzeni teatralnej. Pokazuje świat, w którym istota ludzka, on sam, i nieożywiony obiekt funkcjonują na tych samych prawach.

Doskonale było to uwidocznione w spektaklach Hoichi Okamoto, japońskiego twórcy, którego Kiyohime Mandara z 1987 roku otwiera tę nową rzeczywistość lalkarską.[12] Postaci tworzone przez ruch aktora przypominający taniec, posługującego się maskami okrywającymi własną twarz i oblicze lalki, dokonującego zaskakujących przemian (czasem lalka jest mnichem Anchinem, w innych scenach kobietą, on sam animatorem w masce lub z pomalowaną na biało twarzą jednym z bohaterów), wszystko to sprawiało, że trudno było oddzielić lalkarza od lalki i opowiadanej bez słów historii. Precyzyjna, intymna, spowolniona i wirtuozerska animacja scalająca Anchina i Kiyohime, łącząca ich ciała, przenikające się nawzajem, wywoływała hipnotyczny efekt. Wyrafinowane kostiumy-tkaniny, w jakie ubrany był aktor i lalka, niespodziewanie zmieniały się w inne. Piaskowy płaszcz mnicha, którego głowa osłonięta była płaskim słomianym buddyjskim kapeluszem, dzięki kilku pociągnięciom ukrytych sznurków, przeobrażał się w czerwone kimono Kiyohime, której czarne gęste włosy okalały głowę lalki. W przedstawieniu Okamoto kilkakrotnie dokonywał takich zaskakujących metamorfoz, realizowanych na oczach widzów, demonstrując jednocześnie siłę miłosnych uniesień splecionych ciał kochanków. Chwilami trudno było odgadnąć, czy obnażone nogi aktora należały do dziewczyny, mnicha, a może obydwu postaci, które zatracały się w miłosnym akcie.

Niemal w tym samym czasie rozwijał swój lalkowy język Neville Tranter, twórca Stuffed Puppet Theatre w Amsterdamie. [Szerzej o Neville’u Tranterze zob.:  https://www.marekwaszkiel.pl/2023/03/14/lalkarze-swiata-neville-tranter/.] Tranter zdecydował się na kompletnie inne lalki, poniekąd wyprowadzone z mupetów Jima Hensona, ale powiększone, pozbawione nóg, obdarzone wyłącznie korpusem i mimicznymi twarzami z ogromnymi ustami i oczyma oraz wielkimi dłońmi, przy których dostojna postać samego Trantera-aktora maleje. Lalki Trantera są  karykaturalne, groteskowe, mają wyrazistą kolorystykę, ostry makijaż i agresywne kostiumy. To wszystko wyróżnia je na scenie, wydobywa ich nieożywione kształty na plan pierwszy.

Neville Tranter jest też mistrzem animacji i interpretacji. Mówi za wszystkie postaci, modulując głos, zmieniając jego timbre i tak ustawia się wobec lalki, że często nie dostrzegamy nie tylko ruchu jego warg, ale nawet twarzy. Oblicze lalki i jej perfekcyjną artykulację widzimy za to doskonale. Tranter jest aktorem dramatycznym, i jak Hoichi Okamoto przeniósł w przestrzeń lalkowych przedstawień świadomość ciała i technikę tańca butoh, tak Tranter przeniósł warsztat aktorski. Jego Schicklgruber alias Adolf Hitler, niezależnie od lalkarskiej wirtuozerii, jest mistrzowską kreacją aktorską kilkunastu postaci. Tranter jest twórcą ról granych przez lalki (m.in. Hitler, Ewa Braun, Joseph Goebbels, Hermann Göring), ale i ich animatorem, bywa jako aktor służącym postaci lalkowych czy żywym kamerdynerem Hitlera, grając np. postać Heinza Linge. Ta mnogość ról wykonywanych przez jednego artystę stała się odtąd jedną z zasad wyróżniających współczesne lalkarstwo, ale niewielu osiągnęło mistrzostwo w tej materii.

Trudno w tym miejscu nie wspomnieć Tadeusza Kantora i jego Umarłej klasy, która zainspirowała niejednego lalkarza współczesności. Choć Kantor z lalkami zetknął się znacznie wcześniej, poczynając od studenckiej krakowskiej Śmierci Tintagilesa jeszcze przed II wojną światową, ale tamten spektakl wpisywał się w formułę starej lalki nowej.

W Umarłej klasie bez wątpienia wyznaczał kierunek, którym podążać będzie współczesne lalkarstwo. Spotkał aktora i lalkę, manekina, czy jak sam mówił bio-obiekt. Kantor oczywiście nie był lalkarzem (choć w przyszłości wielokrotnie będzie pracować, np. podczas międzynarodowych warsztatów, przede wszystkim z lalkarzami). Jego bio-obiekty nie były poddawane animacji, co najwyżej uzyskiwały ograniczone możliwości kinetyczne. Lalkarze poszli dużo dalej, ale punktem startu były dokonania Tadeusza Kantora. Hoichi Okamoto czy Neville Tranter rozwinęli je, być może zupełnie bez Kantorowskich inspiracji. Włączyli do lalkarstwa nowe dyscypliny, taniec i sztukę aktorską. I odtąd wielu najwybitniejszych lalkarzy swoje umiejętności animacyjne wyposażać będzie w perfekcyjną znajomość warsztatu innych dyscyplin artystycznych, innych sztuk.

Nicole Mossoux, także tancerka i choreografka, w połowie lat 90. wprowadziła do sztuki lalkarskiej nowy element: podwójność postaci. W Twin houses bohaterka posłużyła się swoim sobowtórem, lalkowym animantem zrośniętym z ciałem aktorki. Ta nowa technika, lalki-duble, w której tracimy świadomość kto jest żywą postacią, kto nieożywioną formą, rozprzestrzeniła się błyskawicznie w środowisku lalkarskim i okazała się pojemną kategorią artystyczną. O ileż łatwiej było odtąd przedstawiać skomplikowaną ludzką psychikę, złożoność postaci, mnogość charakterów, także wszelkie ekstremalne czy pozaludzkie sytuacje i wyobrażenia. To stąd wzięło swój tytuł świetne współczesne, niemieckie czasopismo lalkowe – „Double”. Aktor, lalkarz, tancerz, artysta cyrku, plastyk – i lalka. Zderzenie dwóch konstelacji sztuk widowiskowych. Dwie, całkowicie odmienne natury artystyczne, człowiek-performer i animant, tworzyć odtąd będą nowe oblicze współczesnego teatru lalek.

Ten nowy teatr, tworząc lalkę novą, poszerzył rzecz jasna zasób wykorzystywanych materiałów. Dość wspomnieć Franka Soehnle[13], Michaela Vogla czy Dudę Paivę[14] i ich następców. Rozmaite masy plastyczne używane przez Soehnle czy Vogla, znakomita gąbka spopularyzowana przez Paivę to tylko niektóre przykłady. Nie zawsze przecież lalka nova musi być nową formą pod względem technologicznym czy konstrukcyjnym. Tego typu nowości zdarzają się rzadko.

Do nielicznych należą tzw. lalki nadgarstkowe Władimira Zacharova, tragicznie zmarłego przed kilkoma laty rosyjskiego twórcy, który rzeczywiście wymyślił nową technikę lalkową. Lalka Zacharowa osadzona jest na prawej dłoni. Palec wskazujący i trzeci poruszają nogi lalki, kciuk – dzięki rozmaitym uchwytom i cięgłom – odpowiada za ruchy gałek ocznych, powiek, ust, nawet uszu, w zależności od potrzeb. Druciana konstrukcja osadzona na dłoni i wyprowadzona z drewnianego pasa barkowego podtrzymuje ciężar lalki. Za jej ruch odpowiada nadgarstek, którego opuszczenia i podnoszenia, przechyły w lewo czy prawo sterują głową i korpusem. Oddzielny pręt wyposażony w dodatkowe nitki pozwala uruchamiać rękę (lub obydwie, w zależności od konstrukcji). Można odnieść wrażenie, że lalkę Zacharowa steruje komputer. A to wyłącznie kombinacja drutów, nitek, linek czy tulejek osadzonych na dłoni lalkarza. Prosta i misterna zarazem kombinacja zwyczajnych materiałów przynosi artystyczny efekt doskonałości.

Dziś nowości płyną często z nowych technologii, których nie wymyślają lalkarze ani nie powstają na ich potrzeby, choć okazują się użyteczne i w tej dziedzinie sztuki. Jak wszystko, co jest związane z nowymi mediami. Dość wspomnieć o animatroniksach, które – mimo iż w lalkarstwie bezpośrednim się nie przyjęły – zrobiły karierę w telewizji i filmie. Warto tu odnotować też projekcje multimedialne na ciele performera-lalkarza, co dawało zajmujące efekty, np. u austriackich twórców Klausa Obermaiera & Chrisa Haringa czy w pierwszych spektaklach Iris Meinhardt, zanim – wraz z Michaelem Kraussem – nie pochłonęły jej lalki cyfrowe. I oczywiście wszelkie odmiany lalek cyfrowych, które nie zdominowały wprawdzie światowego lalkarstwa i pewnie tak się nie stanie, ale oferują zajmujące, nowe, nieograniczone możliwości animacyjne, technologiczne i interpretacyjne.

 

Lalka nova to jednak nie jest określenie ani nowej technologii, ani nowych materiałów, ale sposobu istnienia lalki na scenie. Jej partnerskiej obecności wobec aktora. Jak nieograniczona może być wyobraźnia artysty i nieskończone warianty ludzko-przedmiotowej obecności na scenie, pokazuje Ilka Schönbein w swoich spektaklach [szerzej o Ilce Schönbein zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2022/06/27/lalkarze-swiata-ilka-schonbein/] , choćby w ostatniej kreacji Voyage chimère[15]. Zupełnie inny wariant tego osobowo-przedmiotowego melanżu demonstruje Stoyan Doychev w bułgarskim spektaklu Ja, Syzyf Veselki Kunchevej i Mariety Golomehovej z Puppet’s Lab: ręka aktora z umieszczonym powyżej łokcia odlewem ludzkiej głowy, rajstopy damskie jako niezliczone kombinacje ludzkich korpusów, rozmaite elementy ciała performera (kolana, stopy, dłonie) przekształcone w samodzielne postaci sceniczne, wyposażone w różnej wielkości maski czy głowy. Ten arsenał lalkarskich środków wydaje się nie mieć końca.

 

A przecież do kategorii lalek novych trzeba zaliczyć i animanty Yngvild Aspeli, twórczyni robiącego dziś wielką karierę Plexus Polaire.[16] Mogło by się wydawać, że korzysta ona z konstrukcji lalek dobrze znanych, człekokształtnych lub zwierzęcopodobnych, ale grając ich wielkościami, bogatym sposobem animacji, całkowicie zewnętrznym wobec aktora lub łączącym jego ciało z animantem i przede wszystkim obdarzając je funkcją postaci scenicznych, partnerów aktorów, wyznacza własną drogę artystyczną lalce novej. Dwuipółmetrowej wysokości Ahab z Moby Dicka wywołuje na wielkiej scenie efekt, który w znacznie mniejszej skali pokazuje Neville Tranter: lalka dominuje nad animatorem. Ta dominacja może się objawiać w różny sposób, jak choćby w Eh Man he. Mechanika duszy hiszpańskiej grupy Zero en Conducta, gdzie mamy jedną człekokształtną lalkę i pięcioro aktorów-tancerzy.[17] Ale to właśnie lalka staje się genialnym instrumentem obdarzonym życiem nie tylko nieustępującym prawdziwemu, ale znacznie je przewyższającym. Tu spełnia się tak często akcentowany przez lalkarzy pogląd, że lalka może więcej.

           

Na koniec warto chyba wspomnieć o jeszcze jednej formie: lalkach gigantach. Znów stara to tradycja, żyjąca nadal w wielu krajach świata, gdzie pochody gigantów towarzyszą rozmaitym świeckim uroczystościom. Znalazła ona swoje miejsce i w teatrze lalek, by wspomnieć o Bread & Puppet Theatre Petera Schumanna. Ale w epoce lalki novej i ona uzyskała nową formę, częściej w przestrzeni otwartej niż zamkniętym oknie scenicznym, choć i tu możemy ją spotkać, np. wielometrowego King Konga z broadwayowskiej produkcji sprzed kilku lat, poruszanego przez animatorów i skomplikowane programy komputerowe. Fascynujące lalki gigantów spotykamy dziś w przedstawieniach ogromnej liczby grup teatralnych lub w pojedynczych projektach. Niemal zawsze obsługiwane są one przez żywych animatorów, których wspomaga współczesna technologia cyfrowa, dość przywołać słynną francuską grupę Royal de Luxe, choć jest ona tylko jedną z wielu zespołów posługujących się tą konwencją.

 

Mówiąc o lalkach novych, coraz częściej używamy terminu: lalki hybrydowe. I choć nie wypełniają one bogatego arsenału środków współczesnego lalkarstwa, zwracają uwagę na bodaj najważniejszą jego cechę. Lalki hybrydowe nie istnieją jako takie, w zasadzie nie można pokazać ich na wystawie prezentującej lalki teatralne. One tworzą postać sceniczną razem z aktorem. Tak jest z większością lalek Hoichi Okamoto, Ilki Schönbein, Dudy Paivy, kompanii Belova-Iacobelli i wielu współczesnych artystów-lalkarzy. Ale lalka nova może też istnieć samodzielnie, jak u Yngvild Aspeli czy Natalii Sakowicz w Romansie. I w niczym nie zmienia to opinii, że mówimy o całkiem nowym teatrze lalek ostatnich dekad.

 

 

[1] Jedyny tekst o polskiej terminologii lalkarskiej, wszak nie wyjaśniający wielu zagadnień, opublikował Henryk Jurkowski, Łątki, osóbki, jasełka. Z dziejów nazewnictwa polskiej lalki teatralnej, „Pamiętnik Teatralny” 1987, z. 1-2. [2] Zob. Marek Waszkiel, Teatr lalek w dawnej Polsce, Fundacja Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza, Akademia Teatralna im. A. Zelwerowicza, Warszawa 2018, s. 23-27, 44-46. [3] Ibidem, s. 209-210. [4] Zob. pierwszą polską książkę o międzynarodowym lalkarstwie: Jan I. Sztaudynger Marionetki, Książnica Atlas, Lwów-Warszawa 1938. [5] Pod takim tytułem w połowie XIX wieku opublikowano w polskim przekładzie ogromny artykuł o dziejach lalek angielskich, w tym Puncha, od XIV do połowy XIX wieku, zob. Jasełka w Anglii, „Dzwon Literacki”. Pismo zbiorowe. Oddział II, tom II, 1853, s. 285-326. [6] Szerzej o międzywojennej dyskusji wokół terminologii lalkarskiej zob. Henryk Jurkowski, Teatr „Baj” i jego epoka, w: W kręgu warszawskiego „Baja”. Opracował i zebrał H. Jurkowski, PIW, Warszawa 1978, s. 55-56. [7] Kierował nią dwukrotnie Lesław Piecka, aktor-lalkarz, reżyser, wieloletni pedagog Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku, najpierw w latach 1979-1991, potem 2014-2016. Zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2020/04/01/marionetki-operowe-polska-perspektywa/ [dostęp: 6.02.2022]. [8] Zob. http://zaulekanimacji.pl/krzysztof-falkowski/ [dostęp: 6.02.2022]. [9] Warto tu może przypomnieć, a zainteresowanych odesłać do: Encyclopédie mondiale des arts de la marionnette. Rédacteurs en chef: Henryk Jurkowski, puis Thieri Foulc, UNIMA, éditions l’Entretemps, Montpellier 2009, od kilku lat mającej trójjęzyczną (francuski, angielski, hiszpański), poprawioną i uzupełnioną wersję internetową pod adresem: https://wepa.unima.org/[10] Zob. Henryk Jurkowski, Aktor i jego nieożywiony sobowtór. Lalki w świecie aktorów, „Didaskalia” 2001, nr 43/44, ss. 65-74. [11] Halina Waszkiel, Dramaturgia polskiego teatru lalek. Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza, Warszawa 2013, s. 10. [12] Szerzej o twórczości Hoichi Okamoto zob.: Marek Waszkiel, Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Hoichi Okamoto, „Teatr Lalek” 2021, nr 2-3 (144-145), ss. 46-51 (wersja polska), ss. 52-57 (English version); wersja online zob: www.marekwaszkiel.pl[13] Szerzej o jego twórczości zob.: Marek Waszkiel, Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Frank Soehnle, „Teatr Lalek” 2020, nr 4 (142), ss. 21-26 (wersja polska), ss. 27-32 (English version); wersja online zob.: www.marekwaszkiel.pl[14] Szerzej o twórczości Paivy zob.: Marek Waszkiel, Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Duda Paiva, „Teatr Lalek” 2021, nr 1 (143), ss. 2-6 (wersja polska), ss. 7-12 (English version); wersja online zob.: www.marekwaszkiel.pl[15] Zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2021/09/24/labedzi-spiew/[16] Mój tekst o teatrze Yngvild Aspeli pt. Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Yngvild Aspeli, ukaże się w wkrótce w: „Teatr Lalek” 2022, nr 1; jego znacznie rozszerzona wersja, po publikacji w „Teatrze Lalek”, będzie dostępna na: www.marekwaszkiel.pl[17] Zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2021/07/16/eh-man-he-lalkarskie-arcydzielo/.

Autorzy fotografii: Krzysztof Jarczewski, Bernhard Fuchs, Marinette Delanné, Christophe Raynaud de Lage oraz archiwum Marka Waszkiela.

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page