Odmęt

Etiuda Marka Idzikowskiego w białostockiej Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza.

Są spektakle, które najlepiej wyglądają na fotografiach. Są i takie, w których niewiele jest do fotografowania, a mimo to błyszczą. Wczorajszy pokaz etiudy Marka Idzikowskiego, studenta III roku reżyserii lalkowej białostockiej Akademii Teatralnej im. Zelwerowicza, należał do tej drugiej kategorii.

Rzadko zdarzają się prace szkolne na tak znakomitym poziomie. Ale bywają. Odmęt Idzikowskiego, 45-minutowa etiuda oparta na Przygodach Sindbada Żeglarza z Baśni tysiąca i jednej nocy, bez wątpienia do nich należy.

Znajdujemy się w otwartej przestrzeni. Widzimy stół, na którym siedzi aktor (Michał Ferenc, student IV roku), obok kilka porozrzucanych przypadkowych przedmiotów: żółta plastikowa torba, prostokątny kawałek gąbki, granatowa płachta materiału, dwie słomki, motek z kawałkiem sznurka, papierowy kilkucentymetrowy ludzik, drewniany wieszak, może coś jeszcze. W gruncie rzeczy śmieci. Troszkę to zaskakujące. Wśród widzów siedzi gitarzysta, Dawid Mkrtchyan, współgrający z aktorem, reagujący na jego działania, budujący klimat dźwiękowy całego spektaklu, balansujący między martwą ciszą na morzu, z szelestem łódki, skrzypiącej i tylko ocierającej się o fale, a drapieżną burzą z morskimi potworami wyłaniającymi się z głębin. Sfera dźwiękowa jest bogata, klimatyczna i pozostaje w pamięci.

Ale największe wrażenie robi pomysł całości, w której porusza się z niebywałą sprawnością Michał Ferenc. Gdyby rozłożyć ten spektakl na sceny, działania, zdarzenia – nie będzie tego wiele. Ale każda jest wysmakowana, wymyślona, subtelna, delikatna, lalkarska, chwilami wirtuozerska. W całości to jakby opowieść o przygodach Sindbada, ale te przygody Ferenc wymyśla ad hoc. Znajdując ptasią główkę, tworzy zachwycającego Dziobskiego, rozmawia z nim, ale przede wszystkim wymyśla na poczekaniu rozmaite sposoby jego animacji, za każdym razem tworząc nową sytuację teatralną. Zmienia tylko palec, na którym osadzona jest główka ptaka, pozostałymi palcami buduje specyficzny sposób jego poruszania się, za każdym razem inny i za każdym razem zajmujący. Ze znalezionych słomek i sznurka konstruuje rodzaj szałasu, z kawałka gąbki z przecięciem w środku – niezwykłą postać Gębskiego, patrona i zrzędliwego wygę morskiego. Aktor wykorzystuje materiał w niebywale inteligentny sposób: zagięcie gąbki pojawia się, gdy postać ma wykonać ukłon, wieszak ze słomkowym masztem staje się żaglówką, w innej scenie ten sam wieszak będzie kołem sterowniczym, gumowa rurka – lornetką czy morskim potworem, który w zależności od sposobu animacji będzie opływał łódkę Sindbada, wysysał jego krew czy lustrował przestrzeń.

Każdy element wykorzystany w tym przedstawieniu, sam w sobie przypadkowy i mało interesujący, w konkretnych scenach nabiera znaczenia, sensu, a jego zaskakujące użycie sprawia zdumienie, czasami zachwyt. Tu przecież nic nie ma – a jest teatralna magia, błyskotliwa opowieść, poezja, a chwilami całkiem serio odgrywany dramat. Wzrok widza zawiesza się na Michale Ferencu i przedmiotach, które bierze do rąk, w oczekiwaniu kolejnego cudu. Wypowiadane przez aktora słowa niemal za każdym razem nabierają specjalnego znaczenia. Bo słowami – inicjuje on wydobywanie tajemnego życia rzeczy, ujawnia „wnętrze” przedmiotów, ich ukryte możliwości i… być może marzenia.

Trzy kwadranse tego spektaklu mijają jak trzy chwile. Za szybko. I pozostajemy w swoistej kontemplacji: morza, przygód Sindbada, ale przede wszystkim możliwości przedmiotu, jeśli znajdzie się aktora, który zechce mu zaufać i weń się wsłuchać, no i reżysera, który ma świadomość życia lalki. Nieczęsto pojawiają się reżyserzy z taką świadomością. Ale się zdarzają, jak Marek Idzikowski. Warto przyglądać się jego pracom.

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page