W środowisku studentów lalkarzy znowu wrze. Co roku temperaturę podnosi łódzki Festiwal Szkół Teatralnych, który za dwa tygodnie odbędzie się już po raz 37. Tym razem dyskusję wywołał spektakl dyplomowy studentów Wydziału Lalkarskiego wrocławskiej filii Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie Słaby rok w reżyserii Martyny Majewskiej.
„Dyplom Słaby rok – piszą wrocławscy studenci w szeroko upowszechnionym w sieci liście – nie jest spektaklem ‘lalkowym’ w klasycznym rozumieniu. Korzystamy w nim jednak z umiejętności i kompetencji, jakie nabyliśmy w trakcie studiów właśnie na Wydziale Lalkarskim. Spór o to, czy Słaby rok jest spektaklem lalkowym jest de facto sporem o definicję i wizję teatru. Jako młodzi artyści uważamy, że konserwatywne postrzeganie Wydziału Lalkarskiego jest dla nas krzywdzące i ograniczające. Nie można zmusić artysty do wyboru konkretnych środków wyrazu. Bunt zawsze będzie oczywistym następstwem. Wydział Lalkarski potrzebuje reformy, a my odmawiamy bycia kolejnym pokoleniem, które poddaje się tradycyjnemu już wykluczeniu. Znamienne jest to, że nie walczymy nawet o oficjalne uczestnictwo w konkursie dyplomów. Nam nie wolno nawet pokazać się w nurcie ‘off’. Osobą jednoznacznie rozstrzygającą w naszej sprawie jest Pani Rektor Dorota Segda. Szanujemy i cenimy jej zdanie. Pani Rektor uznała nasz dyplom za bardzo dobry, choć nie lalkowy. Rozumiemy takie podejście, ale zastanawiamy się dlaczego tylko nas obowiązują zaostrzone kryteria?”
Protest bez wątpienia słuszny, żal uzasadniony, oburzenie naturalne. I choć w Łodzi zdaje się nie ma już nurtu offowego, imprezy towarzyszące dotyczą zupełnie innych wydarzeń, to nie ma też w programie (tymczasem!) wrocławskich młodych lalkarzy. Są ich białostoccy koledzy ze spektaklem Matki w reżyserii Agaty Kucińskiej, swoją drogą związanej z Wrocławiem, dla kolegów najstarszego polskiego kierunku lalkarskiego znów zabrakło miejsca. Ale… uwaga: to nie z winy organizatorów! Zawiniły władze krakowskie. Studenci w swoim liście precyzyjnie wskazują na winowajcę – to rektor Dorota Segda, skądinąd przecież wybitna aktorka, pewnie zbyt przekonana o wyjątkowości swojej profesji, by godzić się na konkurencję niedoszłych aktorów dramatu, bo przecież wszyscy wiemy, że większość lalkarzy startowała bez powodzenia na kierunki aktorstwa dramatycznego w Krakowie, Warszawie, Łodzi. Ci młodzi ludzie odbyli jednak pełne dziewięciosemestralne studia. Wielu z nich ujawniło talenty i nabyło umiejętności, których nie spodziewały się komisje egzaminacyjne odpowiedzialne za przebieg naboru kandydatów na studia aktorskie. Wiemy dobrze, że proces otwierania się w tym zawodzie jest niemożliwy do określenia w czasie. Pracując od lat w uczelniach teatralnych wiemy dobrze, jakie są indywidualne losy studentów, jak się rozwija lub nie ich talent, kto i jakich nabiera umiejętności, kto i co odnajduje dla siebie, jak kształtują się studenckie pasje, priorytety, fascynacje.
Sytuacja wrocławska zdarzyła się kiedyś w Białymstoku i w gruncie rzeczy wyglądała dokładnie tak samo. Było to za rektora Łapickiego. Gdyby to jemu – nie wielkiemu aktorowi Tadeuszowi Łomnickiemu – przyszło decydować o istnieniu dzisiejszego białostockiego Wydziału Sztuki Lalkarskiej, pewnie by nigdy nie powstał. Andrzej Łapicki kierował warszawską uczelnią po raz ostatni w połowie lat 90. I nie umiał się pogodzić z tym, że na XII festiwalu łódzkim studenci warszawscy otrzymali raptem dwa wyróżnienia aktorskie, zaś nagrodę za „kreację zbiorową” jury przyznało białostockim lalkarzom za Parady Jana Potockiego w reżyserii Wiesława Czołpińskiego. Łapicki włożył wiele wysiłku, by nigdy w przyszłości lalkarze nie konkurowali z aktorami w Łodzi. Mają swoje festiwale – argumentował – niech się tam pokazują.
Musiało minąć wiele lat, aby tę sytuację można było zmienić. Ale to zawsze kwestia woli i decyzji rektorów uczelni teatralnych. Udało się to rektorowi Wojciechowi Malajkatowi, i chwała mu za to. Przyobiecał na początku swojej kadencji, że będzie o to zabiegał i słowa dotrzymał. Białostoccy lalkarze jeżdżą do Łodzi. Z czym – to już inna sprawa. Jerzy Jan Połoński w ożywionej facebookowej dyskusji wokół listu studentów wrocławskich na zaczepkę Jacka Malinowskiego o zakompleksionych artystach (niezależnie od dziedziny) przypomniał mu, że przed dwoma laty władze AT zamiast dyplomu wysłały monodram z toku studiów (pojechał „temat bez kompleksów” – wymijająco odpowiedział Malinowski) i bez wątpienia sprawa, który dyplom będzie reprezentował Wydział pozostanie przedmiotem sporów: tak różne mamy kryteria, skalę wartości i tak się różnimy w ocenach. Jedno nie budzi wątpliwości: festiwal łódzki jest festiwalem dyplomów szkół teatralnych. Wydziały lalkarskie są wydziałami szkół teatralnych, podobnie jak aktorskie, taneczne czy wokalne i tylko negatywna ocena dyplomów oraz konieczność ich selekcji mogłyby wyeliminować studentów jakiejś specjalności z konkursowego pokazu. Wszyscy wiemy, że bywa różnie, ale trudno zrozumieć, dlaczego dylom uznany za bardzo dobry (także w opinii rektor Segdy) został niedopuszczony do festiwalu dyplomów szkół teatralnych.
Nie miałem okazji go zobaczyć, nie mam własnej opinii, ale jeśli wierzyć licznym głosom w sieci, mógłby być dyskusyjny co najwyżej w programie festiwalu lalkowego, nigdy festiwalu dyplomów teatralnych.
Internetowa dyskusja, która wciąż trwa, choć większość kibicuje lajkami, dotyczy też od początku problemu lalkowej specyfiki. Niezwykle ciekawie wypowiadają się tu sami studenci, dalecy od kwestionowania tej specyfiki (raczej kontestujący metody i praktyki dydaktyczne, ale ten temat pozostawię na inną okazję). Najdonioślejszy jest głos Jakuba Krofty, dyrektora artystycznego Wrocławskiego Teatru Lalek, artysty bezwzględnie wybitnego, który swoim wpisem zapoczątkował całą dyskusję i w którym musiała się przepełnić jakaś miara.
„Wychowałem się w rodzinie jednego z najsłynniejszych lalkarzy świata – pisze Krofta – i mogę powiedzieć tylko tyle, że on całe swoje życie zawodowe spotykał się z taką samą oceną – że jego spektakle są za mało lalkowe. Stosowanie podobnych kryteriów świadczy głównie o braku wyobraźni i erudycji oceniających i jest głównym powodem marginalizacji sztuki lalkarskiej w świecie współczesnego teatru, który coraz bardziej idzie w stronę konkluzji różnorodnych środków wyrazu i oczywiście totalnie zniechęca młodych lalkarzy do rozwoju.”
Czy aby na pewno tak jest? Josef Krofta, ojciec Jakuba, był bez wątpienia jednym z najsłynniejszych reżyserów teatru lalek na świecie. Sławę swą ugruntował przecież w teatrze stricte lalkowym, hradczańskim DRAK-u. Pamiętamy jego Eulenspigla, Śpiącą królewnę, Unikum, poznańskiego Don Kichota czy choćby arcyspektakl Pinokio (1992). Wchodził do lalkarstwa, kiedy zmieniało ono swoje tradycyjne oblicze niemal wszędzie. Kiedyś sam powiedział, że „być może miał szczęście, że klasycznego lalkarstwa nie zdążył się nauczyć”, ale to już było po Dormanie i Wilkowskim, po Schumannie i Kantorze, kiedy tworzyli i Paska, i Genty, i Schuster, i Beorwinkel, by wymienić kilku wielkich tamtego czasu. On tworzył teatr zespołowy, to już większa rzadkość, korzystając z bliskiej współpracy partnerów, choćby Petra Matáska czy Jiřigo Vyšohlida. Ujawniał atrakcyjność relacji aktor-lalka, a że wykraczał niekiedy zdecydowanie poza „lalkarską specyfikę” (choćby w wielkim spektaklu Pieśń żywota), było to powodem i jego sławy (bo robił to niezrównanie, mądrze i wizualnie), i wątpliwości rodzących się w głowach lalkarzy, a tych na świecie jest doprawdy wielu, tysiące. Zatem to całe życie wysłuchiwania oskarżeń za nielalkowość, o którym wspomina Jakub Krofta, to gruba przesada. A już z pewnością „nie brak wyobraźni i erudycji oceniających”, bo oceniali Josefa Kroftę głównie lalkarze, uczestniczył w festiwalach lalkowych na całym świecie, nie w festiwalach teatralnych po prostu. Był wrażliwy na współczesność i rozmawiał ze sceny przy pomocy współczesnych środków, form, znaków, silnie wykraczał poza język tradycyjnego lalkarstwa, ale to właśnie świadczyło o jego wielkości. A że – bywało – oddalał się od lalkarstwa pod koniec życia (od lalkarstwa – nie od tradycyjnego teatru lalek) – to rzecz inna.
I nie ma tu co budować jakiejś dwuznacznej opinii o miejscu współczesnego lalkarstwa, bo kompletnie nie jest ono muzealne. Jak nie jest muzealny współczesny teatr aktora, jeśli rzecz jasna nie myślimy o „akademickich” przedstawieniach, które w każdym gatunku też są obecne. Zupełnie nie rozumiem powtarzanej z uporem godnym lepszej sprawy opinii niektórych „lalkarzy”, że interesuje ich po prostu teatr. To oczywiste. Wszystkich nas interesuje teatr, ale czymś jednak innym jest teatr aktora, teatr tańca, teatr muzyczny, opera, dziś choćby teatr multimedialny i oczywiście teatr lalek. Wszystkie te gatunki korzystają ze współczesnych środków, ale chyba nie będzie teatrem tańca występ divy operowej? Ani teatrem operowym Piekło – niebo Jakuba Krofty, ani w wersji wrocławskiej, ani praskiej? Czy tu możemy się zgodzić? I jakoś nie garną się nasi „lalkowi” reżyserzy do realizacji baletowych czy cyrkowych. Dlaczego? Najprościej mówiąc nie znają języka tych gatunków.
Przedmiotem zainteresowań tzw. „reżyserów lalkarzy” są teatry dramatyczne. Tu i tu wszystko opiera się na pracy z aktorem, tyle że w lalkach poprzez właśnie tę formę plastyczną, w dramacie – bezpośrednio. Tej formy plastycznej często nie znają, nie czują, nie rozumieją, więc i chętnie z niej rezygnują na rzecz osobowego aktora. Więc jeśli gdzieś tu się pojawiają kompleksy – to wśród nich właśnie, bo marzy im się „wielki” teatr, do którego nie trafili normalną drogą, studiując reżyserię, tylko bocznymi drzwiami. Nie weszli generacyjnie w relacje z partnerami, dyrektorami, poprzez studiowanie reżyserskiej dyscypliny, teatralne przyjaźnie, uczestniczenie w imprezach teatrów dramatycznych. I próbują ten utracony czas nadrobić, atakują lalkarzy, że są zaściankowi, muzealni, infantylni. Nie są! Trzeba się tylko troszkę rozejrzeć wokół siebie, może spojrzeć dalej niż polska granica. I może niekoniecznie w stronę Czech, bo sytuacja teatralna aż tak się tam nie różni od polskiej. DAMU (katedra alternatywnego i lalkowego teatru) też od dawna żyje wyłącznie legendą, swoim własnym mitem, bo przecież nie nowoczesnym lalkarstwem (choćby i alternatywnym). A że wiele teatrów dramatycznych chce dziś przyciągać i dzieci, i młodzież, ci właśnie niespełnieni lalkarze mają szansę na realizację swoich marzeń. I dobrze. Także dzięki nim powstają doprawdy świetne spektakle dramatyczne, ale po co przy okazji kwestionować swoistość gatunków? W internetowej dyskusji Jerzy Jan Połoński przypominał zdroworozsądkowo, że chirurg broni jednak swojej specjalizacji, nie zaczyna borować w zębach. Lalkarze też powinien bronić swojej specjalności i nic tu nie ma do rzeczy, że są dziś doprawdy dobrze wykształceni, umieją więcej i ich udział w rozmaitych gatunkach teatru może być zajmujący. I bywa. Nic dziwnego, że chcą te swoje umiejętności zaprezentować. Dlaczego takim wzięciem cieszą się warsztaty lalkarskiej młodzieży z Janni Younge, Dudą Paiva, Nevillem Tranterem, Frankiem Soehnle, ostatnio z Yngvild Aspeli, Yael Rasooly? To przecież lalkarze? Może dlatego, że umieją więcej niż sztuka czytania i interpretowania tekstu?
Nie wiem zatem, czy Jakub Krofta byłby najlepszym partnerem dla rektor Segdy do rozmowy o współczesnym teatrze lalek. Efektem tej rozmowy byłaby pewnie rezygnacja z utrzymywania wrocławskiego wydziału. Kilka tygodni temu i tak bronił się on rozpaczliwie przed zamachem na swoje istnienie. O ile pamiętam, poszło o specyfikę zawodową: jeśli obydwa wrocławskie wydziały (aktorski i lalkowy) kształcą aktorów (a takie tytuły mają obecnie na dyplomach także lalkarze), dość logicznie brzmi intencja, by zachować jeden wydział. To rzecz jasna myślenie administratorów, urzędników, ale sprowokowane zostało naszymi własnymi tęsknotami: my lalkarze jesteśmy przecież aktorami, reżyserami. A przecież to nie całkiem tak. Choć zdecydowana większość studentów trafia na kierunki lalkarskie z przypadku, coś się w wielu spośród nich zmienia w czasie lalkarskich studiów. Facebookowy list studentów wyszczególnia wiele ich umiejętności, zupełnie obcych innym dyscyplinom. I warto ich bronić. I wykorzystać te ich pasje, umiejętności, talenty w budowanie – dlaczegoż by nie – lalkowych spektakli! Na miarę Piekła – nieba, na miarę Sama! Tylko trzeba być lalkarzem, sięgać po lalkę nie wtedy, kiedy może się przydać, bo tak odwołują się do niej dziś twórcy wszystkich gatunków, ale myśleć lalką i z nią jako głównym aktorem budować spektakle.
Drogi Jakubie, pamiętasz od czego zaczynałeś? Pamiętasz Umarłych ze Spoon River, wielki lalkowy spektakl, który dał Ci teatralny paszport? Lalkarski paszport! To dobrze, że spełniasz się z takim powodzeniem w dzisiejszym teatrze dla dzieci i młodzieży. Brawo! Kibicuję Ci z całego serca i nie każ mi liczyć lalek w spektaklach, i nie kwestionuj lalkowej specyfiki. Teatr dramatyczny takiej nie ma. Nie musi mieć. Jest ogromnie rozległym pojęciem, a w nim są mniejsze gatunki, oparte właśnie na specyfice. Aktorzy, także lalkarze, niech wybierają w swoim życiu co im bliższe, my przecież też wybieramy. I niech wiedzą, że kierując swe kroki do WTL-u czy BTL-u będą zgłębiać tajniki lalkarstwa. Albo nie!