Kilka dni wcześniej obejrzałem zmontowany materiał wypowiedzi-rozmów młodych artystów-lalkarzy z całej Polski o projekcie zainicjowanym przez Marka Zimakiewicza i zrealizowanym przez Fundację Analog w ramach programu „Kultura w sieci”. Fundację Analog tworzą młodzi lalkarze: Malwina Czekaj, Izabela Zachowicz, Marek Zimakiewicz, Miłosz Konieczny i dramatopisarka Elżbieta Chowaniec. 45-minutowy film zrobił na mnie ogromne wrażenie. Udostępniając go na moim Facebooku (post po trzech dniach nie wiadomo dlaczego zniknął, a teraz znów się wyświetlił?) napisałem, że oto po raz pierwszy pojawiło się w Polsce pokolenia lalkarzy-twórców. Teraz obejrzałem wreszcie filmowy spektakl i wrażenia są chyba jeszcze silniejsze.
Tematem projektu były ograniczenia. Do jego realizacji Marek Zimakiewicz zaprosił kilkunastu młodych lalkarzy, z których każdy – zachowując ogólne założenia minimalizmu – przygotował własną etiudę, wybrał jej temat, zdecydował o użytej formie, którą także wykonał i całość sfilmował. W efekcie autorami siedemnastu epizodów jest kilkudziesięciu twórców, bo niekiedy potrzebni byli partnerzy, czasem wykonawcy lalek, czasem współanimatorzy, operatorzy kamer. Teatr bowiem, nawet gdy kojarzymy go z konkretnym twórcą, jest niemal zawsze dziełem zbiorowym. Mam nadzieję, że za jakiś czas każdą etiudę będzie można zobaczyć oddzielnie. Niektórzy ich autorzy w filmie-rozmowie dzielą się pomysłami, przyświecającymi im ideami, opowiadają o wykorzystanych materiałach, własnych emocjach związanych z procesem twórczym. To ogromnie ciekawe, zwłaszcza że finalny efekt Paralel, będący dziełem Marka Zimakiewicza (koncepcja i montaż), Sambora Dudzińskiego (muzyka), Elżbiety Gądek (oprawa graficzna) i znakomitej dramaturgii Elżbiety Chowaniec może się różnić od zamiarów poszczególnych artystów. Ich indywidualne intencje niekiedy zacierają się na rzecz dominującej i wyśmienitej koncepcji i dramaturgii Paralel.
Powstał bowiem całkowicie spójny i arcyciekawy lalkowy spektakl filmowy odnoszący się w pełni do naszego teraz i tu. Jesteśmy przy ul. Koronnej 20/20. Przed nami dość zwyczajna kamienica, raczej blok zamieszkały przez wiele osób, choć może niektóre mieszkania już opustoszały. Obsmarowany napisami, zaniedbany, siedmiopiętrowy, przed nim jakieś dawno obumarłe drzewo, wyschnięta trawa, z boku rozpadająca się komórka na rzeczy niepotrzebne, na płaskim dachu anteny, w kilku oknach talerze telewizji satelitarnej. Kawałek Polski. Wchodzimy do klatki schodowej, przyglądamy się tablicy ogłoszeń, na której odnajdujemy i zapowiedź koncertu balkonowego, i spowiedzi online, informację o zakazie używania windy, rozmawiania na korytarzach, znalezieniu nietoperza, ofertę wyprowadzania psa za opłatą, czy zrobienia zakupów, przypomnienie o konieczności segregowania śmieci, mimo koronawirusa etc. Kolejna minisekwencja pokazuje korytarz: po każdej stronie kilkoro drzwi do poszczególnych mieszkań. Wszystkie są stonowane w barwach, każde inne, innej wielkości, zapewne podobnie jak ukrywający się za nimi lokatorzy.
Pełni autentycznej fascynacji i napięcia oczekujemy na pierwszą wizytę za którymiś drzwiami. Tak się w istocie staje. Cały spektakl jest szeregiem anonimowych wizyt w mieszkaniach prywatnych ludzi. Podpatrujemy ich, oglądamy jak żyją, czym się interesują, obserwujemy ich radości, częściej samotność, izolację, życie w zapomnieniu, ale też marzenia, wspomnienia czy wreszcie szarą codzienność. Często powracamy do bohaterów już odwiedzanych, kontynuujemy nasze podglądactwo, ale z innymi emocjami, po spotkaniu z jedną czy drugą postacią. W zasadzie nie opuszczamy ścian poszczególnych mieszkań, ale kiedy jednego z bohaterów dobiegnie szczekanie, podejdzie do narysowanego kredą na kartonowych ścianach okna, przeniesiemy się przed blok, gdzie gliniane czy plastelinowe kolorowe dwa psy żyją swoim życiem. To już zapewne inna etiuda, wpleciona w poprzednią, by budować dramaturgiczne napięcie. Stary człowiek, dwudziestocentymetrowa drewniana stolikowa lalka Łukasza Batko, wykonuje drobne czynności. Podchodzi do narysowanego kredą na ścianie stołu, sięga po dzbanek i nalewa płyn do szklanki. Kto widział Somewhere else teatru z Ljubljany wie, jak rewelacyjnie można wykorzystać projekcje, zwłaszcza że Batko wykorzystuje ten efekt przez kilka sekund tylko.
Kamera śledzi jego działania w wielkim powiększeniu, widzimy najdrobniejsze poruszenia lalki i tylko kawałki dłoni animatorów w czarnych rękawiczkach, które w zasadzie przestają być zauważalne. Takie nagrywanie lalek z najbliższej odległości (a cały spektakl jest tak realizowany) sprawia, że stają się one niezwykłymi żywymi postaciami: myślącymi, czującymi, reagującymi na wszystko, co się dzieje wokół, choć najsilniej skupionymi na własnym losie. Czy naprawdę jesteśmy panami swojego losu, zdaje się pytać Batko, gdy lalka wyczuwa jakiś kołek wwiercony w jej głowę i nie może się położyć, bo inny kołek sterczy z jej pleców?
Innego mężczyznę, drewnianą marionetkę, choć kamera nigdy nie obejmie krzyżaka, na którym jest podwieszona, obserwujemy w łazience. Porusza się pomiędzy sedesem i umywalką, z której od czasu do czasu kapie kropla wody. Obserwując kadrowane działania lalki, chwilami jej zamyśloną twarz, chwilami kapiącą wodę, czy wirujące w powietrzu marionetkowe sznurki, słuchamy niby rapu Teresy Kowalik o szarzyźnie codzienności, codzienności artystki, która kolejne dni spłukuje z siebie niczym lalka naciskająca spłuczkę w sedesie. To rzadki w tym filmowym spektaklu moment, gdy kadry lalkowe chwilami miksują się z kadrami ciała twórczyni etiudy (nigdy twarzy), ale i sens tego epizodu jest bardziej osobisty, choć bohaterem jest marionetka, doprawdy świetnie animowana.
Strach, smutek, niemoc, samotność, żal, odrzucenie, słowa wypisane na arkuszu papieru przez Kingę Matusiak-Lasecką i Gabrielę Jaskułę – to emocje towarzyszące wielu ludziom w czasie pandemii. Widzimy tylko dłonie artystek i pisane słowa. Ale w chwilę później ta zapisana płachta papieru przekształca się na naszych oczach w niezwykłą lalkę, improwizowaną a vista. Podobnych lalek używają niektórzy artyści na świecie do działań warsztatowych. Mało kto potrafi się oprzeć ich urodzie i funkcjonalności. Inny papierowo-kartonowy twór (chyba Marcina Tomkiela), przenosi nas na kilkanaście sekund do kolejnego mieszkania: przez moment bohater ściska kartonowe serce, potem odrzuca je. Słyszymy dźwięk rozbijającego się szkła (więc to był jednak rodzinny portret) i dwie połówki serca z wizerunkami ongiś małżonków lądują na podłodze. Znów coś się rozpadło!
I powraca etiuda Matusiak-Laseckiej i Jaskuły. Jesteśmy teraz na dachu bloku, obok komina, z którego unosi się dym. To inny dach, inny blok, ale w gruncie rzeczy to wciąż ta sama rzeczywistość. Animacja jest niemal niewidoczna, magiczna. Papierowa postać rozważa rzucenie się z dachu. Nic nie ma przecież sensu. Po co żyć? Niezręcznie żegna się znakiem krzyża, ale… zwycięża strach. Obok przelatuje papierowy ptak, jego wielki cień kamera kreśli na frontonie budynku. Przebitka na psy pod blokiem, znakomitą kilkusekundową walkę z kotem (pojawia się wielki kawał waty kryjącej na chwilkę cały ten tumult wywołany sprzeczką psów i kota) i kot ląduje na wyschniętym drzewie przed wejściem do budynku. Kamera obserwuje akcję z przodu, z góry, montażowy majstersztyk. I od razu inna sekwencja, jeszcze raz na dachu i chyba odnosząca się do tego zdesperowanego mężczyzny: a może poleci? Wyobraźnia kreuje samolot, to chyba jednak tylko marzenie.
Pod blok zajeżdża samochód pogotowia na sygnale (zabawka), a komunikat z głośnika informuje, by pozostać w domach. I od razu inne mieszkanie. Fantastyczna lalka z kłębka sznurka (Marek Zimakiewicz), z wyłupiastymi przerażonymi oczyma, blokuje zamki w drzwiach swojego mieszkania. Życie się toczy dalej, Pajączek (Dominika Kaczmarek) tka swoją nić do szczęścia. Ktoś nawet odnajduje szansę na spotkanie z sąsiadką, której od dawna zamierzał wyznać miłość. Dwie gliniane lalki z dziurkami w miejscach oczu, mające sznurkowe kończyny i szyje (etiuda Macieja Owczarka), nieśmiało uchylają drzwi swoich mieszkań i podejmują próbę zbliżenia się. Tym razem część akcji dzieje się na korytarzu, znakomicie są ogrywane drzwi, napięcie towarzyszące wyznawaniu uczuć, wyobrażanie euforii i radości tych chwil, tańca i feerii barw (piękna gra świateł), nie bacząc na bycie podglądanymi przez przerażonego sznurkowego sąsiada z wyłupiastymi oczami. Oczywiście, wszystko bez słów.
Lalka podglądającego mężczyzny, który przed chwilą zablokował drzwi swego mieszkania, oddala się od wizjera. Wystarczy rzut oka na jego pokój i rozumiemy przerażenie wynikające z samotności. W pokoju na szafce stoi zdjęcie babci i czerwony telefon. Gdzieś ktoś być może o nim myśli, ale tu jest sam. Co najwyżej może być podglądany (z drugiej strony drzwi przy wizjerze widzimy ludzką twarz), jak wcześniej sam podglądał sąsiadów. Dzwoni telefon. Ileż emocji pojawia się w obrazie podnoszenia słuchawki, z której słychać pocieszający głos bliskiej mu osoby, może babci ze stojącej obok fotografii.
I natychmiast inna sekwencja. Dłonie animatorki z sizalowych włosów wyplątują dwa kształty, głowy dwojga starych ludzi. Sizal je oplata, jak znak nieskończoności, mieszają się ręce aktorki (Iza Zachowicz, Olimpia Bogusz), pacynkowe głowy i miękki sznurek. Postaci gubią się w przestrzeni. I przeskok do kłębkowego mężczyzny, obserwującego silne światło bijące z wizjera jego drzwi. A więc jest jakaś nadzieja. Bohater odryglowuje zamek i uchyla drzwi. Widzimy napięty sznurek, z którego on sam jest zrobiony i pojawiające się nożyczki, które przecinają tę nić. Więc jednak nie ma szans na bliskość. Nić łącząca nas ze światem może być tkana jedynie przez pająki i tu znów piękny fragment etiudy Dominiki Kaczmarek z pająkiem tkającym swoją sieć.
A chwilę potem ponowny najazd na korytarz z różnokolorowymi drzwiami i znakomita etiuda mężczyzny w windzie (Miłosz Konieczny), choć pamiętamy z tablicy ogłoszeń na parterze, że podczas pandemii obowiązuje zakaz używania wind. Staruszek nie przestrzega zasad, trudno się zresztą dziwić, skoro chce się dostać na najwyższe piętro, gdzie pewnie mieszka. Widzimy niemal wyłącznie tablicę z guzikami pięter, zamyśloną starczą twarz bohatera i kreski światła dobiegające z mijanych pięter. Lecz winda niespodziewanie zatrzymuje się. Nie reaguje na naciskanie jakiegokolwiek guzika na tablicy, poza sygnałem alarmowym, a chwilę później dość niespodziewanie winda zaczyna opadać w dół. Alarm, opadanie windy, wszystko to sprawia, że mężczyzna ląduje na podłodze, może traci przytomność, z pewnością w przyspieszonym tempie powracają wspomnienia, wojna, ale i chwile szczęścia z ukochaną kobietą, która się pojawia jakby z przekształcenia jego twarzy, może jakieś wspomnienie jej aktorskiej kariery. Można szukać własnych odniesień i skojarzeń. I zaraz potem znów ciemność i powrót do rzeczywistości. Winda rusza, mężczyzna ją opuszcza.
Znów korytarz i kolejne mieszkanie. Staroświeckie, pełne sentymentalnych drobiazgów, ale w jego centrum jest stary telewizor i dwoje staruszków siedzących przed ekranem (Klaudia Cygoń, Paweł Majchrowski). Ich życie regulują telewizyjne seriale i drobne sprzeczki małżeńskie, a jedyne niepokoje wynikają z awarii sprzętu. Znamy ten obrazek aż za dobrze, to po prostu wycinek rzeczywistości w skali 1:1. Te – wyjątkowo – gadające głowy, atrakcyjne plastycznie i pięknie animowane, są jakby kontrapunktem wobec doświadczeń innych bohaterów Paralel.
Bohaterka kolejnej etiudy też z pozoru nie odczuwa skutków pandemii. Stara kobieta zajmuje się codziennymi przyjemnościami, parzeniem herbaty, własnymi pasjami (szklane kulki). To lalka żyworęka (Malwina Czekaj, Anna Andrzejewska), choć nie tintamareska. Ma głowę z czerwoną opaską, sznurkową szyję, nogami są palce aktorki, podobnie jak żywe ręce zastępują ręce lalki. W etiudzie grają ręce, przedmioty, ale bohaterka jest żyworęką lalką. Jej rytuały przerywa namolny motyl, który niechybnie straci życie. Choć zanim się to stanie, przenosimy się w inną przestrzeń, teraz słodko-cukierkowych obrazków z wizerunkami ślicznych kobiet, rozkosznych dzieci i ponętnych amorków, takich wyimaginowanych księżniczek, zamkniętych w słoikach, ale atrakcyjnie ożywających, gdy nadarzy się sposobność. To etiuda Wojciecha Stachury, przynajmniej jej fragment, zanim znów wrócimy do kobiety z motylem i wbrew przewidywaniom prześledzimy scenę wzruszającego zaprzyjaźnienia się obydwu postaci.
Przełamywanie ograniczeń, nieoczekiwana przyjaźń to temat kolejnej etiudy, bodaj Pawła Kuźmy, o osobliwym staruszku żyjącym z przetrząsania śmieci. Świetna lalka, z dwoma wiszącymi z ust zębami i osobliwą dłonią z kawałków rurek, nałożonych na palce animatora.
Niemal każde ujęcie jest wciągające. Twórcy Paralel potrafią też budować napięcie. Przez moment widać pełnię księżyca nad blokiem i nadciągające urocze chmury z waty zasłaniające jego tarczę. Słychać nadciągającą nad Koronną 20/20 burzę, kamera błyskawicznie najeżdża na wycieraczkę ze skrzyżowanymi trupimi czaszkami przed kolejnymi drzwiami, a w środku – na tle schodów i odbijającego się w świetle księżyca okna na ścianie – marionetka małego wampira rozpoczyna wędrówkę w górę, na szczyt schodów (etiuda Igora Fijałkowskiego). Możemy chyba zapomnieć, że to wampir. To mały chłopiec, przestraszony i onieśmielony jeden z mieszkańców bloku, który na przekór ograniczeniom, strachowi i przerażeniu chce dokonać heroicznego czynu: wspiąć się na górę, wyjść przez okno i polecieć. Piękna etiuda. Skoncentrowana jak wiele innych na detalu, stawianiu stopy na stopniach schodów, uginaniu kolan i podciąganiu nóg, walce z imaginacją, która podnosi stopnie schodów do góry, totalnym lękiem paraliżującym ciało. Oglądamy to wszystko jak zwykle na wielkich zbliżeniach i wstrzymujemy oddech czy bohater osiągnie cel. Zwłaszcza że jawią mu się jakieś potworne głowy starych bezokich czy pokrzywionych wampirów. Historia jak z Tygrysa Pietrka Januszewskiej. I zrealizowana w tej maleńkiej przestrzeni, wśród dochodzących zza ścian odgłosów burzy i deszczu, buduje silne emocje. Może jednak bohater zawrócić? Czy warto realizować marzenia, skoro wymagają tylu, choćby emocjonalnych, trudów? A jednak udało się! W drogę!
Lot Wampirka daje okazję do spotkania w przestworzach z innymi bohaterami, np. z bohaterką Karoliny Martin, która też szukała w sobie tego drugiego ja, innego, ukrytego przed światem, a dopełniającego jej osobowość (sens etiudy Martin jest nieco inny, pojawia się wątek macierzyństwa, równie pięknie przedstawiony, otwierający inne skojarzenia, i pandemijne, i życiowe). Takie proste środki, a jak zaskakująco głęboki materiał do refleksji.
Mam wrażenie, że ten tekst przekracza dopuszczalne rozmiary, ale blog nie ma ograniczeń, a znakomita dramaturgia Elżbiety Chowaniec prowokuje wciąż nowe tropy. Chwilami tylko muśnięte, ale czytelne i atrakcyjne. Widzimy znów obraz fasady bloku, kamera najeżdża na jedno z okien, przed którym pojawia się ponownie kłębkowy mężczyzna Marka Zimakiewicza. W jednej z wcześniejszych sekwencji przełamał swoją izolację, uchylił drzwi własnego mieszkania, by wyjrzeć na korytarz. Teraz zagląda do mieszkania innego sąsiada, opuszcza swoją planetę (Zimakiewicz w rozmowie z twórcami wspomina o dalekich inspiracjach Małym księciem), jego ogromne oczy spoglądają na nową sytuację.
To etiuda Jakuba Kowalczyka, wyjątkowej urody. Na łóżku, przykryty skrawkami zapisanych kartek, leży stary mężczyzna. (Przypomina się wałbrzyski Dzień osiemdziesiąty piąty Agnieszki Błaszczak, jak w innych epizodach Żywoty świętych osiedlowych Agaty Kucińskiej.) Jego pomarszczona, papierowa skóra, pełna bruzd, ran i śladów odchodzenia sugeruje zbliżający się koniec. Ma zasznurowane czerwoną nitką usta. Nie ma już o czym mówić. Podchodzi do okna. Słyszymy głos z offu: Czekasz, ale wiesz, że nie ma na kogo. Nikt już nie przyjdzie. I znów przebitki z innych etiud, tym razem Marcina Tomkiela z rozbitą ramką z fotografią małżonków, papierowym zegarem odmierzającym upływający czas, staczaniem się jego kartonowego bohatera, teraz samotnego, w pustkę i nałogi. Ta przebitka pokazuje w znakomity sposób proces rozpadu: stop-klatkowe ujęcia przewracania się bohatera, bałaganu ogarniającego jego mieszkanie, niszczenie mebli i wszystkiego w czym dotąd funkcjonował, wreszcie znikające kartonowe ściany pokoju i rozczłonkowane ciało bohatera, wśród kartonowych butelek z alkoholem. I kolejna przebitka: do wanny wypełnionej wodą i rozmaitymi śmieciami z etiudy Izy Zachowicz i Olimpii Bogusz. Totalne osaczenie. Odmęt beznadziei.
Stary człowiek Kowalczyka wraca do łóżka, wykonując po drodze proste czynności, odgarniając skrawki zapisanego, pewnie własnym życiem, papieru, przyglądając się rękom, układając ponownie na łóżku i milcząc, bo wszystko zostało już powiedziane. Słyszymy tylko bezemocjonalny komentarz z offu. To koniec. To przejmująca etiuda, depresyjna nawet, ale mistrzowsko zrealizowana.
Paralele kończy pojawienie się jeszcze raz kartonowego człowieka Tomkiela. Teraz siedzi bezradny i bezdomny przed blokiem. Obserwuje go wyłącznie kartonowy pies. Pewnie zostanie jego przyjacielem. I jeszcze sekwencja z etiudy Zachowicz i Bogusz: dwie główki starych ludzi, splecione sizalem w kształcie znaku nieskończoności. Oto ludzkie życie. Takie było, takie będzie. Pandemia ujawniła jego najbardziej okrutne i rzadko atrakcyjne strony.
Paralele to także głos najmłodszego pokolenia lalkarzy: przejmujący, ważny i niezwykle atrakcyjny artystycznie. Przygotowanie go w formie lalkowego spektaklu filmowego, dostępnego online, sprawiło że będziemy mogli do niego wracać. A trzeba wracać, bo to wysokiej jakości artystyczny „dokument”. Potrzebny i arcyciekawy. No i warto śledzić dalsze losy wszystkich uczestników tego projektu. Wielu z nich pracuje w instytucjonalnych teatrach, w których podobne wydarzenie nie mogłoby zaistnieć. Niektórzy są niezależnymi twórcami. Wszyscy są profesjonalnymi lalkarzami. Jakże inaczej wyglądałby nasz polski teatr lalek, gdyby oni wszyscy i wielu im podobnych twórców-lalkarzy mogło mówić własnymi głosami, dla których nie ma miejsca w instytucjonalnej strukturze.
Współczesne lalkarstwo właśnie na tym polega. Najpierw koncept, który tu jest dziełem Marka Zimakiewicza, potem wolność artysty – tu kilkunastu twórców-lalkarzy o różnej wrażliwości, pasjach i talentach. Wreszcie dramaturg, tak trudno przebijający się u nas przez opór wszechwiedzących reżyserów, który spaja artystyczne wypowiedzi w dramaturgiczną całość. Tę rolę w Paralelach nadzwyczajnie spełniła Elżbieta Chowaniec. Oczywiście potrzebny też zespół partnerów, plastyków i konstruktorów, kompozytorów i techników, montażystów i specjalistów od rozmaitych efektów. Tak pracują najwięksi lalkarze na świecie. Zdarzyło się i u nas. Oby projekt ten zapoczątkował kolejne, bo potencjał polskich lalkarzy, jak widać, jest ogromny.
Wszystkie fotografie z www.fundacjaanalog.pl