Inspiracje z Puppentheater Zwickau

Niemal dokładnie rok temu wybrałem się do Puppentheater Zwickau na wirtualnego Króla elfów, krótką balladę Goethego przygotowaną przez międzynarodowy zespół twórców pod kierunkiem Moniki Gerboc. Byłem pod wielkim wrażeniem tego osobliwego spektaklu, czemu dałem wyraz na tym blogu (zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2022/02/03/wirtualne-lalkarstwo-vr-360%cb%9a/). Ostatnio powtórzyłem podróż do Zwickau, tym razem w związku z dwoma wydarzeniami: wirtualnymi Poszukiwaczami złota  Emanuela Geibela – kolejnym spektaklem z cyklu „Niemieckie ballady” w wersji VR 360˚ oraz premierą przedstawienia Duzi chłopcy nie płaczą w reżyserii współtwórcy głośnej już grupy hiszpańskiej Zero en Conducta, José Antonio Puchadesa Martineza (Putxa).

Najpierw kilka słów o lalkarstwie wirtualnym. W naszej przestrzeni geograficznej niewiele zaszło zmian w ciągu minionego roku. Właściwie nikt chyba nie zainteresował się tą techniką, nie słyszałem o żadnym innym przedstawieniu, a choćby lalkarskich eksperymentach. Wygląda na to, że dla repertuarowych teatrów przygotowywanie takich spektakli jest zbyt pracochłonne, a może i niezbyt atrakcyjne, zwłaszcza gdy eksploatacja ich burzy rutynowe instytucjonalne zwyczaje; dla młodych i poszukujących twórców – to po prostu działania zbyt kosztowne. Komu zatem zależy na odkrywaniu nowych lalkarskich przestrzeni, musi pojechać do Zwickau albo liczyć na pojawienie się niemieckiego teatru na którymś z festiwali (a na kilku był już obecny!).

Drugie spotkanie lalkarzy z Zwickau z VR 360˚ jest inne. Widzowie korzystają z tych samych elementów: słuchawki ze stereofonicznym dźwiękiem, gogle VR i obrotowe krzesełko umożliwiające oglądanie zdarzeń dziejących się wokół nas. Inny jest oczywiście sam spektakl. Tym razem twórców zainspirowali Poszukiwacze złota, ballada Emanuela Geibela, dziewiętnastowiecznego niemieckiego autora, o  wędrówce trzech przyjaciół w poszukiwaniu lepszego życia, których odmienia znalezione złoto. Zatem znów, jak w całym cyklu, spotkanie klasycznej literatury i środków współczesnego lalkarstwa. Temat ballady dał pretekst do zbudowania spektaklu opowiadającego szerzej i głębiej o ludzkiej naturze. Wykorzystane lalkarskie umożliwiły wizualizację stanów emocjonalnych bohaterów, ich ukrytych myśli i całego wewnętrznego dramatu, który zwykle rozwija się w wyobraźni, w myślach, niewidzialnych i z reguły poplątanych. Sztuka lalkarska pozwala je zobaczyć. I to jest taka dodana wartość, której nie sposób przecenić.

Widzowie, którzy z VR 360˚spotykają się po raz pierwszy, będą zaiste oszołomieni. Spektakl otwiera scena w małej łodzi płynącej po wodzie. Znajdujemy się w jej centralnej części; przed sobą, na dziobie i na wyciągnięcie ręki, widzimy dwie postaci w maskach. Jedna siedzi na dnie łodzi, kurczowo trzymając się burt, druga stoi za nią z wysoko uniesioną latarnią oświetlającą drogę. Aktorki  są w jasnych obcisłych trykotach, a charakteru granym przez nie postaciom nadają wielkie, karykaturalne, ostro rzeźbione, brutalne maski z potarganymi włosami i wyolbrzymionymi elementami fizjonomii. Jedna (Hanna Daniszewska) ma gigantyczne, odstające uszy, wielki okrągły nos i pucołowate policzki, na nogach ogromne stopy z rozczapierzonymi paluchami, na rękach podobne dłonie, w biodrach dopięte są wyokrąglone i odstające pośladki; kanciasta głowa drugiej (Agata Słowik), z karykaturalnie wydłużoną potylicą, wsparta została na korpusie nałożonym na tors aktorki, z wyraźnie zaznaczonymi żebrami i rodzajem kołnierza-garbu na plecach.

Po chwili dobiega nas z tyłu łodzi odgłos jakby wiosła uderzanego o burtę. Odwracamy się i widzimy trzecią postać (Calum MacAskill), w równie wielkiej kanciastej masce na głowie i „nabitym”, umięśnionym ogromnym torsem oraz ramionami powiększającymi monstrualnie ciało aktora. W ręku trzyma nie wiosło, ale szpadel, którym markuje ruch przesuwania się łodzi. Doprawdy można się przestraszyć tego towarzystwa „przyjaciół”, choć jesteśmy przecież incognito wśród tych dzikich ludzkich postaci.

W kolejnych scenach przenosimy się na szczyt wzgórza. Z góry przyglądamy się wspinaczce naszych bohaterów po stromym zboczu, oglądamy wspaniałe panoramy, podziwiamy krajobraz morza i wysepek, a zarazem zmagania trójki poszukiwaczy, siedząc wygodnie i bezpiecznie w kraterze szczytu. I w tej przestrzeni dzieją się dalsze sceny. Tu wśród kamieni wędrowcy odnajdują złoto, wykonują wiele rozmaitych czynności – rozbijanie kamieni, znoszenie drewna na ognisko, krzesania ognia, niekiedy wykorzystywana jest technologia VR 360˚, choć nie wydaje się ona niezbędna. Jej możliwości ujawnia scena euforii po odnalezieniu złota, demonstrująca radość wszystkich poszukiwaczy, multiplikowaną i przetwarzaną w wirtualnej przestrzeni wokół widza. Plastyczny wyraz tych obrazów wkracza w estetykę show-biznesu i choć troszkę mnie odpycha ta konwencja, rozumiem jej wykorzystanie.

Tu zaczyna się wszak część, która wydaje mi się najbardziej interesującym elementem przedstawienia, zwłaszcza w realizacji teatralnej. Oszołomieni znalezionym skarbem bohaterowie szybko dochodzą do wniosku, że mogliby stać się posiadaczami większej jego części, gdyby nie musieli się dzielić. W każdym z nich zaczyna kiełkować zawiść, próżność, egoizm i zachłanność. I mają one teatralny kształt! Ego jednego tak napiera na muskularny tors, tak zżera go wewnętrznie, że bohater musi wyciąć kawałek własnego brzucha, odsłaniając rozrastającego się intruza żywiącego się ciałem i krwią właściciela. Agresywne myśli innego szczęśliwca, nie mogąc pomieścić się w głowie, rozsadzają ją i przez małe okienko w potylicy wychodzi niewielka postać, która zawładnie jego zbrodniczymi pragnieniami. Trzeci poszukiwacz „urodzi” swego demona niczym dziecko, ukołysze go w dłoni, a potem pozwoli urosnąć i zawładnąć sobą samym. Te wszystkie twory są animantami. Dziecięce główki wyrastają a to na wężowym ciele, a to łączą się z sześcioma rączkami. Są ludzkie i nieludzkie zarazem. Wprawiane są w działania błyskotliwie i budują magiczno-widzialny świat metafory. Chwilami można dostrzec dłonie ubranych na czarno animatorów i to nawet dobrze, bo przecież oglądamy mimo wszystko przedstawienie teatralne, nie zaś efekt komputerowo-technologicznych tricków.

Chciwość ludzka prowadzi do katastrofy, ale tak magicznie, a zarazem naturalnie można ją pokazać właśnie w teatrze, w teatrze ożywionej materii, bo w tym gatunku rozgrywa się spektakl lalkarzy z Zwickau, inspirowany balladą Emanuela Geibela, z dramaturgią Dominique Suhr, wyreżyserowany przez Monikę Gerboc. Autorką scenografii jest Agnieszka Wielewska, muzykę napisał Daniel Špiner, a konstrukcją lalek zajęli się Alina Domin i Calum MacAskill.

Za kilka miesięcy czeka nas w Zwickau trzecia, ostatnia z cyklu ballada zrealizowana w wersji VR 360˚ – Melusine Georga Trakla w inscenizacji Moniki Gerboc i bułgarskiej scenografki Mariety Golomehovej. Wtedy pewnie będzie można precyzyjniej wypowiedzieć się na temat praktyki i przyszłości wirtualnego lalkarstwa 360˚.

Lalkarze z Zwickau pokazali też premierową wersję nowego przedstawienia pt. Duzi chłopcy nie płaczą, będącego autorską propozycją hiszpańskiego twórcy, Putxy, autora scenariusza i reżysera zarazem. Jego dokonania teatralne, których kulminacją był ekscytujący spektakl Eh Man Hé. Mechanika duszy (zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2021/07/16/eh-man-he-lalkarskie-arcydzielo/), fascynują od kilku lat. Ruch aktora, taniec i animacja lalek spotykają się w realizacjach Putxy z arcymistrzowskim wykonaniem. Trudno więc było zrezygnować z udziału w najnowszej premierze artysty, zwłaszcza że po raz pierwszy pracował z instytucjonalnym teatrem.

Powstał spektakl kameralny, z niewielkimi lalkami stolikowymi autorstwa Ángela Navarro i muzyką Jorge Da Rocha, który wykonuje troje aktorów Puppentheater Zwickau: Hanna Daniszewska – absolwentka białostockiej Akademii Teatralnej, Kateryna Bondarenko – do niedawna studentka Uniwersytetu Teatralnego w Charkowie, dziś już niemal dyplomantka szkoły białostockiej, i szkocki aktor Calum MacAskill. I choć dla osób słabo znających niemiecki poważnym utrudnieniem w pełnym odbiorze przedstawienia jest jego warstwa literacka, jestem przekonany, że nikt nie pracuje z lalką tak jak Putxa.

Duzi chłopcy nie płaczą to historia ośmiolatka Pablo, który nie umie poradzić sobie z własnymi emocjami. Wychowany w stereotypowym społeczeństwie oswoił się z myślą, zaszczepioną mu przez ojca, że chłopcy nie okazują uczuć, słabości, nie płaczą. Jego nigdy nie okazywane łzy, których nie potrafi uzewnętrznić,  gromadzą się w ciemniejącej chmurze wiszącej nad głową chłopca (piękna teatralna metafora bardzo realistycznie pokazana na scenie). Ta chmura musi w końcu się przepełnić, wywołać burzę. Pablo wyrusza w podróż i dzięki spotkanym po drodze postaciom i zebranym doświadczeniom (m.in. wizyta na cmentarzu, spotkanie ze Śmiercią) odkrywa w końcu, że wszystkie uczucia są ważne, także te niewygodne, przesycone strachem czy bólem, i kiedy wreszcie łza pojawia się na jego policzku, może wrócić do domu.

Delikatna materia tego spektaklu przejawia się w z pewnością atrakcyjnych dialogach, na które publiczność żywo reaguje, ale równie wiele przyjemności dostarcza praca aktorów i ich działania z lalkami. Niekiedy trudno uwierzyć, że świetna konstrukcja lalki i jej doskonała animacja może wprawiać w zachwyt. Pablo, interpretowany przez Hannę Daniszewską, często animacyjnie wspomagany jest przez pozostałą dwójkę aktorów. I choć światło wydobywa głównie lalkę, widzimy wszystkich animatorów, zmieniających swoje pozycje wokół animanta, w zależności od jego działań. Plastyczność ruchu lalki i animatorów jest wyjątkowa. Doprawdy można zadać sobie pytanie, czy to poruszenia Pabla przenoszą jego energię na ciała animatorów, czy też ich ruchy przejmuje lalka. Nasuwa się skojarzenie z animacją w japońskim ningyō-jōruri, zatem z totalną perfekcją, tyle że w bunraku ciała animatorów pozostają w bezruchu, tam chodzi o wspólny rytm oddechu, u Putxy – o wspólny rytm oddechu i jednakową elastyczność ciał: żywych i ożywianych. Przyglądanie się rozmaitym wariacjom tego lalkowo-ludzkiego baletu doprawdy jest czymś fascynującym. To metoda, którą podziwialiśmy w Mechanice duszy Zero en Conducta, ale nigdy dotąd nie widziałem jej w działaniu aktora z lalką stolikową.

Takich animacyjnych atrakcji jest oczywiście więcej, poczynając od świetnej interpretacyjnie roli Ani, mistrzyni koszykówki, w wykonaniu Caluma MacAskilla. Majstersztykiem jest działanie Kateryny Bondarenko z piłką koszykową osadzoną na sztywnym pręcie, a będącą jakby „żywą” postacią. To podręcznikowy przykład pracy z animantem, istota współczesnej sztuki lalkarskiej. Świetną, choć zupełnie inną zasadę animacyjną wykorzystuje MacAskill i Bondarenko w animacji kulawej Śmierci wspierającej się na kosturze. Aktorzy zresztą dwoją się i troją na scenie, a w miarę potrzeb i możliwości sytuacyjnych uczestniczą w animacji wszystkich postaci scenicznych.

Bariera językowa i złożoność literackiej struktury przedstawienia uniemożliwiła mi pełny jego odbiór, czego żałuję, ale publiczność niemiecka z pewnością będzie miała wiele przyjemności z kontaktu z tą najnowszą pracą Puppentheater Zwickau. No, i utwierdzam się po raz kolejny w smutnej skądinąd refleksji, że trzeba opuścić granice Polski, by spotkać się z lalkarstwem (rzecz jasna bywają wyjątki). Po drodze do Zwickau obejrzałem kilka naszych najnowszych realizacji w tzw. teatrach lalek. Oczywiście było warto. Zachowam w pamięci parę pięknych ról, wiele obrazów, garść emocji,  zwłaszcza z sympatycznych spotkań z dawno niewidzianymi koleżankami i kolegami, ale dla moich lalkarskich zainteresowań nowych materiałów nie uzyskałem. Szkoda!

 

Fot. z archiwum Puppentheater Zwickau (“Poszukiwacze złota” – zdjęcia z prób)

WIRTUALNE LALKARSTWO – VR 360˚

 

Rzeczywistość wirtualna 360˚ wkroczyła w nasze życie już jakiś czas temu. Przetestowano ją wielokrotnie także w przedstawieniach teatralnych, ale lalkowa premiera Króla elfów w niemieckim Puppentheater Zwickau jest bodaj pierwszą realizacją w znanym mi środowisku teatrów ożywionej materii. Rzeczywiście – materia ożywa!

Pokonałem dwa tysiące kilometrów, by zobaczyć najnowszą premierę saksońskich lalkarzy i nie był to daremny trud. Pod wodzą Moniki Gerboc, dyrektorki teatru, kilkuosobowy zespół porwał się na kosztowne i trudne przedsięwzięcie. Na dobrą sprawę nie trzeba nawet jechać do Zwickau. Tamtejszy teatr rozpoczyna właśnie akcję wysyłkową spektaklu. Po złożeniu zamówienia w teatrze, kurier dostarczy, a po dwóch dniach odbierze, gogle VR i słuchawki, umożliwiające spotkanie z wirtualnym przedstawieniem. Ponieważ Puppentheater Zwickau zaopatrzył się w sporą ilość zestawów do oglądania VR 360˚ spektakl ma szansę trafić do dużej grupy widzów, także poza Niemcami. Otwiera się coś nowego – wypożyczalnia przedstawień.

Jestem w pewnym kłopocie. Przyzwyczailiśmy się, a pandemia to uwypukliła, że teatr może się dziać tu i teraz, w bezpośrednim spotkaniu aktora/lalki i widza. Króla elfów możemy zobaczyć w każdym miejscu, o każdej porze. Potrzebny jest tylko obrotowy stołek, na którym można wygodnie usiąść i podążać za zdarzeniami dziejącymi się z każdej strony, nawet ponad naszymi głowami. Więc jest to przedstawienie czy raczej film, wszak całość została zrealizowana przy użyciu kamery VR? Odpowiedź wcale nie jest prosta. Wkraczamy wprawdzie w wirtualną przestrzeń, ale wypełniają ją lalki i ludzie, do których świata włączamy się bardziej bezpośrednio niż w jakimkolwiek żywym przedstawieniu teatralnym. Postaci, żywe i ożywiane, ocierają się o nas, a my czujemy na twarzach  niemal ich oddechy. Przede wszystkim nie tracimy nic z przyglądania się sztuce animacji. Rzeczywistość VR 360˚ nie ukrywa teatralnej kuchni, wręcz ją eksponuje, w stopniu jaki zaakceptowali twórcy spektaklu. Nie mamy zatem poczucia oglądania filmu, w którym wszystko jest możliwe, nawet najbardziej nieprawdopodobne akcje. Możliwe jest tylko to, co może wykonać aktor, lalkarz. Reszta zależy już wyłącznie od jego umiejętności, kształtu plastycznego lalki i jej konstrukcji. Więc mimo wszystko jesteśmy w wirtualnym teatrze, choć oferuje on więcej niż może zaproponować prawdziwa teatralna scena. Dzieje się tak dzięki wykorzystaniu technik i tricków filmowych, komputerowych narzędzi, jak choćby multiplikacje obrazów, lustrzane odbicia, zbliżenia i oddalenia, przenikanie się postaci. Żywy teatr w tej materii pozostaje bezradny.

Oczywiście technika VR 360˚ nie jest kontrpropozycją, tym bardziej zagrożeniem dla teatru, ale – mam wrażenie – zwłaszcza lalki mogą zyskać dzięki niej nową, atrakcyjną formę wypowiedzi. Twórcy z Zwickau, powodowani po trosze pandemijnym zamknięciem, podjęli słuszną decyzję. Przygotowali 30-minutowe przedstawienie otwierające cykl kolejnych realizacji pod wspólnym tytułem: „Niemieckie ballady” (w przygotowaniu Poszukiwacze złota Emanuela Geibela, potem Melusine Georga Trakla).

 

Król elfów (czy Król olch) Johanna Wolfganga von Goethego jest taką miniballadą o umieraniu dziecka. Bohaterem jest Ojciec tulący w ramionach synka, przemierzający na grzbiecie wierzchowca olszynowy las. Chłopiec majaczy, tracąc coraz bardziej świadomość i poddając się woli Króla elfów. Oto ostatnie strofy króciutkiej ballady:

– Mój ojcze, nie widzisz, tam w cieniu, przy drzewie

Król Elfów mnie wabi do swoich królewien
– Mój synku… mój synku sokoli mam wzrok:
To stare trzy wierzby szarzeją przez mrok.

“Ja kocham się w tobie, twój wdzięk mnie zniewolił,
a będziesz oporny, to porwę wbrew woli!”
-Tatusiu, tatusiu, ach jaki ból!
Już ciągnie mnie, ciągnie okrutny Król!…

Strach ojca porywa. Ostrogą spiął konia,
Wiatr ściga – a dziecko majaczy w ramionach.
I dopadł wrót domu, nim zeszedł świt.
Na rękach syn jego już nie żył, już stygł

 

Wychodząc od tej wzruszającej ballady Goethego, Monika Gerboc z zespołem współtwórców i aktorów zbudowała wirtualny spektakl. Dziecko jest filigranową siedmioletnią dziewczynką (Martha Stöckner), ubraną w luźną, białą, przydużą koszulę. Ojca gra szkocki aktor, Calum MacAskill. Też ma szeroką białą koszulę wpuszczoną w spodnie i sięgającą kolan brązową skórzaną kamizelę. Pozostała trójka aktorów (Hanna Daniszewska, Laura Waltz i Camillo Fischer), w czarnych kostiumach, z częściowo zaczernionymi twarzami, animuje wszystkie pojawiające się animanty wyobrażające pozaziemski świat Króla elfów. Jego głos (Błażej Modelski) i kwestie wypowiadane przez dziewczynkę są zapisane elektronicznie.

Po włożeniu gogli VR i słuchawek widzimy okalającą nas przestrzeń z kilkoma suchymi pniami drzew, przysypaną opadłymi liśćmi. Słychać szelest liści, podmuch wiatru, u góry na czarnym niebie błyszczy srebrna tarcza księżyca, a chwilę później dobiega naszych uszu zbliżający się tętent galopującego konia. Pojawia się on w różnych miejscach wokół nas i sam w sobie jest znakomitym animantem. Naturalnej wielkości rumak częściowo pokryty jest skórzanymi łatami, częściowo prześwieca jego druciana konstrukcja. To dzieło Rafała Budnika, wyśmienitego polskiego konstruktora lalek, który jest autorem wszystkich animantów, także żółwia, ryb skonstruowanych z patyków, znakomitego transparentnego ogromnego jelenia z nagą czaszką, porożem z gałęzi i wymodelowanymi piszczelami z drewna, wspaniałej konstrukcji orła, urokliwej maski (à la karnawałowa maska wenecka) księżniczki a może szczęśliwego w zaświatach dziecka z rosochatymi kończynami. Właściwie wszystkie animanty są drewniane, nawet białe czaszki głów ryb, gadów, ptaków i zwierząt są wyrzeźbione. Wygląd lalek prowokuje rozmaite skojarzenia: rumak kojarzy się w pierwszej chwili z końmi z War Horse’a, przedziwne kształty zwierząt – z lalkami Ilki Schönbein czy Franka Soehnle, ich czaszki – z lalkami Julii Skuratowej z białostockiego Lisa. Ale zarazem konstrukcje te w swojej niesamowitości są całkowicie oryginalne. Plastyczną stronę widowiska projektowali: Eva Farkašova, Ewa Woźniak i Rafał Budnik. Żadna z lalek nie pojawia się jako skończona postać. Budują je aktorzy na oczach widzów, łącząc w działaniach animacyjnych poszczególne elementy postaci. Tak oto uczestniczymy w nieustannym procesie budowania całego kosmosu przedstawienia dziejącego się wokół nas.

 

Zamieszczone w tym tekście zdjęcia nie oddają atmosfery spektaklu. Pokazują jedynie wykreowane kształty, ale ich siła polega na uczestniczeniu w procesie tworzenia, w akcie kreacji, któremu towarzyszy różnorodna muzyka Daniela Špinera, obejmująca szmery i szelesty, orkiestrowe niemal brzmienia, ale i rzewne zawodzenia skrzypiec w scenie najgłębszej rozpaczy ojca nad traconym dzieckiem. No i światła wydobywające co i raz inne przestrzenie wokół widzów, chwilami rozpościerające się mgły, i wreszcie świetny montaż całości, pozwalający na paradę rozmaitych wariacji z obrazami, zgodnie z możliwościami VR-owej techniki.

Król elfów Moniki Gerboc jest jedynie zainspirowany balladą Goethego. Właściwie spektakl tworzy własną rzeczywistość. Ojciec i córka (nie syn) nigdy nie dosiadają konia. Należą do świata realnego. Koń jest jakby łącznikiem między światem żywych i umarłych. Stąd skórzane łaty na jego ciele w kolorze skórzanej kamizeli Ojca. Koń pędzi w przestrzeni zgodnie z własnym rytmem, przeskakuje nawet nad naszymi głowami, ale jego ażurowy szkielet nawiązuje już do nierealnego świata Króla elfów. Przejmująca jest scena leżącego na posłaniu z liści dziecka, obok niego Ojca, który kilkakrotnie przemienia się w rumaka. To moment zmagania się życia i śmierci.

 

Magiczny, lalkowy świat Króla elfów jest najbardziej zachwycający. Jest efemeryczny, przestrzenny, całkowicie nie podlega grawitacji, uwodzi formą, kształtem, ruchem. Jest swoistym uniwersum, kosmosem, niczym obłoki, przez które w jednej ze scen przenikamy. Wznosimy się gwałtownie w górę, a później zanurzamy w głąb, przelatujemy przez białe chmury wciąż dalej, i dalej. To nie jest projekcja na ekranie, to nasze „fizyczne” pokonywanie przestrzeni. I to wrażenie w zasadzie jest trudne do uzyskania, może nawet niemożliwe, w warunkach realnej sceny teatralnej, gdzie zawsze jesteśmy świadomi obecności sąsiada-widza, gdzie nigdy nie jesteśmy sami z wykreowanym światem, w jego centrum.

 

Król elfów demonstruje lalkarstwo najwyższej próby. Szkoda tylko, że aktorzy nie doświadczą emocji ujawniających się na twarzach widzów, nie odbiorą energii zwrotnej, która jest tak ważna w tym zawodzie. Wszelkie prezentacje przedstawienia, także festiwalowe, przeżywać będziemy wyłącznie sami z sobą, jak w kinie, jak podczas lektury fascynującej powieści, jak słuchając muzyki. Teatr jest jedyną sztuką, która wymaga przepływu energii między sceną i widownią. VR 360˚ pozbawia nas tej szansy. Ale w zamian może zaoferować, jak Król elfów Moniki Gerboc z Puppentheater Zwickau, przeżycia i emocje, jakich na tradycyjnej scenie raczej nie doświadczymy.

 

Fot. z archiwum Puppentheater Zwickau

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page