Lalkarze świata: Neville Tranter

Jest to pełna wersja artykułu o Neville’u Tranterze. Jego znacznie skrócona edycja (po polsku i w języku angielskim) ukazała się w “Teatr Lalek” 2023, nr 1, ss. 7-20.

Tekst o Neville’u Tranterze powinien otwierać cykl publikowanych tu rozpraw o współczesnych lalkarzach świata. Nie tylko dlatego, że Tranter rozpoczynał swoją karierę wcześniej niż Frank Soehnle, Ilka Schönbein, Duda Paiva czy Yngvild Aspeli. Nie tylko dlatego, że przynajmniej od dwóch generacji jest wciąż jednym z najbardziej poszukiwanych nauczycieli-mistrzów. Wydaje mi się, że reprezentuje on najważniejsze cechy współczesnego lalkarstwa, wypełnionego rozmaitymi animantami. Dotyczą one samej lalki i zupełnie nowych relacji budowanych między lalką i jej animatorem. Relacji, których wcześniej, przynajmniej na taką skalę, nie znaliśmy i nie praktykowaliśmy. Oczywiście, zdarzały się wyjątki, jak na przykład Jan Wilkowski w Guignolu w tarapatach (Teatr Lalka, Warszawa 1956), w Spowiedzi w drewnie (Teatr Lalek Pleciuga, Szczecin 1983), czy Eric Bass w Jesiennych portretach (Sandglass Theatre, 1982). Ogólnie rzecz biorąc, w XX wieku aktor-lalkarz nie był równorzędną wobec lalki postacią, jej partnerem. Był animatorem, kreatorem tworzonego świata, świata wymyślonych postaci tworzonych przez artystów-plastyków, scenografów czy lalkarzy. Czasem pozostawał niewidzialny, czasem istniał na scenie równolegle z lalką. Jego widzialna lub niewidzialna obecność w gruncie rzeczy nie była najważniejsza. Najważniejsza była lalka.

Wraz z Nevillem Tranterem i rozwijającym swoją działalność niemal w tym samym czasie (lata 80. XX wieku) japońskim lalkarzem Hoichi Okamoto, utrwalał się nowy kształt teatru lalek – teatru ożywionej materii. Teraz aktor pojawiał się obok lalki. Mógł on pełnić różne funkcje. Zawsze rzecz jasna odpowiadał za animację form nieożywionych i czynił to w sposób jawny, choć czasem niewidoczny dla widza, gdyż sama technika animacji mogła być ukryta. Ale aktor był przede wszystkim partnerem lalki. Grał jakąś postać sceniczną, podobnie jak lalka. I były to postaci równorzędne. Aktor-człowiek nie dominował w przestrzeni teatralnej. Pokazywał świat, w którym istota ludzka, on sam, i nieożywiony obiekt funkcjonują na tych samych prawach. Doskonale było to uwidocznione w spektaklach Hoichiego Okamoto.[1] Postaci tworzone przez ruch aktora przypominający taniec, posługującego się maskami okrywającymi własną twarz i oblicze lalki, dokonującego zaskakujących przemian sprawiały, że trudno było oddzielić lalkarza od lalki i opowiadanej historii. Chwilami niepodobna było odgadnąć, czy obnażone części ciała aktora należały do niego samego czy wykreowanej postaci scenicznej, a może obydwu naraz, które zatracały się w teatralnym istnieniu.

Równie precyzyjnie ujawniał i rozwijał swój lalkowy język Australijczyk Neville Tranter, twórca Stuffed Puppet Theatre. Tranter zdecydował się na kompletnie inne lalki, poniekąd wyprowadzone z muppetów Jima Hensona, ale powiększone, pozbawione nóg, obdarzone wyłącznie korpusem i mimicznymi twarzami, z ogromnymi ustami i oczyma oraz wielkimi dłońmi, przy których dostojna postać samego Trantera-aktora maleje. Lalki Trantera są  karykaturalne, groteskowe, mają wyrazistą kolorystykę, ostry makijaż i agresywne kostiumy. To wszystko wyróżnia je na scenie, wydobywa ich nieożywione kształty na plan pierwszy. Neville Tranter jest też mistrzem animacji i interpretacji. Mówi za wszystkie postaci, modulując głos, zmieniając jego timbre i tak ustawia się wobec lalki, że często nie dostrzegamy nie tylko ruchu jego warg, ale nawet twarzy. Oblicze lalki i jej perfekcyjną artykulację widzimy za to doskonale. Tranter jest aktorem dramatycznym i, jak Hoichi Okamoto przeniósł w przestrzeń lalkowych przedstawień świadomość ciała i technikę tańca butoh, tak Tranter przeniósł warsztat aktorski. Jego spektakle, niezależnie od lalkarskiej wirtuozerii, są mistrzowską aktorską kreacją jednocześnie kilku-/kilkunastu postaci lalkowych. Tranter jest nie tylko interpretatorem ról granych przez lalki, ale i ich animatorem. Bywa jako aktor służącym swoich bohaterów, bywa ich asystentem. Zawsze jest przede wszystkim partnerem pojawiających się animantów, występując w jakiejś roli jako żywy aktor. Zdarza się nawet, że dodatkowo komplikuje swoje aktorskie zadania i – oprócz granej przez siebie postaci – jawi się jako demiurg, który kreuje całą tę skomplikowaną teatralną rzeczywistość, wielopiętrowy świat teatralnej matafory. Ta mnogość ról wykonywanych przez jednego artystę stała się odtąd jedną z zasad wyróżniających współczesne lalkarstwo, ale niewielu osiągnęło mistrzostwo w tej materii.

Tranter i Okamoto włączyli do lalkarstwa nowe dyscypliny, sztukę aktorską i body art. I odtąd wielu najwybitniejszych lalkarzy swoje umiejętności animacyjne wyposażać będzie w perfekcyjną znajomość warsztatu innych dyscyplin artystycznych, innych sztuk, także cyrku, pantomimy, tańca, wideo, sztuk plastycznych… Współczesne lalkarstwo jest bowiem czymś więcej niż tylko sztuką animacji, choć animacja pozostaje jego podstawowym wyróżnikiem.

Kariera Neville’a Trantera rozpoczęła się w Australii. Urodził się w 1955 roku w rodzinie górniczej w Toowoomba w stanie Queensland. Marzył o zawodzie nauczyciela. Studiował w szkole artystycznej, ucząc się teatru, malarstwa[2] i rzeźby, ale to właśnie  spotkanie z amerykańskim reżyserem Robertem Gistem, u którego przez cztery lata opanowywał klasyczne aktorstwo oparte na metodzie Stanisławskiego, wpłynęło na zmianę życiowych decyzji. Na drugim roku studiów opiekun ich grupy zaprosił Barbarę i Billa Turnbullów, którzy prowadzili tradycyjny teatr lalek Billbar Puppet Theatre i „szukali kogoś, komu mogliby przekazać swój warsztat”.[3] „Widziałem po raz pierwszy na żywo spektakl lalkowy… odkryłem lalki i ich świat fantazji, i od razu wiedziałem, że będę pracował z lalkami”.[4] U Turnbullów uczył się sztuki animacji oraz przede wszystkim konstruowania własnych animantów. Tworzenie lalek zawdzięcza Barbarze Turnbull, która pochodziła z Wiednia, miała w swojej wspaniałej kolekcji wiele książek, głównie niemieckich, związanych także z rzeźbieniem w drewnie. Niemieckie lalki, często o silnym ekspresjonistycznym wyrazie, realistyczne, a czasem abstrakcyjne, były doskonałym wzorem podczas nauki rzeźbienia. Barbara nadzorowała tę pracę, wręcz zmuszała Trantera do wypracowania własnego stylu.[5]

„Bezpośrednio po skończeniu studiów przez pół roku pracowałem w Melbourne, w przykościelnym teatrze marionetkowym, gdzie dzień w dzień wystawialiśmy biblijną historię o Dawidzie i Goliacie. Nigdy nie widziałem widzów ani ich reakcji, nie wiedziałem, czy moja lalka patrzy na miejsce, które jest przez kogoś zajęte. Byłem tylko ja i lalki. Nie dawało mi to satysfakcji, więc rzuciłem tę pracę. Eksperymentowałem także z innymi formami – od masek, przez płaskie formy, po pacynki. Najwięcej nauczyła mnie praca w teatralnej restauracji – zainspirowany dokonaniami Jima Hensona w pewnym momencie sięgnąłem po talking puppets (lalki muppetowe) i one okazały się strzałem w dziesiątkę.”[6]

W 1976 wraz z przyjaciółmi założył Stuffed Puppet Theatre[7]. Po raz pierwszy wystąpił przed publicznością w klubie nocnym w Melbourne, pokazując kabaretowe lalkowe show, rodzaj politycznego kabaretu z muzyką na żywo. Zmaganie się z niezbyt trzeźwą widownią nauczyło go pokory wobec odbiorców i nade wszystko poważnego ich traktowania, ale okazało się też trampoliną do dalszej kariery. Jego lalkowy program, wraz z inną australijską grupą kabaretową, został zaproszony na amsterdamski Festival of Fools – ważną imprezę  teatru otwartego, alternatywnego i ulicznego. Lalki dwudziestotrzyletniego Trantera przyjęto w Holandii entuzjastycznie, co w konsekwencji zdecydowało o osiedleniu się w Europie i zamieszkaniu w  Amsterdamie. Od samego początku chciał grać wyłącznie dla widzów dorosłych i nie musieć daleko podróżować, by do nich dotrzeć, co w Australii stanowiło duży problem.

W ciągu czterdziestu z okładem lat działalności Neville Tranter zrealizował ponad 20 solowych przedstawień, od Studies in Fantasy (1982) po UBU (2021). Sięgał po różne techniki lalkowe, odwoływał się do rozmaitych konwencji teatralnych, zanim ostatecznie ukształtował swój własny styl. Niezmienna pozostawała wyłącznie jego więź z animantami. „Lalki pomogły mi stać się lepszym aktorem. Potrafią przedstawiać każdy aspekt ludzkiej duszy, od niewinności po zło. I potrafią to robić z niesamowitą szczerością.”[8]  W rozmowie z Agatą Drwięgą rozwijał tę myśl: „Lalki mają taką specjalną właściwość, są znakami ludzkich postaci. Dzięki temu, że same nie są ludźmi, z ich pomocą na scenie można pokazać każdy aspekt człowieczeństwa. W chwili, w której odkryłem tę ich moc, przeraziłem się i czułem przy nich niepewnie – zrozumiałem, że nie mogę z nimi konkurować. Wejście na scenę z lalką jako jej równorzędny partner kosztowało mnie ogromnie dużo odwagi. Kiedy przyjechałem do Holandii, jeszcze nie znałem holenderskiego, ale w pewnym momencie pozwoliłem swoim lalkom mówić w tym języku. […] One to potrafiły! Prawie bez obcego akcentu! Natomiast kiedy sam próbowałem coś powiedzieć, każdy szybko orientował się, że jestem obcokrajowcem. Wiem, że to brzmi dziwnie… Ta relacja jest po prostu bardzo nieoczywista. Z jednej strony doskonale wiem, że moje lalki żyją dzięki mnie, ale z drugiej za każdym razem czuję, że w jakiś tajemniczy sposób są autonomicznymi bytami.”[9]

Pierwszy solowy spektakl Trantera, Studies in Fantasy, składał się z zestawu krótkich etiud. Był to program rozrywkowy dla dorosłych, wykorzystujący pantomimę, niewielką ilość tekstu oraz pacynki i marionetki, m.in. marionetkowego klowna, który nie umiał zdecydować się czy wybrać czerwoną, czy białą różę. To po tej premierze artysta zdecydował, by używać form ludzkich rozmiarów: najbardziej bezpośrednich i zarazem praktycznych; mogła je równie dobrze widzieć publiczność pierwszych rzędów, jak i miejsc oddalonych od sceny.

Wydaje się, że swój indywidualny styl Tranter zaczął kształtować poczynając od premiery The Seven Deadly Sins (Siedem grzechów głównych, 1984). Sztuka, oparta w zasadzie na jednej scenie z Tragicznej historii doktora Fausta Christophera Marlowe’a, była serią etiud rozgrywających się między aktorem-Tranterem, mającym na twarzy wyrazistą złotą maskę Mefistofelesa, służącego i adwokata Belzebuba, i lalkami przedstawiającymi siedem grzechów głównych – pychę, chciwość, gniew, zazdrość, obżarstwo, lenistwo i nieczystość. Tranter-Mefisto był niemym adresatem, animatorem i partnerem wszystkich postaci lalkowych, wygłaszających monologi, użalających się nad swoim losem, prowokujących animatora, ale przede wszystkim publiczność, z którą lalki wchodziły w monologowe interakcje. W scenie z Belzebubem (lalka o wilczym pysku, z kłami i wielką paszczą), otwierającej przedstawienie, zarysowana była historia kontraktu o duszę Fausta i zawarte zaproszenie do udziału w spektaklu – rozrywkowym show rodem z piekielnych otchłani, z udziałem grzechów głównych. Tekst scenariusza był tylko zainspirowany Marlowe’em, powstał na potrzeby spektaklu, co stało się odtąd stałą zasadą przedstawień Trantera. Tematy kolejnych przedstawień, często wyprowadzane z wielkiej literatury, ale zasadniczo przepisywane, artysta dostosowywał do potrzeb współczesnej widowni i możliwości scenicznych.

Podobnie jak relacje aktora z lalką, które Tranter buduje w zupełnie nieznany dotąd sposób. Lalki, będące niezależnymi i samodzielnymi postaciami przedstawień, nawiązują  własne związki z publicznością. Zazdrość w Siedmiu grzechach głównych, lalka pozbawiona kończyn, domaga się nóg jednego z widzów. Łasy na kobiece wdzięki służący Moliera z późniejszego o kilka lat przedstawienia, będzie zachęcał przypadkowo dostrzeżoną na widowni osobę do spotkania tête-à-tête po spektalu. Lalki w rękach Trantera czują się swobodnie, reagują na działania lub brak reakcji animatora, wychwytują reakcje sali i odpowiadają na nie, albo prowokują widzów. To są reakcje lalek, nie Trantera-aktora. Na dodatek podejmują tematy delikatne, kontrowersyjne, związane z przemocą, seksualnością, dominacją, agresją, wprawiając niekiedy widownię w zakłopotanie. Objawia się ono czasem osobliwym śmiechem, czasem wycofaniem się widzów, czasem publicznie zgłaszaną krytyką lub zaszokowaniem, jak uczynił to Cary M. Mazer zapowiadając amerykańskie występy Nevilla Trantera z The Nightclub: „kilka lat temu w spektaklu Room 5 [Tranter] jedną [lalkę] biczował, a drugą dusił, a jeśli mnie pamięć nie myli (a wątpię, czy mam taką wyobraźnię, aby to wymyślić), ksiądz-lalka uprawiał seks ze zwłokami innej lalki. W tytułowej roli w swojej wersji Makbeta! dwa lata temu (z tekstem Luka van Meerbeke) wyciągnął lalkowy penis z rozporka i nasikał na zwłoki Duncana, którego właśnie zamordował i udawał, że opłakuje.”[10]

Zanim jednak powstały Room 5 i Makbet! Neville Tranter w 1985 roku przygotował dwa spektakle, grane wielokrotnie w ramach jednego wieczoru: Manipulator oraz Underdog. Łączyła je osobliwa idea przemocy i uległości, dominacji i upokorzenia, realizowana przewrotnie środkami teatralnymi. Obydwa wpisywały się jeszcze w nurt przedstawień złożonych z samodzielnych etiud, które przynajmniej teoretycznie można wymienić na inne, bo nie są to pełne dramaty, jak późniejsze spektakle Trantera, np. Salome, Moliere, Re: Frankenstein, Schicklgruber, Mathilde czy UBU. Manipulator był rodzajem kabaretu, Underdog – swoistą psychodramą, ale obydwa stanowiły jakąś kwintesencję zależności i uwikłań międzyludzkich, a w planie teatralnym – relacji lalkarza i lalki.

W Manipulatorze Tranter, estradowy showman z wymalowanym na twarzy delikatnym ołówkowym wąsikiem, demonstruje serię lalkowych numerów.[11] Opatruje je błyskotliwym komentarzem nawiązującym i do okoliczności grania spektaklu, i widzów zebranych na sali, i przede wszystkim historii opowiadanych przez lalki, które zaprasza do swoich numerów. Prowadzi zajmujące dialogi o ludzkiej/lalkowej kondycji z Nickiem the Nose, którego pozbawia najpierw nóg, potem nosa, z partnerką do tańca, którą w końcu wypycha ze sceny,  z głową lalki, która poszukuje kończyn i ląduje wśród widowni, z sympatycznym psem Le Woof Woof, którego brutalnie tresuje, z lalką Charliego, wyłaniającą się z torby zawieszonej na ramieniu aktora, którą dusi, wreszcie z biedną chińską kaczką, z której wyciska jajka, bo sama nie może ich znieść. I choć ostatni numer z żabą Florissą, która całując Trantera przemienia go w ropuchę jest poniekąd wymierzeniem sprawiedliwości lalek wobec manipulującego nimi lalkarza, nie zmienia to ogólnego wrażenia, że to człowiek-animator dominuje nad światem przywołanych do życia postaci, które są dla niego wyłącznie obiektami manipulacji, bez względu na wyrażane przez nie uczucia i emocje. Relacje aktor-lalka są w spektaklu realizowane na różnych poziomach: tekstowym, interpretacyjnym, animacyjnym, emocjonalnym. Oglądając ten spektakl nawet dziś, po czterech dekadach, trudno nie zachwycić się mistrzostwem Trantera: aktorskim i lalkowym.

„W Underdog – pisał przed laty Julian Leatherdale – temat dominacji i uległości, nieodłącznie związany z konfrontacją lalek i lalkarza w Manipulatorze, jest kontynuowany w jeszcze mroczniejszym tonie, ale znowu metafora teatru jest centralna dla utworu. […] Iluzja jest wspaniałym paradoksem relacji lalka-lalkarz. Oto Tranter jako lalkarz animujący i dający głos lalce, która brutalizuje, kontroluje i uderza głupiego Trantera-aktora. Ta nieustanna gra pomiędzy aktorem i lalką utrzymuje się przez cały spektakl.”[12] Tranter-aktor gra Boya, upokorzonego, wykorzystywanego seksualnie (znakomita scena z doktorem, którego lalka – jakby rozbierając się przed chłopcem – pozbawia się rąk, korpusu i kończyn, a nawet głowy, przekształcając się w obrzydliwego pająka) i niemego zarazem syna złowrogiego impresario Lazarillo, który prowadzi wędrowny Teatru Strachu, Okrucieństwa i Bólu. Boy-Tranter jest łysy, ma obnażony tors, na szyi obrożę, a w jednej ze scen z Lazarillem nawet doczepiony łańcuch, za który ojciec-lalka, której nogi oplatają talię Trantera, wciąga chłopca na arenę. Boy jest niemową, z ust Trantera wydobywają się wyłącznie nieartykułowane dźwięki, ale jego twarz, oczy, usta rysują nieprawdopodobnie dramatyczną postać upodlonego bohatera. Za to lalki – jego matki, ojca, przyrodniego brata, lekarza-pedofila, wreszcie śmierci – rysują pełnokrwiste postaci, którym Tranter oddaje swój głos. I lalki są tego świadome. Potrzebują Boya-niemowy, by móc istnieć na scenie.

Przewrotność, ale i teatralny kunszt Nevilla Trantera w Manipulatorze i w Underdogu wyraża się właśnie niezwykłym partnerstwem aktora i jego scenicznych postaci. Lalki mogą być upokarzane, tłamszone i degradowane, ale ten sam los może spotkać ich twórcę. To animanty osądzają go i sprawują nad nim kontrolę. I mogą być równie czułe albo brutalne jak żywy człowiek. To cechy współczesnego lalkarstwa, partnerstwa aktora i lalki.

W drugiej połowie lat 80. Tranter nie zaprzestawał eksplorowania nowych konwencji i pogłębiania swoich relacji z lalkami. Naturalna zdolność do rozszczepiania własnej osobowości na lalkę, którą odkrył w początku kariery, przyniosła nowe doświadczenia w spektaklu Room 5, psychologicznym trillerze, w którym – bodaj jedyny raz w swojej scenicznej praktyce – przeistoczył się w obsesyjną pielęgniarkę „opiekującą się” pacjentami na oddziale psychiatrycznym. Charakteryzacja aktora sprawiła, że był nierozpoznawalny, a znęcanie się siostry nad lalkowymi pacjentami, m.in. schizofrenicznym chłopcem, który myśli, że zamordował swoją matkę, wpisywało ten spektakl w nurt teatru okrucieństwa.

Studium zła, ludzkiego zła, znalazło – według Juliana Leatherdale’a – swoje apogeum w Makbecie! (1990) napisanym i wyreżyserowanym przez Luka van Meerbeke [Adrian van Dijk], z którym Tranter współpracować będzie jeszcze kilkakrotnie (m.in. przy The Nightclub i Molierze). W spektaklu tym artysta wykorzystał nieco inne lalki, bardzo duże, osadzone na ruchomych stojakach. To pozwoliło Tranterowi na pełniejsze zakomponowanie przestrzeni scenicznej, w której pojawiały się odtąd animanty nie działające wprawdzie, jeśli aktor nie wchodził z nimi w bezpośrednie relacje, ale budujące całościowy obraz sceniczny. Niespodziewana jednoczesna wielość postaci w The Nightclub, Salome, Molierze, Re: Frankenstein, Schicklgruberze, Wampirze, Cuniculus czy Matyldzie zmieniła zasadniczo charakter spektakli Trantera z serii połączonych tematycznie estradowych etiud w rodzaj inscenizacji teatralnych.

Lalki Trantera – jak sam mówi – „w rzeczywistości są bardzo ograniczone”. Wykonane z gumowej pianki pokrytej warstwą kleju i warstwą lateksu są lekkie i wytrzymałe. Ich konstrukcja nie jest skomplikowana i jeśli często wydaje się, że lalki robią o wiele więcej niż mogą, to efekt aktorskiej interpretacji, posługiwania się głosem, sprawności ręki animatora i odpowiedniego oświetlenia. Swoich lalek “nie traktuję jak świętych przedmiotów. Są bite, rzucane w publiczność. To denerwuje niektórych lalkarzy”, przyznaje Tranter, przyzwyczajony do kontrowersyjnych i skrajnych reakcji krytyków i publiczności.[13]

Od początku swojej kariery Neville Tranter sięga po tematy o potężnym ładunku emocjonalnym, wierząc zarazem, że nie narusza bezpieczeństwa widza, bo „w tym teatrze chodzi o codzienną walkę ze śmiercią i życiem. Z takiej energii powstaje. W różnych postaciach spotykamy się z nią na co dzień, nawet jeśli nie zawsze jesteśmy tego świadomi” – mówi. „Teatr to jedyne miejsce, w którym można sobie poradzić z silnymi emocjami.” Przyzwyczajeni do magicznej dwoistości lalkarstwa, zachowujemy przecież jednocześnie dystans do opowiadanych przez lalki historii. „W końcu to tylko lalka; czy powinieneś brać to tak śmiertelnie poważnie?”[14]

Pewnie trudno byłoby jednoznacznie uporządkować twórczość Neville’a Trantera i określić największe jego sukcesy. Bez wątpienia jednak Molier we współreżyserii Luka van Meerbeke (1998) oraz Schicklgruber alias Adolf Hitler (współreżyser Theo Fransz,  koprodukcja z Kleine Spui, Schauspielhaus Wien we współpracy z Wiener Festwochen i Novapool Berlin, 2003) należą do przedstawień najczęściej nagradzanych i komentowanych. Warto przy okazji wspomnieć o okolicznościach ich powstania.

System finansowania przedsięwzięć kulturalnych w wielu krajach jest podobny i często jedynie uzyskane dotacje umożliwiają artystom i zespołom niezależnym kontynuowanie pracy twórczej. „Kiedy wspólnie z reżyserem Adrianem van Dijkiem planowaliśmy rozpocząć pracę nad którąś ze sztuk Moliera, otrzymałem odmowną decyzję odnośnie mojego wniosku, co w praktyce oznaczało, że nie będę miał za co żyć. Najbardziej zabolał mnie nie tyle fakt ucięcia dotacji, co argumentacja – ‘brak artystycznego rozwoju’ oraz ‘szacunku do lalek’. [Uderzenie pięścią w stół.] Poświęciłem teatrowi lalek dla dorosłych całe swoje życie, od przeszło dwudziestu lat pracowałem bardzo ciężko, by ostatecznie usłyszeć taką opinię z ust urzędników! Dlatego zdecydowałem, że zrobię spektakl o samym Molierze oraz o wierności – artysty wobec samego siebie, własnego talentu i pracy, ale także o wierności w małżeństwie, lojalności sługi względem pana… Choć od śmierci Moliera minęło tyle czasu, pewne rzeczy się nie zmieniły: artyści wciąż muszą walczyć o przetrwanie, a z pracy rozliczają ich urzędnicy.”[15] 

Molier był kolejnym solowym spektaklem Neville’a Trantera. Na potrzeby tego szkicu odwołam się jednak do ponownej realizacji tego przedstawienia, przygotowanej kilkanaście lat później przez Trantera w poznańskim Teatrze Animacji (2015). Dla holenderskiego artysty było to spotkanie z sześcioosobowym zespołem aktorskim, na który Tranter rozpisał swój solowy spektakl. „Główny bohater ‘komedyi’ – Jean-Baptiste Poquelin, czyli Molier – jest przez Trantera potraktowany bezceremonialnie – pisał po premierze Juliusz Tyszka – i niczym się nie różni od rozlicznych karykaturalnych bohaterów swych sztuk – śmiesznych starców, tracących powoli kontakt z rzeczywistością, bezczelnie oszukiwanych przez żony, służbę, podwładnych i zwierzchników […]. Molier Trantera jest zwykłym człowiekiem, poruszającym się w kieracie swej codziennej dworskiej konfliktogennej krzątaniny i zdecydowanie pozbawionym znamion wielkości. Oglądamy człowieka, który swą przenikliwą inteligencją i talentem wzniósł się na wyżyny poznania ludzkiej kondycji, lecz aktualnie, w realnym życiu czyni gigantyczne wysiłki, by samemu nie stać się Alcestem i Orgonem jednocześnie. Z Molierem-Pantalonem (głównym animatorem tego muppeta jest Marcin Ryl-Krystianowski) współgra i kontrastuje sługa Antoś (Artur Romański), czyli Arlekin  – nadmiernie ruchliwy, nadpobudliwy, udzielający swych animatorskich i wokalnych ‘usług’ kilku postaciom, sam jednak niezwiązany na dłużej z żadną z lalek. Tranter wsparł fabułę swej opowieści na chorym, symbiotycznym układzie między tymi dwoma postaciami, którego fundamentem jest jakże ludzka Hassliebe, wynikająca z oficjalnej podległości oraz (przede wszystkim) z wzajemnego uzależnienia. Molier jest panem, Antoś sługą, ale – jak to często bywa w życiu i w ‘komedyjej’ – to sługa jest głównym intrygantem i manipulatorem, który niemal w stu procentach kontroluje przyczyny i skutki poczynań swego pryncypała. […] Poruszające są sceny, gdy wspólnie z Romańskim bezceremonialnie, brutalnie, wręcz okrutnie manipulują ciałem Moliera-muppeta, układając go do snu. Swoistym intermedium, a zarazem komediową wisienką na Tranterowskim torcie jest scena adoracji Króla Słońce w wykonaniu całego zespołu dworskich pieczeniarek i pieczeniarzy. Ludwik XIV – złociście przybrany, ukwiecony, uśmiechnięty – radośnie podryguje w takt kilku przebojów mających słońce w tekście bądź w tytule. Mamy tu piękny, różnorodny, słonecznie wazeliniarski repertuar, od nieśmiertelnego przeboju Sopotu‘63 Pust’ wsiegda budiet sołnce Tamary Miansarowej po hippisowski hymn Let the Sunshine In z musicalu Hair.”[16]

Poznański Molier był okazją do zweryfikowania Tranterowskiej koncepcji gry aktora z lalką w wieloobsadowej obsadzie. Ujawnił nowe możliwości, wzbogacił repertuar aktorsko-animacyjnych środków, stanowił bez wątpienia nowe wyzwanie i dla Neville’a Trantera, i dla instytucjonalnego teatru, z którym Tranter spotkał się jako reżyser po raz pierwszy.[17] I musiał być zadowolony z tej współpracy, skoro trzy lata później wrócił do wieloobsadowej realizacji, przygotowując tym razem premierowego Króla Ubu w wileńskim Teatrze Lele (Litwa, 2018).

Przedstawienia teatralne Tranter robi jednak przede wszystkim dla siebie. „Szukam własnego języka do mówienia o tematach, które mnie interesują – mówi. – Kiedy zaproponowano mi zrobienie spektaklu o Adolfie Hitlerze, w pierwszym momencie odmówiłem, uznając, że ten człowiek nie zasługuje na poświęcanie mu uwagi. Jednak potem zacząłem zastanawiać się nad tym, czy jestem w stanie sprawić, by lalki udźwignęły taki trudny i złożony temat. Tak jak wspomniałem, bezgranicznie ufam lalkom i wierzę, że lepiej niż aktorzy potrafią w czysty sposób pokazać wszelkie aspekty ludzkiej natury – od tych najpiękniejszych po najbardziej mroczne. Ich największą siłą jest groteskowość – łatwiej jest wydobyć groteskowość ludzkiej egzystencji przy użyciu lalek niż ludzi. Wiedząc to wszystko, byłem ciekaw, czy potrafiłbym znaleźć sposób na opowiedzenie historii o Hitlerze. Ostatecznie podjąłem się pracy nad tym spektaklem – potraktowałem to jako wyzwanie. Przygotowywałem się do tego przez trzy lata. […] Nie chciałem sam pisać scenariusza; Jan Veldman zgodził się podjąć tego zadania. Usiedliśmy w czwórkę przy kuchennym stole: ja, Jan i dwie wcześniej zrobione lalki – Hitlera i Śmierci. I tak rozmawialiśmy o ostatecznym kształcie scenariusza.”[18] 

Schicklgruber alias Adolf Hitler opowiada o ostatnich dniach Trzeciej Rzeszy i jest osobliwym studium szaleństwa Führera, zamkniętego ze swoimi najbliższymi (Ewa Braun, Joseph Goebbels, Hermann Göring) w bunkrze. Tranter-aktor jest jak zwykle animatorem, służącym, ale gra też żywoplanowego kamerdynera Heinza Linge i lalkową postać Śmierci-klowna, nadającej całości grotesko-humorystyczny odcień. Wykorzystywane w spektaklu lalki to spectrum Tranterowskich animantów: od prościutkich lalkowych główek na patykach przedstawiających dzieci Goebbelsa, których imion ojciec nigdy nie zdołał zapamiętać, poprzez klasyczne połówkowe muppety (Hitler czy Goebbels z kulą, na której Tranter wspiera lalkę pozbawioną nóg), po pełne postaci (Braun, Göring i Śmierć). Wykorzystuje rozmaite ruchome wózki, stelaże do osadzenia lalek, wypełnia przestrzeń sceniczną rozmaitymi rekwizytami, budując rozległy entourage dla swojej wirtuozerskiej pracy aktora i lalkarza.

W Schicklgruberze artysta sięgnął po kolejny mroczny temat ludzkich namiętności, dla których znalazł fascynującą teatralną wizję. Kilka lat później uczynił to w Wampirze (2006), gdzie eksplorował świat relacji nastolatków i ich rodziców, potem w Cuniculus (2008) – przypowieści o zachowaniu i utracie człowieczeństwa, rozgrywającej się w króliczej norze, gdzie rozwijał temat ludzkiej odmienności, a w Matyldzie (2012) – jakże aktualny dziś problem starości, przeżywanej w domu opieki, będącym dla jednych krwiopijczym interesem, dla pensjonariuszy – ostatnią próbą ocalenia własnej godności i nieustającą ludzką pogonią za umykającym szczęściem.

Nie rezygnując z własnych solowych artystycznych planów, które przyniosły m.in. Puncha i Judy w Afganistanie (2009), The King (2015), przewrotny i chwilami obrazoburczy Babylon (2018), Neville Tranter od lat fascynuje się związkami lalkarstwa i muzyki. Poczynając od 2005 roku, gdy uczestniczył wraz z zaprojektowanymi przez siebie lalkami w Orestei Yannisa Xenakisa do tekstu Ajschylosa (Muziektheater Hollands Diep, reż. Cilia Hogerzeil), następnie reżyserował i występował w Acis i Galatei, kameralnej operze Haendla w Szwajcarii (2007) z Freitagsakademie (Berno), z tym samym zespołem wystawił Dydonę i Eneasza Henry’ego Purcella w 2010 roku. Realizacje operowe, często poprzedzone warsztatami lalkowymi, specjalnie przygotowywanymi dla śpiewaków, otwierały przestrzeń dla nowych lalek (czasem transparentnych, tworzonych z osadzonej na szyi głowy i rąk na drążkach), zwłaszcza dla nowych relacji lalki i aktora-wokalisty, zarazem animatora.

W 2019 napisał i wraz z Nikolausem Habjanem wystąpił w wyprodukowanym przez  Schauspielhaus Graz w Austrii przedstawieniu The Hils Are Alive (Wzgórza żyją), luźno opartym na klasycznym hollywoodzkim musicalu Sound of Music, ale będącym wciąż żywą i aktualną satyrą na austriacką politykę, problemy związane z uchodźstwem i zawierającym groteskowe skojarzenia z historycznymi i współczesnymi kontekstami, choć niekiedy nieczytelnymi dla postronnego widza. Lecz znów, jak w najlepszych spektaklach Neville’a Trantera, dominuje wyśmienita aktorsko-lalkowa interpretacja, zwłaszcza że Nicolaus Habjan – co jest doprawdy rzadkością – dorównuje swoim mistrzostwem Neville’owi Tranterowi. Swoistego smaczku premierze austriackiej dodaje fakt, że Habjan – jako czternastolatek – spotkał się z Tranterem w 2001 roku uczestnicząc w warsztacie lalkarskim prowadzonym przez artystę w Grazu. Kilkanaście lat później razem zrealizowali mistrzowski spektakl.

Ostatnim solowym spektaklem Neville’a Trantera jest UBU (2021) oparty na sztuce Alfreda Jarry’ego. Powrócił do niego po kilku latach od wileńskiej inscenizacji, ale powstało zupełnie inne przedstawienie. Tranter, przepisując na nowo tekst Jarry’ego, dodał nieistniejącą w oryginale postać o imieniu Nobody (Nikt), z którą identyfikuje się na scenie jako żywy aktor wobec wszelkich innych postaci-lalek. Jak zawsze konfrontuje publiczność z jej lękami i marzeniami. Tym razem głównym tematem jest żądza władzy. W finałowej scenie sięga po nią Nobody, tak jak to obserwujemy we współczesnej polityce. Jego zamach na władzę powstrzyma chwilowo Byczysław, syn zdetronizowanego króla, ale czy na długo? Opuszczając salę teatralną wsłuchujemy się w amerykański hymn państwowy, choć moglibyśmy pewnie zastąpić go hymnami wielu innych mocarstw. Tak, to już czas Nobodych.

Być może UBU Neville’a Trantera to jego ostatni solowy spektakl. W ciągu czterech dekad udało mu się ujawnić wiele ciemnych stron człowieczeństwa. Teraz chce się poświęcić pracy dydaktycznej i reżyserskiej, a w obydwu tych specjalnościach ma wyjątkowo dużo do zaproponowania.

Wszechświat Neville’a Trantera nabiera kształtów na scenie. Artysta „otoczony jest stworzeniami wielkości niemal ludzkich, o ogromnych twarzach i dłoniach. Rozcięte usta, błyszczące oczy są przerażające, zabawne lub poruszające. Ich obecność jest tak silna, że widzimy tylko lalki: wzrok widzów jest nieustannie przyciągany do nich, a nie do niego, ludzkiego aktora, bardzo żywego. Neville Tranter jest ich głosem, przewodnikiem, sługą. Uwielbia ten dziwny związek, ten związek siły i czułości między panem a sługą, twórcą a lalką.”[19] Lalki Trantera nie mają nóg i to też bardzo świadoma decyzja artysty. Uznał, że nie są one  elementem niezbędnym. „Jeśli dodasz lalce nogi, one ożyją, będą rozpraszać uwagę widza swoim ruchem, bo wszystko co się porusza na scenie przyciąga uwagę. Jeśli lalki muszą poruszać się po ziemi, wydłużam kostium postaci.”[20]

„Lalki mogą przedstawiać każdy pojedynczy aspekt ludzkiej natury, a ja mogę to pokazać, sprawiam, że jest to widzialne. Wszystko: protest, ciemna strona człowieczeństwa, miłość, każdy aspekt natury ludzkiej. Możesz użyć lalki, by to pokazać. Dla aktora to trudniejsze; w wypadku lalki, która jest maską, działa to bezpośrednio. Lalkę po prostu widzimy. Oczywiście, trzeba odkryć, jak to zrobić.”[21]

 „Lalka to rzecz sama w sobie – mówił Neville Tranter przed kilkoma laty w świetnym dokumentalnym filmie His Master’s Voice. – Jest własnym bytem, ​​ma swoje życie, więc możemy projektować własne myśli i emocje na tę istotę jako przedmiot. Ufałem lalce, ufam im całkowicie. Akceptują mnie takim, jakim jestem i nie oceniają mnie. W jakiś sposób czuję się bezpiecznie z lalką, ale nie jestem sentymentalny, bynajmniej. Kiedy lalka jest skończona i jest OK […]  w mojej głowie już nie żyje, to wszystko. Nie rozmawiam z moimi lalkami w domu, nie, nie.”[22]

Tranter nie gromadzi także wymyślonych i wykorzystywanych w różnych przedstawieniach animantów. Jedynym wyjątkiem jest Mr. Zeno, który towarzyszy artyście od trzydziestu lat, odkąd pojawił się w wodewilu The Nightclub jako połówka „World Famous Duo Anthony & Zeno”, gdzie Anthony’ego grał Tranter, a Zeno był lalką, pełną lalką, mającą nawet nogi. „Ma taką właściwość, że potrafi zagrać każdą rolę – od dziecka, przez młodą dziewczynę, po starca, nawet zwierzę. Prowadzę z nim wszystkie warsztaty, bo żadna inna lalka nie nadaje się do treningu tak dobrze jak on.”[23] A warsztaty, które Neville Tranter prowadzi od kilku dekad, to już zupełnie inna historia. Uczestniczący w nich młodzi lalkarze z różnych uczelni i ośrodków lalkarskich, także lalkarze-profesjonaliści z całego świata, odkrywają nieznany im świat relacji aktor-lalka. Tranter jest niezrównanym mistrzem, doskonałym nauczycielem, konsultantem, opiekunem różnych projektów artystycznych. Niejednemu artyście dopomógł w nadaniu ostatecznego kształtu powstającym przedstawieniom.

 

„Moje pierwsze solowe przedstawienie (Anioł), powstało pod opieką Trantera – wspomina Duda Paiva. – Kilka spędzonych z nim dni podczas prób zrewolucjonizowało mój wewnętrzny świat. Trening z nim nie tylko rozwinął moje umiejętności lalkarskie, ale ukształtował oddanie się sztuce animacji, dla której później znalazłem własną drogę. Neville Tranter uczynił mnie wierzącym [w siłę animacji]. W 2008 roku zaprosiłem go do wyreżyserowania Malediction (Przekleństwo). Chciałem zrobić spektakl bez słów, w którym przeplata się wiele baśni i ma oryginalną fabułę. Zapytał mnie – ‘dlaczego?’ (Jak wiadomo, jest mistrzem przedstawień opartych na  tekstach.) ‘Ponieważ masz choreograficzny umysł’ – odpowiedziałem. ‘Lalkarstwo to rytm’ – podsumował. Zachowam w mojej serdecznej pamięci okres prób do Bruce Marie podczas lockdownu związanego z  covid-19. Byliśmy tylko we dwóch, śmiejąc się z absurdów, jakie robi nam lalka i vice-versa, jedząc cynamonowe bułeczki z kawą, jakby świat za drzwiami teatru był bezpiecznym miejscem.”[24]

Warto przytoczyć jeszcze jedną opinię, tym razem sformułowaną przez Yael Rasooly, izraelską lalkarkę, reżyserkę i wokalistkę, która obecnie pracuje z Neville’m Tranterem nad swoim najnowszym spektaklem solowym o Edith Piaf. „Moje ciało na zawsze zachowa fizyczne wspomnienie ostatniej sceny Frankensteina Neville’a Trantera, jednego z pierwszych przedstawień lalkowych, jakie widziałam. Stał tam sam, w końcu bez lalek, po mistrzowsko przeprowadzonym spektaklu obnażającym ludzkość w całej okazałości, kruchości, brutalności, który od pierwszej sekundy wzbudził we mnie całkowity podziw, i całym swoim ciałem naładowanym niewiarygodną elektrycznością śpiewał The Cold Song Purcella. Moje życie zmieniło się na zawsze. Zdałam sobie sprawę z siły tej formy sztuki, w której mogę mieć i dom, i głos, i nawet mogę pójść dalej, powiedzieć – że ja sama i całość mojego doświadczenia jako osoby, jako artystki – ma miejsce w tym naszym świecie. Innymi słowy zakochałam się. Przez lata spotykaliśmy się wiele razy na festiwalach, ale zajęło to prawie dwie dekady nim pojawił się odpowiedni moment i mój projekt dotarł do ​​Nordland Visual Theatre. W całej swojej karierze pracowałam z różnymi niekonwencjonalnymi lalkami, maskami, zdecydowanie przedmiotami – ale ta nowa kreacja wymaga ode mnie po raz pierwszy pracy z muppetami (!) oraz nowego rodzaju języka teatralnego i pracy solo. Jesteśmy na początku intensywnego, krótkiego procesu, który znów był po prostu transformacyjny. Przyszłam na salę prób z pewnymi pomysłami, wizjami i osobistą historią, którą zarówno z wielką pasją, jak i przerażeniem chcę przedstawić na scenie. Ale czułam, że jestem w bezpiecznych, najbardziej wrażliwych i zarazem decyzyjnych rękach. Dlatego mój wewnętrzny głos reżyserski mógł zamilknąć, a słuch performera-wykonawcy wyostrzyć się i otworzyć się całkowicie na partnerstwo. Neville ma zdolność pracy jednocześnie nad najbardziej drobiazgowymi elementami, narzucając określony kierunek spojrzenia, dokładną długość oddechu (jak mówi, to wszystko jest techniką… to choreografia), jednocześnie trzymając esencję historii, plan dramaturgii, siłę napędową każdej postaci, wszystko po to, by rzeźbić na żywo ludzkie emocje. Jego wiedza, intuicja, precyzja, mistrzostwo i hojne, piękne serce są tam w całej okazałości. Kiedy posuwamy się szybko i skrupulatnie, powtarza mi po raz setny: ‘Yael, za dużo robisz/mówisz. MNIEJ ZNACZY WIĘCEJ. Zaufaj lalce.’ Mam zaszczyt nazywać go moim nauczycielem, moim przewodnikiem, moim współpracownikiem, moim przyjacielem.”[25]

Neville Tranter to nie tylko jeden z najwybitniejszych twórców współczesnego lalkarstwa. To mądry, czuły, wrażliwy człowiek. I nawet jeśli podtrzyma zamiar zamknięcia swojej solowej kariery, będziemy mogli wciąż go oglądać w ostatnich spektaklach: Matyldzie, Babilonie i UBU, a w 2024 roku w The Hills Are Alive, który pojawi się ponownie, tym razem  na scenie Deutsches Theatre w Berlinie.

 

 

[1] Szerzej o twórczości Hoichiego Okamoto zob.: Marek Waszkiel, Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Hoichi Okamoto, „Teatr Lalek” 2021, nr 2-3 (144-145), ss. 46-57; wersja online zob: https://www.marekwaszkiel.pl/2021/07/04/puppeteers-of-the-world-hoichi-okamoto/[2] Neville Tranter do dziś uprawia malarstwo i ma w swoim dorobku wiele indywidualnych wystaw swojej twórczości, m. in. w USA, Szwajcarii, Niemczach, Holandii, Danii. [3] Teatr lalek to nie futbol /The Puppet Theatre is Not Football. Z Nevillem Tranterem rozmawia Agata Drwięga / Agata Drwięga talks to Neville Tranter, „Teatr Lalek” 2016, nr 3-4; wersja online: https://www.teatrlalek-pismo.pl/2021/01/teatr-lalek-to-nie-futbol-z-nevillem.html[4] Helen Kaye, The Fantasy Maker, „The Jerusalem Post” 21.05.2007; wersja online: https://www.jpost.com/arts-and-culture/entertainment/the-fantasy-maker. [5] Z rozmowy autora z Nevillem Tranterem, Silkeborg 13.11.2022. [6] Teatr lalek to nie futbol, loc. cit. [7] „Słowo ‘stuffed’ ma wiele różnych znaczeń: obżarty, wypchany, pluszowy, a w Australii ‘to get stuffed’ oznacza także ten gest. [Pokazuje środkowy palec.] Ta nazwa bardzo pasowała do tego spektaklu.” (Ibidem.) [8] Kaye, loc. cit. [9] Teatr lalek to nie futbol, loc. cit. [10] Cary M. Mazer, https://web.english.upenn.edu/~cmazer/stuffed.html[11] W pierwszej wersji Manipulatora Tranter zakrywał jeszcze twarz maską. „’Dużo czasu zajęło mi zrezygnowanie z maski, aby stać się silną postacią obok lalki’ – mówi Tranter. Do roli aktorskiej w Manipulatorze – oprawcy zamiast ofiary – wydawało się, że potrzeba było jeszcze większej odwagi i Tranter ostatecznie zrzucił karykaturalną maskę dopiero w dziesiątej wersji spektaklu, pięć lat po jej pierwszym wykonaniu.” (Julian Leatherdale, Magic, Madness and Puppetry, OZ Arts (Australia) No 4, 1992, ss. 80-87,  https://ozarts.net.au/images/oz-arts/1992-issue4/de-seven.pdf.) [12] Julian Leatherdale, Magic, Madness and Puppetry, OZ Arts (Australia) No 4, 1992, ss. 80-87,  https://ozarts.net.au/images/oz-arts/1992-issue4/de-seven.pdf[13] Ibidem. [14] Wypowiedzi Trantera cytuję za tekstem Juliana Leatherdale’a, ibidem. [15] Teatr lalek to nie futbol, loc. cit. [16] Juliusz Tyszka, Gargantuicznie, https://teatralny.pl/recenzje/gargantuicznie,1366.html[17] W rzeczywistości pierwsze spotkanie Trantera z dużym zespołem miało miejsce w 2007 roku w szwajcarskim Freitagsakademie Bern, gdzie wyreżyserował i sam jako animator wziął udział w realizacji opery Georga Friedricha Haendla Acis i Galatea, z ośmioma muzykami i piątką śpiewaków animujących jednocześnie, czasem w zaskakujących kombinacjach, małymi pacynkami-muppetami. [18] Teatr lalek to nie futbol, loc. cit. [19] Fragment recenzji z „Le Monde”, cyt. za: https://www.stuffedpuppet.nl/francais/[20] Z rozmowy autora z Nevillem Tranterem, Silkeborg 13.11.2022. Swoją drogą słuszność decyzji o rezygnacji z nóg lalki widać wyraźnie np. w Salome (1996), bodaj ostatnim spektaklu Trantera, w którym jedna z postaci (John ex-więzień) miała nogi. [21] Ibidem. [22] La Voix de son Maître (His Master’s Voice), scenariusz i reż. Manuelle Blanc, ARTE France – AGAT Films & Cie, 2013. [23] Teatr lalek to nie futbol, loc. cit. [24] Fragmenty z listu Dudy Paiva do autora, 29 XI 2022. [25] Wypowiedź Yael Rasooly z listu do autora, 9.12.2022.

 

Zdjęcia z archwium Stuffed Puppet Theatre, autorzy fotografii: Wim Sitvast, Michael Kneffel, Bernhard Fuchs, Jan Boeve, Carla Kogelman.

Puppeteers of the World: Neville Tranter

Reprinted from: Marek Waszkiel, Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Neville Tranter, “Teatr Lalek” 2023, No.1, pp. 7-13 (Polish version), 14-20 (English version).

Neville Tranter represents the most significant features of contemporary puppetry suffused with assorted animants. They pertain to the puppet as such and the totally new relations created between the puppet and its animator. Previously, we were unfamiliar with those relations, at least upon such a scale, nor did we practice them. Neville Tranter and the Japanese puppeteer Hoichi Okamoto, expanding his activity almost at the same time, jointly consolidated the new shape of the theatre of animated matter. Now, the actor appeared alongside the puppet. He was always responsible for the animation of inanimate forms and did so openly, albeit upon occasion in a manner invisible for the spectator since the very technique of animation could be concealed. Above all, however, the actor was the puppet’s partner. He played the part of a stage character, similarly as did the puppet. And these were equal dramatis personae. The actor-person did not dominate theatrical space. He showed a world in which the human being, the actor as such, and the inanimate object function according to the same principles, as brilliantly visualized in the Okamoto spectacles[1]. Characters created by the actor’s motion resembling dance and using masks concealing his face and that of the puppet, were the reason why it was difficult to distinguish the puppeteer from the puppet and the recounted story.  

Neville Tranter disclosed and developed his puppetry language just as precisely. He opted for totally different puppets derived from Jim Henson’s muppets, but enlarged, deprived of legs, and granted solely the trunk and mimic faces with enormous eyes and mouths, as well as large hands next to which the imposing figure of Tranter-the actor grows smaller. Tranter’s puppets are grotesque caricatures, endowed with vivid colours, harsh make-up, and aggressive costumes. All these features distinguish them on stage and bring forth their inanimate shapes to the foreground. Neville Tranter also speaks for all the characters, modulating his voice and changing its timbre; he stands vis-à-vis the puppets in such a manner that we often do not notice not only the motion of his lips but even his face. Instead, we see perfectly the face of the puppet and its impeccable articulation. Tranter is a dramatic actor, and just as Okamoto transferred into the space of puppet spectacles an awareness of the body and the technique of the butoh dance, so Tranter transferred the actor’s skills. His spectacles, regardless of their puppetry virtuosity, remain a masterly actor’s creation of simultaneously several puppet characters. As an actor Tranter occasionally serves his protagonists, and upon occasions assumes the function of their assistant. He is always predominantly the animants’ partner by performing his role as a live actor. Upon occasions, he even additionally complicates his acting tasks and appears, apart from the character played by him, as a demiurge creating the entire intricate theatrical reality, the multi-tier world of the theatrical metaphor. From then on, this multitude of roles enacted by a single artist has turned into one of the principles distinguishing contemporary puppetry, although not many have attained mastery in this domain.  

Tranter and Okamoto introduced into puppetry new disciplines, the art of acting, and body art. Since then numerous most outstanding puppeteers began to outfit their animation skills with perfect knowledge of the skills of other fields of the arts, such as the circus, pantomime, dance, video, and visual arts…  After all, contemporary puppetry is more than the art of animation, although animation remains its fundamental distinguishing feature.

Neville Tranter’s career began in Australia. He was born in 1955 in a miner’s family in Toowoomba (Queensland). As an art academy student he learned about the theatre, painting[2] , and sculpture, but changed his life decisions after meeting the American director Robert Gist, with whom he spent four years studying classical acting based on the Stanislavsky method. During the second-year course the students’ tutor invited Barbara and Bill Turnbull, founders of the traditional Billbar Puppet Theatre. “I saw my first live puppet show… discovered puppets and their world of fantasy, and I knew immediately that I would work with puppets”[3]. The Turnbulls taught Tranter the art of animation and, predominantly, the construction of auteur animants. Tranter owes the skill of making puppets to Barbara Turnbull, born in Vienna; her magnificent collection included numerous books on wood carving. Realistic and sometime abstract German puppets, frequently featuring a vividly Expressionistic form, were excellent models. Barbara supervised Tranter’s work and outright forced him to devise his own personal style[4].

Upon graduation Tranter spent half a year working in a church marionette theatre in Melbourne, where he took part in daily performances of the story of David and Goliath. “I never actually saw the spectators or their reaction, nor did I know whether my marionette was looking at a seat taken by someone. It was only I and the puppets. I found this so unsatisfactory that I resigned from my job”[5] – he recalled. He also experimented with other forms – spanning from masks and flat forms to hand puppets. Work in a theatre restaurant where, inspired by the accomplishments of Jim Henson, Tranter turned to muppets, proved to be a breakthrough.  

Together with his friends in 1976 Tranter established the Stuffed Puppet Theatre[6]. His first appearance in front of an audience took place in a Melbourne night club, where he staged a puppet show, a sui-generis political cabaret with live music. Subsequently, he was invited to the Festival of Fools in Amsterdam, where the puppet program of the 23 years old Tranter enjoyed an enthusiastic reception, consequently decisive for settling down in Europe and taking up residence in Amsterdam. From the very onset Tranter wished to perform exclusively for an adult audience.   

In the course of more than forty years Neville Tranter staged over twenty solo spectacles, from Studies in Fantasy (1982) to UBU (2021). He employed assorted puppetry techniques and evoked various theatre conventions before ultimately moulding a style of his own. Only his bond with animants remained unchanged. “Puppets have helped me to become a better actor. They can portray every aspect of the human soul from innocence to evil. And they can do this with an incredible honesty…”[7]. “Puppets possess a special quality and embody human beings. Due to the fact that they are not humans it is possible with their help to show on the stage every aspect of humanity. The moment I discovered their powerful capacity I became alarmed and uncertain – I understood that I could not compete with them. Entering the stage together with a puppet as its equal partner took a lot of courage. […] On the one hand, I realize that my puppets exist thanks to me but, on the other hand, upon every occasion I feel that in some mysterious way they are autonomous beings”[8].

Studies in Fantasy, Tranter’s first solo spectacle, was composed of a set of short etudes. This form of entertainment intended for adults resorted to pantomime, a limited text, as well as hand puppets and marionettes. After the premiere the artist decided to make use of man-sized forms – the most direct and, at the same time, practical.   

Apparently, Tranter began to shape his individual style from the time of the premiere of The Seven Deadly Sins (1984). The play, based on a single scene from The Tragical History of the Life and Death of Doctor Faustus by Christopher Marlowe, was a series of etudes involving an actor (Tranter), whose face was concealed by an expressive golden mask of Mephistopheles – the servant and advocate of Beelzebub, and puppets representing the seven deadly sins – lechery, gluttony, greed, sloth, anger, envy and pride. Tranter-Mephisto was the mute addressee, animator, and partner of all the puppet-characters delivering monologues, despairing over their fate, and provoking the animator, but predominantly the public with whose members the puppets entered into monologue interactions. The opening scene with Beelzebub (a puppet with a wolf’s muzzle, fangs, and great jaws) outlined the story of the contract involving Faust’s soul and an enclosed invitation to take part in the spectacle – an entertainment show straight out of the depths of Hell involving the seven deadly sins. The text of the scenario, merely inspired by Marlowe, was written for the needs of the spectacle – an approach which from then on became a permanent principle of Tranter’s productions. The themes of successive spectacles, frequently derived from great literature but basically transcribed, were adapted by the artist to the requirements of the contemporary audience and staging potential.  

The same holds true for relations between the actor and the puppet, which Tranter construes in a heretofore entirely unknown way. Envisaged as independent dramatis personae, the puppets establish their own relations with the audience. In Seven Deadly Sins jealousy, personified by a puppet deprived of limbs, claims the legs of one of the spectators. In a spectacle staged several years later Molière’s Servant, sensitive to feminine charms, urges an at random noticed member of the audience to enjoy a tête-à-tête after the show. Puppets handled by Tranter feel at ease, respond to their animator’s activity or absence of reaction, capture the reactions of the spectators and act on them, or else provoke members the audience. These rejoinders are that of the puppets, and not Tranter-the actor. In addition, they broach upon delicate and controversial topics associated with violence, sexuality, domination, and aggression, at times embarrassing the audience. Upon occasions, this response makes itself known in peculiar laughter, the withdrawal of the spectators, publicly expressed critique or shock, as in the case of Cary M. Mazer announcing American presentations of Neville Tranter’s The Nightclub: “[…] a few years ago in Room 5 he flagellated one [puppet] and strangled another, and if memory serves (and I doubt that I have the imagination to have invented this) had a priest-puppet engage in sex with the corpse of another puppet. In the title role of his version of Macbeth! two years ago (with a text by Luk van Meerbeke), he drew a puppet-penis from his fly and peed on the corpse of Duncan, whom he had just murdered and pretended to mourn”[9].

In 1985, prior to Room 5 and Macbeth! Neville Tranter prepared two spectacles: Manipulator and Underdog. Both share a curious concept of violence and submission, domination and humiliation perversely realized by theatrical means. Both were still part of a current of spectacles composed of independent etudes, which at least theoretically could be exchanged for others since they are not complete dramas, as in Tranter’s later productions. Manipulator was a cabaret of sorts, Underdog – a sui generis psychodrama, but both constituted the quintessence of inter-personal dependencies and involvements, and in theatrical terms – of relations between the puppeteer and the puppet.  

In Manipulator Tranter – a stage entertainer sporting a moustache delicately drawn with a pencil – demonstrates a series of puppet acts[10] outfitted with witty commentary referring to the circumstances of playing the spectacle, the gathered members of the audience, and, predominantly, the stories told by the puppets which he invites to take part in his acts. He conducts scintillating dialogues about the human/puppet condition with Nick the Nose, whom he first deprives of legs and then the nose, with a female dancing partner, whom he ultimately pushes off the stage, with a puppet’s head searching for limbs and landing among the audience, with Le Woof Woof, an amiable dog which he subjects to brutal training, with Charlie, a puppet emerging from the actor’s shoulder bag and ultimately strangled, and, finally, with a wretched Chinese duck from which he squeezes out the eggs it is incapable of laying. And although the last number, involving a frog named Florissa, which by kissing Tranter changes him into a toad, appears to be an act of justice meted out by the puppets it does not alter the general impression that it is man-the animator who dominates the world of the characters which he brings to life and which for him remain exclusively objects of manipulation, regardless of the emotions expressed by them. The actor-puppet relations in the spectacle are realized upon different levels: textual, interpretation, animation, and emotional. Watching it, even today, after four decades, it is difficult not to admire Tranter’s mastery both as actor and puppeteer.    

”In Underdog, the theme of dominance and submission, inherent in the powerplay of puppet and puppeteer in Manipulator is continued in an even darker vein, but again the metaphor of the theatre is central to the piece. […] The illusion is a wonderful paradox of the puppet-puppeteer relationship. Here is Tranter as a puppeteer controlling and giving voice to the puppet which brutalises, controls and strikes dumb Tranter. This back-and-forth illusion of actor/puppeteer is unflaggingly sustained throughout the play”[11]. Tranter-the actor plays the part of Boy, the humiliated, sexually abused (in a brilliant scene with a Physician, in which the puppet – as if undressing in front of Boy – divests itself of hands, torso, limbs, and head, thus transforming itself into a disgusting spider), and mute son of the sinister impresario Lazarillo, director of the travelling Theatre of Fear, Cruelty, and Pain. Boy-Tranter is bald, with a bared chest, wears a dog collar and in one of the scenes with Lazarillo even a chain which the Father-puppet, whose legs entwine Tranter’s waist, uses to drag Boy onto the arena. Boy is mute, and Tranter utters solely inarticulate sounds, but his face, eyes, and lips express the extraordinarily dramatic character of the humiliated protagonist. On the other hand, puppets portraying Mother, Father, Half-brother, Paedophile-Physician, and, finally, Death, create full-blooded characters, to whom Tranter lends his voice. And the puppets are aware of this: they need the mute Boy so that they could exist on stage.

In Manipulator and Underdog Neville Tranter’s perversity, but also his theatrical skill, are expressed precisely by the extraordinary partnership of the actor and his stage characters. Puppets may be humiliated, degraded, and crushed, but the same plight might befall their creator. It is the animants that judge and control him. And in doing so they may be as tender or brutal as a living person. Such are the features of contemporary puppetry, the partnership of actor and puppet.  

In the second half of the 1980s Tranter did not cease exploring new conventions and deepening his relations with puppets. The natural ability to split his own personality into himself and the puppet, which he discovered at the onset of his career, offered new experiences in Room 5, a psychological thriller, in which – probably the only time in his stage praxis – Tranter turned into an obsessive nurse “caring for” the patients of a psychiatric ward. The actor’s make-up rendered him unrecognizable, and the nurse’s abuse of puppet patients, i.a. a schizophrenic boy convinced that he had murdered his mother, placed this spectacle within the current of the theatre of cruelty.

According to Julian Leatherdale, an apogee of the study of human evil is to be found in Macbeth! (1990), written and directed by Luk van Meerbeke [Adrian van Dijk], with whom Tranter was to co-work upon several other occasions (i.a. on The Nightclub and Molière). In this spectacle the artist made use of slightly different puppets – very large and mounted on mobile stands. This approach enabled him to achieve a more complete composition of stage space, which from that time featured animants that remained passive as long as the actor did not establish direct relations with them, but nonetheless constructing a holistic stage image. The simultaneous multiplicity of characters in The Nightclub, Salome, Molière, Re: Frankenstein, Schicklgruber, Vampire, Cuniculus or Mathilde changed fundamentally the character of Tranter’s spectacles from a series of thematically linked etudes into theatrical stagings of sorts.   

Tranter maintains that his puppets “are in fact very limited”. Made from rubber foam covered with a layer of glue and latex, they are light and resilient. Their construction is not complicated and if it often appears that the puppets do much more than they are capable of then this is the effect of the actor’s interpretation, the use of his voice, the animator’s manual skilfulness, and suitable lighting. “I don’t treat them [my puppets] as sacred objects. They get punched and beaten, thrown into the audience. This upsets some puppeteers”, Tranter admits, accustomed to the controversial and extreme reactions of critics and public alike.  

From the very onset of his career Neville Tranter made use of extremely emotional themes in the belief that this does not infringe the security of the spectator. “This theatre is about the daily struggle with life and death. That’s the kind of energy it comes from. In different forms we face it every day even if we’re not always aware of it” – he states. “The theatre is the only place you can deal with strong emotions….”. Accustomed to the magical duality of puppetry we still retain a distance towards stories told by puppets. ”It is only a puppet after all; should you take it so deadly seriously?”[12].

Putting the oeuvre of Neville Tranter into unambiguous order and describing his greatest successes would probably prove to be a difficult task. Indubitably, however, Molière (1998) and Schicklgruber alias Adolf Hitler (co-director: Theo Fransz, 2003) belong to the most often awarded and commented spectacles. Incidentally, it is worth mentioning the circumstances of their origin.

Molière was written as a result of a refusal to award Tranter a grant intended for a new spectacle based on a text by the French playwright. ”This is why I decided to make a spectacle about Molière and loyalty – of the artist to himself, his talent, and labour, as well as faithfulness in marriage, the allegiance of a servant towards his master… Although so much time has passed since Molière’s death certain things have not changed – artists still have to struggle to survive and their work is judged by civil servants”[13].

This was Neville Tranter’s consecutive solo spectacle. At this point, however, I would like to refer to a subsequent realisation prepared in 2015 at Teatr Animacji (Poznań). For the Dutch artist it denoted working with an ensemble composed of six actors for whom he wrote out his solo spectacle. “Antoś (Artur Romański), servant and Harlequin in one  – excitable and hyperactive, offering his animation and vocal ‘services’ to several characters, but himself not linked for longer with any of the puppets, interacts and contrasts with Molière-Pantaloon (the chief animator of this puppet is Marcin Ryl-Krystianowski)”[14]. “Tranter based the plot of his story on a sick, symbiotic arrangement between those two characters […]. The scenes in which, together with Romański, they casually, brutally, and outright cruelly manipulate the body of the Molière muppet while putting him to bed, are poignant”[15].

The Poznań version of Molière was an occasion to verify Tranter’s conception of actor and puppet performing in a multi-player cast. It revealed fresh potentials, enhanced the repertoire of actor-animation measures, and indubitably posed a new challenge both for Neville Tranter and the institutional theatre – this was Tranter’s first encounter with the latter as director[16]. He must have been pleased with such cooperation because three years later Tranter once again returned to a multi-player production, this time while working on a premiere of Ubu Roi at the ”Lėlė“ puppet theatre (Vilnius, 2018).

Nonetheless, Tranter stages theatre spectacles predominantly for himself. ”I make theatre seek a language for speaking about topics that I find interesting. When it was proposed that I do a spectacle about Adolf Hitler, at first I refused… Later, however, I started to wonder whether I was capable of rendering puppets capable of dealing with such a difficult and complex topic. I trust puppets implicitly and believe that they can show lucidly all aspects of human nature – from the most beautiful to the murkiest – much better than actors. Their greatest strength is their grotesque nature – it is easier to extract the grotesqueness of human existence by using puppets than people”[17].

Schicklgruber alias Hitler describes the last days of the Third Reich and is a curious study of the frenzy of the Führer enclosed in a bunker together with those closest to him. Tranter-the actor is, as always, the animator, but he also plays the part of the servant Heinz Linge and the Death-Clown puppet character, endowing the entire spectacle with a grotesque-humorous tinge. The puppets used in the production comprise a spectrum of Tranterian animants, spanning from extremely simple heads of puppets on rods, representing the children of Goebbels, whose names their father was always incapable of remembering, followed by classical half-muppets (Hitler or Goebbels with a crutch, on which Tranter supports a puppet deprived of legs), to complete characters (Eva Braun, Göring, and Death). Tranter uses assorted mobile carts and racks for arranging the puppets, fills the entire stage with numerous props, and creates a vast entourage for his virtuoso work as actor and puppeteer.  

In Schicklgruber the artist sought a successive dark theme of human passions, for which he discovered a fascinating theatrical vision. Several years later he did the same in Vampire (2006), in which he explored the world of relations between teenagers and their parents, and, subsequently, in Cuniculus (2008) – a story about the preservation and loss of humanity taking place in a rabbit’s burrow – in which he pursued the theme of the preservation and loss of humanity. In Mathilde (2012) Tranter embarked on the very topical problem of old age experienced in a nursing home, which for some is a bloodsucking business venture and for the inmates – an ultimate attempt at salvaging their dignity and an incessant human pursuit of evading happiness.  

Without resigning from his solo artistic plans, which resulted in, i.a. Punch and  Judy in Afghanistan (2009), The King (2015), and the perfidious and, at times, iconoclastic Babylon (2018), Neville Tranter has for years remained fascinated with  links between puppetry and music. First, in 2005 he took part, together with the puppets he designed, in Oresteia by Iannis Xenakis to the text by Aeschylus (Muziektheater Hollands Diep, director: Cilia Hogerzeil); subsequently, he directed, and played in, Acis and Galatea, the chamber opera by Haendel performed at Freitagsakademie Bern (2007), and then, in 2010, he produced, together with the same company, Dido and Eneas by Henry Purcell. Opera stagings, often preceded by puppetry workshops, paved the way for new puppets (sometimes semi-transparent and made of a head mounted on a neck, and hands on rods) and especially for new relations between the puppet and the actor-vocalist and, simultaneously, the animator. In 2019 Tranter wrote and, together with Nikolaus Habjan, appeared in The Hills Are Alive, a spectacle produced by Schauspielhaus Graz (Austria), loosely based on the classical Hollywood musical The Sound of Music, but still a relevant and topical satire on Austrian politics, tackling problems connected with exiles and containing grotesque associations with historical and contemporary contexts. Once again, just as in Tranter’s best spectacles, the dominating component is the brilliant actor-puppet interpretation, especially considering that Nicolaus Habjan’s expertise – and this is a true rarity – equals that of Neville Tranter.

Tranter’s last solo spectacle is UBU (2021), based on the play by Alfred Jarry. He returned to it several years after the Vilnius staging, but the outcome proved to be an entirely different production. While re-writing Jarry’s text Tranter added a character named Nobody, absent in the original version, with whom he identifies on stage while appearing as a live actor. As always, Tranter confronts members of the audience with their fears and dreams. This time the prime theme is longing for power, for which Nobody reaches out in the closing scene. His coup is temporarily halted by Bougerlas, son of the dethroned monarch, but for how long? We leave the theatre to the accompaniment of the U.S. national anthem, although it could be probably replaced by anthems of many other powers. Yes, this is the era of Nobodies. Tranter reveals that UBU is his last solo spectacle.  

The Neville Tranter universe assumes shape on stage. “On stage, he [the artist] is surrounded by creatures of almost human size, with enormous faces and hands. Parted lips, flashing eyes, they are horrifying, droll or poignant. Their presence is such that we see only the puppets […] Neville Tranter is their voice, their guide, their servant. He loves this strange relation, those rapports of force and tenderness between the master and the servant, the creator and the puppet”[18]  Tranter’s puppets do not have legs, and this too is the artist’s deliberate decision – he acknowledged that legs are not an indispensable element. ”If you add legs to the puppet they will come alive, disturb the spectator’s attention by their motion because all that moves on stage draws attention. If puppets have to move on the ground then I lengthen the costume of the given character”[19].

”Puppets can present every single aspect of human nature, and I can show this, make it visible. Everything: protest, the dark side of humanity, love, every aspect of human nature. You can use puppets to show this. This is more difficult for the actor; in the case of the puppet which is a mask this works directly. We simply see the puppet. Obviously, one has to discover how to do this”[20]. ”A puppet is a thing in itself. It is its own being, has a life of its own, and thus we can project our thoughts and emotions upon this creature conceived as a subject. I trusted the puppet, and I trust them totally. They accept me the way I am and do not judge me. In some way I feel secure with the puppet, but I am by no means sentimental . […] I don’t talk with my puppets at home, no, never”[21].

Tranter also does not collect the devised animants used in assorted spectacles. The only exception is Mr. Zeno, who has been accompanying the artist for the past thirty years, from the time when it appeared in the vaudeville: The Nightclub as the other half of the “World Famous Duo Anthony & Zeno”, in which the part of Anthony was played by Tranter and Zeno was a complete puppet, even outfitted with legs. “At a certain moment I realised just how extraordinary it is, being capable of playing every part – from a child and a young girl to an old man or even an animal. I use it for all my master-classes since no other puppet is as suitable for teaching as this one”[22]. For several decades, workshops conducted by Neville Tranter are already totally different. Their participants discover the unknown world of actor-puppet relations. Tranter is the unequalled master, excellent teacher, consultant, and supervisor of different artistic projects. He assisted quite a few artists in their efforts to grant final shape to nascent spectacles.

“My first solo spectacle (Angel) was created under the guidance of Tranter” – Duda Paiva recalls. “Few days spent in his company in the course of theatre rehearsals revolutionized my inner world. His coaching not only developed my puppetry skills, but shaped my dedication to the art of animation, towards which I later discovered a path of my own. Neville Tranter turned me into a believer [in the power of animation]. In 2008 I invited him to direct Malediction. I wanted to produce a spectacle without words, with numerous intertwined stories and an original plot. He asked me – ‘why?’ (As is well known, he is a master of spectacles based on texts). ‘Because you have a choreographic mind’ – I answered. ‘Puppetry is rhythm – he summarized”[23].

It is worth citing yet another opinion, this time that of Yael Rasooly, the Israeli puppeteer, director, and vocalist presently coworking with Neville Tranter on her most recent solo spectacle about Edith Piaf. “My body will retain forever the physical  memory of the last scene of Neville Tranter’s Frankenstein, one of the first puppet spectacles I ever watched. He stood there all alone, ultimately without puppets, after a skilfully directed spectacle laying bare humanity in all its grandeur, fragility, and brutality, which from the very first second aroused my total admiration, and with his entire body, charged with incredible electricity, he performed Purcell’s The Cold Song. My life changed forever. I became aware of the force of this form of art. […]. Neville is capable of working simultaneously on the most minute elements, of imposing a particular direction of the gaze, a precise breath length (he says that all this is technique… it is choreography), at the same time retaining the essence of the story, the plan of the dramaturgy, the motive force of each character, all for the purpose of sculpting human emotions anew. His knowledge, intuition, precision, skilfulness, and generous, beautiful heart are there in all their magnificence. When we progress rapidly and scrupulously he repeats for the hundredth time: Yael, you do/speak too much. LESS MEANS MORE. Trust the puppet”[24].

Even if Neville Tranter upholds his intention to resign from creating new solo spectacles we shall still be able to watch him in Mathilde, Babylon, and UBU, and in 2024 in The Hills Are Alive at the Deutsches Theatre in Berlin.

 

[1]  On Okamoto’s works see: M. Waszkiel, Lalkarze świata/Puppeteers of the World: Hoichi Okamoto, “Teatr Lalek” 2021, no. 2-3. [2]  Up to this day Neville Tranter is involved in painting and his accomplishments include numerous one-man exhibitions, i.a. in the USA, Switzerland, Germany, The Netherlands, and Denmark. [3]  H. Kaye, The Fantasy Maker, “The Jerusalem Post” 21.05.2007. [4]  From an interview with Neville Tranter, Silkeborg, 13.11.2022. [5] Teatr lalek to nie futbol /The Puppet Theatre is Not Football. Z Nevillem Tranterem rozmawia Agata Drwięga /Agata Drwięga Talks to Neville Tranter, ”Teatr Lalek” 2016, no. 3-4. [6]  “The word: ‘stuffed’ has many meanings: to become stuffed after gorging on food or a stuffed soft toy, while in Australia ‘to get stuffed’ also denotes this gesture. [Shows the middle finger.] The name was extremely fitting for the spectacle which we presented… “(ibidem). [7]  Kaye, loc. cit. [8]  Teatr lalek to nie futbol, loc. cit. [9]  C. M. Mazer, https://web.english.upenn.edu/~cmazer/stuffed.html  [10]  In the first version of Manipulator Tranter still hid his face behind a caricatured mask, which he finally threw away five years after the premiere. [11]  J. Leatherdale, Magic, Madness and Puppetry, “OZ Arts”, no. 4, 1992. [12]  I cite Tranter’s statements after Julian Leatherdale, ibidem. [13]  Teatr lalek to nie futbol, loc. cit. [14]  Naturally, during the premiere solo interpretations of both parts – that of Molière and his servant – were played by Tranter (footnote – Marek Waszkiel). [15]  J. Tyszka, Gargantuicznie (In a Gargantuan Manner)   https://teatralny.pl/recenzje/gargantuicznie,1366.html [16]  Actually, Tranter’s first encounter with a large cast took place in 2007 in Berne, where he directed and, as an animator, took part in the staging of the opera Acis and Galatea by Georg Friedrich Haendel, together with eight musicians and five singers, while simultaneously animating, sometimes in surprising combinations, small hand puppets-muppets. [17]  Teatr lalek to nie futbol, loc. cit. [18]  Fragment of a review from ”Le Monde”, cited after: https://www.stuffedpuppet.nl/francais/. Translation into English from the original French. [19]  From the author’s conversation with Neville Tranter, Silkeborg 13.11.2022. By the way, the correctness of resigning from the puppet’s legs is conspicuous in, e.g. Salome (1996), possibly the last Tranter spectacle in which one of the characters had legs. [20]  Ibidem. [21]  La Voix de son Maître, scenario and direction: Manuelle Blanc, documentary film ARTE France – AGAT Films & Cie, 2013. [22]  Teatr lalek to nie futbol, loc. cit. [23]  Fragments from a letter by Duda Paiva to the author, 29.11. 2022. [24] Statement by Yael Rasooly from a letter to the author, 9.12.2022.

 

Photos: Wim Sitvast, Michael Kneffel, Bernhard Fuchs, Jan Beove, Carla Kogelman

Lalkarskie światełko

Pierwodruk: “Teatr Lalek” 2023, nr 1 (151), ss. 31-33 (wersja polska), ss. 34-36 (English version)

 

W kuluarowych rozmowach eksponujemy naszą przynależność do świata teatru lalek, teatru ożywionej materii, choć i lalek, i ożywionej materii niewiele na naszych scenach. Rzecz jasna, zdarzają się wyjątki. Jednym z nich wydaje się Aga Błaszczak, reżyserka najmłodszego pokolenia, niedawna absolwentka wrocławskiej reżyserii lalkowej. Na profesjonalnej scenie debiutowała w wałbrzyskim teatrze lalek w 2017 roku. Wyreżyserowany przez nią Dzień osiemdziesiąty piąty, oparty na prozie Ernesta Hemingwaya, był swoistym wydarzeniem. Niemal monodram na aktora (Paweł Kuźma) i lalkę okazał się znakomitą propozycją aktorską, lalkarską, plastyczną i inscenizacyjną. Już wówczas widać było, że Błaszczak oddycha innym teatrem, na wskroś współczesnym, w którym lalka jest doprawdy partnerem aktora, czy może nawt korzysta z usług partnerującego jej aktora, bo ona sama jest najważniejsza.

W ciągu pięciu lat od debiutu Aga Błaszczak zrealizowała kilkanaście przedstawień: w Poznaniu, dwukrotnie w Wałbrzychu, Olsztynie i Bielsku-Białej, w Łodzi, Wrocławiu i w Łomży, w teatrach instytucjonalnych i z zespołami niezależnymi. Ukończyła Mistrzowską Szkołę Reżyserii Andrzeja Wajdy, rozwinęła swoje zainteresowania dramatopisarskie, odbyła kilka międzynarodowych staży teatralnych. Ma doświadczenia reżyserskie, operatorskie, scenopisarskie, teatralne i filmowe,  zajmuje się nowymi technologiami (jest autorką terminu digittry – lalkarstwo cyfrowe). Należy do elitarnej w Polsce grupy twórców, którzy opanowali więcej niż jedną dyscyplinę artystyczną, co wydaje się dziś niezbędne także w świecie rzeczywistości lalkarskiej.

Obejrzałem pewnie połowę jej spektakli. Tu skupię się na trzech z ostatnich sezonów: Mamu-Ty Katarzyny Matwiejczuk (Olsztyn), Momo według Michaela Ende (Arlekin, Łódź) i Jaś i Małgosia 2.0 (Łomża). Wszystkie są dla dzieci. W Olsztynie rekomendują spektakl pięciolatkom+, w Łomży – od lat siedmiu, w Łodzi – od ośmiu. Zatem to klasyczna oferta teatrów lalkowych. Z pozoru – repertuar użyteczny i usługowy. Szara codzienność. I gdyby jakość polskiego lalkarstwa oceniać na podstawie tych trzech premier, mielibyśmy niemało satysfakcji.

Wymienione spektakle Agi Błaszczak należą do gatunku inscenizacji. To niezbyt często wykorzystywana dziś kategoria przedstawień, z pewnością bardziej czasochłonnych, wymagających i większych środków finansowych, i znacznie pełniejszego zaangażowania wszystkich zespołów wspierających artystów, zwłaszcza pracowni plastycznych, i wreszcie znacznie większego wysiłku współtwórców. Jeśli uwzględnimy jeszcze fakt, że spektakle te należą do gatunku widowisk lalkowych – pozostaje rzeczywiście cieszyć się z obecności Agi Błaszczak w środowisku lalkarskim.

Ciekawie rysuje się przestrzeń sceniczna w omawianych przedstawieniach, co jest jednym z najbardziej widocznych mankamentów współczesnego lalkarstwa. Scenografię do Mamu-Ty oraz Jasia i Małgosi 2.0 zaprojektowała Katarzyna Leks. W obu wypadkach jest zajmująca. W Mamu-Ty składa się głównie z dużych, geometrycznych, szkieletowych kształtów, podświetlanych ledami i w symboliczny sposób budujących rozmaite miejsca akcji. Znakomicie rozegrana została scena przejścia przez jaskinię, ale generalnie  kształt plastyczny spektaklu wpisany został perfekcyjnie w inscenizacyjny zamysł. To scenografia nowoczesna i funkcjonalna zarazem. Otwiera wyobraźnię widza i zachęca do indywidualnych interpretacji. Daje też wyjątkową sposobność do posługiwania się lalkami różnych wielkości, a gra skalą lalek została w spektaklu mistrzowsko wykorzystana.

Największą uwagę przyciągają lalki: sprawnie wymyślone i animowane mamuty z ażurowymi trąbami, „trąbiasty” odkurzacz Darek, pies Dorrit i nade wszystko Prawa i Lewa noga Taty (szkoda, że zatarła się wyrazista różnica między ich „charakterami”, tak bardzo obecna w tekście). Te gigantyczne formy nóg, wypełniające okno sceniczne, w zestawieniu z działającymi obok nich dużymi lalkami, których animatorzy sięgają zaledwie kolan nóg Taty i wydają się nawet mniejsi od lalek zwierząt, pozwalają na wyrażenie niemal zachwytu. Emocje zdecydowanie opadają w scenach aktorskich, które nie dorównują działaniom lalkowym, a piwniczny cyrk Ponurego Grzegorza jest kwintesencją nieporadności. I w sumie zaciera się autorska idea Katarzyny Matwiejczuk o cieple, bliskości i spontaniczności, gubimy się nieco w sensach i znaczeniach, ale tandem Błaszczak-Leks wychodzi z całości obronną ręką. Bez wątpienia zwycięża w tym spotkaniu sztuka lalkarska. A czyż nie o to przede wszystkim chodzi w teatrze lalek?

W łomżyńskim Jasiu i Małgosi 2.0 jeszcze bardziej zachwyca koncepcja wizualno-plastyczna tandemu Błaszczak-Leks. Dawno nie oglądałem polskiego przedstawienia dla dzieci z taką uwagą, koncentracją i niesłabnącym zainteresowaniem aż do finału. Tekst baśni Grimmów Aga Błaszczak całkowicie przepisała i umieściła w odległej przyszłości, w roku 2070. Wprowadziła na scenę świat nowoczesnej technologii i problemów ekologicznych, z którymi już dziś mamy do czynienia, a za pół wieku – jeśli wierzyć spektaklowi – doprowadzą do sytuacji krańcowej, głodu i braku wody, przeludnionych miast i niedobitków próbujących przetrwać w umierających lasach, zatem w przestrzeni ciekawie nawiązującej do Grimmowskiej historii.

Życie tej garstki ocalałych rozgrywa się na tle magicznego obrazu. Ludzie próbują przetrwać, rozpalają małe ognisko, grzeją przy nim dłonie. Cały horyzont teatralny, który rozciąga się za nimi, wypełniają projekcje. Znakomite! Las, pnie grubych drzew, nocne niebo, przewalające się chmury, tarcza księżyca. Ten obraz będzie się nieustannie zmieniać, ale pozostanie dominanta mroku, ciemności, czyhającego zagrożenia, snujących się mgieł, swoistej depresji, osaczenia, zagubienia i lęku. Filmowa projekcja autorstwa Agi Błaszczak nadaje plenerowi głębi, niemal trójwymiarowości, podczas gdy z przodu – gdzie rozgrywa się akcja – las ma realny kształt. Są tu rozrzucone elementy scenografii, wielkie „kamienie”, kawałki gałęzi, suche pnie obumarłych drzew. Granica między horyzontem teatralnym z projekcjami a właściwą sceną przestaje istnieć. Tak działa teatralna magia. Gdy trzeba, aktorzy wyciągają z kulis większe konstrukcje, pojedyncze meble, a zwłaszcza rodzaj domu-rudery, w którym żyją Jaś i Małgosia wraz z Ojcem i Macochą.

W tak przedstawionej przestrzeni działają lalki. Są duże, realistycznie wykonane i ubrane. I na lalkach właśnie koncentruje się światło: precyzyjne, wyraziście wydobywające działające postaci, pozostawiające w głębokim cieniu prowadzących je animatorów, a  przy okazji zacierające szczegóły całej przestrzeni scenicznej. Mroczność widowiska może nieco przerazić, ale to, na czym twórcy chcą skoncentrować uwagę widza, jest idealnie widoczne. Wiemy, że lalki nie poruszają się same, widzimy animatorów, którzy uruchamiają ten wykreowany świat, ale nigdy nie stanowią oni konkurencji dla postaci scenicznych. Każda lalka ma drążek z tyłu głowy, trzymany przez animatora, który używa własnych rąk do poruszania dłońmi czy nogami animantów.

Już pierwsza lalkowa scena, siedzącego na krześle Ojca w poświacie włączonego telewizyjnego ekranu, wzbudza fascynację. Stary, zgorzkniały, zmęczony mężczyzna, obsypany jest kurzem. Budzi się do życia. Animator strzepuje kurz z jego głowy, ubrania, wykonuje powolne ruchy rękami lalki, jej korpusem. Trzeba żyć, trzeba trwać, przecież są dzieci, Jaś i Małgosia! A one mają rozmaite pomysły, także kłopotliwe, zwłaszcza Małgosia, która dla swoich eksperymentów (pomysł na konstrukcję młyna wodnego) zużywa cały zapas wody skrupulatnie ukrywany przez rodziców. I dalej akcja toczy się jak w baśni Grimmów. Wilk i Wiedźma, złe charaktery, należą do świata nowej technologii, świata zarządzanego przez sztuczną inteligencję, na której zdobyciu (potrzebie zeskanowania mózgów dzieci) koncentrują się działania Wiedźmy.

Napięcie sceniczne i fascynację wykreowanym obrazem udaje się twórcom utrzymać do samego końca. I to należy szczególnie podkreślić, bo w naszym niebywale przewidywalnym świecie teatru lalek i lalkowej dramaturgii jest to rzecz doprawdy rzadka. Łomżyński spektakl przynosi ogromną satysfakcję, choć wydaje się niedopracowany animacyjnie, chwilami nieco infantylny literacko i nie najwyższej aktorskiej próby.

Łódzki Momo w Teatrze Arlekin powstał we współpracy Agi Błaszczak z inną młodą, choć już doświadczoną scenografką – Martą Kodeniec. Wprawdzie adaptacja Franciszka Bartkowiaka i  dramaturgia Magdy Żarneckiej budzą moje rozmaite wątpliwości, inscenizacyjno-projekcyjno-plastyczno-lalkowy świat wykreowany przez tandem Błaszczak-Kodeniec jest wysokiej próby. Przestrzeń jest skromna tym razem. Buduje ją kilka zaokrąglonych prostopadłościanów, różnej wysokości, ustawianych na półokręgach, tworząc jakby fragment starożytnego amfiteatru. Wpisane jest to w snutą opowieść, ale ona sama wydała mi się znacznie mniej interesująca. Świat Endego intryguje zdecydowanie mniej niż wyobraźnia Kodeniec-Błaszczak, bo spektaklu (od troszkę wprawdzie przydługiego) trudno oderwać wzrok. Świat Szarych Panów tworzą znakomicie niemal geometryczne zamaskowane postaci aktorów, świat Momo i jego partnerów – białe, przezroczyste lalki z widocznymi w ich wnętrzach delikatnymi konstrukcjami i światłem, które je wypełnia, gdy odrywają się od szarości i codzienności, i wespół z Momo oddają marzeniom, radości i zwyczajnemu ludzkiemu szczęściu.

Aktorzy są widzialni, a jakby nieobecni (prawie nieobecni!). Widać tu wyraźnie, że propozycja Błaszczak na pracę aktora z lalką wymaga cierpliwości i czasu, jest bowiem dość obca powszechnej praktyce, w której aktor zawsze dominuje swoją mimiką, ruchem, energią. Aga Błaszczak sięga po lalki świadomie, a niewielu lalkarzy ma taką świadomość. Znakomicie udaje się ta współpraca w scenach dziejących się w kosmosie, bo tu oddziaływuje przestrzeń wykreowana na scenie: świecące ledowe orbity na podłodze, poruszające się w całej przestrzeni sceny koliste planety różnych wielkości i barw, i właśnie owe świetlne lalki pływające w przestworzach, animowane dyskretnie i delikatnie przez widocznych i nieistniejących aktorów. Powracające dwa czy trzy razy kosmiczne sceny przypomniały mi jeden z najpiękniejszych obrazów lalkarskich, jaki widziałem dawno dawno temu w gdańskiej replice słynnego Zwyrtały Muzykanta Jana Wilkowskiego: scenę rozbrzmiewającego dźwiękami kołyszących się dzwonów nieba, do którego wkracza Zwyrtała.

Ale i bez tego skojarzenia jestem pewien, że rozmaite obrazy z łódzkiego Momo zapamięta większość tych widzów, którzy obejrzeli przedstawienie. Aga Błaszczak i jej partnerzy: chapeau bas!

 

Autorzy fot: HaWa, Jarek Poliwko, Łukasz Boratyński

Open Window Theatre

The archipelago of Polish performers working with matter – to cite Marzenna Wisniewska – is growing bigger. Apart from growing in number, the Object Theatre artists outside Poland reach out to countries where the tradition has not been very well-known so far. The Object Theatre artists have been actively directing outside Poland for a long time. To mention but a few, Jacek Zuzanski runs Dream Tale Puppets theatre in the US, Dominik Gasowski has founded Materia in Russia and, recently, and Wojciech Stachura creates Object Theatre projects in Holland. But Object Theatre’s diasporic circles keep growing. Among the latest gems a Norwegian Open Window Theatre created by Dominika Minkacz-Sira. Apart from Anna Skubik, Dominika Minkacz-Sira has been the first Polish female artist championing Object Theatre in Northern Europe. Almost a decade ago, Minkacz-Sira founded her own project – Open Window Theatre – and ever since she has been creating object theatre performances in Bergen, Norway’s second biggest city.

Although in the past years, apart from touring Norway, Germany and Lithuania, she has been repeatedly performing in Poland Open Window Thatre does not seem to be known to a large public. She usually performs in projects designed for children, sometimes the youngest ones. Until recently children have been the Theatre’s target audience. After finishing the Academy of Theatre and Puppetry in Wroclaw, it took her a while to find her way to transform her passion into a regular profession. When in 2006 she settled into her new home, a picturesque city of Bergen, she started running regular theatre groups for children and youths. Apart from that, she was teaching Norwegian. Finally, in 2015 she opened her own theatre. She called it the Open Window Theatre in a reference to a double meaning of a window, which simultaneously invites and presents challenge.

Until now, Open Window Theatre has released five plays. The first one was Nice girl based on a children’s book by Gro Dahle by the same name. For her second play, Minkacz-Sira also chose an adaptation of a Norwegian children’s book, Greger Grinebiter by Camilla Kuhn. Both plays were directed by Przemyslaw Jaszczak. Subsequently, together with Bergen National Theatre (Den Nationale Scene) she co-created (with the director, Alicja Morawska-Rubczak) two plays for children under 3. In 2020, she adapted a French children’s book on climate change 365 Penguins by Jean-Luc Fromental. Co-produced with Vestnorske Teatret, this Open Window Theatre project was directed by Radoslaw Kasiukiewicz. Although the performances do not have a permanent stage, they continue to reappear in theatre programmes all over the country and abroad. Although all the hitherto created Norwegian-language productions have been mainly a fruit of collaboration between Polish artists, Norwegians have also been contributing to the shows as actors, technicians, sound and light specialists, and producers. Apart from running Open Window Theatre, Dominika Minkacz-Sira acts in other plays and leads puppetry workshops. She occasionally works as a director’s assistant and animator. Open Window Theatre has been gaining popularity in Poland and in Norway, which is not that straightforward considering how little is known about object theatre in Norway. Even Plexus Polaire directed by a Norwegian Yngvild Aspeli, that made headlines abroad, has not been particularly talked about in the Norwegian theatre critique circles. 

A few days ago Open Window Theatre has had a new premiere, Panoptikon. Freak show. Panoptikon is an object theatre play for adults that has the best chances of establishing Minkacz-Sira’s work as outstanding in the milieu of contemporary object theatre artists. The idea must have been born out of conversations between Minkacz-Sira and Jaszczak, the show’s director, about Scandinavian and Slavonic mythology, gradually enriched by other traditions, including the Greek and Mexican one. It explores mythical and legendary characters, put together in a ready theatre screenplay by Magda Fertacz. The play is divided into twelve scenes that marks the encounters between the Guide (an Entrepreneur) performed by Dominika Minkacz-Sira. She calls upon a variety of characters who parade onto the stage as a freak show. Next to a monster-woman (the Mutant) whose face is covered in hair, is a half-blind Drowned Woman, oblivious of her own history. Among male characters, there is Frankenstein (Victor Frankenstein’s son) made of corpses and brought to life with electro-shocks and the Troll, the Guide’s father, who, although entirely absent on stage, materialises as a video projection. A noteworthy character is that of a narcissistic Minotaur (a half-man, half-bull monster) in a golden mask.

The parade of characters performs in a show which at first sight seems to be pure entertainment run by the Guide showing the public freaks of nature and rare, peculiar human specimens. In her role as an Entertainer, Minkacz-Sira is peremptory, and imposing, even at times aggressive towards the characters; but as the show advances, she reveals herself as depressed and overwhelmed by the stories of each character she puts on display. Despite the awe and even disgust caused by the freak show, the spectators are confronted with the ambivalent character of each person that reveals the universality of fears, unfulfilled desires and failures, the lack of acceptance and even facing despise. The moral? The times when freak shows were meant as a marginal experience that reinforced the sense of normality are gone forever. Each of the characters turns out, apart from being excessive, also deeply transformative. The Guide ultimately discovers her own past and finds her father, the Troll. The Mutant turns out to be a dancer and performer Julia Pastrana affected by hypertrichosis, publicly mocked and her body desecrated before finally being repatriated to her native Mexico in 2013. Other characters, too, turn out to be more than just freaks on display, their stories – uncannily human.  

Despite the importance of the verbal unfolding authored by Fertacz that stresses the narrative character of the inner journey in Panopticon the theatrical means of expression are absolutely central to the play. Even in the Norwegian version, the image, sound (composed by Urszula Chrzanowska), acting and animation constitute a perfectly intelligible narrative.

The set design, costumes and puppets were created by Aleksandra Starzynska, a Warsaw Academy of Fine Arts graduate who has been collaborating with theatres and object theatres for the last few years. The scenographer created a panopticon-shaped floor with a revolving stage platform in its centre on three columns that divide the stage into three separate spaces behind three curtains. Despite the revolving stage being in the centre, the show extends beyond it, like for instance in the scenes showing Frankenstein on a wheelchair or Pastrana on a glass display. On the right we can see the Guide’s vanity table. On both sides on the scenic space there are two large rocks that serve as depositories and screens for projections. On top of the stage there are also screens, where Mexican, Greek and aquatic themes are being projected. The whole set design, both suggestive and functional is truly impressive. 

The most outstanding puppets are those of Pastrana and Frankenstein. The Mutant is a lovely slender form, dressed in a white dress with a high collar that serves as a drape that covers the animator. Her legs are the Minkacz-Sira’s legs, which makes her looks like a hybrid puppet at times. Pastrana’s costume hides the rods that help Minkacz-Sira animate the puppet. Their play is an excellent example of a contemporary convention, according to which the actress and a puppet are two independent characters. It is hard to stop staring at Pastrana and the hair glued to her face can only be spotted thanks to a bit of luck and the right angle.

Frankenstein appears as a naked latex corpse sitting in a wheelchair. He is being constructed as the performance unfolds. The particular body parts are attached one by one, first his legs, then his hands, and finally his head. And when the puppet is complete it turns out it is a sort of android whose body is remotely controlled by a computer and it moves independently from the animator’s will. It is an astonishing and impressive outcome. The eyeballs’, head’s and fingers’ movement have an electrifying effect. The authors have managed to demonstrate that Frankenstein is an actual living creature that can feel and dream. No wonder then that he strives to fulfil them.  

If there is one thing that could be slightly improved it is the Drowned Woman puppet. She is attractive – a small head set on a long flexible spine ending in a kind of tulle fin. This form, however, tends to limit the scope for animation, and it is a pity that the creators did not find a way, especially in the second half of the show, after Drowned Woman reaches into the past of her predecessor Zosia, to diversify her shape and with it, its flexibility as an object in theatre.

The Troll character leaves the spectator likewise wanting. Although the Guide sprays the stage to remove his odour, he never materialises on the stage as a physical character. What a pity, one imagines what an impact his wrinkled face would have on the audience. Instead, he appears as a visual projection on the Guide’s back and, later on, on one of the two stones. Despite his physical absence, his visual representation enables emotions, so tightly linked to gazing in theatre. The dialogue scenes, where the Guide (Minkacz-Sira) and Troll-the father (Bjørn ‘Bamse’ Willberg Andersen of the National Theatre) are one of the most memorable. The actor’s soft and stirring voice leaves a lasting impression. 

Dominika Minkacz-Sira is assisted by a number of partners in Panoptikon. She is accompanied on stage by Maja Bergebakken Sundt in the silent role of Brigitte, who at times performs a cleaner, and at others – the Guide’s assistant. The recorded voice of the Minotaur is provided by another Norwegian actor, Arild Brakstad. But Panoptikon is Dominika Minkacz-Sira’s show, her ability to liaise with other great artists being another proof of this impression.

 Panoptikon is, it seems to me, a giant leap towards the holistic vision of object theatre for the entire creative team. This concerns most of all of Przemek Jaszczak, a director of the new generation who has been promoting object theatre for the last decade and is today an artistic director in the Maska Theatre in Rzeszow (south-east Poland). The object theatre is not a theatre founded on the written word. While various stories are often told there, in the object theatre a scenario is, aside images, sounds and, above all, actors-animators, just another aspect of the matter that serves to construct meaning.

Dominika Minkacz-Sira’s Open Window Theatre reaches out to new realities. In the era of declining Anthropocene we should pay attention to these new realities, as they reveal truths we have overlooked or simply ignored in the past.

 

Photos: HaWa

English translation: Ewelina Pępiak

Szopka jako teatr

Pierwodruk w: DRAMATURGIA SZOPKI I JEJ OBECNOŚĆ W HISTORII TEATRU POLSKIEGO, pod red. Kariny Janik, Muzeum Historyczne Miasta Krakowa, Kraków 2022, ss. 50-63.

 

 Zanim przystąpię do wygłoszenia mojego wykładu o szopce jako teatrze, warto może zatrzymać się na chwilę nad obiegową i wciąż popularną, choć całkowicie nieprawdziwą legendą szopki, bo pewnie niełatwo będzie ją zmienić, jak niełatwo wyzbywamy się nawyków i przyzwyczajeń, zwłaszcza jeśli powtarza się je z pokolenia na pokolenie.

Utarła się opinia, według której szopka stoi u źródeł polskiego teatru lalek. Pewnie – mówiąc nieco ironicznie – ta  kolorowa, parokondygnacyjna, najlepiej… krakowska! W Krakowie powstała, tam się rozwinęła, tam ją do dziś pielęgnują, choćby poprzez coroczne tradycyjne konkursy urządzane od 1937 roku na Rynku Głównym. W myśl tej opinii, szopka wyłoniła się z kościelnego żłobka, który zaczął obrastać w sceny świeckie, nieprzystojne, na dodatek wykorzystujące animowane figury, co spowodowało zakaz urządzania ruchomych żłobków w kościołach (połowa XVIII wieku) i otworzyło drogę do świeckiej kariery szopek, w konsekwencji i do powstania teatru lalek.

Rutynowo, kreśląc tę linię rozwojową, jej zwolennicy odwołują się do Opisu obyczajów za panowania Augusta III Jędrzeja Kitowicza[1], w którym autor wspominał kościelne żłobki: że „rokrocznie w jednakowej postaci wystawiane, jako martwe posągi nie wzniecały w ludziach stygnącej ciekawości, przeto reformaci, bernardyni i franciszkanie dla większego powabu ludu do swoich kościołów jasełkom przydali ruchawości, między osóbki stojące mieszając chwilami ruszane, które przez szpary w rusztowaniu, na ten koniec zrobione, wytykając na widok braciszkowie zakonni lub inni posługacze klasztorni rozmaite figle nimi wyrabiali. Tam Żyd wytrząsał futrem pokazując go z obu stron, jakoby do sprzedania, które nadchodzący znienacka żołnierz Żydowi porywał […]. Gdy taka scena zniknęła, pokazała się druga, na przykład: chłopów pijanych bijących się pałkami, albo szynkarka tańcująca z gachem i potem od diabła razem oboje porwani, albo śmierć z diabłem najpierw tańcująca, a potem się bijące z sobą i w bitwie znikające. To znowu musztrujący się żołnierze, tracze drzewo trący i tym podobne akcje”.

Nadmiar rubaszności w kościele sprawił, że jeden z biskupów zakazał urządzania ruchomych żłobków, za nim poszli i inni. Kościelne żłobki wróciły do pierwotnych kształtów i mają się dobrze aż do dziś. Tyle, że nie miały i nie mają wiele wspólnego z formą szopki, która jest odmianą teatru lalek. Skłonni jesteśmy wręcz przypuszczać, że to kościelne żłobki wykorzystały te wszystkie tematy i sceny, które spopularyzował ówczesny teatr lalek.  Musimy nie tylko całkowicie porzucić popularny pogląd, że szopka rozwinęła się jako świecka forma teatru po owym zakazie biskupim, ale że w ogóle zapoczątkowała czy choćby ukształtowała polskie lalkarstwo.

Sami lalkarze mają to i owo na sumieniu w podtrzymywaniu tych obiegowych i bałamutnych opinii, choć mówimy tu o twórcach powojennych, niemal nam współczesnych, którzy pamiętali szopki (i tradycyjne, i satyryczne) z czasów swojego dzieciństwa, kiedy o polskich tradycjach lalkarskich nie wiedzieli nic, bądź prawie nic. Niektórzy z nich rzeczywiście w przedstawieniach szopkowych upatrywali swoich późniejszych fascynacji teatralnych i taka postawa artystyczna nie budzi najmniejszych wątpliwości. Wszak i Juliusz Słowacki pisał, że krzemienieckiemu wertepowi (ukraińskiej odmianie szopki) „może winien jestem mój szekspirowski zapał”[2], co nie uprawnia nas do formułowania opinii, że dramaty Słowackiego mają początek w wertepie (ani – tym bardziej, co sugerował jeden z historyków literatury, nie znający w ogóle teatralnego wertepu – że spacerom po krzemienieckich bezdrożach/wertepach, z tomikiem Shakespeare’a pod pachą, Słowacki zawdzięczał swój dramatopisarski talent). Gorzej, jeśli lalkarze uogólniali te indywidualne inspiracje, powtarzali, że „my wszyscy z szopki” i gotowi byli osadzić szopkę dawno temu, upierać się co do jej starożytności i w ten sposób dowodzić sędziwości polskiego lalkarstwa. Poglądy takie były rozpowszechnione.[3] Sięgają jeszcze XIX wieku, kiedy po raz pierwszy wskazano na związki pomiędzy szopką i rozwijającym się w Europie Zachodniej teatrem lalek; spopularyzowano je na przełomie wieków, głównie dzięki pracom Alfreda Szczepańskiego, Ignacego Matuszewskiego, Wilhelma Bruchnalskiego, zaś po drugiej wojnie światowej sprowadzono do obiegowych sloganów, że tradycje lalkarskie w Polsce to tradycje szopkowe, a teatr lalek jest z szopki.

Dzisiejszym pokoleniom twórców teatru lalek takie opinie są obce, jak obca i nieznana jest sama szopka – teatralna forma lalkowa, która od wielu już lat właściwie nie istnieje.[4] Elementy szopkowe zachowały się w niektórych powojennych przedstawieniach teatrów lalek, poczynając od 1957 roku, kiedy temat Bożonarodzeniowego misterium mógł pojawić się oficjalnie w repertuarze teatralnym.[5]

 

                                                           x x x

 

Przystępując, po latach, jeszcze raz do refleksji na temat szopki, bezwzględnie uwzględnić trzeba dwa założenia, które określą dalsze badania tego gatunku.

 

Po pierwsze trzeba pamiętać, że na przestrzeni wieków posługiwano się niezwykle różnorodną i nieprecyzyjną terminologią odnoszącą się do szopki. Takie określenia jak jasełka, żłobek, żłóbek, szopka, a nawet teatr lalek traktowano jak synonimy. Dobrze to pokazuje monumentalna, skądinąd znakomita praca Anny Szałapak Szopka krakowska jako zjawisko folkloru krakowskiego na tle szopki europejskiej. Studium historyczno-etnograficzne, wydana w 2012 przez Muzeum Historyczne m. Krakowa. To bodaj ostatnia publikacja o szopce, a jakże – krakowskiej – na dodatek na tle szopki europejskiej, choć takie zjawisko jak „szopka europejska” w ogóle nie istnieje. Po publikacji rozprawy Anny Szałapak znacznie oddaliliśmy się od marzenia o przygotowaniu wreszcie monografii szopki.

 

Po drugie trzeba koniecznie przypomnieć (a najlepiej stosować!) rozróżnienie terminologiczne, jakie wprowadził przed pół wiekiem Henryk Jurkowski:

szopka – „oznacza zasadniczo lalkowe misterium na Boże Narodzenie i nazwę tę stosuje się we wszystkich okresach historycznych”;

żłobek – to „zespół nieruchomych figur wystawianych w kościołach w okresie Bożego Narodzenia” (tu warto dodać, że podobne do kościelnych żłobki budowano i w domach prywatnych, nawet od końca XVII wieku; w końcu wieku XIX spopularyzowały się zaś żłobki mechaniczne, by wspomnieć choćby tzw. „szopkę” Wambierzycką, czy niektóre żłobki we współczesnych świątyniach, np. u kapucynów na Miodowej w Warszawie; są one zdecydowanie bliższe formom teatru mechanicznego niż szopki);

jasełka – „początkowo nieruchomy żłobek. Znaczenie tego słowa zmieniało się w ciągu stuleci. W wieku XVIII oznaczało zarówno żłobek, jak i szopkę. W drugiej połowie XIX wieku używano go jako nazwy żłobka nieruchomego i w ogóle jako nazwy misterium na Boże Narodzenie [a także ogólnej nazwy teatru lalek – przyp. MW], w pierwszej połowie XX wieku jasełka oznaczały widowisko na Boże Narodzenie wykonywane przez aktorów [i tak je rozumiemy dziś – przyp. MW].”[6]

Zgodnie z tą propozycją będziemy używać w tej pracy w zasadzie dwóch terminów – szopka, na określenie lalkowego misterium i żłobek – zespół nieruchomych (lub ruchomych!) figur.

 

                                                                       x x x

 

Szopka jest specyficznym gatunkiem teatralnym: misteryjnym, Bożonarodzeniowym, sezonowym, związanym z obyczajem, będącym własnością ludową, rozwijającym się niezależnie od wszelkich przedsięwzięć teatru lalek, choć ukształtowanym na ich podobieństwo, czerpiącym z nich, a jednocześnie będącym źródłem inspiracji dla rozmaitych teatralnych czy parateatralnych działań. Szopkarstwem, tj. konstruowaniem szopek i szopkowych lalek oraz chodzeniem z szopką, zajmowali się szopkarze, którzy nigdy nie nazywali siebie lalkarzami. Nie uprawiali lalkarskiej profesji. Bo też ich zajęcie nie było profesją, miało charakter sezonowy.[7] Lalkarze w zasadzie także nigdy nie zajmowali się szopkarstwem.

Wszystko to sprawia, że – wbrew przyjętym opiniom – trudno identyfikować szopkę z teatrem lalek. W każdym razie nie jest ona jego formą typową. Ta nietypowość dotyczy bardziej elementu teatralnego niż lalkowego. Wprawdzie wszystkie widowiska teatralne wywodzą się z obrzędu, ale teatr (w tradycyjnym pojęciu) zaczyna się dopiero po oderwaniu od obrzędu. Szopka Bożonarodzeniowa (tradycyjna, kolędowa) nigdy tej granicy nie przekroczyła. Świadczy o tym także szczątkowość fabuły w widowisku szopkowym, eksploatującym jeden tylko wątek biblijny (choć w wielu wariantach), co także oddala ją od właściwego teatru. Nawet lalkowość szopki jest specyficzna. Nie zwracano uwagi na animację lalek w szopce, na organizowanie działań scenicznych. Wystawiano ją i analizowano wyłącznie w kontekście obrzędowym, obyczajowym, literackim, prawie nigdy teatralnym. Żadne zmiany, jakim podlegała do końca XIX wieku, nie naruszyły jej kształtu. Nawet jeśli w połowie XIX wieku szopka zbliżyła się do świeckiego teatrzyku, to w sensie gatunkowym pozostała widowiskiem Bożonarodzeniowym. W Czechach jesle urządzali lalkarze, w Belgii czy Francji teatry marionetkowe wystawiały misteria w okresie Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Dopiero w XX wieku teatry lalek w Polsce sięgnęły po Bożonarodzeniowy, misteryjny repertuar, choć niekoniecznie szopkowy.

Średniowieczne i renesansowe misteria lalkowe weszły do repertuaru europejskiego lalkarstwa. Dokonało się to za sprawą retablo/retabulum (od łac. retro tabula – tylna tablica) przenośnej, skrzynkowej nastawy ołtarza, przedstawiającej sceny z życia Chrystusa, Marii i świętych (najpierw malowane, później płaskorzeźbione, wreszcie rzeźbione). [fot. 2, 3] Ta przenośna nastawa ołtarza, która pojawiła się w XII wieku (od XIV – wyposażona w rodzaj okiennic, tworząc skrzynkę ołtarzową) została zastąpiona wspaniałymi, wielkimi, montowanymi na stałe gotyckimi ołtarzami, sama zaś stopniowo przeszła w ręce komediantów, popularyzujących zrazu misteryjny repertuar, z czasem rozwijających różne formy teatru lalek.

W Polsce te średniowieczne i renesansowe misteria skoncentrowały się na jednym wątku tematycznym – Bożonarodzeniowym i ukształtowały własną lalkową scenę – szopkę, która rozwijała się do końca XIX wieku niezależnie od innych przedsięwzięć świata widowisk, choć w pewnym sensie sama z nich wyrosła, a w przyszłości będzie je inspirować.[8]

Spory i dyskusje wokół szopki trwają już prawie dwieście lat.[9] Zebrano przez ten czas ogromny materiał, ustalono wiele nowych szczegółów, sformułowano sporo hipotez, ale monografii tego niezwykłego zjawiska nie mamy.[10] Nie wiemy też najważniejszego – kiedy i jak powstała szopka?

 

Szopka – niekiedy uzupełniana dodatkowym określeniem kolędowa czy tradycyjna, dla odróżnienia od późniejszego gatunku pokrewnego (szopka satyryczna) – jest polskim gatunkiem widowiska lalkowego związanym z ewangeliczną i ludową tradycją Bożego Narodzenia; to także nazwa scenki teatralnej, na której to widowisko było odgrywane.[11] Termin ten upowszechnił się w XIX wieku. Pochodził od wyrazu szopa, stajenka, którym tradycyjnie określano w Polsce miejsce narodzin Chrystusa w Betlejem (stajenka betlejemska). Szopka przedstawiała sceny narodzenia i adoracji Jezusa: glorię anielską, pokłon pasterzy, hołd Trzech Króli oraz całą galerię postaci różnych stanów, zawodów i grup etnicznych, które przybywają do stajenki, by uczcić Chrystusa tańcem i śpiewem, często wierszowanym krótkim tekstem, bądź mini dialogiem, nieuporządkowanym fabularnie i nierzadko parodystycznym. Stałą częścią szopki był wątek króla Heroda, kończący się ścięciem tyrana i porwaniem go do piekła.

Szopka miała luźną strukturę literacką, nawiązującą do konstrukcji utworów średniowiecznych, „nacechowanych moralitetową surowością oraz intermedyjną  rubasznością i werwą”.[12] Najstarsze znane dziś teksty szopkowe pochodzą z połowy XIX wieku i wskazują na silną aktywność szopki w przyswajaniu i przetwarzaniu innych form literackich, od kolęd i pieśni ludowych do fragmentów literatury dramatycznej, uwzględniających także wątki narodowe i patriotyczne. Teksty szopkowe różniły się w doborze wątków i motywów w różnych regionach Polski.

Jako przenośna forma widowiska lalkowego szopka pojawiła się być może w wieku XVI. Z końca tego wieku i z początku następnego zachowały się świadectwa dotyczące wertepu, ukraińskiej odmiany Bożonarodzeniowej scenki lalkowej. Skrzynki wertepowe opatrzone datami 1591 i 1639 przywoływał Erazm Izopolski.[13] Według wielu opinii wertep wzorował się na szopce, powstał pod jej wpływem, szopka musiała więc pojawić się wcześniej. Ponadto w XVI wieku upowszechniło się retablo, przenośna skrzynkowa nastawa ołtarza, która również mogła być – zdaniem Henryka Jurkowskiego była – inspiracją czy nawet bezpośrednim wzorem dla scenki szopkowej.[14] Mechaniczne retablo, które „cudzoziemcy przywieźli tutaj przeszłego roku, w którym za pomocą drewnianych przedstawień i dzięki znakomitemu wykorzystaniu mechanizmu zegarowego dali oni przedstawienie tak, że w jednej części retablo widzieliśmy Narodzenie Chrystusa, a w innej wydarzenia Pasji tak naturalnie przedstawione, że mogły wydawać się prawdziwe”[15], po raz pierwszy odnotowano w Hiszpanii w 1538 roku.

Koncepcja wyprowadzenia szopki z lalkowego misterium zachodnioeuropejskiego z pozoru nie wzbudza wątpliwości, wydaje się nawet logiczną konsekwencją dwóch oczywistych prawd: szopka jest formą teatru lalek oraz formą teatru misteryjnego. Niejasne jest:

– jak retablo (czy tabernaculum cum personis, które pokazywano w Krakowie w 1506 roku w obecności królewicza Zygmunta[16]) przekształciło się w szopkę,

– dlaczego dwa wieki później, w XVIII wieku, „wyrosły wieże, upodabniając ją do makiety kościoła gotyckiego”, jak sugerował Jurkowski, a nie wyrosły ani na wertepie, ani na białoruskiej betlejce/batlejce, choć rodowód ich był podobny do genezy szopki?

 

Wspólne źródło Bożonarodzeniowego misterium wiąże się ze zwyczajem,  zapoczątkowanym w 1223 przez św. Franciszka z Asyżu, urządzania procesji wiernych do symbolicznego miejsca narodzin Chrystusa. Pewnie konsekwencją tych procesji było stopniowe ustawianie figur wokół symbolicznego żłobka w kościołach. Zwyczaj ten upowszechnił się w całej Europie. Także w Polsce. Z II połowy XIV wieku zachowały się nawet w klasztorze Klarysek w Krakowie dwie snycerskie 30-centymetrowe figury Matki Boskiej i św. Józefa. Pochodziły z pewnością ze żłobka urządzanego w kościele z okazji Bożego Narodzenia. Więc tradycja ta znana była i w Polsce. Podobnie jak docierało do Polski lalkowe misterium obecne w teatrze  najpierw mechanicznym, tym wyprowadzonym z retabla, stopniowo animowanym bezpośrednio. Ale nigdzie w Europie nie określiło swojej sceny w tak specyficznej architekturze, jaką ma polska szopka. Wszędzie było jakimś repertuarowym etapem w rozwoju teatru lalek.

W Polsce stało się inaczej. Zrodziła się szopka, niezależnie od kościelnych żłobków, niezależnie od rozwijających się form teatru lalek. Czy skomoroch, który „i kolendować umie”, o którym pisze w 1644 metropolita kijowski Piotr Mohiła, mógł mieć coś wspólnego z widowiskiem szopkowym? A „komedia łątek”, którą w 1672 roku, w okresie Bożego Narodzenia, oglądali synowie Władysława Morsztynowie w Gdańsku, jedyny wydatek zapisany przez ich guwernera Jaszkiewicza po polsku, mogła być przedstawieniem szopkowym?

Julian Pagaczewski, który jako pierwszy zwrócił uwagę na gotyckie krakowskie drewniane figurki żłobkowe sugerował, że Bożonarodzeniowe misterium lalkowe (szopka) w XVII wieku odbywało się w „małych rozmiarów skrzyneczce, ozdobionej na ściankach barokowym, z drzewa rzeźbionym ornamentem”.[17] Skąd się wzięła ta skrzyneczka? Z nastawy ołtarza, jak chce Jurkowski, czy z własnej inwencji szopkarzy? 

Może ta właśnie inwencja skłoniła demonstratorów szopek do skopiowania budynku kościoła, z wieżami, i w zminiaturyzowanej formie jakby makiety pokazywania spektakli o Narodzeniu? Wędrując od domu do domu, od wsi do wsi? Wszystkie znane nam ikonograficzne wizerunki szopki, poczynając od połowy XVIII wieku, miały wieże. Były całkowicie świecką formą, zainspirowaną wprawdzie kościelnymi żłobkami czy rozmaitymi formami teatru lalek, ale rozwijającą się niezależnie, silnie akcentującą te wszystkie elementy społeczne, sceny z udziałem postaci lokalnych, dla których w żłobkach miejsca było niewiele, a już z pewnością nie było go dla działań animacyjnych, którym towarzyszyły krótkie teksty bądź przyśpiewki.

Jak widzimy, dzieje szopki wzbudzają wiele pytań, na które wciąż nie mamy odpowiedzi. Szesnastowieczny rodowód szopki jest wyłącznie hipotetyczny. Wszyscy badacze zgadzają się, że szopka jako teatralna, przenośna forma misteryjnego widowiska lalkowego pojawiła się nie później niż w II połowie XVII stulecia. Tak możemy domniemywać na podstawie znanych dziś dokumentów.

Niezidentyfikowane zapiski niejakiego Janickiego, na które powołał się w 1867 (nr 384, s. 51) „Tygodnik Ilustrowany”, sugerują pojawienie się po raz pierwszy obnoszonych szopek w Warszawie na samym początku wieku XVIII, w roku 1701. Udokumentowane XVIII-wieczne źródła wskazują, że szopka znana była wówczas w trzech odmianach, jako:

  1. widowisko domowe, urządzane i wykonywane przez domowników, niejako dla własnej przyjemności;
  2. płatne widowisko, urządzane w domach prywatnych dla grona domowników i ich przyjaciół przez wyspecjalizowane zespoły szopkarzy;
  3. widowisko publiczne, urządzane dla szerokiej publiczności w specjalnie wynajętych salach.

 

O domowych szopkach wiemy z inwentarza spadkowego krakowskiego rajcy Józefa Wadowskiego, z 1738 roku. Wymienia się tam „jasełka stare ruszane, w których osóbek różnych 16, 2 konie i owieczka”.[18] Trudno powiedzieć, co mogło oznaczać użyte w inwentarzu słowo stare. Jak stare? Mające lat kilkanaście czy może kilkadziesiąt? Dla sporządzającego inwentarz odróżniały się od „jasełek nowych”, pewnie urządzanych w zamożnych domach na wzór kościelnych żłobków, statycznych dekoracji na czas Bożego Narodzenia.[19] Istotną cechą starych jasełek, czyli starej szopki było to, że lalki można w niej było animować. W następnych wiekach z takimi domowymi szopkami, mającymi nadto komplet lalek, spotykać się będziemy znacznie częściej, głównie w domach inteligenckich.

 

Szopka urządzana jako płatne widowisko dla grona domowników była najpopularniejszą formą widowiska szopkowego. Z połowy XVIII wieku pochodzi frapująca informacja o wędrownym zespole szopkowym. Zorganizował go dyrektor szkoły w Radomsku Wojciech Choszczyński. Zapewne zespół szopkowy zwerbował spośród swoich  uczniów, z którymi obchodził przez trzy kolejne lata (1755-1757) domy mieszkańców miasta. Szopkarze nosili ze sobą przenośną scenkę i dawali płatne przedstawienia lalkowe. Był to całkiem intratny interes. Niefortunnie Choszczyński dopuścił do zespołu Antoniego Małyńskiego, mieszczanina, który nie otrzymawszy wynagrodzenia w poprzednim sezonie, w 1757 napadł na zespół Choszczyńskiego, zniszczył lalki i szopkowy budynek. Sprawa trafiła do sądu i szczęśliwie przetrwała do naszych czasów. Odnaleziona prze Irenę Turnau oblata (skarga) Choszczyńskiego przynosi interesujące szczegóły dotyczące urządzania przedstawień szopkowych i architektury samej szopki. Była to sporych rozmiarów konstrukcja, z wieżą bądź wieżami (napastnik wyrwał wieżę z budynku szopkowego), przenoszona przez dwie osoby. Lalki mogły być gliniane, skoro Małyński kruszył je nogami. Oblata poświadcza dobrą znajomość widowisk szopkowych wśród okolicznej ludności.[20] Skarżący Choszczyński nikomu niczego nie musiał objaśniać, co robił i w jakim celu. Członkowie trybunału dobrze o tym wiedzieli. W większych miastach szopki znacznie wcześniej się spopularyzowały i pewnie przeszły całkowicie w ręce świeckich. Dyrektor szkoły w Radomsku, jako nauczyciel, należał zapewne do sług kościelnych, ale Małyński już nie. Trudno byłoby zakładać, że zwyczaj chodzenia z szopką urodził się właśnie w 1755 roku w Radomsku.

 

Zajmująco wyglądają przytoczone przez Juliusza Wiktora Gomulickiego za Władysławem Korotyńskim informacje o szopkach urządzanych w Warszawie w późnych czasach stanisławowskich. Odnoszą się one do szopek organizowanych jako widowiska publiczne, w specjalnie wynajmowanych salach, do których wstęp był płatny. Powołując się na „Księgi zezwoleń” Departamentu Policji Korotyński podaje, że szopkę pokazywano w 1786 przy ul. Królewskiej w Warszawie (być może w szynku „Otwock”), zaś w końcu 1793 Rafał Cavolotii otrzymał zezwolenie na pokazywanie szopki w kamienicy Dulfusowskiej, na rogu Freta i Długiej.[21]

Korotyńskiemu zawdzięczamy jeszcze jedno świadectwo. Podaje on, za jakimś nieznanym źródłem, że „w roku 1790, podczas najgorętszego walenia młotem w Kuźnicy Kołłątajowskiej, w jednej z szopek, po przesunięciu się nieodzownego Heroda i Śmierci, ukazały się, jedna po drugiej, misterne figurki dostojników Rzeczypospolitej, z otoczenia Stanisława Augusta”. Figurkom tym, wśród których był m.in. Michał Poniatowski, Michał Kazimierz Ogiński, Franciszek Ksawery Branicki, Adam Naruszewicz, Joachim Chreptowicz, Ignacy Krasicki, przydano teksty popularnych wówczas zagadek politycznych. Wiarygodności temu przekazowi dodaje fakt, że wykorzystał go również Józef Ignacy Kraszewski, umieszczając w swojej powieści Diabeł opis przedstawienia szopkowego w szynku Różanej Magdy. Analiza obu wersji przeprowadzona przez Juliusza Wiktora Gomulickiego wykazała prawdopodobieństwo wspólnego źródła informacji, wykorzystanego jednak niezależnie tak przez Kraszewskiego, jak i Korotyńskiego.[22]

A zatem szopka była nie tylko widowiskiem publicznym (także u Kraszewskiego przedstawienie urządzono w szynku), lecz już w końcu XVIII wieku łączyła w sobie wątek misteryjny z satyrycznym. Czyżby informacje te dotyczyły jakichś wyjątkowych przedstawień? Rodzi się bowiem pytanie, dlaczego w XIX wieku obie te cechy (publiczny charakter pokazów szopkowych i elementy satyryczne czy polityczne w nich zawarte) w znacznym stopniu uległy zatarciu (choć sporadycznie mogły się pojawiać, jak to wynika ze wspomnień Ambrożego Grabowskiego czy Karola Estreichera[23])? A może utrata przez Polskę niepodległości odebrała szopce charakter widowiska publicznego i satyrycznego (z pewnością politycznego)? Może była jedną z przyczyn przekształcenia się szopkarzy w domokrążców, w dobrym, a od połowy XIX wieku także złym znaczeniu tego słowa? Warto rozważyć taką możliwość.[24]

 

Architektura sceny szopkowej przez cały ten okres mogła być jednokondygnacyjna, o kształcie mansjonowym, jak na najwcześniejszym znanym dziś wizerunku ikonograficznym Kajetana W. Kielisińskiego, z 1837 roku. Rycina ta przedstawia budynek szopki z Medyki koło Przemyśla, z wysuniętym proscenium z rowkiem, w którym przesuwano lalki, łączącym dwie boczne wieże owego budynku, pomiędzy którymi znajduje się żłóbek. W żłóbku z prawej na ławie siedzą Maryja z dzieciątkiem i Józef wsparty na kiju, z lewej widać zwierzęta przy jasłach. Taka scena szopkowa w czasach Kielisińskiego mogła już uchodzić za prowincjonalną i pewnie trudno było ją spotkać w dużych miastach.

Tam dominowała konstrukcja wielokondygnacyjna, z czasem bogato zdobiona i nawet oświetlona. Zapewne już wówczas szczególnie piękne były szopki w Krakowie, stąd i ich nazwa (szopki krakowskie), zaakceptowana powszechnie. Od najwcześniejszych czasów budynek szopki ozdobiony był wieżą czy wieżami, w bogatszych szopkach pewnie wzorowanych na architekturze kościelnej, zaś lalki szopkowe (jasełka, używano także w formy liczby pojedynczej – jasełek) były figurkami z bezwładnymi członkami, osadzonymi na kiju, animowanymi od spodu, w rowkach przecinających podłogę sceny. Termin kukiełka na określenie lalki szopkowej przyjął się dopiero w XX wieku.

Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XIX wieku kształt architektoniczny szopki był ustalony. Szopki krakowskie, z kilkupiętrowymi wieżami, dwukondygnacyjne, bogato zdobione i oświetlone, uchodziły za wzór do naśladowania, „zachowały się bowiem tam one w dawnej czystości”[25]. W 1864, może z własną szopką, a może w jakiejś wędrującej grupie kolędniczej, karierę szopkarską rozpoczął murarz Michał Ezenekier (1854-zm. podczas I wojny światowej), a zdobywszy wkrótce miano najlepszego wśród krakowskich szopkarzy, bez wątpienia przyczynił się do utrwalenia tradycyjnego (później nazwanego ezenekierowskim) stylu szopki[26]. Jego zespół był najpopularniejszy w Krakowie w latach 1870-1905. Syn Michała Ezenekiera, Leon, słynął później jako najlepszy twórca szopkowych lalek.

Znany też był styl uboższy: szopki „składającej się zwykle z dwóch czworobocznych wieżyczek, niezgrabnie z białego papieru uklejonych, pomiędzy którymi dach zwyczajny papierowy się wznosi”. Takie szopki, nazywane warszawskimi, „zwykle jeden człowiek na plecach nosi”[27]. Miewały też pewnie znacznie większe rozmiary, jak to przedstawił na akwaforcie Kielisiński.

Jeszcze inną szopkę (może raczej coś pośredniego między szopką a wertepem), tym razem z okolic Zamościa i Hrubieszowa, opisał Józef Gluziński w 1847 roku: była to „budowla na ręku, z domu do domu przenosić się mogąca, kształtnie jakby jaki pałacyk z cienkich deseczek lub z tektury sklejona, różnym malowanym papierem i obrazkami ozdobiona”; w trakcie przedstawienie dokonywano w niej zmiany dekoracji, a lalki (drewniane lub papierowe) „dowcipny szopkarz wysuwa z boków ścian na scenę”.[28]

Niezależnie do kształtu, każda z tych szopek była zrośnięta z obyczajem. Zwyczaj chodzenia z szopką był szeroko rozpowszechniony na ziemiach polskich. Był elementem kultury popularnej. Coraz częściej inspirował też dziennikarzy, malarzy, pisarzy i poetów, którzy poświęcali mu sporo miejsca. Teofil Lenartowicz, wzorując się na widowisku lalkowym ogłosił w 1859 poetycki utwór Szopka. Poezja, który zapoczątkował literacką odmianę widowiska szopkowego. Po nim temat szopki podjęli m.in. Władysław Ludwik Anczyc, Józef Ignacy Kraszewski, Seweryna Pruszakowa, Maria Konopnicka, Artur Oppman, Lucjan Rydel. Ryciny przedstawiające wędrowanie z szopką w latach 60. XIX wieku wyszły spod piórka m.in. Michała Pociechy, Henryka Pilattiego. Rycina Pociechy (Z szopką, 1882) przedstawia cały zespół szopkarzy. Jest noc, świeci księżyc, cienie wędrujących kładą się na śniegu. Pewnie wyszli właśnie z rozświetlonej jeszcze chaty i zmierzają do następnego domostwa. Z przodu idzie chłopiec z wielkim koszem wypełnionym lalkami, za nim muzykanci z instrumentami, dwóch mężczyzn niesie na ramionach szopkę. Jest w niej ogromna scena i dwupiętrowe wieże z licznymi oknami. Za kolędnikami są jeszcze dwie kobiety i dziewczynka. Może należą do zespołu szopkarzy, może uczestniczą w śpiewaniu kolęd, a może należą do grupy widzów?

Rycina Henryka Pilattiego, z lat sześćdziesiątych XIX wieku, przedstawia odbywający się właśnie szopkowy spektakl. Tym razem jesteśmy w salonie mieszczańskim, z przodu siedzą dzieci, kilkoro dorosłych przygląda się stojąc. Szopka jest bliższa świeckiemu teatrzykowi. Są w niej rzecz jasna dwie wieże, proste, wieńczące duże okno sceny, mającej przynajmniej 1 metr szerokości. Dwaj szopkarze, stojący z boków, trzymają całą konstrukcję szopki, oświetlonej dwiema świecami. Klęczący pod spodem animator, osłonięty zwisającym pod szopką płótnem, porusza lalkami. W głębi po prawej stronie widać jakąś postać, wołu i pewnie domyślać się można statycznego żłóbka. Taka wersja szopki mogła wzbudzać zastrzeżenia publiczności, nazbyt marginalizowała Bożonarodzeniowe misterium.

Placyd Jankowski, opisując w początku lat pięćdziesiątych XIX wieku przedstawienie szopkowe, chyba jako pierwszy wyraził ubolewanie nad upadkiem tradycyjnych szopek: „trudno też dać wiarę, do czego przyszły biedne jasełka! Jak się wiele powikłało i zwichnęło w tej pięknej i najdłużej nam trwałej puściźnie”. „W każdej okolicy szopka byłaby mile widzianą, a w wielu jak ta gwiazda, która jej winna towarzyszyć, znikła już z horyzontu.”[29]

Odtąd coraz częściej będzie można spotkać wypowiedzi postulujące roztoczenie nad szopką opieki, z drugiej strony krytykujące jej stopniowe oddalanie się od tradycyjnego kształtu. I mimo że aż do drugiej wojny światowej szopka będzie wciąż żywotną formą (obyczajową, literacką), wydaje się, że okres szczytowy swej popularności (w „klasycznym”, tradycyjnym kształcie), miała za sobą w połowie XIX wieku. Wówczas bowiem stopniowo zaczęła ulegać rozmaitym wpływom obcym; zmiany dotyczyły zarówno architektury sceny, jak i charakteru samego przedstawienia. Zwłaszcza w Warszawie obnosiciele szopek „porobili sobie jakieś teatrzyki z kurtynami, ze zmianą dekoracji i prawdziwą maszynerią”, które ukazywały „oczom widzów sceny parodiowane wprost z teatru Rozmaitości”[30]. Na ile ustalony i zrośnięty z obyczajem musiał być kształt i charakter szopek, skoro wpływy takie uznano za obce?

Trudno odpowiedzieć, ale także i takie opinie utwierdzają nas w przeświadczeniu, że szopka była własnością powszechną. Nie sposób wyobrazić sobie polskie święta Bożego Narodzenia bez kolęd, ale i wędrujących po domach szopkarzy z lalkowym przedstawieniem szopkowym. W końcu wieku w zaborze rosyjskim próbowano powstrzymać, z pewnością ograniczyć, aktywność szopkarzy. W Warszawie wydawano nawet policyjne zakazy ich działalności. Wytoczono wszelkie możliwe argumenty przeciwko szopkarzom: że uprawiają żebraninę, kradną, że tak pomieszali rzeczy boskie z ziemskimi, iż nie można traktować tych widowisk „za rozrywkę zdrową dla ludu albo dzieci”, jak informował rosyjskojęzyczny „Warszawski Dniewnik” (1897, nr 8). Petersburski „Kraj” (1897, nr 3) informował, że „cała polska prasa wystąpiła przeciwko temu zakazowi”. A może te ataki były świadomie formułowane i należały do antypolskiej polityki zaborcy?

Tak czy owak, nic nie zdołało przeciąć szopkowej tradycji. Wszelkie zakazy co najwyżej przyczyniły się do upowszechnienia szopki domowej. Wyklejanie szopek i przygotowywanie domowych przedstawień znalazło zwolenników w wielu polskich rodzinach. Szopka domowa była zjawiskiem tak częstym w Polsce, jak domowe teatrzyki marionetek, do których drukowano seryjnie komplety dekoracji i lalek, np. w Czechach. Tadeusz Estreicher odkupił od Michała Ezenekiera szopkę i lalki, i „co rok grywa w tradycyjnym czasie dla dzieci i lubowników dawnego zwyczaju” aż do wyjazdu w 1906 do Fryburga. W dwudziestoleciu międzywojennym powrócił do tego zwyczaju w swoich krakowskich salonach. W zasadzie przedstawienia obejmowały wyłącznie wątki tradycyjne, ale wybór postaci i tekstów zależał od możliwości organizatorów i wykonawców. Plastyk Franciszek Zitzman urządził w Białej dla swego syna Jerzego piętrową szopkę, w której występowało aż 46 lalek, wśród nich kukiełki królów polskich i współczesne postaci z miejskiego folkloru. W 1937 szopka Zitzmana i część lalek trafiły do bialskiego muzeum, gdzie nie przetrwały wojny.[31]

Od początku XX wieku, a zwłaszcza od słynnych szopek krakowskiego kabaretu artystycznego Zielony Balonik, los szopek tradycyjnych, opartych na wątkach:  adoracji Jezusa, herodowym i procesji różnych stanów, by złożyć hołd nowo narodzonemu, znalazł się pod presją nowych tendencji i upodobań artystycznych. Oczywiście szopkarze nie zniknęli. Nadal prowadzili swoją sezonową szopkarską aktywność. W wielu miejscach jednak po odzyskaniu przez Polskę niepodległości organizacją tradycyjnych przedstawień szopkowych zajęły się inne podmioty. Związek Teatrów i Chórów Ludowych we Lwowie zorganizował specjalny zespół szopkowy, który od 1926 roku aż do wybuchu wojny objeżdżał Wołyń i Polesie z tradycyjną szopką w układzie Tadeusza i Stanisława Estreicherów. Wykonawcami tych przedstawień nie byli już szopkarze, ale specjalnie przyuczeni młodzi ludzie, którzy wykonywali swoje obowiązki za dzienną gażę (w tym zespole debiutował przyszły lalkarz Stanisław Iłowski). Lubelski Związek Teatrów i Chórów Ludowych przeszkolił 42 osoby na specjalnym kursie szopkowym w 1932 roku, prowadzonym przez Juliusza Kurzątkowskiego i Jędrzeja Cierniaka.

Najefektowniejsze w okresie międzywojennym były tradycyjne widowiska szopkowe w wielkiej sali Muzeum Przemysłowego w Krakowie. Urządzano je od 1923 corocznie, w pierwszych dniach stycznia. Były to „wielkie widowiska szopki krakowskiej wedle pierwotnych starodawnych tekstów”, pod kierownictwem i w reżyserii Ludwika Strojka, dyrektora Archiwum Akt Dawnych miasta Krakowa. Lalki i dekoracje przygotowywali plastycy, grali aktorzy, którym towarzyszyli soliści operowi, zespół muzyczny i chór kolędników. Mniejsze zespoły, również inspirowane przez Strojka, występowały poza Krakowem, także na Śląsku.

Nie zmieniło to faktu, że od początku XX wieku szopka tradycyjna, kolędowa,  stopniowo zanikała. Ten proces trwał rzecz jasna wiele dziesięcioleci. Wyparła ją w błyskawicznym tempie szopka satyryczna, nowy gatunek literacki i nowe widowisko teatralne, którego kariera – zwłaszcza w I połowie XX wieku – wydaje się zadziwiająca. Ale, o tym będą mówili koledzy.

Szopka tradycyjna, aczkolwiek rozwijała się niezależnie od innych form lalkarskich, tracąc w XX wieku stopniowo swoją osobliwość, stawała się w większym stopniu elementem lalkarskiej kultury. W dwudziestoleciu międzywojennym profesja szopkarska powoli zaczęła się zmieniać. Coraz częściej nawet szopki tradycyjne przechodziły w ręce menadżerów teatralnych, działaczy kulturalnych i zatrudnianych przez nich wykonawców nie mających nic wspólnego z dawnymi szopkarzami. Twórcy szopek satyrycznych w ogóle nie należeli do klanu szopkarzy. To byli często artyści związani z rozmaitymi sztukami: literaturą, teatrem, plastyką, muzyką, także lalkarze. Albo młodzi ludzie, uczniowie, studenci, dziennikarze, wojskowi, mający energię i ambicje komentowania rzeczywistości. Istniejące teatry lalek rzadko wstawiały do swojego repertuaru szopki, ale jeśli nawet, najczęściej były to literackie wersje tematów szopkowych, grane na dodatek w marionetkach i w niczym nie przypominające tradycyjnej szopki. Tak było u Marii Weryho-Radziwiłłowiczowej w Warszawie na początku wieku, tak było w Teatrze Kukiełek (grającym marionetkami!) Mariana Dienstla-Dąbrowy z Szopką Or-Ota, z powodu której teatr Dienstla zamknięto w styczniu 1912 roku. Od szopki staropolskiej planował rozpoczęcie działalności swojego teatru marionetek Leon Schiller w 1917.

Tradycyjna szopka zorganizowana przez Witolda Małkowskiego w warszawskim Konserwatorium Muzycznym na Okólniku w 1927 roku, wypożyczona później przez Szczepana Baczyńskiego na Żoliborz, była inspiracją do rozpoczęcia działalności Teatru Kukiełek Baj, najstarszego i wciąż działającego teatru lalek w Polsce. Baj, związany z ruchem PPS-owskim, był najdalej od jakiejkolwiek religijności i obrzędowości, a jednak z tradycyjnej szopki właśnie przejął i kształt swojej sceny z rowkami w podłodze (odcinając wieże), i technikę lalkową – kukiełkę. Od Szopki kaszubskiej Hejki rozpoczął działalność w 1934 roku Pomorski Teatr Marionetek Bumcyk Tadeusza Czaplińskiego i Stanisława Krauze, od Szopki krakowskiej Cierniaka – Teatrzyk Kukiełek Skrzat w Gdańsku dwa lata później. Jan Izydor Sztaudynger, organizując w 1938 roku w Poznaniu pierwszy w Polsce festiwal teatrów lalek, ściągnął z Perkowa pod Przemętem „szopkę litewsko-góralską” niejakiego Weychty, którą ten grał już od pół wieku. Podobnych przykładów jest znacznie więcej.

Podobnie jak inne odmiany teatru lalek, szopka tradycyjna przeżyła jeszcze osobliwy czas prosperity w latach II wojny światowej. Okazała się niezwykle użyteczna: mała, niezbyt kosztowna, łatwa w montażu i przenoszeniu, mogła spełnić kilka funkcji: przynieść zapomnienie i ulgę oraz wspomnienie przeszłości, rozrywkę i chwile wytchnienia, mogła zachęcić czy przypomnieć o potrzebie prowadzenia małego sabotażu, była wreszcie namiastką „prawdziwego” teatru. Przedstawienia szopkowe, często z elementami satyrycznymi, politycznymi, dominowały wśród lalkarskich inicjatyw wojennych, zwłaszcza konspiracyjnych, organizowanych w mieszkaniach prywatnych, jednostkach wojskowych, więzieniach, nawet obozach koncentracyjnych. W kilku wypadkach zapoczątkowały działalność profesjonalnych zespołów lalkarskich, jak choćby w Oflagu VII A w Murnau.

Jej żywot w powojennym zawodowym teatrze lalek był podobny. Po 1956 roku, kiedy temat misterium Bożonarodzeniowego mógł trafić do repertuaru teatralnego, po Pastorałkę Schillera natychmiast sięgnęli Natalia Gołębska z Alim Bunschem w Gdańsku oraz Joanna Piekarska z Ireną Pikiel w Poznaniu. To była manifestacja nowych zainteresowań repertuarowych i rozumienia tradycji lalkarskiej po 1956 roku. Zwłaszcza scenografowie podjęli temat szopki w swoich propozycjach plastycznych, obok Bunscha czy Pikielowej, także Adam Kilian i wielu innych. Niekiedy inspirowała ich szopka, innym razem używali jej jako cytatu, wprowadzając na scenę niekiedy autentyczne budynki szopek. Ale nie był to w zasadzie jakiś nowy kierunek poszukiwań scenograficznych. Raczej wspomnienie coraz bardziej zapomnianej formy teatralnej, użytecznej w kontekście wystawianej dramaturgii lub Bożonarodzeniowej obrzędowości, która na wiele lat zagościła w polskim lalkarstwie dla dziecięcego widza. Bożonarodzeniowe wątki kolędnicze, pastorałkowe, herodowe cieszyły się w teatrach lalek popularnością aż do końca XX wieku i gasły wraz z poszerzaniem się sfery indywidualnej wolności. Tradycyjna szopka nie była już nawet tłem dla tych procesów. Jej czas po prostu minął.

Dziś z pewną zazdrością patrzę na np. kolegów lalkarzy z Ukrainy, gdzie przez dekady wertep był oficjalnie zakazany. Odrodził się w latach 90. XX wieku i wszedł nawet do głównego programu szkolnictwa lalkarskiego. Każdy lalkarz spotyka się z wertepem. W Polsce o szopce-teatrze pamiętają już nieliczni, a i wielu spośród nich ma o niej jedynie kościelno-żłobkowe wyobrażenie.

I mimo że szopka nie jest w ścisłym tego słowa znaczeniu teatrem lalek, trudno sobie wyobrazić jego dzieje w Polsce bez uwzględnienia tego gatunku.

 

 

[1] Dotyczy zatem połowy XVIII wieku, choć opublikowano go po raz pierwszy w 1840. Tu korzystam z wydania Jędrzej Kitowicz, Opis obyczajów za panowania Augusta III. Opracował Roman Polak, Wrocław 1951, s. 59 i n.

[2] Juliusz Słowacki, Dzieła. T. XI, Listy do matki, Wrocław 1949, s. 324.

[3] M.in. w popularnej literaturze przedmiotu, zob. np. Jan I. Sztaudynger, Teatr lalek w Polsce, w: Sztaudynger, Henryk Jurkowski, Henryk Ryl, Od szopki do teatru lalek, Łódź 1961, [s. 7-11].

[4] W rejonach Polski południowej zachowały się pewne elementy szopkowe, wymieszane najczęściej z lokalnymi ludowymi formami widowisk obrzędowych.

[5] Zob. Marek Waszkiel, Dzieje teatru lalek w Polsce, 1944-2000. Akademia Teatralna, Warszawa 2012, s. 102-103.

[6] Henryk Jurkowski, Dzieje teatru lalek, [T. 1.], Od antyku do romantyzmu, PIW, Warszawa 1970, s. 246.

[7] Być może szopkarzy wynajmowano i do innych celów. Prawdopodobnie z 1801 roku pochodzi wiersz Ignacego Tańskiego Kolenda w Puławach przez pokazującego jasełka, będący życzeniami noworocznymi wygłoszonymi zapewne przez szopkarza po zakończeniu widowiska. Zob. Ignacy Tański, Wiersze i pisma różne. Dzieło pogrobowe, Warszawa 1808, s. 290-291 (źródło to wskazał mi prof. Juliusz Wiktor Gomulicki).

[8] Można odnotować z jednej strony inspirację szopkową w utworach dramatycznych, choćby Betlejem polskim Lucjana Rydla czy Weselu Stanisława Wyspiańskiego, z drugiej – w wielu zwłaszcza powojennych inscenizacjach teatralnych.

[9] Zapoczątkował je Łukasz Gołębiowski (Lud polski, jego zwyczaje, zabobony), Warszawa 1830, s. 200), który opublikował – posługując się manuskryptem Jędrzeja Kitowicza Opis obyczajów za panowania Augusta III –pokazywane w kościołach „ruchome jasełka”.

[10] Zob. obszerną bibliografię szopki (zebraną w przypisach zamieszczonych po każdym szkicu) w: Ryszard Wierzbowski, O szopce. Studia i szkice. Wybór i opracowanie Marek Waszkiel, POLUNIMA, Łódź 1990.

[11] Zob. M. Waszkiel, Szopka, «Teatr Lalek»1997, nr 2. Była to propozycja hasła encyklopedycznego szopka, przedrukowanego później w: Encyclopédie mondiale des arts de la marionnette. Rédacteurs en chef: Henryk Jurkowski, puis Thieri Foulc, UNIMA, Editions L’Entretemps, Montpellier 2009, s. 674-675, także w wersji elektronicznej, www.wepa.unima.org.

[12] R. Wierzbowski, Z szopką. Rozterki belenisty, w tenże: O szopce…op. cit., s. 127.

[13] Zob. Wierzbowski, O szopce…., op. cit. s. 21-22.

[14] Pogląd ten Henryk Jurkowski wyraził najpełniej w artykule Z badań nad genezą szopki, «Literatura Ludowa» 1978, nr 2.

[15] Cyt. za: Henryk Jurkowski, Dzieje teatru lalek. Od antyku do „belle epoque”, Teatr im. Andersena, Lublin 2014, s. 103-104.

[16] Zob. Marek Waszkiel, Teatr lalek w dawnej Polsce, Akademia Teatralna im. Zelwerowicza, Warszawa 2018, s. 152. Nie mamy pewności czy tabernaculum to jednokondygnacyjna odmiana retabulum, co sugerował Jurkowski, jeszcze mniej przekonuje interpretacja Karoliny Targosz-Kretowej o celkach teatru aktorskiego (por. Marek Waszkiel, Dzieje teatru lalek w Polsce (do 1945 roku), Instytut Sztuki PAN, Warszawa 1990, s. 29.

[17] Zob. Julian Pagaczewski, Jasełka krakowskie, „Rocznik Krakowski” 1902, s. 94-137.

[18] J. Dürr-Durski, Jak powstała polska szopka betlejemska, w: Literatura, komparatystyka, folklor. Księga poświęcona Julianowi Krzyżanowskiemu, Warszawa 1968, s. 793.

[19] Najsłynniejszym domowym żłobkiem były „jasełka, które się składały z 1000 figur” u obywatela Zamojskiego na Pradze w Warszawie w 1749. Zob. Waszkiel, Teatr lalek w dawnej…, op.cit., s. 139.

[20] Zob. I. Turnau, Do dziejów szopki w wieku XVIII, «Pamiętnik Teatralny» 1958, z. 1, ss. 61-63).

[21] Zob. Gomulicki, W kręgu „Baraniego Kożuszka”. Z dziejów ulicznej propagandy teatralnej patriotów warszawskich (1790-1794), „Pamiętnik Teatralny” 1987, z. 1-2, s. 237.

[22] Ibidem, s. 241-246.

[23] Zob. Waszkiel, Teatr lalek w dawnej…, op.cit., s. 165.

[24] Interesującym przyczynkiem może się tu okazać wspomnienie Stanisława Kościałkowskiego o „niemych” (z powodów politycznych) szopkach w Grodnie w końcu XIX wieku. (S. Kościałkowski, „Betlejki” grodzieńskie i suwalskie w minionym stuleciu,  «Życie», Londyn, 1951, nr 51/52.

[25] [W. Szymanowski], Kronika tygodniowa, «Tygodnik Ilustrowany» 1860, nr 68, s. 10-11.

[26] Datę urodzin Michała Ezenekiera i kilka ważnych szczegółów z jego biografii ustaliła Magdalena Oleszkiewicz (zob. Lalki mistrza Ezenekiera. Przyczynek do genezy szopkarstwa krakowskiego, „Rocznik Krakowski”, t. LXXXV, 2019,  s. 182-184). W tym samym artykule autorka szczegółowo omówiła lalki z szopki Ezenekiera zachowane w zbiorach Muzeum Etnograficznego im. Seweryna Udzieli w Krakowie, gdzie także przechowywana jest jedna z szopek Ezenkiera, pochodząca z lat 90. XIX wieku.

[27] W. L. Anczyc, Szopka czyli jasełka i gwiazdka w Krakowie, «Tygodnik Ilustrowany» 1862, nr 135, s. 166.

[28] Zob. Waszkiel, Teatr lalek w dawnej…, op.cit., s. 176.

[29] P. Jankowski, Jasełka, w: tenże, Doktor Panteusz w przemianach i inne utworzy. Wybrał i opracował oraz szkic o życiu i twórczości napisał L. Sokół, Warszawa 1985, s. 165. Przedruk: «Pamiętnik Teatralny» 1987, s. 1-2, s. 169-171.

[30] W. Szymanowski, Szopka,  «Tygodnik Ilustrowany» 1859, nr 15, s. 115. Szymanowski także zasugerował, że  wzorem dla tych zmian była szopka sprowadzona z Niemiec w 1858. Nie udało się wyjaśnić co miał na myśli.

[31] Zob. Waszkiel, Teatr lalek w dawnej…, op.cit., s. 222-223.

 

Lalkarze performerzy i performująca materia

Pierwodruk: Marek Waszkiel, Lalkarze i performująca materia, TEATR 2022, nr 10, s. 80-82.

 

 

Kilka miesięcy temu ukazała się książka Marzenny Wiśniewskiej, badaczki związanej z Uniwersytetem Mikołaja Kopernika w Toruniu, a wcześniej z tamtejszym teatrem lalek Baj Pomorski. Nosi ona atrakcyjny, choć troszkę zagadkowy tytuł Archipelag indywidualności. Jeszcze bardziej tajemniczy jest podtytuł: Solowe teatry performerów współdziałających z materią. W rzeczywistości mowa o lalkarzach, lalkarzach solistach działających w drugiej połowie XX wieku i na początku obecnego stulecia.

Książka podejmuje temat nieoczywisty, w zasadzie umykający dotychczasowym badaniom naukowym, sporadycznie pojawiający się w poważnych pracach naukowych, tym większa jej wartość. Włącza ona do literatury naukowej dziedzinę teatru lalek dla dorosłych, na dodatek czyni to w aspekcie współczesnych kierunków metodologicznych, osiągając jednocześnie dwa cele: badania nad współczesnym teatrem uzyskują nowy kontekst, a teatr lalek – dzięki nowemu językowi opisu – powinien wreszcie trafić do literatury naukowej badań nad teatrem. Czy trafi – zobaczymy w niedalekiej przyszłości.                                                                    

W pierwszym rozdziale Autorka rysuje szeroką, międzynarodową perspektywę badawczą tematu. „Proponuję połączenie ustaleń wynikających z performatycznego namysłu nad lalkarzem jako performerem z […] redefinicją performujących przedmiotów, na którą obecnie najsilniejszy wpływ mają koncepcje związane ze zwrotem materialnym. Performatyka i nowy materializm zasadzają się na zwrocie ku sprawczości – pisze Wiśniewska. – W  centrum uwagi stawiają sposoby zachowań zarówno ludzi, jak i nie-ludzi (czyli со i jak ludzie i przedmioty robią), relacje, w których człowiek i materia wzajemnie na siebie wpływają w dynamicznym przepływie impulsów, reakcji, energii” (s. 45).  W konsekwencji Wiśniewska dokonuje redefinicji solowego lalkarstwa, a dla jej twórców proponuje określenie „performerzy współdziałający z materią”.

To zajmujący rozdział, porządkujący naszą dotychczasową wiedzę. Refleksja teoretyczna nad polskim lalkarstwem jest wciąż bardzo skąpa. Autorka, wykorzystując polskie teksty (Henryk Jurkowski, Halina Waszkiel), ale głównie bogatą międzynarodową literaturę przedmiotu, wprowadza do języka opisu działań polskich solistów lalkarzy/„performerów współdziałających z materią” zupełnie nowe pojęcia: „performujących przedmiotów (Frank Proschan, Richard Schechner), „negocjowania relacji z nimi” w miejsce mistrzowskiego opanowania (John Bell), „performansu materii” oraz „witalności materii” (Jane Bennett), ciała rozszerzonego, hybrydycznego, transgresyjnego (Erika Fischer-Lichte, Halina Waszkiel). Aż szkoda, że refleksje Wiśniewskiej zajmują tylko część rozdziału pierwszego, choć doskonale wprowadzają w „teatralne współdziałanie człowieka i materii w świetle przemian i redefinicji praktyk lalkarskich w XX i XXI wieku”, jak brzmi tytuł tej części pracy.

Rozdział pierwszy uzupełnia część o solowym lalkarstwie w Polsce, która jest swoistym przeglądem rozmaitych inicjatyw podejmowanych u nas po II wojnie światowej. Było ich kilka, poczynając od przedsięwzięć z połowy lat sześćdziesiątych inicjowanych przez Henryka Jurkowskiego, po imprezy festiwalowe Krzysztofa Raua w Białymstoku i Waldemara Wolańskiego w Łodzi, kontynuowane raczej z marnym efektem aż do końca pierwszej dekady naszego stulecia. W gruncie rzeczy dla solistów nie było u nas miejsca w zinstytucjonalizowanym życiu teatralnym.

Sytuację zmieniły odrobinę ostatnie dekady, o czym Marzenna Wiśniewska wspomina wprawdzie, choć nie podejmuje żadnej szerszej refleksji ani tym bardziej analizy. Myślę głównie o Marcinie Bikowskim, być może najwybitniejszym polskim „performerze  współdziałającym z materią” i jego dwóch spektaklach: Baldanders (BTL 2006) i Bacon (Malabar Hotel, 2013). Bikowski, wespół z Marcinem Bartnikowskim, z którym pracuje z ogromnym powodzeniem od samego początku, wybrał inną drogę teatralną, nie mniej atrakcyjną, choć jestem przekonany, że decydując się na karierę solową (oczywiście we współczesnym rozumieniu tego słowa, to jest nie rezygnując z partnerstwa wielu innych twórców) byłby dziś jednym z liderów europejskiego teatru ożywionej materii.

W czterech kolejnych rozdziałach Autorka analizuje drobiazgowo działalność  polskich performerów współdziałających z materią. Są to: Andrzej Dziedziul, Grzegorz Kwieciński, Tadeusz Wierzbicki i Adam Walny. To głównie dla ich działalności Wiśniewska znajduje nowe określenie: teatr jednego performera i performującej materii, doskonale współbrzmiący z aktualnymi kierunkami badawczymi. O ile twórczość Kwiecińskiego, Wierzbickiego i Walnego, wciąż przecież obecna w naszym życiu teatralnym, wpisuje się bez zastrzeżeń w tę koncepcję Marzenny Wiśniewskiej, wobec Andrzeja Dziedziula mam drobne wątpliwości.

Oczywiście, to pierwszy polski wielki solista lalkarz, więc w archipelagu indywidualności musi zająć poczesne miejsce i dobrze, że w książce Wiśniewskiej analiza jego spektakli wypełnia obszerny rozdział. Obok rozprawy Małgorzaty Aliszewskiej zamieszczonej w tomiku 33 serii „Lalkarze – materiały do biografii” (POLUNIMA, Łódź 2004) niewiele o Dziedziulu dotychczas napisano, choć to być może jeden z kilku polskich lalkarzy, których nazwiska utrwali historia lalkarstwa. Andrzej Dziedziul należy jednak do innych czasów. Jego polskie sukcesy przypadają na lata 60. i początek 70. XX wieku. Niezwykły parasol ochronny nad tym niepokornym artystą roztaczał ówczesny dyrektor wrocławskich lalek, Stanisław Stapf. Umożliwił mu solową pracę w strukturze instytucji państwowej, a Dziedziul odwdzięczył mu się z nawiązką. Dzięki Dziedziulowi wrocławskie lalki wypłynęły w świat, za sprawą jego przedstawień były obecne na Zachodzie i wprowadziły późniejszy WTL do międzynarodowego obiegu. Z czasem drogi Dziedziula i WTL-u zaczęły się rozchodzić. Artysta marzył, by swoje oryginalne spektakle pokazywać we własnym teatrze. I powstał wreszcie specjalnie dla niego Teatr Animacji w Jeleniej Górze. Nazwa „teatr animacji” to też pomysł Dziedziula. Tyle, że władze kolejnej państwowej instytucji domagały się repertuaru dla dzieci, któremu Andrzej Dziedziul się nie sprzeciwiał, ale i nie uznawał za najważniejszy. W 1980 roku porzucił teatr, wyjechał do Szwecji, a stan wojenny zatrzymał go tam na stałe (zmarł w 1988).

Moje drobniutkie wątpliwości budzi wszak nie obecność Andrzeja Dziedziula w książce Marzenny Wiśniewskiej ani doskonała analiza jego twórczości, ale zaproponowany sposób opisu działalności artysty. W niczym on nie odbiega od tradycyjnej metody, współcześnie nazywanej nowym historyzmem, którą Wiśniewska doskonale się posługuje. Było to przecież przed zwrotem performatywnym, więc i cała terminologia współczesnych badań teatrologicznych gdzieś niespodziewanie umknęła. Nie da się jej zastosować do większości spektakli Dziedziula? Nie wiem, ale wydaje mi się za mało obecna w tym opisie performująca materia. Autorka poszła za niekiedy przenikliwymi refleksjami autorów recenzji posługującymi się w sposób naturalny pojęciami związanymi z lalkarstwem, lalką i teatrem lalek. Został wprawdzie Dziedziul-performer, ale zniknęła performująca materia.

Twórczość Grzegorza Kwiecińskiego, Tadeusza Wierzbickiego i Adama Walnego omówiona w kolejnych rozdziałach wygląda doprawdy imponująco. Czytelnik spotykający się z tymi artystami po raz pierwszy za pośrednictwem książki Wiśniewskiej pewnie doświadczy szoku, że ich nazwiska nie są wyryte równie silnie, przynajmniej w obiegu teatralnym, jak nazwiska Tadeusza Kantora, Józefa Szajny czy Leszka Mądzika. Autorka w zasadzie jest tego świadoma. A może uświadomiła sobie pisząc, pewnie na końcu, wstęp do Archipelagu indywidualności, w którym nieco się usprawiedliwia i tonuje entuzjazm wobec omawianych twórców. Czytamy tam: „Trzeba również wziąć pod uwagę fakt, że do końca XX wieku indywidualne i eksperymentalne przedsięwzięcia solistów rozwijały się równocześnie z teatrem wybitnych polskich reżyserów lalkowych różnych pokoleń, których twórczość stanowiła centrum debat na temat nowoczesnego lalkarstwa (Jan Wilkowski, Jan Dorman, Leokadia Serafinowicz, Wiesław Hejno, Piotr Tomaszuk), co naturalnie przesuwało mniej rozgłośne przedstawienia niezależnych artystów na dalszy plan zainteresowań krytyków i badaczy. […] Choć autorskie przedsięwzięcia takich performerów jak Dziedziul, Kwieciński czy Wierzbicki były na tle dominujących trendów w równolegle uprawianym repertuarowym teatrze lalek spełnieniem awangardowego teatru formy, to w zestawieniu z wywołującymi twórczy ferment zjawiskami teatru głównego nurtu drugiej połowy XX wieku czy politycznie zaangażowanymi i prowokującymi nowe formy uprawiania teatru grupami alternatywnymi nie wyróżniały się już tak wyraziście” (s. 13). Bez wątpienia jednak wniosły one i wnoszą niezwykle cenne techniki i metody twórcze, które plasują ich autorów pomiędzy najciekawszymi współczesnymi twórcami teatru jednego performera i to w daleko szerszej niż polska perspektywie.

Ostatni rozdział książki Wiśniewskiej dotyczy „zwrotu kobiecego w polskim lalkarstwie solowym XXI wieku”, co być może jest tezą polemiczną już choćby wobec wciąż działających Kwiecińskiego, Wierzbickiego i Walnego, nie mówiąc o innych, jak: Krzysztof Falkowski, Henryk Hryniewicki, Łukasz Puczko, Krzysztof Zemło, Rafał Domagała, Marcin Tomkiel. Autorka rozpoczyna od przybliżenia Anny Proszkowskiej, ongiś także partnerki Andrzeja Dziedziula. W podrozdziale poświęconym „(nie)obecności lalkarek w polskim lalkarstwie solowym II połowy XX wieku”, odnotowuje inne etatowe aktorki, sporadycznie podejmujące solowe próby, m.in. troszkę więcej pisze o solowych premierach Jolanty Góralczyk, aktorki Wrocławskiego Teatru Lalek (Kraina pozorna, 1994 oraz Medea, 2007), wyławia temat feminizmu, który kieruje ją poza Polskę XXI wieku, na spektakle Ilki Schönbein czy Theodory Skipitaris, ale już nie wraca do wzmiankowanej na początku książki np. Eweliny Ciszewskiej (maria s., 2012) czy Karoliny Martin (Trzy ćwierci do śmierci, 2018), choć te ostatnie należą do XXI wieku, więc i „zwrotu kobiecego”. A wydaje się, że np. Ciszewska i Martin nie mniej niż Agata Kucińska wpisują się w koncepcję performerek współdziałających z materią.

„Zwrot kobiecy” Marzenna Wiśniewska koncentruje na twórczości Agaty Kucińskiej, Anny Skubik, Natalii Sakowicz i Anny Makowskiej-Kowalczyk. To świetne artystki, sam je podziwiam, ale czy reprezentują „zwrot kobiecy”? Zwłaszcza, że i Agatę Kucińską i Annę Skubik trudno już dziś włączyć do solistek-performerek współdziałających z materią. Agata Kucińska, może najciekawsza polska lalkarka współczesna, debiutowała niemal dwie dekady temu solowym dyplomem Sny Wyrypajewa (2005), a kilka lat później zrealizowała znakomite Żywoty świętych osiedlowych Lidii Amejko (2010). I na tym jej solowa aktywność się zakończyła. Skoncentrowała się, z równie wielkim powodzeniem, na aktorstwie, pracy pedagogicznej i reżyserskiej. Anna Skubik, autorka kilku solowych przedstawień, m.in. Złamanych paznokci. Rzecz o Marlenie Dietrich (2007), też milczy od niemal dekady. Zatem ten „zwrot kobiecy” jest chyba mimo wszystko bardziej efemerydą niż osobnym nurtem uprawianym przez artystki-lalkarki.

Wiśniewska, zasugerowana być może procesami zachodzącymi na świecie i literaturą międzynarodową, w ostatnich latach rzeczywiście podkreślającą wyjątkową aktywność kobiet-lalkarek, projektuje tę sytuację na polskie doświadczenia. I trudno nie zauważyć, że w jakimś stopniu są one podobne. Artystki/performerki kobiety współdziałają z materią dziś bez wątpienia częściej niż w przeszłości. Choć ich obecność po II wojnie światowej w obszarze sztuki lalkarskiej była i jest ogromna, i dotyczy to wszystkich krajów, bez wątpienia w ostatnich dekadach podejmują częściej solowe wyzwania. Składają się na to różne przyczyny, ale najważniejsza związana jest generalnie ze szczęśliwie wzrastającą pozycją kobiety we współczesnym świecie. Powoli uzyskują one miejsce równe temu, jakie od wieków zajmują mężczyźni.

Performerek współdziałających z materią w Polsce jest znacznie mniej. Do wyjątków należy Natalia Sakowicz, która buduje od kilku lat swoją karierę właśnie w tej kategorii. Jej solowe spektakle: Pobudka (2017), ostatnio Romans (2021), niezależnie od wielu innych projektów, w których bierze udział, zapowiadają konsekwentne rozwijanie własnej „metody” pracy z lalką, więc i własnego stylu współdziałania z materią, który staje się już przedmiotem warsztatów i nauczania. I wydaje się, że tylko Sakowicz podąża drogą wytyczoną przez wielkich lalkarzy XXI wieku.

Ostatni podrozdział części o „zwrocie kobiecym” Wiśniewska poświęca Annie Makowskiej-Kowalczyk i jej „lalkowemu stand-uperowi Kaziowi Sponge”. To rzeczywiście zjawisko niezwykłe, uprawiane jakby na marginesie kariery aktorskiej Makowskiej-Kowalczyk w WTL-u i wyznaczające nową przestrzeń w relacjach aktor – lalka. Na troszkę podobnej zasadzie błyskotliwych dialogów ojca z synem sto lat temu słynny czeski artysta Josef Skupa zbudował wciąż żywą legendę Spejbla i Hurvinka. Makowska-Kowalczyk dwie marionetki Skupy zastąpiła zderzeniem żywej aktorki i lalki, zgodnie ze współczesnym pojmowaniem lalkarstwa, jako sztuki aktora i ożywionej materii. Jej kabaretowe, improwizowane spektakle albo doraźne interwencje wypełniają – jak pisze Wiśniewska – „niszę w polskim lalkarstwie na kabaret lalkowy, który od początku XX wieku po lata dziewięćdziesiąte spełniał się w gorąco przyjmowanych szopkach satyrycznych i politycznych”.

O książce Marzenny Wiśniewskiej chciałoby się rozmawiać bez końca. Jest to praca rozległa, wielostronna, świetnie udokumentowana, rysująca niespodziewane i atrakcyjne konteksty do działań polskich performerów-lalkarzy. Autorka prezentuje znakomitą orientację nie tylko w zakresie polskiego i światowego lalkarstwa, ale też innych dziedzin i dyscyplin sztuk widowiskowych. No i wreszcie, nikt przed nią tego tematu nie podjął i tak profesjonalnie przedstawił.

To rzeczywiście w polskiej literaturze teatrologicznej nowe ujęcie problemu. Przyłożenie narzędzi performatywnych do działalności lalkarzy solistów wskazuje na całkowicie nowe przedstawienie ich dokonań. Wpisuje ich twórczość w ciąg osiągnięć performerów europejskich i szeroko rozumianej sztuki współczesnej. Jest też w zasadzie pierwszym rozległym opracowaniem działalności większości opisywanych artystów. Makowska-Kowalczyk, Sakowicz, Skubik czy Kucińska nie mają żądnych naukowych opracowań, Wierzbicki i Walny w zasadzie istnieją wyłącznie we własnych internetowych relacjach i dość atrakcyjnie wprawdzie prezentowanej dokumentacji, ale mającej cechy wypowiedzi autorskiej. Kwieciński, działający na pograniczu teatru i plastyki, funkcjonuje na marginesach obydwu dziedzin. Wreszcie teoretyczny wstępny rozdział książki jest właściwie pierwszą w polskiej literaturze naukowej pogłębioną próbą zmierzenia się ze współczesnym  rozumieniem lalki teatralnej, jej nazewnictwem, zakresami pojęcia i relacjami z działającym z nią/obok niej performerem.

Wreszcie, książka jest świetnie napisana, klarownie, doskonałym językiem, drobiazgowo precyzyjna, z ogromną ilością przypisów (blisko 700), niezwykle bogatą bibliografią, uwzględniającą niemal wszystko, co ukazało się na temat opisywanych indywidualności. Chwilami mam nawet wrażenie, że tekst nazbyt niesie Autorkę, w urodzie i zawiłości zdań łatwo zgubić sensy. To wspaniała lektura o współczesnych performerach współdziałających z materią, o lalkarzach.

Lalkarze świata: Ilka Schönbein

Pierwodruk: Lalkarze świata: / Puppeteers of the World: Ilka Schönbein, TEATR LALEK 2022, nr 2-3 (148-149), ss. 51-55 (wersja polska), ss. 56-61 (wersja angielska)

 

                W cyklu portretów współczesnych lalkarzy świata nie może zabraknąć Ilki Schönbein (ur. 1958 w Darmstadt), niemieckiej artystki, być może najbardziej oryginalnej lalkarki współczesnej, obecnej mniej więcej od trzech dekad w rozmaitych, otwartych i zamkniętych, przestrzeniach teatralnych Europy. Każde spotkanie z jej twórczością szokuje. Rozpiętość kreowanych emocji – oszołamia, a artystyczny wymiar prezentacji, charakter wykorzystywanych animantów, łączenie ich z ciałem aktorki i tworzenie postaci działających wywołuje zachwyt.

Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, na czym polega wyjątkowość Ilki Schönbein?  Spotykając się od czasu do czasu z jej teatrem, jednego jestem pewien: Ilka Schönbein dysponuje jakąś magiczną mocą, która nie ogranicza się wyłącznie do budowania niesamowitych obrazów teatralnych, ani nawet wywoływania emocji, które przenikają na wskroś widownię. Ona dotyka najczulszych strun ludzkiej duszy, obnaża najbardziej intymny świat artystycznej kreacji, porusza się w kręgu metafizycznego uniesienia i trafia chyba wprost do podświadomości odbiorcy. Ilka Schönbein oddaje siebie wykreowanym na scenie postaciom.

Nie wiem, czy można być obojętnym na jej dokonania. W ciągu kilku dekad zagrała pewnie setki przedstawień: solowych i z wieloma partnerami, konsekwentnie wymyślanych przez siebie samą, najczęściej reżyserowanych bądź współreżyserowanych, czasem tworzonych z myślą o innych wykonawcach, ale zawsze – głównie za sprawą jej lalek i tworzonych postaci, choć i starannie dobieranej muzyki oraz partnerów-wokalistów – zaskakujących i zapadających głęboko w pamięć.

Źródłem teatralnych inspiracji Ilki Schönbein jest Steinerowska eurytmia, dosłownie: „dobre poruszanie się”. Rudolf Steiner, austriacki filozof i mistyk przełomu XIX i XX wieku, twórca antropozofii, opracował zasady eurytmii w początkach XX wieku. To sztuka poruszania się przy muzyce, śpiewie i odpowiednio dobranych tekstach, głęboko wkraczająca w duchowość, dość szeroko wykorzystywana w tańcu, a mówiąc najprościej przekładająca słowo i dźwięk w wykonaniu scenicznym (eurytmia artystyczna) na ruch. To tzw. widzialna mowa, łącząca w sobie szeroką skalę uczuć, skodyfikowana i zarazem spontaniczna, wyzwalająca ciało eteryczne człowieka, odnosząca się do jego duchowości. Wszystkie te elementy są składowymi spektakli Ilki Schönbein i pewnie w ich kontekście powinno się je analizować.

Schönbein przez kilka lat studiowała eurytmię w Hamburgu, a później praktykowała ją przez kolejną dekadę. A kiedy uznała, że osiągnęła kres w eurytmicznych poszukiwaniach dokonała wyboru swojej indywidualnej drogi. Wybrała lalki. „Od razu wiedziałam – pisała w refleksjach opublikowanych w 2000 roku w belgijskich ‘Alternatives théâtrales’ – że znalazłam język, który mi odpowiada. Mogłam być jednocześnie twórczynią masek, kostiumów, dekoracji, reżyserką, aktorką, osobą od techniki i tancerką! Wkroczyłam w krainę możliwości bez granic. Ale wiedziałam jednocześnie, że jedno życie lalkarza nie wystarczy, by zbadać cały obszar tych możliwości. Dlatego moim mottem stało się: „ograniczenie”, pozwalające skoncentrować się na jednej ścieżce, która zaprowadzi mnie w głąb siebie. Będę musiała porzucić po drodze wiele rzeczy, bardzo wiele, dla innych…”[1].

Ilka Schönbein należy do plejady współczesnych twórców-lalkarzy, którzy świadomie wybierali lalki, mając ukształtowane już inne umiejętności i doświadczenia zawodowe. Jak Hoichi Okamoto, Neville Tranter, Duda Paiva, by wymienić kilku spośród wielu artystów. Sama wspomina trzy takie inicjacyjne „lalkarskie” spotkania. Pierwsze, z wczesnego dzieciństwa, kiedy dostała lalkę-zabawkę z zamykanymi oczami, ubraną w kraciastą spódniczkę (jak jej), której nadała własne imię. Drugie, kilka lat późniejsze, gdy na ruchliwym paryskim deptaku oglądała występ ulicznego marionetkarza pokazującego lalkę skrzypka-wirtuoza wykonującego jakiś utwór. To zapamiętane spotkanie z perfekcyjną marionetką ją naznaczyło, choć nie miało wówczas praktycznych konsekwencji. Ale widocznie tkwiło w niej, bo kiedy zakończyła pracę eurytmistki, przedstawiła się wielkiemu marionetkarzowi II połowy XX wieku, Albrechtowi Roserowi, pod którego okiem przez kilka lat studiowała sztukę lalkarską w Stuttgarcie. Kolejny raz rozpoczęła czas nauki i odkryć. W 1988 grała w spektaklu lalkowym Don Juan wyreżyserowanym przez Rosera i uczestniczyła w międzynarodowym  tournée tego przedstawienia.

Mistrzostwo animacyjne Albrechta Rosera niejednokrotnie było przełamywane przez jego uczniów. Akceptacja tego buntu twórczego dowodziła wielkości Rosera, jak w przypadku pierwszego wybitnego sukcesora, którym był Frank Soehnle. Marionetki Soehnlego to kolejny element edukacji Ilki Schönbein. Są odmienne, ale można w nich dostrzec wspólne elementy, dalekie od tego, co cechowało lalki Albrechta Rosera: stylowe, klasyczne, eksponujące tradycyjne cechy postaci, swoistą doskonałość formy. Lalki Franka Soehnle, jak Ilki Schönbein, a chwilę później Michaela Vogla, przedstawiciela kolejnej generacji stuttgarckiej szkoły, są kostropate, poorane bruzdami, przypominają niekiedy bardziej makabryczne czaszki niż twarze, czasem z pustymi oczodołami lub przymkniętymi powiekami. Na obliczach mają wypisane cierpienie, ból, czasem śmierć, a zawsze odmienność. Ich kończyny są wydłużone, wyglądają jak nagie kości; dłonie znacznie powiększone, z nieproporcjonalnymi długimi palcami. Powstają najczęściej z masy plastycznej, łatwej w formowaniu i niebywale ekspresyjnej.

U Ilki Schönbein częstokroć pojawiają się (także jako lalki) maski, półmaski, różnokształtne skorupy głowy i części ciała. Czasem to odlewy własnej twarzy, innym razem wykreowane obiekty. Niekiedy aktorka tworzy z nich osobne postaci, trzymając maskę w dłoni stanowiącej jakby szyję osadzoną na przedramieniu aktorki okrytym jakimś kostiumem. Ale równie często do budowania postaci scenicznych Schönbein używa skorup korpusu będącego odlewem własnego, niejednokrotnie obnażonego ciała. Albo wyposaża własne ciało w elementy, przekształcające je w inne postaci. To żonglowanie pomiędzy częściami  własnego ciała, wychudzonego i eksponującego raczej brzydotę niż urodę, i skorupami czy obiektami  podkreślającymi przemijanie, nieuchronną śmierć, wpisuje się w główne tematy podejmowane w jej spektaklach. Nawet kostiumy aktorki czy jej bohaterów przypominają bardziej płachty udrapowanej materii niż klasyczne teatralne okrycia, choć da się wypatrzeć niekiedy znaczącą fakturę materiałów, koronki, szyfony czy tiule.

Istotę swojego teatralnego stylu Ilka Schönbein określiła na początku drogi twórczej. Zawdzięczając wiele Albrechtowi Roserowi i Frankowi Soehnle, świadomie zrezygnowała z posługiwania się klasyczną marionetką, czy choćby jej współczesną odmianą. „Nie trzymałam nitek w rękach”, „nie mogłam znieść dystansu” – wyznała. „Pozwoliłam lalce zawładnąć mną, moimi rękami, później moimi nogami, moją twarzą, brzuchem, pośladkami i moją duszą. Pozostał mi tylko głos, którego jej nie przekazałam (jeszcze)”.[2] „Pozwoliłam lalce zawładnąć moim ciałem” – w tym zdaniu kryje się sens twórczości Ilki Schönbein, choć nie jest łatwo opisać go słowami.

W 1992 Ilka Schönbein założyła własny teatr, który nazwała Theater Meschugge. To słowo w jidysz oznacza wariactwo, szaleństwo, dzikość, głupstwo, a w kontekście twórczości Schönbein wydaje się odnosić do tematów akcentujących wszelaką nienormatywność, odstępstwo, inność, a zarazem chwilowe stany silnych emocji, skrajnych reakcji i zachowań. Wiele postaci jej spektakli, zwłaszcza w Metamorfozach, osadzonych jest w rzeczywistości żydowskich gett, małych miasteczek, absurdalnej nędzy, choć sama artystka nie ma korzeni żydowskich. Nieustannie odczuwam w jej spektaklach jakąś fascynację kulturą środkowoeuropejską, życiem mieszkających tu ludzi, ich ubóstwem, dramatem i rodzącymi się co i raz marzeniami. Być może fascynacja takimi napięciami, bez mała na granicy życia i śmierci, sprawia, że spektakle Ilki Schönbein mają fragmentaryczną strukturę. Nie zachowałem w pamięci jakiejś linearnej narracji artystki, wybijają mi się epizody, sceny, poszczególne sekwencje jej przedstawień, w których Schönbein próbuje uchwycić chwilę, moment i je zatrzymać. A udaje jej się to doprawdy wybornie.

Ta struktura przedstawień wynika zapewne także z przestrzeni, którą Ilka Schönbein upodobała: miejsc otwartych, małych placów, zaułków ulic, nieco osłoniętych od gwaru i tłoku, ale jednak nie ograniczonych ścianami sceny teatralnej. Od początku działalności występuje w takim entourage’u i przez lata odnosiła tu sukcesy. W 1994 na festiwalu Mimos we francuskim Périgueux  wzbudziła taki entuzjazm wśród widzów, że przyznano jej główną nagrodę krytyków, choć wystąpiła w nurcie offowym, nie w programie głównym. Ta nagroda otworzyła jej drogę do szerokiego świata lalkarskiego i związała silnie z Francją, gdzie przez lata najczęściej występowała i tworzyła wiele swoich przedstawień.

W 1993 powstały Metamorfozy, kompozycja wielu epizodów kreowanych przez Schönbein, grającą kruchą żebraczkę, której partnerzy-lalki wyłaniają się ze starego dziecięcego wózka, z rozpiętego klosza parasola, albo z jej własnego ciała, bo zgodnie z ideą Teatru Meschugge granica między własnym ciałem a ciałem lalki ulega nieustannemu zacieraniu. Stąd i termin, którego artystka używa, masque de corps (maska ciała) na określenie hybrydowych stworzeń, którym użycza własnego ciała. Lalki stają się przedłużeniem jej osoby. W spektaklu, któremu towarzyszyła klezmerska muzyka, nie padało żadne słowo. Zjadanie jabłka oferowanego przez węża prowadziło do lubieżnego tańca, wreszcie do porodu – to bodaj najpiękniejsza scena narodzin jaką widziałem w teatrze, zakończona karmieniem piersią i macierzyńską miłością, która zderzona była po chwili z odrazą po pierwszym stolcu niemowlaka. Dzieciństwo: szczęście i koszmar zarazem, radość i ból, nadzieja i obsesja. I kolejne obrazy podtrzymujące tę atmosferę cierpkiego humoru i dekadenckiej wizji świata.

Metamorfozy, funkcjonujące głównie jako spektakl uliczny, miały także wersję sceniczną. Ilka Schönbein wprowadziła partnera, granego najpierw przez Thomasa Berga (technika Meschugge), potem przez francuskiego aktora Alexandre Haslé, wreszcie przez Mô Bunte, niemieckiego lalkarza. Powstawały wciąż nowe wersje tego przedstawienia, łącznie pięć, z nową, graną pod tytułem Metamorfozy metamorfoz wariacją. Artystka zmieniała postaci, kostiumy, lalki i maski, jedne sceny usuwała, dodawała nowe, sprawiając, że spektakl był w nieustannym procesie. Taki stan wydaje się charakterystyczny dla jej drogi twórczej. Nigdy nie jest w pełni usatysfakcjonowana osiągniętym rezultatem i efektu nie uważa za doskonały. To pewnie i rezultat pracy w otwartej przestrzeni, i cecha fragmentarycznej konstrukcji jej przedstawień.

Kolejny spektakl Ilki Schönbein, Żabi król według braci Grimm (1998), adresowany był wyjątkowo do młodej widowni i też miał kilka różnych wersji. Premierę współtworzyła z Alexandrem Haslé, którego później – we wznowieniu – zastąpił Mô Bunte. Ostatnią wersję, z 2005 roku, realizował zespół Podróży zimowej, która powstała dwa lata wcześniej: Schönbein (autorka koncepcji, reżyserka, twórczyni lalek, masek i kostiumów) oraz Simone Decloedt, Britta Arste, akordeonista Rudi Meier i wymiennie w roli narratora kontratenorzy Christian Ilg lub Rainer Philipp Kais. Inspiracją do Żabiego króla była wyczytana gdzieś historia młodego Żyda, wymarzniętego i bliskiego śmierci, który na porannym apelu w obozie koncentracyjnym słyszy zza pleców głos innego więźnia: „tańcz, tańcz, jeśli jesteś prawdziwym chasydem, powinieneś teraz tańczyć. Tańcz!” „I młody człowiek – pisze o swoich inspiracjach sama Schönbein – wyrywa nogi z ziemi, skóra przykleja mu się do śniegu, tańczy z krwawiącymi stopami – i ratuje życie. Mocne słowa… Gdybym tylko mogła tak tańczyć! Taniec, który uwalnia nas, śmiertelnych, od strachu przed byciem tu, po nic. W Metamorfozach wkroczyłam na tę drogę i jest to kwestia podążania nią. Wciąż szukam sposobu na wydobycie postaci z własnego ciała, istot, które w końcu ożyją i pewnego dnia, być może kiedyś, nauczą mnie, dlaczego się urodziły. Wydaje mi się, że to bardzo kobiecy sposób tworzenia: kobiety często kierują się swoim ciałem, które je wypełnia i sprawia, że rozumieją sens i treść swojego istnienia.”[3]

Obecność trzech aktorek w Żabim królu III zmultiplikowała sytuacje sceniczne, ale ich istota – budowanie relacji pomiędzy lalką i aktorem fascynują pomysłowością, energią i budowanymi emocjami. Czasem lalka wrasta w ciało aktorki, przysłonięte maską czy półmaską, chwilami uniemożliwiając rozpoznanie do kogo należą ręce czy nogi, mieszając torsy aktorek z korpusami animantów, wykorzystując nawet pośladki do kreowania wciąż zmieniającego się kształtu ropuchy. A przecież przestrzeń, w której odbywa się spektakl, jest niemal pusta; znajduje się w niej stara balia na wodę i kawałek szerokiej, metalowej tuby.

Ten sam zespół twórców zrealizował w 2003 roku Podróż zimową, jeden z niezwykłych spektakli Ilki Schönbein, inspirowany muzyką Franza Schuberta i wierszami Wilhelma Müllera. Trudno się powstrzymać od zacytowania refleksji samej artystki, opowiadającej o własnych inspiracjach. „Kobieta wiosną swojego życia nosi w duszy zimę. Jej miłość została zdradzona, ogarnia ją zima. Śnieg pokrywa życie w trakcie wykluwania. Zamarznięty strumień, zwinięte w kłębek ptaki, czarne gałęzie bezlistnych drzew, blade światło księżyca, cała przyroda pokazuje temu młodemu życiu drogę, z której jeszcze nikt nie wrócił. Ciało moje i moich postaci będzie stłuczonym lustrem tej chorej duszy. Mówi się, że miłość odwraca głowę: co by było, gdyby głowa mojej bohaterki była naprawdę odwrócona? Mówi się, że miłość łamie serce: co by było, gdyby ta szczelina otworzyła się na fali piasku? Mówi się, że ból paraliżuje, cierpienie oddziela duszę od ciała… Wszyscy to przeżyliśmy, żyjemy tym wszystkim. Poproszę moje postacie, aby to uwidoczniły. Podobnie jak w moich poprzednich spektaklach, będzie to kwestia podejścia do tematów o elementarnym znaczeniu w życiu kobiety: dzieciństwo, miłość, narodziny, starość, strach, śmierć. Co jeszcze? Tematem, który pojawia się w Metamorfozach – i coraz mocniej przenika do mojej świadomości – jest taniec istnienia: taniec embrionu w ciele matki, taniec miłosnej ekstazy, taniec, który wypełnia duszę, gdy ciało cierpi z udręki, taniec przeciwko śmierci – taniec ze śmiercią”.[4]

Poddawane rozmaitym modyfikacjom tematów i postaci, wszystkie te wątki będą wracać w twórczości Ilki Schönbein w kolejnych realizacjach. Chair de ma Chair (2006) jest historią wspomnień, inspirowaną powieścią Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze Aglai Veteranyi. To opowieść o cyrkowym dziecku przywołująca relacje z matką, ból straty, samotności, przeciwności losu, nomadyzmu i wykorzenienia. Schönbein, grająca tym razem po niemiecku i oddająca swoje ciało animantom, zaprosiła do współpracy aktorki francuskie: Bénédicte Holvoote i Nathalie Pagnac.

W kolejnych latach Ilka Schönbein, obok własnych przedstawień i koprodukcji Teatru Meschugge, reżyserowała i współtworzyła spektakle grane przez inne aktorki. Były to przedstawienia interpretujące głównie klasyczne baśni. Dla niemieckiego teatru Kerstin Wiese przygotowała Wilka i siedem koźląt (2006), dla Mary Sharp – z którą współpracowała przy swoich wcześniejszych realizacjach – wyreżyserowała Un froid de Kronos według Królowej śniegu Andersena (2006), dla Laurie Cannac – spektakl Głodny jak wilk według Czerwonego kapturka na podstawie Charles’a Perrault (2008) i  Rybi ogon inspirowany Małą Syrenką Andersena (2013). W 2017 powstał Ricdin-Ricdon, który był produkcją Meschugge i dziełem Schönbein, z jej lalkami i w jej reżyserii, ale realizowany przez Paulinę Drünert i Alexandrę Lupidi. Styl Schönbein za każdym razem był obecny, widać to na zdjęciach i dostępnych fragmentach spektakli, ale brak jej samej na scenie był jeszcze silniej odczuwalny.

Jej własna, kolejna premiera po Chair de ma Chair, miała miejsce w 2009 roku. Była to Stara kobieta i bestia. Partnerką Ilki Schönbein (z którą współtworzy do dzisiaj)  była Alexandra Lupidi, multiinstrumentalistka o włoskich korzeniach, wokalistka o przebogatej skali głosu (także operowa solistka) i kompozytorka. W trakcie prób solowy spektakl przekształcił się w duet, a bajka o małym osiołku, od której zaczął się proces twórczy, przemieniła się w spektakl o przemijaniu i odchodzeniu, rodzaj przypowieści: „o małej tancerce, która marzy, by stać się wielką baleriną; o ośle porzuconym przez matkę królową; o starej kobiecie, która odkrywa, że z jej chorej nogi wyrastają jabłonie…”[5]

W twórczości Ilki Schönbein co i raz wracają tematy, czasem nawet postaci czy obrazy, które pamiętamy z wcześniejszych realizacji. Ona nimi żongluje, nieustannie znajdując nowe zastosowania, nowe konteksty. Te niesie życie. W Starej kobiecie i bestii na proces twórczy nałożyły się dramatyczne wydarzenia osobiste. Choroba ojca Schönbein, konieczność przerwania prób we Francji i powrót do Niemiec, wprowadziły do spektaklu nie planowany wcześniej element, choć jakże obecny w jej twórczości: Śmierć. Dostrzegła ją – jak w Medyku Feliksie Tomaszuka – stojącą przy głowie ojca leżącego w łóżku, wszechmocną, nieustępliwą i wszechobecną. I Śmierć została z nią do końca procesu realizacji spektaklu. Była jego „reżyserem”, jak ojciec – „pozaziemskim konsultantem”. I tak spektakl o ośle, który grał na lutni, przekształcił się w historię starej damy i bestii.

„Bohaterami Starej kobety i bestii są hybrydy, powstałe w wyniku połączenia masek i protez z własnym ciałem Ilki Schönbein. Jej bohaterowie nie mogą ożyć bez zniekształcenia jej ciała. Na przykład małą balerinę tworzą maska, proteza ramienia i spódniczka tutu z jednej strony, a nadgarstek/przedramię (tworzące szyję lalki) i dwie nogi Ilki Schönbein z drugiej strony. Stara kobieta, bestia, wyłania się z ciała Ilki Schönbein, gdy lalkarka wkłada futrzane spodnie: jej nogi stają się osiołkiem, a jej dłoń jest okryta głową zwierzęcia – opisuje wybrane sceny  Anaëlle Impe. – […] gdy Śmierć zostaje uwięziona w drzewie, ciało Ilki Schönbein wygląda tak, jakby zawisło w powietrzu (jedną z jej nóg przykrywa połówka pary czarnych rajstop, stając się niewidoczną na czarnym tle, a zastępuje go wizualnie proteza nogi). W tej scenie lalkarka bawi się wertykalnością, co jest kolejną cechą groteski. Ale wniebowstąpienie nie jest nieskończone: stara kobieta nie może uciec przed losem i skończonością ludzkiego życia; umrze, jak sugeruje upadek ciała lalki.”[6]

Ilka Schönbein zrealizowała kilka innych spektakli we współpracy z Alexandrą Lupidi: w 2014 – A jeśli nie, to cię zjem (Sinon, je te mange), inspirując się tym razem własną adaptacją Wilka i siedmiu koźląt, w 2017 – No cóż, teraz tańcz (Et bien, danser maintenant), wreszcie w 2021 – Podróż chimer (Voyage chimère), którego źródła tkwią w baśni braci Grimm o czterech muzykantach z Bremy: psie, kocie, kogucie i ośle. Znów temat starości, odchodzenia, przemijania i nieustająca tęsknota za utrzymaniem tych wyjątkowych chwil, których każdy zaznał sporo w swoim życiu i których wspomnienia pozwalają zmierzyć się ze śmiercią.

Voyage chimère to kolejny koncert Ilki Schönbein – lalkarki, aktorki i interpretatorki oraz Alexandry Lupidi, odpowiedzialnej za stronę muzyczną i wokalną, i będącej jak Schönbein arcymistrzynią w swojej profesji.

Nikt ze znanych mi artystów-lalkarzy nie potrafi używać własnego ciała uzupełnianego materią kostiumu scenicznego i kilkoma przedmiotami do budowania takich obrazów, znaczeń, sensów i postaci. Zawsze widzimy aktorkę, ale przeistacza się ona w pełnokrwistą i koniecznie lalkową postać sceniczną. Zwinność ciała, jakby niepodlegającego grawitacji, nieoczekiwane i zgoła niewykonywalne pozycje, jakie przyjmuje Schönbein, poruszając się zarazem w minimalnej przestrzeni, buduje nie tylko zachwycające postaci lalkowe, ale poprzez szereg wykonywanych działań, animacyjnych i ruchowych, tworzy swoistą opowieść o swoich bohaterach. Jak w momentach śmierci czy ostatecznego zagrożenia przelatują przed naszymi oczyma obrazy z całego życia, tak w etiudach Ilki Schönbein pojawiają się sceny z różnych etapów życia bohaterów. Dzięki niezwykłej animacji tych form aktorka uzyskuje efekt niebywałego przypływu energii. Ruchy postaci stają się sprężyste i radosne, a misternie prowadzone światło i odpowiednie ustawianie się do niego przekształcają starą twarz lalki w młode oblicze. Obserwujemy przedziwne metamorfozy bohaterów, by w sekundę później cały ten wykreowany świat rzeczywistości scenicznej zniknął, bo tworzą go niemal niezauważalne działania aktorki. Z pewnością to efekt fascynacji Ilki Schönbein tańcem eurytmicznym i dogłębnej znajomości tej techniki.[7]

Ilka Schönbein we współczesnym światowym lalkarstwie jest jakby przedstawicielką innej planety. Utrzymujący się już od dekady jej obecny artystyczny team, do którego obok Alexandry Lupidi należą Suska Kanzler (technolożka, muzyczka) i Anja Schimanski (specjalistka od światła i dźwięku, ale też asystentka w wielu specjalnościach artystycznych) osiągnął artystyczną doskonałość. A Ilka Schönbein jest bez wątpienia pierwszą damą współczesnego światowego lalkarstwa.

 

 

   
   

 

[1] Ilka Schnbein, J’ai laissé la marionnette prendre possession de mon corps”, „Alternatives théâtrales”, No. 65-66, 2000, s. 24. [2] Ibidem. Kilka lat później, poczynając od Podróży zimowej, lalki zawładnęły także głosem aktorki. [3] Ilka Schönbein, un théâtre charnel. Photographies Marinette Delanné, Texts Naly Gérard…, Editions de L’Œil, Montreuil 2017, s. 123. [4] Ibidem. [5] Zuzanna Głowacka, Epifanie, „Teatr” 2012, nr 1. [6] Anaëlle Impe, The Grotesque asd a Paradigm of the Puppet Theatre in the 21st Century. Through an analysis of Ilka Schönbein’s show, ‘The Old Lady and the Beast’, in: Dolls and Puppets as Artistic and Cultural Phenomena (19th-21st Centuries), Ed. by Kamil Kopania, The Aleksander Zelwerowicz Academy of Dramatic Art in Warsaw, The Department of Puppetry Art in Bialystok, Białystok 2016, s. 172-173. [7] Recenzję z tego przedstawienia, z elementami opisu spektaklu, zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2021/09/24/labedzi-spiew/.

 

 

Zdjęcia Marinette Delanné

Puppeteers of the World: Ilka Schönbein

Pierwodruk: Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Ilka Schönbein, TEATR LALEK 2022, nr 1 (147), ss. 7-12 (wersja polska), ss. 13-18 (English version)

 

            A cycle of portraits of contemporary puppeteers of the world cannot lack Ilka Schönbein (born in 1958 in Darmstadt), a German artist and probably the most original contemporary puppeteer, who for more or less three decades has been present in assorted open and closed theatrical spaces of Europe. Each encounter with her works shocks. The range of created emotions astounds, and the artistic dimension of presentations, the character of used animants, the process of linking them with the body of the actress and the creation of dramatis personae produce admiration.

Upon numerous occasions I posed a question concerning the uniqueness of Ilka Schönbein. My time to time encounters with her theatre made me certain of one thing: she has at her disposal some sort of magic power not limited exclusively to building extraordinary theatrical images or even evoking emotions, which penetrate the audience throughout. Ilka Schönbein touches the most tender chords of the human soul, discloses the most intimate world of artistic creation, moves within the range of metaphysical exultation, and strikes right into the subconscious of the recipient. She surrenders to the characters created onstage.  

In the course of several decades Ilka Schönbein has given probably hundreds of spectacles: solo and involving numerous partners, consistently devised by her and most frequently directed or co-directed by her. Often they were conceived with other performers in mind, but always, mainly due to her puppets and created characters, as well as carefully chosen music and partners-vocalists, they were both astonishing and left a deep imprint on our memory.

The source of Ilka Schönbein’s theatrical inspirations is Steinerian eurythmy, literally: harmonious rhythm”. At the beginning of the twentieth century Rudolf Steiner, an Austrian philosopher and mystic from the turn of the nineteenth century, and the author of anthroposophy, devised the principles of eurythmy. This art of movement to music, singing, and suitably selected texts deeply penetrates spirituality and is rather widely applied in dance, or, to put it in simpler terms, it translates word and sound in stage performances (artistic eurythmy) into motion. So-called visible speech links a wide scale of emotions, is codified and, at the same time, spontaneous, frees man’s ethereal body, and refers to his spirituality. All those elements are the components of Ilka Schönbein’s spectacles and probably should be analysed within the latter’s context.   

For several years Schönbein studied eurythmy in Hamburg, and subsequently practised it for the next decade. Once she acknowledged that she had reached the end of her eurythmic quests, she chose an individual path. She opted for puppets. I immediately knew – she wrote in reflections published in 2000 in the Belgian “Alternatives théâtrales –  that I discovered a language that suits me. I could be simultaneously an author of masks, costumes, and sets, a director, an actress, a person responsible for technical matters, and a dancer! I entered a land of endless opportunities. This is why “limitation” became my motto, making it possible to concentrate on a single path that will lead me deep inside myself. On the way I shall be compelled to abandon many, many things, for the sake of others [1].

Ilka Schönbein belongs to the galaxy of contemporary creators-puppeteers, who knowingly chose puppets having previously shaped other skills and achieved professional experience. They include Hoichi Okamoto, Neville Tranter, and Duda Paiva – to mention several among numerous artists. Schönbein mentioned three such initiation “puppetry” meetings. The first took place during her childhood when she was given a toy-puppet with eyes that close and dressed in a checked skirt (just like hers), and which she named after herself. The second meeting, which occurred several years later, involved a performance given in Paris by a street marionettist displaying a puppet in the part of a virtuoso violinist performing a composition. This remembered encounter with a perfect marionette left an imprint, although at the time it did not have practical consequences. Nonetheless, it obviously became embedded in Ilka Schönbein, because once she ceased working as an adept of eurythmy she presented herself to Albrecht Roser, an acclaimed marionettist of the second half of the twentieth century, and under his guidance spent several years studying the art of puppetry in Stuttgart. Once again, Ilka Schönbein embarked upon a period of study and discoveries. In 1988 she performed in Don Juan, a puppet spectacle directed by Roser, and took part in an international tournée of that production.

Upon numerous occasions Albrecht Roser’s animation mastery was breached by his students. Acceptance of this creative revolt proved Roser’s greatness, as in the case of Frank Soehnle, his first outstanding successor. The Soehnle marionnettes constituted a successive element in the education of Ilka Schönbein. They differed but contained discernible shared elements distant from those characteristic for the puppets of Albrecht Roser: stylistic, classical, demonstrating traditional features of the given character and a specific perfection of form. Frank Soehnle’s puppets, just as those of Ilka Schönbein and, later, Michael Vogel (a representative of a successive generation of the Stuttgart school) are coarse, furrowed, and at times resemble more bare skulls than faces, sometimes with empty eye sockets or downcast eyelids. Their cheeks are inscribed with suffering, pain, sometimes death, and always distinctness. The limbs are elongated and resemble bare bones; hands are considerably enlarged, with disproportionately long fingers. The puppets are made most often out of plastic foam, easy to mould and extraordinarily expressive.

Performances given by Ilka Schönbein often feature (also as puppets) masks, half-masks, variously shaped husks of the head and body parts. Sometimes they assume the form of casts of her face, and upon other occasions – of assorted devised objects. At times, the actress uses them to create distinct characters by holding a mask in her hand comprising as if a neck grafted on her forearm covered with a costume of sorts. Just as often Schönbein builds stage personae by resorting to casings of the torso consisting of a cast of her own, frequently naked body or else outfits her body with elements changing it into another stage character. This juggling between parts of her body, emaciated and displaying ugliness rather than beauty, or casings and objects accentuating the passage of time and inevitable death, become part of the main themes broached in Schönbein’s spectacles. Even the costumes of the actress or her protagonists resemble more sheets of draped matter than classical theatrical garments, although sometimes it possible detect the significant texture of the fabrics, lace, chiffons or tulles.

Ilka Schönbein described the essence of her theatrical style at the beginning of her creative path. Being indebted to Albrecht Roser and Frank Soehnle, she intentionally resigned from using the classical marionette or even its contemporary variant. “I did not hold strings in my hands”, ”I can’t consider any distance– she admitted. “I let the puppet take possession of my body, my hands, my legs, my face, my belly, buttocks, and my soul. I am left only with my voice, which I have not handed over (yet). [2]I let the puppet take possession of my body” – this sentence conceals the sense of her oeuvre although it is not easy to describe the latter in words.  

In 1992 Ilka Schönbein established her own theatre company, which she named Theater Meschugge. In Yiddish this word denotes madness, frenzy, wildness, and foolishness. Within the context of Schönbein’s works it appears to refer to themes accentuating all sorts of non-normative qualities, deviation, and otherness, and, simultaneously, momentary states of strong emotions, extreme reactions, and behaviour. Numerous characters in her spectacles, especially in Metamorphosen /Metamorphoses, are part of the reality of Jewish ghettoes and the poverty of small towns, although the actress is not of Jewish ancestry. I incessantly experience in her spectacles some sort of fascination with Central European culture, the life of people living there, their poverty, drama, and dreams arising time after time. Quite possibly  this captivation with such forms of tension, on the border of life and death, is the reason why her spectacles possess such a fragmentary structure. I have not preserved in my memory some sort of the artist’s linear narration, but episodes, scenes, and particular sequences of her spectacles, in which Schönbein attempts to capture and pause a given moment, stand out. And she succeeds brilliantly.  

This structure of spectacles is probably also the outcome of the space, which Schönbein found to her liking: open spaces, small squares, lanes slightly concealed from crowds and noise, but not restricted by stage walls. From the onset of her activity she appears in an entourage of this sort and has enjoyed success for years. At the Mimos Festival in Périgueux (1994) Ilka Schönbein stirred such enthusiasm on the part of the audience that she was presented the main prize awarded by critics, although she appeared in the off current and not the main programme. The prize opened the way to the wide world of puppetry and established closer links with France, where for many years Schönbein performed and directed numerous spectacles most often.  

The year 1993 marks the origin of Metamorphoses, a composition involving many episodes created by Schönbein playing the part of a frail beggar, whose partners-puppets emerge from a child’s old pram, an unfolded canopy of an umbrella, or her body, since in accordance with the conception of Theater Meschugge the borderline between the actor’s body and that of the puppet is subjected to constant obliteration. Hence masque de corps, a term used by the artist for describing hybrid creatures to which she lends her body. Puppets thus turn into a prolongation of her person. Not a single word is spoken in this spectacle staged to the accompaniment of klezmer music. Eating an apple offered by a serpent results in a lascivious dance and, finally, birth – this is probably the most beautiful scene of childbirth that I have seen in the theatre, ending with breastfeeding and maternal love, which a moment later is contrasted with disgust caused by the new-born’s first defecation. Infancy and childhood: happiness and nightmare alike, joy and pain, hope and obsession. And successive images upholding this atmosphere of acerbic humour and a decadent vision of the world.

Metamorphoses, functioning chiefly as a street spectacle, also had a stage version. Ilka Schönbein introduced a partner, first played by Thomas Berg (a technician at Meschugge), followed by the French actor Alexandre Haslé, and, finally, by Mô Bunte, a German puppeteer. New versions of the spectacle were constantly devised, including a variation staged as Métamorphose des métamorphoses / Metamorphose of Metamorphoses. The artist changed characters, costumes, puppets, and masks, removed certain scenes and added new ones, thus causing the theatre to take part  in a constant process. This state of things appears to be characteristic for her creative path. Ilka Schönbein is never fully satisfied with the achieved result and does not consider the ultimate effect to be perfect. Such an attitude is probably the outcome of working in open space and a feature of the fragmentary construction of her spectacles.  

The successive production staged by Ilka Schönbein: Le Roi grenouille/Frog King, after the brothers Grimm (1998), was exceptionally addressed to a young audience and shown in several different versions. The première was co-created with Alexander Haslé, who later – in the restaged version – was replaced by Mô Bunte. The last version (2005) was shown by the team appearing in Winterreise / Winter Journey, presented two years earlier and involving Schönbein (author of the conception, director, maker of masks, puppets, and costumes), Simone Decloedt, Britta Arste, accordion player Rudi Meier, and countertenor singers Christian Ilg or Rainer Philipp Kais, who appeared interchangeably in the part of the narrator. Frog King was inspired by a story about a young Jew who, freezing and on the brink of death, heard the voice of another inmate: ”Dance, dance, if you are a true Hasidic Jew then now you should dance. Dance!” And the young man – Schönbein wrote about her inspirations – pulls his legs out from the soil, his skin sticks to the snow, he dances with bleeding feet and saves his life. Powerful words… If only I could dance in that way! A dance that liberates us, mortals, from the fear of being here for nothing. In Metamorphoses I entered that road, and it is now a question of following it. I still seek a way of extracting characters from my body, creatures that will finally become alive and perhaps on a certain day will teach me why they were born. It seems to me that this is a highly feminine way of creating: women often follow their body, which fulfils them and is the reason why they understand the sense and contents of their existence. [3]

The presence of three actresses in Frog King III multiplied the staged situations, but their essence – forming relations between the puppet and the actor – displays fascinating ingenuity, energy, and constructed emotions. On occasions the puppets, concealed behind a mask or a half-mask, outright grow into the body of the actress, sometimes making it impossible to recognise to whom the hands and legs belong, mixing the torsos of the actresses with the bodies of the animants, and even making use of buttocks to create the ever-changing shape of a toad. After all, the space in which the spectacle takes place is almost empty: it contains an old water tub and a piece of a wide, metal tube.

In 2003 the same team of artists staged Winter Journey, one of Ilka Schönbein’s extraordinary spectacles inspired by music by Franz Schubert and poems by Wilhelm Müller. It is truly difficult to refrain from citing the reflections of the artist telling about her inspirations. During the springtime of her life the woman carries winter in her soul. Her love has been betrayed and winter encases her. Snow covers life at the time of its hatching. A frozen over stream, huddling birds, black branches of leafless trees, pale moonlight, all of Nature shows young life a path from which no one has ever returned. My body and those of my characters will become a shattered mirror of this ailing soul. It is said that love turns its head away: what would happen if the head of my female protagonist was really turned away? It is said that love breaks the heart: what would happen if that  gap were to open up on a wave of sand? It is said that pain paralyses and suffering separates the soul from the body…  We have all experienced this and live it. I shall request my characters to reveal it. Just as in my previous spectacle this will be question of an approach to themes of elementary significance in a woman’s life: childhood, old age, fear, death. What more? The theme that appears in Metamorphoses – and increasingly strongly permeates my awareness – is the dance of existence: the dance of the embryo in the body of the mother, the dance of ecstatic love , the dance that fills the soul when the body suffers from torment, the dance against death – the dance with death. [4]

All those motifs, subjected to assorted modifications of themes and characters, will return in Ilka Schönbein’s successive realisations. Chair de ma Chair /My Own Flesh and Blood (2006) is a story of reminiscences inspired by the novel: Why Is the Child Cooking in the Polenta by Aglaja Veteranyi. This tale about a circus child evokes relations with the mother, painful loss, the contradictions of fate, a nomadic lifestyle, and rootlessness. Schönbein, this time playing in German and turning her body over to the animants, invited two French actresses: Bénédicte Holvoote and Nathalie Pagnac, to collaborate.

In subsequent years Ilka Schönbein directed and cocreated spectacles performed by other actresses, alongside her own spectacles and the co-productions of Theater Meschugge. These realisations interpreted mainly classical tales. For the Kerstin Wiese theatre she prepared The Wolf and Seven Young Goats /Le Loup et les sept chevreaux, 2006), for Mary Sharp – with whom Ilka Schönbein co-operated upon the occasions of earlier productions – she directed Un froid de Kronos, after Andersen’s The Snow Queen (2006), for Laurie Cannac – the spectacle Hungry like a Wolf, after The Little Riding Hood by Charles Perrault (2008), and Fishtail, inspired by Andersen’s The Little Mermaid (2013). Ricdin-Ricdon, written in 2017, was a Theater Meschugge production and the work of Schönbein, with her puppets and direction, but realised by Pauline Drünert and Alexandra Lupidi. Each time the Schönbein style remained conspicuous, as evidenced by photographs and available fragments of the spectacles, but her absence on stage was felt even intensely.

Schönbein’s own, consecutive première following Chair de ma Chair took place in 2009. This was The Old Lady and the Beast/ La Vieille et la bête. Here Ilka Schönbein’s partner (they cooperate to this day) was Alexandra Lupidi, a multi-instrumentalist of Italian descent, a vocalist with a vast vocal range (also an operatic soloist), and a composer. In the course of the rehearsals the production changed into a duet, and the tale about a little donkey, which initiated the creative process, became a spectacle about the passage of time, a parable about a child dancer who dreams of becoming a great ballerina; a donkey abandoned by its mother, a queen; an old woman who discovers that her sick leg sprouts apple trees… . [5]

In Ilka Schönbein’s productions assorted themes, and sometimes even characters or images that we recall from earlier realisations, recur time and again. She juggles with them, perpetually finding new applications and contexts. This is a source of life. In The Old Lady and the Beast the creative process overlapped with dramatic personal experiences. Her father’s illness and the necessity of interrupting rehearsals in France and returning to Germany introduced Death into the spectacle, a previously unplanned component although very much present in Schönbein’s works. Just as in Tomaszuk’s Medyk Feliks (Feliks the Physician) Schönbein  noticed Death – omnipotent, unwavering, and omni-present – standing  at the dying Father’s bedhead. And Death was to stay to the end of the spectacle. Death was its “director”, and Father – an “extra-terrestrial consultant”. In this manner, a spectacle about a donkey who played the flute changed into a story about an old lady and a beast.

The characters in The Old Lady and the Beast are hybrid creatures, resulting from the union of masks and prosthetics with Ilka Schönbein’s own flesh. Her characters cannot come to life without distorting her body. For example, the little ballerina is formed by a mask, a prosthetic arm and a tutu on one side, and by the wrist/forearm (forming the puppet’s neck) and the two legs of Ilka Schönbein on the other side. The old lady, an old beast, arises from Ilka Schönbein’s body when the puppeteer puts pants of fur on: her legs become those of a donkey and her hand is gloved with the animal’s head Anaëlle Impe describes selected scenes. – […] when Death is trapped in a tree, Ilka Schönbein’s body looks as if it is hanging in mid-air (one of her legs is covered with half of a pair of black tights, becoming invisible against the black background, and is replaced visually by a prosthetic leg).  In this scene, the puppeteer plays with verticality, which is another characteristic of the grotesque. But the ascension is not infinite: the old lady cannot escape fate and the finitude of human life; she will die as suggested by the fall of the puppet body. [6]

      Ilka Schönbein staged several other spectacles together with Alexandra Lupidi: in 2014 – Sinon, je te mange /Or I’ll Eat You, this time inspired by her adaptation of The Wolf and Seven Young Goats, in 2017 – Et bien, danser maintenant/Do You Know What, Then Dance Now, and, finally, in 2021 –Voyage chimère, whose sources are embedded in a story by the brothers Grimm about four musicians from Bremen: a dog, a cat, a rooster, and a donkey. Once again the theme of old age, of demise, the passage of time, and endless longing for retaining those exceptional moments which each of us experienced in his life and whose recollections make it possible to tackle death.

Voyage chimère is yet another concert given by Ilka Schönbein – puppeteer, actor, and interpreter, together with Alexandra Lupidi, responsible for the musical and vocal side and, just like Schönbein, an arch-mistress of her profession.  

None of the puppetteers known to me are capable of using their bodies, supplemented by stage costumes and several objects, for building such imagery, meanings, senses, and characters. We always see the actress, but she changes into a full-blooded and necessarily puppet persona. The agility of the body, as if not subjected to gravity, the unexpected and outright unfeasible positions assumed by Schönbein, who at the same time moves in minimal space, create not only enchanting puppet characters but via a number of performed activities, both animation and motion, build a sui generis story about the protagonists. Just as when at the time of death or ultimate danger images from our entire life pass in front of our eyes, so etudes by Ilka Schönbein reveal scenes from assorted stages in the life of the protagonists. Thanks to an extraordinary animation of those forms the actress achieves the effect of a remarkable flow of energy. Motions of the characters become buoyant and joyful, and brilliantly arranged light and suitable positions assumed vis a vis light transform the puppet’s old face into a young one. We observe curious metamorphoses of the dramatis personae, and a second later this entire created world of stage reality vanishes, because it is built by the actress’ almost imperceptible activity. This is certainly the effect of Ilka Schönbein’s fascination with rhythmical dance and a profound knowledge of this technique [7].

In the contemporary world of the theatre Ilka Schönbein appears to be a representative of another planet. Her present-day artistic team, carrying on already for a decade and including apart from Alexandra Lupidi also Suska Kanzler (technician, musician) and Anja Schimanski (lighting and sound technician, but also assistant in many art specialisations), has achieved artistic perfection. And Ilka Schönbein is without doubt the first lady of the present-day world of puppetry.

 

Photos by Marinette Delanné

   
   

 

 

 

 

 

[1] Ilka Schönbein, ”J’ai laissé la marionnette prendre possession de mon corps”, ”Alternatives théâtrales”, no. 65-66, 2000, p. 24. [2] Ibidem. Few years later, starting with Winter Journey, puppets took possession also of the voice of the actress. [3] Ilka Schönbein, un théâtre charnel. Photographies Marinette Delanné, Texts Naly Gérard…, Editions de L’Œil, Montreuil 2017, p. 123. [4] Ibidem. [5] Zuzanna Głowacka, Epifanie, ”Teatr” 2012, no. 1. [6] Anaëlle Impe, The Grotesque as a Paradigm of the Puppet Theatre in the 21st Century. Through an analysis of Ilka Schönbein’s show, ‘The Old Lady and the Beast’, in: Dolls and Puppets as Artistic and Cultural Phenomena (19th-21st Centuries), ed. by Kamil Kopania, The Aleksander Zelwerowicz Academy of Dramatic Art in Warsaw, The Department of Puppetry Art in Białystok, Białystok 2016, pp. 172-173. [7] For a review of this spectacle, with elements of its description, see: https://www.marekwaszkiel.pl/2021/09/24/labedzi-spiew/.

 

Trzydzieści pięć Walizek

Pierwodruk: Trzydzieści pięć Walizek / Thirty-five Valises, w: program 35. Międzynarodowy Festiwal Teatralny Walizka / International Theatrical Festival Valise, Łomża 9-12.06.2022, ss. 8-15.

               Czy Łomża mogła stać się polskim Charleville-Mézières? Pewnie to zbyt życzeniowe pytanie. Wprawdzie obydwa miasta należą do niewielkich, obydwa mieszczą się w biedniejszych, wschodnich częściach swoich krajów, ale dzieli je zasadniczo infrastruktura, mimo wszystko środki finansowe, jakimi dysponują, a i siła lokalnych środowisk, ambicji władz oraz wizji artystów, którzy związali się z francuskim regionem, dziś już Grand Est, i tracącą swoje wpływy Łomżą: przez ponad dwie dekady miastem wojewódzkim, dziś 60-tysięczną stolicą powiatu. Zatem – nie mogła.

Wszak gdzieś na przełomie XX i XXI wieku łomżyński festiwal już okrzepł, wpisał się pomiędzy najważniejsze polskie imprezy lalkarskie, a w województwie podlaskim był wówczas jedynym teatralnym wydarzeniem tej rangi, niezależnie od ambicji Białegostoku, z silnym, znanym i rozbudowującym się teatrem lalek, rosnącą pozycją Akademii Teatralnej, wkrótce jej studenckim festiwalem lalkanielalka i rodzącymi się nieustannie nowymi grupami teatralnymi wyłaniającymi się z kolejnych roczników absolwentów.

Łomżyńska Walizka wciąż jest obok Bielska-Białej i Opola, a ostatnio także Wałbrzycha, jednym z najważniejszych polskich festiwali lalkarskich. Jesteśmy w przededniu jej 35., jubileuszowej edycji. To dobry moment do spojrzenia wstecz, na festiwalowy dorobek. I także próbę podsumowania. By posłużyć się wykorzystywanym przez lata łomżyńskim sloganem – co nam przyniosła Walizka?

Zaglądałem do łomżyńskiego Teatru Lalki i Aktora wielokrotnie. Na premiery, na spektakle, ale przede wszystkim właśnie na Walizkę. Uczestniczyłem w ponad dwudziestu festiwalowych edycjach. Jako juror, towarzysząc spektaklom teatrów, z którymi byłem związany, wreszcie jako uczestnik-gość festiwalu. Obejrzałem w Łomży grubo ponad dwieście prezentowanych tu spektakli. Wiele z nich mam wciąż w pamięci, pokazywanych w rozmaitych salach: domów kultury, szkół, w prowizorycznych pomieszczeniach teatru, zanim ten doczekał się własnej siedziby w budynku byłej straży pożarnej. Zawsze panował tu wyborny klimat mimo rozmaitych niedostatków, często rozpalonych do czerwoności sal mieszczących nadmiar widzów, albo zbyt dużych przestrzeni, słabo dopasowanych do wymogów teatralnych. Życzliwość i troska organizatorów rekompensowała jednak wszelkie niedogodności. Łomża stawała się w kilka majowo-czerwcowych dni miejscem spotkań z przyjaciółmi, zajmujących rozmów o teatrze, miejscem, gdzie wirowały emocje, zachwyty i spory. Mieszkańcy miasta też polubili tę imprezę, bogaty program imprez ulicznych przyciągał tłumy, a i kameralne, czasem trudne spektakle, nie tylko dla dzieci, skupiały ciekawą teatru publiczność. Zbudowała ona na przestrzeni lat środowisko prawdziwych miłośników teatru, zwłaszcza dominującego tu teatru lalek. Obok Charleville-Mézières Łomża jest bodaj jedynym miastem na świecie, gdzie festiwal dał okazję do poznania i zaprzyjaźnienia się z właścicielami kawiarni i restauracji, sklepów rozmaitych branż, przedziwnych, przypadkowych spotkań podczas przedstawień czy codziennych wędrówek po mieście. Przez lata rozpoznawaliśmy się dzięki papierowym, bardzo efektownym, walizkom wręczanym uczestnikom, zawierającym rozmaite festiwalowe gadżety i drukowane materiały. Zachowałem ich sporą kolekcję.

Wszystko zaczęło się trzydzieści pięć lat temu dzięki pasji łomżyńskiego poety Henryka Gały, pewnie także swoistej ambicji lokalnych urzędników wojewódzkich i miejskich, ale zwłaszcza marzeń i skuteczności dyrektora Gały, których przecenić nie sposób, mimo że on sam pozostał na środowiskowym marginesie. Powołując w 1987 roku najmłodszy (i ostatni zarazem w Polsce Ludowej) Państwowy Teatr Lalek w Łomży, nie mając ani siedziby, ani profesjonalnego zespołu (pozyskał wprawdzie kilkoro lalkarskich seniorów), a w gruncie rzeczy dysponując też minimalnymi środkami finansowymi, mierzył się z wyzwaniem, któremu – wydawało się – sprostać nie mógł. Zachowałem w pamięci bodaj pierwszą prezentację łomżyńskiego teatru na III Ogólnopolskich Spotkaniach Teatrów Lalek w Białymstoku w 1989 roku, festiwalu, w którym z nakazu administracyjnego miały obowiązek uczestniczyć wszystkie państwowe sceny lalkowe. Działający od kilkunastu zaledwie miesięcy zespół łomżyński pokazał Oczy węża w reżyserii Ildusa Zinnurowa i poniósł sromotną klęskę. Nigdy chyba nie słyszałem tak powszechnie i publicznie wyrażanej krytyki i braku akceptacji dla artystycznego efektu spektaklu (także spektakli dwóch innych państwowych teatrów).

Henryk Gała przetrwał niepowodzenia, w kilka miesięcy po uruchomieniu teatru powołał Ogólnopolskie Spotkania Teatru w Walizce. Z początku było to raczej lokalne święto. W pierwszych trzech edycjach dominowały zespoły prawie amatorskie, czy półprofesjonalne. Henrykowi Gale zależało na „teatralnej rozmaitości”, nie miał przecież żadnych pieniędzy na podróże czy honoraria, a zależało mu bardzo na wzbogaceniu teatralnej oferty. Nie tylko dla mieszkańców Łomży. Występujące maleńkie grupy grały w całym regionie, w wioskach, dokąd teatr nigdy nie docierał. To była taka praca u podstaw, silniej edukacyjno-upowszechnieniowa, choć zdarzały się artystyczne niespodzianki, jak występ Magdy Banach, Polki z Argentyny i zarazem studentki warszawskiej ASP, która pokazała entuzjastycznie przyjętego Ikara, zrealizowanego przy pomocy rzeźb poruszanych żyłkami.

Od 1991 roku łomżyńskie spotkania powoli przekształcały się w przegląd repertuaru niezależnych teatrów prywatnych. Tu zdobywały ostrogi białostockie grupy Klapa (Tymoteusz Rymcimci) i Pacuś, Tadeusz Wierzbicki przebojowo wkraczał z Teatrem małe i, wielokrotnie gościł Grzegorz Kwieciński i jego Teatr Ognia i Papieru, Nieformalny Teatr Animacji Korzunowiczów, pojawił się Teatr Rzeczy Znalezionych z Opola, łódzki Antrakt, wkrótce Teatr IV Piętra z Wałbrzycha, Conieco Mariana Ołdziejewskiego, poznański BIS, Teatr Wierzbak, jeszcze później Unia Teatr Niemożliwy, supraskie Okno, Walny-Teatr. Joanna Rogacka sformułowała kiedyś taką tezę, że Henryk Gała organizując Spotkania w Walizce wyprzedził o kilka lat zjawisko, które w latach 90. pojawiło się jako wyraźny już nurt w polskim lalkarstwie: teatr prywatny, niezależny, wcześniej niemożliwy (czy prawie niemożliwy) do zrealizowania w rzeczywistości PRL-u.

Piątą edycję (1992) przygotowywał już nowy szef teatru w Łomży, Zbigniew Głowacki i wspierający go w roli kierownika organizacyjnego Jarosław Antoniuk. Powołano festiwalowe jury.  Odtąd szerszym nurtem weszły teatry instytucjonalne. Erupcja indywidualnych aktorskich inicjatyw zbiegła się, niestety, z błyskawicznym ubożeniem państwowych scen, które łatwo zaanektowały tę nową, kameralną formę widowisk, a dysponując wciąż silnym zapleczem techniczno-warsztatowym zepchnęły wiele teatrów nieinstytucjonalnych w strefę cienia. Łomżyńska Walizka zrezygnowała więc z lansowania młodych grup teatralnych, stawiając na warsztat, profesjonalizm i jakość, zachowując wymóg kameralności, ograniczonej liczbą występujących aktorów i wielkością przestrzeni scenicznej. Swoją drogą często aktorzy teatrów instytucjonalnych podejmowali własne próby budowania spektakli, eksploatowanych w ramach teatralnego repertuaru lub nie, ale powstających dzięki wsparciu macierzystych teatrów. Tak było w Poznaniu, łódzkim Arlekinie, Lublinie, Katowicach i w innych teatrach.

W 1994 Głowackiego na stanowisku dyrektora Teatru Lalek i szefa Łomżyńskich Spotkań Teatru w Walizce zastąpił Jarosław Antoniuk i z jego nazwiskiem kojarzyć się odtąd będzie Walizka. Obok Henryka Gały, który wylansował ideę festiwalu, to właśnie Jarosław Antoniuk jest rzeczywistym twórcą imprezy, która w 1997 podczas jubileuszowej X edycji przyjęła nazwę Łomżyńskiego Festiwalu Teatru w Walizce, trzy lata później uzupełnioną słowem: Międzynarodowy.

Teatry ze świata pojawiły się w Łomży znacznie wcześniej. Pierwszym byli bodaj francuscy klowni z Association Compagnie. Od 1994 gościły już regularnie teatry z sąsiadujących krajów Europy Środkowo-Wschodniej: Ukrainy, Rosji, potem Słowacji, Litwy, Niemiec, dalej Łotwy, Bułgarii, Węgier, Białorusi, Czech i zwłaszcza krajów byłej Jugosławii: Bośni i Hercegowiny, Serbii, Czarnogóry, Chorwacji, Słowenii. Wschodnioeuropejskie instytucjonalne teatry przyzwyczajone były do praktyki ponoszenia wszelkich kosztów festiwalowych w zamian za zakwaterowanie i wyżywienie oraz szansę występu poza własną siedzibą, cóż dopiero w innym kraju. Ostatnie lata XX wieku zaczęły tę praktykę kwestionować, choć w wielu miejscach przetrwała ona do dziś. Dlatego też stosunkowo łatwo było pozyskać instytucjonalnych międzynarodowych uczestników, zwłaszcza z krajów bliskiego sąsiedztwa. Miały one przecież też niemało do zaprezentowania. Na długo widzowie zapamiętali Tymoteusza Rymcimci  ze Lwowa, Szałaputki z rosyjskiego Niżnego Tagile, ukraińskie spektakle z Symferopola i Kijowa, wileński Teatr Lele, grodzieńską Tragedię Makbeta, iwanowskie Wiedźmy, by wymienić kilka spektakli i teatrów. To w Łomży właśnie, w 1999 roku, pierwszą międzynarodową prezentację miał Władimir Zacharow, który w swoim jednoosobowym teatrze 2 + Ku pokazał Jasia i łodygę fasoli, demonstrując oryginalną i całkowicie nowatorską technikę lalek nadgarstkowych. Zacharow, tragicznie zmarły przed kilkoma laty, stał się wkrótce twórcą szeroko znanym, a liczni jego uczniowie do dziś na całym świecie posługują się wymyśloną przez niego konstrukcją. W Łomży był festiwalowym objawieniem, otrzymał jedną z głównych nagród, przegrywając jedynie z błyskotliwymi Szelmostwami Skapena Teatru Montownia.

Choć łomżyńska Walizka uznawana jest za festiwal lalkowy, regulamin nie ogranicza teatralnych środków i niekiedy dopuszczano tzw. przedstawienia „nielalkowe”. Najczęściej dotyczyło to widowisk plenerowych, zawsze silnie w Łomży obecnych i będących magnesem dla mieszkańców miasta, ale i w programie głównym pojawiały się spektakle aktorskie. Walizkę cechuje bowiem od samego początku otwartość, ucieczka przed jakimkolwiek środowiskowym gettem i ten bogaty wachlarz jest wciąż utrzymywany, zwłaszcza że także świat teatru lalek coraz silniej przeniknięty jest  sztuką aktorską, działaniami plastycznymi i alternatywnymi.

Być może w poszukiwaniu tej teatralnej (ale i lalkarskiej) różnorodności program Walizki po 2000 roku koncentrował się coraz silniej na prezentacji spektakli zagranicznych. Stanowiły one odtąd mniej więcej trzy czwarte festiwalowych pokazów. Powody były zapewne rozmaite. Łomżyński teatr lalek rósł w siłę. Chciał zaznaczać swoją obecność na świecie, a własny festiwal i zapraszane z innych krajów przedstawienia, to zawsze doskonała okazja do nawiązywania nowych kontaktów, przyjaźni i podejmowania współpracy z teatrami z zewnątrz. Jarosław Antoniuk coraz regularniej wyjeżdżał z własnym zespołem do miejsc, z których zapraszał spektakle, z czasem w wielu teatrach (zwłaszcza byłej Jugosławii) reżyserował. Korzystał więc i łomżyński teatr, i festiwal. Zresztą marzenie o umiędzynarodowieniu festiwalu towarzyszyło Walizce niemal od samego początku. Na przeszkodzie w zapraszaniu przedstawień zachodnich stał wcześniej skromny budżet, bo oferty pojawiały się już w początku lat 90.

Takim otwarciem na szeroki świat była zapewne XIX festiwalowa edycja z 2006 roku. Liczba zgłoszeń do udziału w festiwalu przekroczyła wówczas 50 aplikacji, a w Łomży po raz pierwszy pojawiły się spektakle z od dawna wypatrywanego Zachodu: Argentyny, Holandii, Norwegii, Włoch i Izraela, uzupełnione przedstawieniami z Czech i Chorwacji. I to właśnie chorwacki Las Stribora z Rijeki, znakomity spektakl z Liberca Jak Kuba za Marketą chodził, uzupełnione wrocławskim Słowikiem Anny Kramarczyk i włoskim Beckettem i Baconem  teatru Il Dottor Bostik wyróżniono głównymi nagrodami. Odtąd program łomżyńskiej Walizki każdorazowo oscyluje w granicach 12-15 spektakli, w tym 4-5 polskich przedstawień, takiejże ilości propozycji z Europy Środkowo-Wschodniej i reszty świata.

Zwłaszcza ta reszta świata wciąż przynosi geograficzne niespodzianki, ale i prawdziwe perełki. W Łomży gościły zespoły i lalkarze ze Stanów Zjednoczonych, Brazylii, Chin, Indii, Iranu, Japonii, nawet Nowej Zelandii, oczywiście także z wielu europejskich krajów, nie wyłączając Islandii, o której tradycjach lalkarskich nic nie wiedzieliśmy. Ten oryginalny dobór propozycji czasem kierował naszą uwagę na klasyczne tradycyjne formy lalkarskie, jak radżasthańskie marionetki Hindusa Jagdisha Bhatta, chińskie pacynki z Zhangzhou, wirtuozersko animowane jawajki z Guangxi czy mistrzowską realizację Puncha i Judy Konrada Frederiksa z Wielkiej Brytanii; czasem wskazywał na oryginalne poszukiwania nowych form teatralnej wypowiedzi, jak choćby w pięknym spektaklu Teatru Aria z Iranu I on powiedział: zobaczysz dziś, jutro, pojutrze. W 2018 pojawił się w Łomży nawet legendarny  amerykański Bread & Puppet Theatre Petera Schumanna, wciąż funkcjonujący, choć wielkie dni artystycznych osiągnięć ma on już dawno za sobą.

Sukcesy w Łomży odnosili wspaniali artyści i zespoły. Kilkakrotnie gościł tu niemiecki Theater des Lachens z wybitnymi przedstawieniami Franka Soehnle Kleist, a potem Don Kichot, Duda Paiva prezentował Złotego konia zrealizowanego w Łotewskim Teatrze Lalek, Hiszpanka Rosa Diaz – Kamień na kamieniu, Aleksiej Leljawski – Dlaczego ludzie się starzeją z Białoruskiego Teatru Lalek w Mińsku, węgierska Ciróka – Opowieść o dziewczynce w kolorze niebieskim, Oleg Żiugżda – Pikową damę z Grodna, włoskie Teatrodistinto – Czarną owcę, słoweńscy lalkarze z Mariboru – Jak Shemiel szedł do Warszawy, petersburski Karlsson Haus – Opowieść o Wani i tajemnicach rosyjskiej duszy, czy choćby z ostatniej edycji Ulrika Quade Company z Coco Chanel.

A było tu przecież i wiele znakomitych polskich spektakli, poczynając od Toporlandu Unii Teatr Niemożliwy, Baldandersa Marcina Bartnikowskiego i Marcina Bikowskiego, Żywotów świętych osiedlowych Agaty Kucińskiej, po Huljet, Huljet krakowskiego Teatru Figur i Rutkę łódzkiego Arlekina, nie wspominając o wielu innych spektaklach, dużych i małych teatrów. Z programu imprez towarzyszących też dałoby się ułożyć listę znakomitych propozycji, bo występowały tu przecież, niekiedy wielokrotnie, m.in. Teatr Ósmego Dnia, Teatr Biuro Podróży, Klinika Lalek, KTO, Teatr AKT, Dźwiękowiązałka Sambora Dudzińskiego, Pinezka Przemysława Grządzieli, Teatr Snów, Porywacze Ciał, ukraiński Teatr Voskriesinnia. A gdyby dopisać jeszcze wystawy w kameralnej Galerii pod Arkadami, prowadzonej od początku przez Przemysława Karwowskiego, prezentujące dokonania najwybitniejszych polskich scenografów, z Adamem Kilianem, Jadwigą Mydlarską-Kowal, Joanną Braun, Rajmundem Strzeleckim, Mikołajem Maleszą i wieloma innymi twórcami, otrzymamy ofertę rozległą, bogatą, wielostronną i fascynującą. Uczestnicząc przez kolejne lata w łomżyńskiej Walizce można było zapoznać się ze sztuką lalkarską na najwyższym poziomie. I niejeden młody człowiek właśnie podczas Walizki przechodził przyspieszony proces edukacji teatralnej, kontynuowany później choćby w białostockiej Akademii Teatralnej. Dzięki Walizce Łomża stała się swoistym poligonem, kuźnią kształtującą przyszłych twórców teatralnych. To wielka festiwalowa karta.

Od lat organizatorzy festiwalu są zasypywani zgłoszeniami z całego świata. Co roku napływa ponad sto aplikacji. Wybór nigdy nie jest łatwy, zwłaszcza że decyzje programowe trzeba podejmować z reguły na podstawie zapisów spektakli. Ale dziś to też znacznie łatwiejsze niż przed laty. Rejestracje spektakli osiągają doskonały poziom techniczny, czego dowiodła ostatnia edycja Walizki. Po pierwszym roku pandemijnym, kiedy niemal wszystkie światowe festiwale zostały odwołane, Łomża w 2020 roku wykorzystała krótki czas względnego otwarcia (tym razem wyjątkowo festiwal odbył się we wrześniu) i przeprowadziła imprezę, kameralną i wyłącznie w przestrzeniach otwartych, zapraszając solistów i małe formy: Teatr Nemno Henryka Hryniewickiego, Teatr Ognia i Papieru Grzegorza Kwiecińskiego, marionetkarza Krzysztofa Falkowskiego, Teatr Barnaby Marcina Marca. A ubiegłoroczną edycję postanowiono przeprowadzić w formie hybrydowej: przedstawienia polskie grane były na żywo przed publicznością, zespoły zagraniczne prezentowały się online na wielkim ekranie w nowej łomżyńskiej Hali Kultury, znakomitej przestrzeni teatralnej. Oczywiście emocje płynące z zapisów nigdy nie zastąpią żywego kontaktu z aktorem i lalką, ale byłem zaskoczony, jak wiele szczegółów, często umykających uwadze widza w sali teatralnej, wydobywa kamera, pozwalająca skoncentrować się czasem na detalu, na scenie – bywa – niezauważalnym. Rzecz jasna niektóre spektakle mogą nawet „zyskać” na takiej prezentacji, inne stracić. 34. edycja Walizki odsłoniła nowe tematy i komplikacje uprawiania profesji teatralnej dziś, w zmieniającej się i niepewnej rzeczywistości.

Co przyniesie 35. Walizka? Zobaczymy. Nie mogę jednak oprzeć się chęci sformułowania choć kilku zdań związanych z przyszłością festiwalu. Jaki będzie? Za rok czy pięć lat, bo że będzie trwał, nie mam najmniejszej wątpliwości. Walizka wrosła w Łomżę, jest najpiękniejszą i najbardziej promującą miasto imprezą kulturalną. Ale zawsze warto pochylić się nad jej przyszłym kształtem. Może zachować swój obecny format, jednego z dużych europejskich festiwali lalkarskich. Ale takich jest wiele i pewnie nadal fundusze łomżyńskie nie dorównają tym z Charleville-Mézières. Selekcjonerów nie będzie stać na podróżowanie po świecie w poszukiwaniu atrakcji. Na dzieła uznanych mistrzów Łomży także zabraknie pieniędzy. A może przyszedł czas, by powrócić do idei Henryka Gały i pierwszych edycji Jarosława Antoniuka, by znów skoncentrować się na niezależnej twórczości artystów lalkarzy, choćby w ramach specjalnego Walizkowego nurtu? Trzydzieści pięć lat temu prawie go nie było. Dziś błyszczy na całym świecie, także w Polsce i w krajach naszego regionu. Być może najciekawsze zjawiska lalkarskie powstają dziś w kręgu twórców niezależnych. Pewnie jeszcze długo nie będą oni mieli gdzie się pokazywać. Zachodnioeuropejskie domy produkcyjne to nie jest specjalność ani polska, ani wschodnioeuropejska. Koncentracja na takich zdarzeniach teatralnych, jak choćby Romans Natalii Sakowicz, Bezimienny/Nieznany Fundacji Gra/nice, Podmieniec Grupy Wolność, by wymienić kilka polskich spektakli z ostatniego sezonu, to szansa na zbudowanie sprofilowanego festiwalu, jakich nie ma na świecie, a który mógłby być specyficznym oknem na świat. Kiedyś takim oknem na świat był festiwal w Bielsku-Białej: Zachód oglądał tu to wszystko, czego nie mógł poznać u siebie, Wschód – to, co do nas nie mogło dotrzeć. Oczywiście, wówczas dzieliły nas nieprzekraczalne granice. Dziś dzieli nas dostępność do sal. Tylko czy Teatr Lalki i Aktora w Łomży, scena instytucjonalna, znajdzie w takiej formule, poza artystycznymi rzecz jasna, korzyści dla siebie?

To już zupełnie inne pytanie. Tymczasem pora otworzyć Walizkę po raz trzydziesty piąty i zobaczyć: co nam Walizka przyniosła.

Lalkarze świata: Ingvild Aspeli

 

[Artykuł – w znacznie skróconej wersji polskiej i angielskiej – ukazał się w czasopiśmie “Teatr Lalek” 2022, nr 1. Tu zamieszczam pełny, niemal dwukrotnie większy, tekst polski.]

 

     Yngvild Aspeli, norweska aktorka, lalkarka i reżyserka, obecna na scenach teatralnych  zaledwie od dekady, w ostatnich sezonach znalazła się w międzynarodowej elicie. Jej spektakle: Cendres (Popioły), Chambre noir (Czarny pokój), Moby Dick, Dracula przyciągają uwagę, głośno o nich w mediach, zabiegają o nie organizatorzy festiwali, a sama Aspeli jest dziś światową marką. Taki sukces na przełomie XX i XXI wieku odnieśli doprawdy nieliczni lalkarze, m.in.: Philippe Genty, Hoichi Okamoto, Fabrizio Montecchi, Neville Tranter czy Duda Paiva. Kobiet w tym gronie lalkarskich mistrzów jest zdecydowanie mniej, choć pojawiła się plejada wspaniałych artystek, np. Ulrike Quade, Yael Rasooly, Agata Kucińska, Natacha Belova, Yana Tumina, Miyako Kurotani, Michika Iida, Iris Meinhardt, Carolina Garcia Marques, Veselka Kuncheva, Natalia Sakowicz… Mistrzynią jest niewątpliwie Ilka Schönbein, jedna z najciekawszych współczesnych lalkarek. A od pewnego czasu także Yngvild Aspeli.

Rzecz jasna takie kategoryzacje są bardzo względne, jak względny jest (choć zrozumiały) coraz częściej przywoływany ostatnio tzw. zwrot kobiecy w światowym lalkarstwie. Prawdą jest jednak, że coraz więcej artystek decyduje się na samodzielną obecność na scenie, tworzenie własnych lalek i nadawanie im scenicznego życia w solowych przedstawieniach lalkarskich, co nawet w drugiej połowie XX wieku należało do rzadkości.

Reżyserki-kobiety to w lalkarstwie rzecz zwyczajna, do czego z pewnością przyczyniło się postrzeganie tej sztuki w XX wieku w kategoriach teatru dla młodej widowni. Zdarzały się przecież reżyserki-artystki szukające innego widza, zwłaszcza w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, by wymienić choćby polskie twórczynie, Zofię Jaremową i Leokadię Serafinowicz, Rumunkę Margaretę Niculescu czy Bułgarkę Nicolinę Georgijewą, ale przecież trudno nie wspomnieć choćby o Włoszce Marii Signorelli, Meher Contractor z Indii czy Francuzce Émilie Valantin.

Yngvild Aspeli wkracza śmiało w rozmaite dyscypliny. Tworzy lalki, występuje na scenie jako aktorka-lalkarka, przygotowuje własne solowe spektakle i przede wszystkim reżyseruje, odkąd powołała w 2011 roku we Francji międzynarodową grupę Plexus Polaire, w której sprawuje kierownictwo artystyczne. Plexus Polaire jest luźnym stowarzyszeniem twórczym, które łączy umiejętności wielu artystów: aktorów i lalkarzy, artystów wideo, reżyserów światła i dźwięku, kompozytorów i muzyków, konstruktorów lalek i kostiumów, scenografów, dramaturgów, wspomagających reżyserów oraz specjalistów od produkcji, reklamy i marketingu. Niektórzy, jak aktorzy: Pierre Tual, Viktor Lukawski, kompozytorki: Guro Skumsnes Moe czy Ane Marthe Sørlien Holen, lalkarka i konstruktorka lalek Polina Borisova, odpowiedzialna za produkcję i upowszechnianie Claire Costa czy grafik Florent Richard współpracują od samego początku istnienia teatru (lub prawie). Inni dołączali do konkretnych tytułów i wielu spośród nich pozostawało przy kolejnych realizacjach Plexus Polaire. Pochodzą wprawdzie z różnych krajów, nawet z różnych kontynentów, prowadzą z reguły także własną działalność artystyczną bądź współpracują z wieloma istniejącymi teatrami czy instytucjami, łączy ich jednak jakaś wspólnota ideowa i artystyczna z Yngvild Aspeli. Dlatego wchodzą w kolejne jej spektakle sprawiając, że lista stałych współpracowników Plexus Polaire stale się powiększa.

Wydaje się, że wszystkich partnerów łączy z Yngvild Aspeli kilka cech. Po pierwsze, niezależnie od kraju urodzenia, mają bogate międzynarodowe doświadczenia formacyjne i artystyczne. Po drugie, wywodzą się z trzech ośrodków edukacyjnych, w których kształtowała się także osobowość artystyczna Aspeli. Najstarsze przyjaźnie artystka zawiązała jeszcze w Norwegii, podczas nauki w liceum muzyki, tańca i teatru w Stange Videregående Skole, gdzie ukończyła specjalność teatralną, a później roczny kurs szycia i kostiumu w Skiringssal Folkehøgskole. Jako dwudziestolatka podjęła naukę w paryskiej szkole teatralnej Jacques’a Lecoqa. Założona w 1956 roku École International de Théâtre Jacques Lecoq, którą ukończyli m.in. Ariane Mnouchkine – twórczyni Théâtre du Soleil, William Kentridge (Handspring Puppet Company), Julie Taymor czy Simon McBurney – założyciel Théâtre de Complicité, oferuje  intensywny dwuletni kurs aktorski kładący nacisk na ciało, ruch i przestrzeń jako punkt wyjścia do kreacji spektaklu teatralnego (metoda nazywana terminem „mimodynamika”) i przygotowuje uczniów do wspólnego tworzenia. Po ukończeniu szkoły Lecoqa w 2005 roku Ingvild Aspeli kontynuowała swoją edukację w École Nationale Supérieure des Arts de la Marionnette (ESNAM) w Charleville-Mézières, którą ukończyła w roku 2008.

Wielu przyszłych partnerów Aspeli spotkała podczas swojej francuskiej edukacji, bądź wśród artystów mających podobne doświadczenia formacyjne. Szkołę aktorską Lecoqa ukończyli m.in. Lukawski, Charlotte Dubery, Daniel Collados-Blasco, Madeleine Barosen Herholdt, Pascal Blaison, Paola Rizza, Thylda Bares (podjęła współpracę z Plexus Polaire przy Draculi), szkołę lalkarską w Charleville-Mézières – Pierre Tual, Cristina Iosif, Polina Borisova, Aitor Sanz Jaunes, Alice Chéné, Sarah Lacar, Laëtitia Labre, Laura Sillanpää, Pascal Blaison.

Trzecim elementem wspólnego doświadczenia Yngvild Aspeli i niektórych jej partnerów była wcześniejsza współpraca z wielkim artystą francuskim minionych dekad – Philippem Genty, który wywarł niemały wpływ na osobowości twórców młodego pokolenia, wśród których byli też współpracujący z Aspeli: Andreu Martinez i Costa, Amador Artiga, Pascal Blaison, Claire Costa. Sama Yngvild Aspeli również dołączyła do Compagnie Philippe Genty w 2012, kiedy Genty postanowił jeszcze raz, po dwudziestu latach, zrealizować jeden z najsłynniejszych swoich spektakli Ne m’oublie pas (Nie zapomnij o mnie), tym razem w Norwegii, jako przedstawienie dyplomowe studentów Nord Trondelag University College de Verdal. Po norweskiej premierze Genty włączył to przedstawienie do repertuaru swojego teatru i eksploatował przez kilka kolejnych lat na całym świecie. Yngvild Aspeli była asystentką reżysera, a jej kilkuletnia współpraca z Compagnie Philippe Genty była znakomitą okazją do poznania stylu tego twórcy, łączącego różne środki wyrazu, aktorstwo i taniec, lalki i sztuki plastyczne, muzykę i efekty wizualne. Była też swoistą praktyczną lekcją kształtowania własnego gustu i testowania rozmaitych środków teatralnych, czasem nie poddających się linearnej narracji, ale raczej konwencji luźnych skojarzeń, poetyce snu i wszelkiego rodzaju asocjacji, których najważniejszym elementem jest obraz teatralny, jego wewnętrzna kompozycja i dramaturgia.

W 2012 roku niespełna trzydziestoletnia Ingvild Aspeli miała już za sobą całą serię przeprowadzonych warsztatów teatralnych dla młodych ludzi na temat projektowania lalek, sztuki animacji, teatru cieni. Była autorką lalek, masek, aktorką-lalkarką i współreżyserką rozmaitych niezależnych projektów teatralnych, z którymi objechała wiele międzynarodowych festiwali. Z kolei czas pobytu w Charleville-Mézières to aktywny udział w realizacjach szkolnych, m.in. jako animatorki i konstruktorki lalek do Ulicy Krokodyli w reżyserii Franka Soehnle (2007). W 2007 miała też za sobą pierwszy szkolny solowy spektakl Allume! Eteins! do tekstu Philippe’a Dorina, a rok później przygotowała swój dyplom – spektakl Signaux (Sygnały), który był jej autorską propozycją i zapoczątkował działalność profesjonalną.

Nie rezygnując ze współpracy z wieloma twórcami i teatrami z Francji, Norwegii, Japonii, Rosji, USA, Wielkiej Brytanii, Finlandii, coraz liczniejszych staży, warsztatów teatralnych i klas mistrzowskich związanych z animacją lalek, przeprowadzanych w rozmaitych krajach, teraz już dla profesjonalistów, studentów szkół lalkarskich i teatralnych (np. w krakowskiej Cricotece w 2017, czy w szkole Jacques’a Lecoqa w Paryżu w 2019), którą to aktywność artystka wciąż uprawia, powoli Yngvild Aspeli budowała image własnego teatru Plexus Polaire.

Nazwa Plexus Polaire (splot polarny) nawiązuje – jak sądzę – do przestrzeni, z której pochodzi artystka, ale też koincydencji rozmaitych zjawisk, tak międzyludzkich, jak i artystycznych. Stąd, jak w mało której grupie teatralnej, taka różnorodność twórców, pochodzących z odmiennych kultur i tradycji, od Kanady po Koreę Południową, od Rumunii po Norwegię. Stąd nieustająca fascynacja różnorodnością środków teatralnej wypowiedzi.

„Istotą mojej pracy – pisze w swoistym manifeście artystycznym Yngvild Aspeli – jest wykorzystanie lalek, ale za równie ważne elementy w przekazywaniu historii uważam aktorstwo, obecność muzyki, użycie światła i wideo, a także posługiwanie się przestrzenią. To właśnie w spotkaniu tych różnych ekspresji tworzy się rozszerzony język, otwierający się na wielozmysłową narrację. Opowieść jest rozumiana słowami, ale także doznaniem, atmosferą; dobór materiałów i paleta kolorów wyrażają emocje, obecność dźwięku sprawia, że ​​wyczuwalna jest atmosfera, a jakość ruchu może wyrażać stany. Teatr lalek to forma, która nieustannie się zmienia, nieustraszenie przekracza granice innych dyscyplin artystycznych. To ekspresja artystyczna, która wykracza poza klasyfikację. To nie tylko forma czy technika, to wygląd, język, stan umysłu. Kiedy tworzę spektakl, często punktem wyjścia jest dla mnie dzieło literackie i pracuję nad przetłumaczeniem tekstu na język wizualny; aby historia stała się fizycznym doświadczeniem, które o wszystkim mówi. Stworzyć rozszerzoną rzeczywistość, w której historia przekazywana jest na kilku równoległych poziomach; dramaturgię, która jest budowana z nałożonych na siebie warstw, raczej w pionie niż w linii poziomej. Wchodzenie w konkretną sytuację lub stan i używanie jej jako pryzmatu: to opowieść, a wszystko to historie.”[1]

Te odautorskie refleksje poszerzają nasz ogląd twórczości artystki. Nie wpływając na ostateczny odbiór dzieła teatralnego pozwalają je osadzić w szerszym kontekście, zrozumieć intencje twórczyni. I – co równie ważne – prześledzić metody jej pracy. „Ważny dla mnie – kontynuuje swoją wypowiedź Ingvild Aspeli – jest dostęp do alternatywnych historii. Być wystawionym na różne punkty widzenia i sposoby działania. Mieszanka różnych artystycznych ekspresji ma kluczowe znaczenie w konstruowaniu moich spektakli. Poprzez rysunki na żywo spektakl Signaux czerpał inspirację z kodów sztuki wizualnej. Integracja projekcji wideo w Cendres tworzy kinowe odniesienia, a moja najnowsza kreacja Chambre noire jest gdzieś pomiędzy pokazem a koncertem. Fascynuje mnie mglista przestrzeń między prawdziwymi faktami a fikcją. Zakotwicza to historię w rzeczywistości, pozostawiając widzowi miejsce na bycie współtwórcą, na zobaczenie i zrozumienie własnej wersji historii. Relacja z publicznością jest dla mnie bardzo cenna w samym procesie finalizowania spektaklu, a zmiany i rozwijanie spektaklu wprowadzam jeszcze długo po premierze. Potrzebuję reakcji i spotkań z publicznością, żeby przedstawienie nabrało ostatecznej formy. To właśnie ta przestrzeń między sceną a salą niesie w sobie kruchą siłę żywego spektaklu. Również w tematach to właśnie te ‘reakcje’ mnie interesują; niezauważalne przejścia, nieodwracalne granice, zamglone obszary. Fakt, że nie ma jednej jednoznacznej odpowiedzi, żadnej czarno-białej prawdy, ale raczej, że dane nam jest zobaczyć złożoność życia i istoty ludzkiej. Ta niemożliwa mieszanka wad i mocnych stron sprawiają, że ​​historia jest rozpoznawalna i prawdziwa.”

To, co najbardziej interesuje Yngvild Aspeli w twórczości teatralnej, to: „gra między aktorem a lalką oraz jak podwójna obecność aktora-lalkarza umożliwia komunikację na kilku poziomach jednocześnie. Wykorzystanie lalki jako stylizowanej reprezentacji nas samych, próba spojrzenia na siebie z niewielkiego dystansu, wykorzystanie zamieszania, które powstaje, gdy centrum zostaje przesunięte, a role odwrócone, do wizualizacji złożonych tematów. Praca, która ma na celu sprawić, że bardziej czujesz  niż wyjaśniasz. Co otwiera się raczej na pytania, a nie odpowiedzi. Poszukaj wyrażenia na to, co niekoniecznie możemy zobaczyć lub wyjaśnić, ale co mimo wszystko możemy poczuć i zrozumieć.”

W 2011 rozszerzona i przepracowana wersja solowego spektaklu dyplomowego Signaux Ingvild Aspeli zapoczątkowała działalność Plexus Polaire. W przedstawieniu obok reżyserki występowali Laura Sillanpää i Pierre Tual. Wrażenie robiły lalki (różnej skali i techniki) wykonane przez Aspeli, Borisovą i Sillanpää. Ale akcentowano głównie siłę animacji, podkreślano, że lalki są bardziej żywe niż animatorzy. Lalka bohatera jest humanoidalna, naturalnej ludzkiej wielkości. Sygnały to opowieść o człowieku, który stracił rękę w wypadku. Zamyka się w sobie, pojedyncze słowa powierza dyktafonowi, ale słowa wywołują wspomnienia. Na zamglonym oknie pojawiają się tworzone na żywo rysunki, wracają obrazy z przeszłości, rzeczywistość miesza się z poetyką hipnotyczną, ale zawsze pozostaje brak, pustka, nieobecność. Przejmująca jest scena, gdy lalka mężczyzny wyciąga swoją lewą żywą (aktorską) dłonią z rękawa prawej ręki niewielką niebieską lalkę kobiety, też wybornie animowaną.

Sygnały  zapowiadały pojawienie się artystki, której drogę warto śledzić. Dwa lata później Plexus Polaire wystąpił z premierą Opera opaque w reżyserii Aspeli, z udziałem ponownie Borisovej i Tuala oraz kompozytorki i wokalistki Guro Skumsnes Moe. Znów mroczny klimat opowieści, ułożonej tym razem w strukturę kabaretową, której bohaterką jest madame Silva i jej makabryczne przywidzenia. Silva jest ponownie lalką prawie naturalnej wielkości, doskonale skonstruowaną i animowaną. Na szyi ma efektowny „lisi” kołnierz przekształcający się w upiornego kota. Na ekranie cieniowym wypełniającym tył kabaretowej scenki pojawiają się postaci i scenki zrodzone w pokrętnej wyobraźni madame Silvy. Całość ma jednak wymiar raczej frywolnych, nieco przerysowanych scenek studenckich prezentacji, gdzie śmiech jest wymuszony, a przerażenie nazbyt udawane.

Spektaklem, który zdecydowanie zwrócił uwagę na Yngvild Aspeli i jej Plexus Polaire były Popioły (Ashes) zrealizowane w 2014 roku. Tym razem reżyserka i współtwórczyni lalek sięgnęła do literatury. Przedstawienie oparte zostało na powieści norweskiego pisarza Gaute Heivolla Zanim spłonę, nawiązującej do autentycznych wydarzeń w małym norweskim miasteczku Finsland (swoją drogą miejsce urodzenia Heivolla), gdzie pewnego dnia w 1978 spłonął dom, a zaraz potem rozpętała się seria dziwnych podpaleń, które uruchomiły grozę i przerażenie zarówno wśród całej lokalnej społeczności, jak i narastający dramat ujawnionego wkrótce piromana, zmagającego się z własną osobowością, uwalniającego demony, które czają się w każdym z nas.

Popioły nie mają w sobie nic z linearnie przeprowadzonej opowieści. Są zderzeniem dwóch historii. Historii podpalacza i historii pisarza, kilka dekad później wykorzystującego zdarzenia jako materiał literacki. „Dwie udręczone intymności. Tragicznie zwyczajne istoty, które uginają się pod naporem swoich demonów. Które płoną sekretnym ogniem, który je pochłania” (Mathieu Dochtermann). Na przezroczystym tiulu wyświetlane są zdawkowe frazy, wydobywające się z klawiatury pisarza, piszącego powieść. Istotą przedstawienia są obrazy budowane na wielu planach. Z tyłu na horyzoncie są projekcje wideo, przedstawiające małe, oddzielone od siebie budynki, szopy, stodoły, w których co i raz wybucha ogień. To jakby tło, całkowicie nieagresyjne, bardziej kreślące miejsca i charakter zdarzeń. Bliżej widza jest przestrzeń-droga, po której porusza się m.in. podpalacz (lalka stolikowa). Jest on wciąż w ruchu, idzie, biegnie, płynie i fruwa kiedy ulega euforii swojej manii i doprawdy majstersztykiem jest oglądanie niewiarygodnie precyzyjnej i wirtuozerskiej animacji lalki piromana. Animatorzy pozostają w cieniu, oglądamy wyłącznie lalkę, półmetrowej wielkości.

 

Na pierwszym planie dzieje się najwięcej. Tam spotykają się wszyscy bohaterowie, matka, ojciec-szef lokalnej straży pożarnej i sam podpalacz. Tu lalki są już ludzkich rozmiarów, niemal realistyczne, wciąż prowadzone przez ukrytych w cieniu animatorów, niekiedy ubranych w kostiumy postaci scenicznych, co sprawia, że nie sposób odróżnić człowieka od lalki. Bohaterom wracają rozmaite wspomnienia, zapamiętane z przeszłości obrazy, nie tworzące żadnej logicznej całości, pozwalające na indywidualne snucie skojarzeń i refleksji przez każdego z widzów, ale przyciągające nieprawdopodobnie uwagę i koncentrujące na każdym działaniu. Wśród tych obrazów wyłania się niczym demon upiorny nadnaturalnej wielkości pies, będący uosobieniem wszystkich lęków i obsesji. Pojawiająca się z czerni gigantyczna lalka psa wydawać by się mogło pochodzi ze świata filmu. Takiego efektu nie można uzyskać w teatrze! A jednak!!! Zachwycających obrazów i animacji jest w spektaklu znacznie więcej, choćby finałowy ogień spalający od środka bohatera.

Niewiarygodna jest muzyka, właściwie sfera sonoryczna tego spektaklu, zrealizowana przez  Guro Skumsnes Moe i Ane-Marthe Sørlie Holen. Mistrzowsko wyreżyserowano światła zaprojektowane oryginalnie przez Davida Farine (Xavier Lescat). A największą niespodziankę przynosi moment pojawienia się aktorów-animatorów na scenie. Jest ich trzech: Viktor Lukawski, Aitor Sanz Jaunes (alternatywnie Alice Chéné, Laëtitia Labre) i Andreu Martinez Costa, choć wydawać by się mogło, że do zagrania tego przedstawienia trzeba zatrudnić wieloosobowy zespół aktorski. Chwilami mamy na scenie siedem-dziewięć pełnowymiarowych lalkowych (i pewnie ludzkich) postaci.

Mnożenie bytów scenicznych to już tajemnica Philippe’a Genty, który wraz z Mary Underwood pełnił w spektaklu rolę zewnętrznego obserwatora. Współpraca z Genty z pewnością odcisnęła się na ostatecznym kształcie Popiołów, choć to przedstawienie, sposób przeprowadzenia działań scenicznych, ich wewnętrzna kompozycja, wykorzystanie rozmaitych projekcji multimedialnych, budowanie obrazów, zróżnicowanie planów akcji, różnowymiarowych lalek, a zwłaszcza ich konstrukcja i animacyjna perfekcja, to już efekt własnych osiągnięć Yngvild Aspeli i całego zespołu jej współpracowników.

Popioły pojawiły się na wielu festiwalach, także kilkakrotnie w Polsce i zawładnęły wyobraźnią niejednego sympatyka lalkarstwa. Niektórzy lalkarze przeżyli swoisty szok – a jednak można się zachwycić grą lalki!

W 2017 roku Yngvild Aspeli przygotowała kolejny spektakl: Chambre noir (Czarny  pokój). Niemal natychmiast po premierze w Charleville-Mézières przedstawienie pokazała krakowska Cricoteka, ale nie wiem, czy ktoś choćby odnotował tę wizytę. Yngvild Aspeli tym razem jest na scenie sama. To jej przedstawienie. Towarzyszy jej Ane Marthe Sørlien Holen, wokalistka oraz wykonawczyni muzyki w spektaklu (autorką przestrzeni dźwiękowej jest ponownie Guro Skumsnes Moe). Nieco w głębi sceny, za kilkoma ażurowymi i przesuwanymi kurtynami, znajduje się jej instrumentarium perkusyjne, na którym tworzy zaiste magiczną muzyczną przestrzeń. To nie jest muzyka napisana do przedstawienia. Ta muzyka tworzy przedstawienie, wraz z wokalizami buduje dramaturgię, kreśli sceniczną akcję, śpiewane czasem solowo, czasem w duecie z animatorką utwory dystansują akcję i niekiedy wręcz sprawiają wrażenie koncertu. Podobnie bywa w spektaklach Michaela Vogla, których współtwórczynią jest multiinstrumentalistka Charlotte Wilde, żeby znaleźć przykład bliski polskim doświadczeniom. Choć świat Sørlien Holen jest inny, bardziej intymny i halucynogenny zarazem.

Ale na pierwszym planie jest oczywiście Yngvild Aspeli. Artystka zafascynowana tańcem, sztukami wizualnymi, muzyką i dźwiękiem, wrażliwa na grę światła, łączy te wszystkie gatunki w opowieści o Valerie Jean Solanas, zmarłej w 1988 roku radykalnej amerykańskiej feministce, pisarce, autorce manifestu SCUM, w którym przekonywała o konieczności stworzenia świata bez mężczyzn, także prostytutce, słynnej z powodu postrzelenia Andy Warhola, który odmówił wyprodukowania jej sztuki i nie zwrócił rękopisu. Podstawą do zbudowania spektaklu tym razem była szwedzka powieść Sary Stridsberg The Faculty of Dreams, poetycka i absurdalna zarazem historia Solanas, z pewnością będąca tylko inspiracją do scenicznych poszukiwań i improwizacji. A powstały teatr jest doprawdy fascynujący.

Okno sceny przesłaniają ruchome, przezroczyste i mało widoczne kurtyny, na których pojawiają się projekcje wideo, odnoszące się głównie do świata reklam, show biznesu, ale i geometrycznych kompozycji. W momentach powrotu do przeszłości widzimy projekcję galopującego białego konia, wypełniającego cały portal. Z lewej strony znajduje się łóżko Solanas, gdyż cała opowieść przedstawiona jest z perspektywy jakby ostatnich godzin jej życia, hotelowego pokoju czy sali w zakładzie psychiatrycznym, kiedy przepływają obrazy i zdarzenia z przeszłości: opętanie ideą manifestu SCUM, spotkania z Warholem, sceny z frywolnej młodości, wreszcie szczęśliwego dzieciństwa.

Solanas, lalka wielkości naturalnej, niezwykle realistycznie wykonana, ma też swoje kopie z przeszłości. Jej animatorka przybiera różne postaci, a to jest jej przyjaciółką Dorothy, pielęgniarką, partnerką, matką, nawet narratorką. Zmienia wówczas kostiumy, czasem maski. Tych zmian jest w spektaklu wiele, są błyskotliwe, przeprowadzane w niewiarygodnym tempie i całkowicie niewidoczne do widzów. Co chwila pojawia się nowa postać, która wchodzi w relacje z bohaterką lub jej partnerami. Niekiedy Yngvild Aspeli jest animatorką zupełnie kompletnej postaci lalkowej, czasem użycza jej części swojego ciała (np. korpusu w frywolnej i pikantnej scenie erotycznej), ale też może grać wyłącznie z głową bohatera (Andy Warhol), czy 0innymi częściami ciała (zmultiplikowane nogi w pięknej scenie szalonego tańca).

 

Wszystko, co robi na scenie, jest znakomicie oświetlone (reżyseria światła Xavier Lescat). Widzimy dokładnie to, co widzieć powinniśmy. Ginie technika animacji, choć przecież wiemy, że ona decyduje o ostatecznym efekcie, o wrażeniu widza. I ta technika jest bezbłędnie zrealizowana. Yngvild Aspeli jest lalkarką bardzo wysokiej próby. Takich drobnych, choć zachwycających  elementów jest w spektaklu wiele. Np. aktorka przechodzi obok leżącej na łóżku lalki Solanas i niezauważalnie podnosi jej rękę, co wywołuje wrażenie odwrotne: to Solanas chwyta ją i przyciąga do siebie. Albo scena zabawy matki (Aspeli) z małą Solanas (lalka). Solanas jest tu dzieckiem, sięga aktorce do pasa, ale znakomity choreograficzny układ i perfekcja wykonania sprawiają, że oglądamy zachwycającą zabawę-taniec matki z dzieckiem. Tym bardziej pasjonującą, że przecież widzimy, iż dziecko jest lalką. A to już nie tylko przyjemność oglądania ładnej i mądrej sceny w przedstawieniu, ale aktorskiej i animacyjnej wirtuozerii.

W jednej ze scen przywołujących przeszłość ożywa koń, wcześniej przebiegający przez scenę jako projekcja. Teraz pojawia się en face, przed nami, z ogromnym łbem i przednimi nogami wybijającymi rytm końskiego galopu. Pamiętając wielkiego psa-wilka w Popiołach, możemy skojarzyć efekt teatralny tej sceny z koniem w Czarnym pokoju.

Aspeli posługuje się na dodatek doskonałą zdolnością modelowania głosu. Tu dialoguje głównie za Solanas i jej przyjaciółkę Dorothy. Solanas mówi głębokim, niskim, choć naturalnym głosem, Dorothy jest szczebiotliwa i taki ma głos. Chwilami wydaje się niewiarygodne żonglowanie tymi dwiema tonacjami, w tempie i w sytuacjach oglądanych na scenie. No, i wyjątkowa jest precyzja w koncentrowaniu uwagi widza dokładnie w tym miejscu i na takim elemencie, który wybiera aktorka. Podążamy za nią bez zastanowienia, machinalnie. A to już rzadka sztuka.

Wygląda na to, że Yngvild Aspeli ma skłonność do budowania swoich spektakli czerpiąc z literacko przetworzonych, ale jednak rzeczywistych bądź możliwych zdarzeń. Tak było w Popiołach, w Czarnym pokoju, spotkamy się z tym w Moby Dicku i Draculi. Autentyczne postaci i wydarzenia uruchamiają jej wyobraźnię. Wszystkie postaci i elementy scenograficzne są nad wyraz realne, wręcz naturalistyczne. W zderzeniu z żywym aktorem lalki są niemal nierozpoznawalne. A jednak nie są to kopie realnych postaci. To zawsze wytwór plastycznej fantazji. W Chambre noir lalki wykonały: sama animatorka oraz Pascale Blaison i Polina Borisova. Jako animanty stają się czymś więcej niż tylko bohaterowie, do których nawiązują. Nabierają cech uniwersalnych, uogólniają problemy, nawet jeśli rozpoznajemy np. twarz Andy Warhola. Valerie Solanas staje się przedstawicielką całego szeregu kobiet silnych, przebojowych, czasem nierozważnych, walczących o swoje racje, poddawanych ustawicznej presji społeczeństwa, w konsekwencji samotnych, opuszczonych, przegranych, mierzących się już tylko z fobiami i halucynacjami. Jak wszyscy.

 

Chambre noir, to piękny choć smutny spektakl. Mądrze pomyślany, z wielkim wkładem współreżyserki (Paola Rizza, obecna także przy Sygnałach i Popiołach), bo nawet najlepszy aktor potrzebuje reżysera. Z jednej strony niezwykle silnie brzmiący właśnie dziś, z drugiej – dający okazję do spotkania z dwiema młodymi artystkami współczesnego teatru: Yngvild Aspeli i Ane Marthe Sørlien Holen. To wielka przyjemność oglądać je na scenie i rozkoszować się doskonałością ich działań: animacyjnych, aktorskich, wokalnych i muzycznych.

Niewątpliwie chef-d’œuvre Plexus Polaire i osobiście Yngvild Aspeli jest Moby Dick, oparty na głośniej powieści Hermana Melville’a z połowy XIX wieku, który jest jej piątą premierą i – wraz z najnowszym przedstawieniem Dracula – wieńczy pierwszą dekadę działalności Plexus Polaire. Na premierę Moby Dicka czekaliśmy wiele miesięcy. Krótkie zapowiedzi prasowe, informacje o kolejnych rezydencjach, sporadyczne, tajemnicze i ekscytujące materiały wizualne pojawiały się w sieci co i raz, ale pandemia sprawiła, że niemal zamknięta premiera odbyła się dopiero w październiku 2020, potem raptem kilka przedstawień latem 2021 w Norwegii, a dopiero przed trzema miesiącami ruszyła właściwa eksploatacja spektaklu.

Doświadczenie uczy, że długo wyczekiwane wydarzenie, kiedy wreszcie dochodzi do spotkania z publicznością, bywa rozczarowujące. Nabudowujemy w sobie emocje, które w zderzeniu z rzeczywistością są trudne do spełnienia. Okazuje się jednak, że nie zawsze warto ufać doświadczeniu. Spotkanie z Moby Dickiem Yngvild Aspeli dowodzi, że wyobraźnia artysty może przekraczać najśmielsze oczekiwania widza. Rozbija je w pył i kreuje sceniczny kosmos będący niemal w każdej scenie fascynującą wyprawą w nieznane, urzekające rejony piękna i sztuki. „Moby Dick opowiada historię wyprawy na wieloryby, ale jest też historią obsesji i śledztwa w sprawie niewytłumaczalnych tajemnic życia. Prosta opowieść  o morskiej podróży nabiera innego wymiaru dzięki urzekającej i porywającej narracji Melville’a i zabiera nas w oszałamiającą podróż w głąb ludzkiej duszy. Z siedmioma aktorami, pięćdziesięcioma lalkami, projekcjami wideo, zaangażowaną w akcję orkiestrą i wielorybem wielkości wieloryba Yngvild Aspeli wystawia Moby Dicka, wspaniałego potwora literatury.”

 

Przestrzeń, w której rozgrywa się widowisko, jest ogromna: kilkanaście metrów szerokości sceny, ponad dziesięć metrów wysokości. To pierwsze zaskoczenie. Przyzwyczailiśmy się do kameralnych produkcji lalkowych, małoobsadowych, skoncentrowanych na sztuce animacji, na budowaniu finezyjnych relacji pomiędzy aktorem i lalką. Tymczasem tu dwudziestopięcioosobowa ekipa tworzy show, z jakim w zasadzie nie kojarzymy teatru lalek. Ale jednocześnie pokazuje, że lalkarstwo może mieć wymiar uniwersalny.  „Dzięki Moby Dickowi badam – mówi Yngvild Aspeli – w jaki sposób aktorstwo i lalkarstwo, muzyka i wideo, tekst i obrazy mogą się spotykać, nakładać, opowiadać równolegle, łączyć i tworzyć rozszerzony język lub fizyczne doświadczenie, w którym ‘całość’ mówi.”

Już pierwsza scena oszołamia. Z obydwu boków sceny swoje stanowiska mają muzycy, grający na żywo, zarazem kompozytorzy sfery dźwiękowej spektaklu i wokaliści: po lewej Guro Skumsnes Moe (kontrabasistka, gitarzystka) i Havard Skaset (gitara elektryczna), po prawej perkusistka Ane Marthe Sørlien Holen. W środku sceny, wśród oparów mgły, widnieje kilka par zmniejszających się w głąb poprzecznych mocowań kadłuba, stanowiących ożebrowanie statku. Gigantyczne, kilkumetrowe, wygięte bele są osią scenografii autorstwa Elisabeth Holager Lund. Jej koncepcja plastyczna obejmuje też wsparty na kilku słupach drewniany podest wypełniający okno sceny, dzielący przestrzeń na dwa piętra, których z początku nie dostrzegamy. Jakby z kadłuba statku wyłania się jego załoga, a może to członkowie rodzin wciąż wypatrujący powrotu najbliższych. Pewnie dwudziestu ludzi, w ciemnych nieprzemakalnych płaszczach sięgających stóp i w kapeluszach rybackich z szerokim otokiem chroniącym twarze przed deszczem. Ten tłum stanowi kilkoro aktorów i trzymane przez nich w obydwu rękach lalki ludzkiej wielkości. Trudno jednak rozróżnić ludzi od lalek. Tłum porusza się do przodu i do tyłu, po chwili w całym oknie sceny pojawiają się projekcje a to wirów morskich, może smug deszczu i wyładowań atmosferycznych, a to graficznych plam przedstawiających nierzeczywistą, a jakże realną i tajemniczą zarazem przestrzeń. Magiczna scena wprowadzająca w klimat spektaklu.

Z tej grupy wyłania się aktor grający w żywym planie Izmaela (Pierre Devérines). To jedyny z załogi Pequoda, który przeżył wyprawę wielorybniczą z kapitanem Ahabem, podobnie jak w książce Melville’a pełniący funkcję narratora, przeprowadzającego nas przez zdarzenia, dzielącego się refleksjami i przemyśleniami o losach załogi statku i tajnikach ludzkiej duszy.

Najważniejszą postacią i zarazem najbardziej przykuwającą uwagę jest Ahab. Lalka kapitana jest ogromna, ma przynajmniej 2,5 metra wysokości. Ahab, o wyrazistej twarzy, wykonany z drewna, z luźno zawiązaną apaszką na szyi, w brązowym rozpiętym płaszczu, spod którego widać grube szare spodnie ściągnięte szerokim, czarnym paskiem i granatowy stary sweter, kuternoga, siwy starzec z rozwianymi włosami i dawno niestrzyżoną brodą, bywa animowany przez pięciu aktorów. Animatorzy są w czarnych płaszczach, głowy mają osłonięte turbanami, na twarzach noszą maski przypominające wizerunki śmierci lub ostrą, biało-czarną charakteryzację oddającą cierpienie, ból i jakiś nieuchronny smutek, prowadzący do nicości. Animacja tej ogromnej lalki jest niebywale iluzyjna, perfekcyjna i oszołamiająco sprawna. Tubalny głos Ahaba, jego działania, nie dopuszczają sprzeciwu, a ogromna sylwetka kapitana wobec ludzkich proporcji animatorów powoduje, że są oni niemal niezauważalni. Przebłyskują tylko ich trupie oblicza niczym służących gotowych wspierać swego pana bez zastrzeżeń i aż do końca.

Ahab ma więcej lalkowych kopii, ludzkich rozmiarów, i wówczas prowadzą go dwaj animatorzy. Bywa, że postaci kapitana są multiplikowane, pojawiają się w różnych przestrzeniach jednocześnie. To niezwykły skrót inscenizacyjny Yngvild Aspeli, pozwalający w tym samym momencie obserwować działania Ahaba w różnych perspektywach, w rozmaitych proporcjach. Mamy do czynienia ze swoistym realizmem magicznym, gdzie wszystko jest prawdziwe i zarazem nierealne. Jedną z piękniejszych scen spektaklu jest podwieszenie wielkiej lalki Ahaba do kilkunastu okrętowych linek i zdalne animowanie postaci, unoszącej się w przestworzach, górującej nad całym wykreowanym światem, światem jego fantazji, marzeń i zbliżającego się upadku.

Żonglowanie przez reżyserkę proporcjami jest ważnym elementem spektaklu. Widać to w wielu scenach. Na dole przestrzeni scenicznej, jakby pod pokładem Pequoda oglądamy odpoczywających w hamakach członków załogi, wydobytych z czerni punktowymi reflektorami, podczas gdy powyżej podestu, w znakomitych projekcjach wśród widocznych tylko fontann kropel wody majestatycznie porusza się biała płetwa ogonowa wielkiego kaszalota. Albo nagle, jakby z oddali, oglądamy przepływającego Moby Dicka i przylegający do jego grzbietu dwa razy mniejszy statek wielorybniczy.

Nie brakuje w widowisku i drapieżnych scen. Poruszające jest oskórowanie jednego z wielorybów, za którym podąża małe wielorybie dziecko. Sceny polowania pojawiają się i w innych obrazach, łączących rozmaite techniki teatralne – elementy czarnego teatru z wizualizacjami i żywą obecnością Izmaela w wykreowanej przestrzeni. Co chwila przeskakujemy z pokładu Pequoda w otwartą przestrzeń oceanu. Mieszają się i nakładają na siebie rozmaite obrazy. Ogromne wrażenie robią poruszające się majestatyczne wieloryby. Niekiedy widzimy tylko ich części, łeb kaszalota lub jego ogon. W spektaklu pojawiają się i inne stwory, oczywiście ryby, ale także syreny. To wizualna uczta. Nawet muzycy w jednej ze scen przenoszą się na centralny podest, by dźwiękiem wydobywanym z instrumentów i przejmującymi wokalizami oddać ogrom i urodę natury, siłę bezwzględnego oceanu. Ahab przegrywa swoją walkę. W finale przez całą wielkość okna scenicznego przesuwa się gigantyczna lalka Moby Dicka. Musi on mieć grubo ponad 20 metrów. Wielkie oko kaszalota się porusza, podobnie jak boczna płetwa. Natura zwycięża. Ludzkie ambicje są śmiertelne.

 

Ale to ludzie właśnie są w stanie utrwalić piękno otaczającej nas rzeczywistości i przenieść je w sferę metajęzyka, uogólnienia, umieścić poza konkretnym czasem i przestrzenią. Wielka w tym zasługa projektantów światła, Xaviera Lescat i Vincenta Loubière oraz twórcy wideo Davida Lejard-Ruffet, którzy wyczarowują przed publicznością niezapomniane obrazy, składają je w następujące po sobie sekwencje, albo rozrzucają, pozostawiają w cieniu. Realizm magiczny tego spektaklu przypomina największe dzieła iberoamerykańskiej literatury. Zaciera się czas, zaciera się granica między prawdą a iluzją. Okrętowe liny, morskie mapy, przeżyte emocje toną w szaleńczym wirze myśli kapitana Ahaba. A my mamy okazję wejrzenia w głębię oceanu.

Moby Dick Yngvild Aspeli to niezwykły spektakl – błyskotliwy, rozświetlony wizualnością i rewelacyjnym lalkarskim rzemiosłem. Tak wielkie lalkowe widowisko widziałem chyba pierwszy raz w życiu. Zespół współtwórców i wykonawców tego przedstawienia jest oczywiście większy. Dołączyła Sarah Lascar, także absolwentka ESNAM, Słowenka Maja Kunšič, Daniel Collados-Blasco. W spektaklu na zmianę gra zresztą więcej aktorów. A zewsząd, gdzie jest pokazywany, docierają wyłącznie zachwyty. To doprawdy niezwykłe, że młoda lalkarka, aktorka i reżyserka jaką jest Yngvild Aspeli, zdołała przekonać tak wiele osób i instytucji do wyprodukowania tego dzieła, bo lista współproducentów Moby Dicka jest zaskakująca i imponująca.

I zanim jeszcze zdążyły opaść emocje związane z eksploatacją Moby Dicka Yngvild Aspeli przygotowała kolejne przedstawienie. Tym razem w koprodukcji Plexus Polaire z niemieckim Puppentheater Halle. To Dracula – siły ciemności zainspirowane wydaną w końcu XIX wieku powieścią Dracula irlandzkiego autora Brama Stokera, uchodzącą wciąż za biblię historii o transylwańskim wampirze, dziesiątki razy przerabianej na scenariusze dla rozmaitych gatunków artystycznych.

Adaptacja Aspeli jest inna od dotychczasowych. Niezwykle oszczędna w słowach, nie daje z pewnością okazji do kreowania wyrazistych ról aktorskich, opartych na dialogach i psychologicznie (acz literacko) pogłębionych charakterach. Skupia się na uchwyceniu rysów działających postaci, zbudowaniu relacji pomiędzy nimi i bazując na znanej intrydze koncentruje się na działaniach, akcji, wizualności i przede wszystkim urodzie współistnienia aktora i lalki, a także misternej animacji tej ostatniej. Yngvild Aspeli, odwołując się do powszechnie znanych historii, znów snuje swoją własną opowieść o siłach ciemności, które zna doskonale z dzieciństwa, krainy lasów, długich zim i mrocznych podań o trollach i magicznych postaciach. W jej świadomość z pewnością doskonale wpisuje się słynny Dracula, dlatego sięga po ten uniwersalny wątek, ale fascynuje ją gra aktora i lalki, wzajemne przenikanie się obydwu podmiotów, których pierwiastki ludzki i nieożywiony uzupełniają się wzajemnie i budują nieoczywiste, wielce złożone relacje.

W spektaklu występuje piątka aktorów Puppentheater Halle, którzy wypełniają maleńką scenę, zostawiając jedynie przestrzeń dla łóżka-trumny głównej bohaterki, jedynego przedmiotu określającego miejsce akcji, usytuowanego w otwartej, chwilami mglistej, niemal zawsze mrocznej przestrzeni lasu. Tworzą go znakomite projekcje wideo Davida Lejarda-Ruffeta, sugestywne i całkowicie nieilustracyjne, podkreślające niespodziewanie pojawiającym się kolorem (czerwień, żółć, zieleń, błękit) tajemnice kryjące się w puszczy, niezwykłą urodę roślinności, a chwilami białą grafiką wszechogarniający kosmos. Projekcje są rzutowane na wypełniające wysokość sceny ruchome zastawki, bezszelestnie przesuwane przez kryjących się za nimi aktorów. Wszystko to sprawia wrażenie przebywania w przestrzeni znacznie głębszej i szerszej, a nade wszystko intrygującej i tajemniczej.

Spektakl zaczyna i kończy scena z fruwającymi ptakami wyłaniającymi się z ciemności i jest to pierwsza zapowiedź wkroczenia do świata fantazji i magii. Chwilę potem z czerni wyłania się wielki pies, robiący wrażenie samą postacią raczej niż animacją, ale efekt iluzji jest dostatecznie silny. Wreszcie na proscenium pojawia się aktorka, grająca główną bohaterkę, ubrana w różową sukienkę-szlafrok, z burzą miedzianych włosów na głowie. Po przekątnej sceny widzimy nagle jakby jej lustrzane odbicie, pojawiające się na tle leśnych projekcji. Przez moment wykonują identyczne ruchy, akcentując wrażenie zwielokrotnienia, by nagle złamać zasadę symetrii. To jednak dwie różne aktorki, identycznie ubrane i bliźniaczo podobne. W kolejnych scenach pojawi się jeszcze trzecia identyczna aktorka, choć wszystkie one będą jedynie zwielokrotnieniem bliźniaczej lalki, odkąd kobieta zostanie ukąszona przez Draculę. On sam, jego głowa, też wyłania się z głębi mroku, by dokonać krwawego aktu.

Odtąd akcja przenosić się będzie pomiędzy łóżkiem, na którym czworo aktorów-służących, w dość uproszczonych i stonowanych kolorystycznie uniformach, układa ofiarę, próbując przynieść jej ulgę, pomoc medyczną, czy choćby wsparcie, a mroczną przestrzenią lasu – miejscem przebywania Draculi. Sceny te są rozbudowane, nieme, choć pełne znaczeń i sensów, a nade wszystko znakomite lalkarsko. Już pierwsza podmiana aktorki na lalkę naturalnej wielkości leżącą na łóżku jest majstersztykiem. I zilustrowane cierpienie lalki jest nieskończenie pełniejsze niż ból żywego aktora. Jest uniwersalne, pozajednostkowe, jest istotą cierpienia. A kiedy w kolejnych obrazach jeden z aktorów-służących, teraz będący lekarzem, podejmie decyzję o przetoczeniu krwi kobiecie, wkraczamy w sferę metafor o wyjątkowej urodzie. Aktor wyciąga niby z własnego przedramienia czerwoną nitkę, która powoli przemierza przestrzeń nim zetknie się z ręką leżącej lalki, w którą ostatecznie wniknie. A kiedy dziewczyna zacznie doznawać halucynacji, inni aktorzy w identycznych co lalka kostiumach oplotą jej łóżko. Takich zwielokrotnień jest w spektaklu więcej, choć zawsze to lalka ma przywidzenia, które realizują aktorzy.

Podobnie jest z postacią Draculi, którego lalkowa, naturalnej wielkości postać, może ulegać destrukcji i transformacjom. Może być również zwielokrotniona, wówczas pozostali aktorzy nakładają głowy-maski Draculi i wypełniają przestrzeń: lasu, czy łóżka dziewczyny. Twarze lalek są znakomicie wymodelowane, skóra i włosy do złudzenia przypominają naturalne, przeguby są doskonale skonstruowane. Chwilami lalki rozpoznajemy wyłącznie dlatego, że bywają rozczłonkowane. Albo, jak w jeszcze jednej urokliwie przywołanej metaforze, przekraczają wymiary grawitacji. Umierająca dziewczyna-lalka zaczyna w pewnym momencie lewitować. Dzieje się to za sprawą znów czerwonych sznurków wyciąganych z kończyn umierającej, które okalający łóżko animatorzy-służący napinają niczym sznurki lalki à la planchette, która unosi się w powietrzu i poddaje zabiegom animacyjnym. Tak realizuje się na scenie metafora o lalkarzu – małym bogu, w którego rękach jest los człowieka.

Dracula nie ocieka krwią, nie jesteśmy epatowani żadną brutalnością ani przemocą, choć pojawi się i młotek, i drewniany kołek, i wiązka czosnku. Łóżko stanie się trumną, usłyszymy wycie psów-wilków, których stado wyłoni się z czerni lasu, hrabia Dracula się zdematerializuje. Zostanie jego mit, ale teraz już pełniejszy nie o filmowe obrazy grozy i horroru, ale szlachetne wizualizacje przygotowane przez Yngvild Aspeli i twórców z jej teamu Plexus Polaire: scenografkę Elisabeth Holager Lund i kompozytorkę oraz zarazem wokalistkę Ane Marthe Sørlien Holen, której ścieżka muzyczno-wokalna jest równie zachwycająca, co lalki wykonane przez Elise Nicod, Pascal Blaison, Manon Dublanc i Sebastiena Puech.

W kilka tygodni po premierze w Halle Yngvild Aspeli przeniosła Draculę do swojego Plexus Polaire i pewnie ta powtórzona francuska wersja spektaklu trafi wkrótce na międzynarodowe sceny teatralne. A w planach już kolejna realizacja: Une maison de poupée (Dom lalki) inspirowany sztuką Henrika Ibsena. „Zamierzam zrobić Dom lalki – zapowiada artystka – który trzęsie, miażdży i uwalnia stare duchy. Niepokojąca mieszanka aktorów i lalek, iluzji i rzeczywistości, w otoczeniu martwych ptaków i rozbitych okien.” Premiera spektaklu, który trwać będzie 80 minut (wiemy to już od jesieni 2021!!!) zapowiedziana jest na początek 2023. Wcześniej jednak, bo już w połowie 2022 Yngvild Aspeli obejmie na cztery lata dyrekcję artystyczną Nordland Visual Theatre – najsłynniejszego dziś w Europie norweskiego domu produkcyjnego, miejsca licznych rezydencji teatralnych i partnera wielu międzynarodowych projektów lalkarskich. Oj, będzie się działo, bo przecież Yngvild Aspeli nie ma jeszcze nawet czterdziestu lat.

 

 

 

 

[1] Wszystkie cytowane w tekście wypowiedzi, we własnym przekładzie, pochodzą ze strony internetowej teatru: www.plexuspolaire.com (dostęp 18.12.2021).

Autorzy zdjęć: Benoit Schupp (Ashes), Stas Levshin (Chambre noir), Christophe Raynaud de Lage (Moby Dick, Dracula) i www.plexuspolaire.com.

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page