Sztuka lalkarska – perspektywy

Pierwodruk: TEATR LALEK 2024, nr 2-3 (156-157), ss. 75-79.

 

Dość powszechnie używamy dziś określenia lalka nova spopularyzowanego przez dwie konferencje, zorganizowane przez wrocławską AST. Pomysłodawcy konferencji argumentowali: „Towarzyszący nam nieustannie czas zmian i kreacji na gruncie współczesnego teatru lalek zainicjował w nas potrzebę dalszych poszukiwań i zmierzenia się z tym co nowe, jeszcze nienazwane. Różnorodność w świecie teatru i sztuk wizualnych, najnowsze dokonania naukowe, oryginalność rozwiązań technologicznych, poszerzająca swój zakres sztuka percepcji sprowokowały narodziny idei LALKI NOVEJ.” 

Zdążyliśmy się już oswoić z pojęciem lalki novej, kilkakrotnie sam podejmowałem próbę interpretacji tej kategorii, zwracając szczególną uwagę na podstawowy element ją wyróżniający, tj. partnerstwo performera i animanta. Partnerstwo performera i animanta to coś zupełnie innego niż relacje aktora i lalki, jakie pamiętamy nawet z najlepszych spektakli XX wieku. Wówczas (a i dziś często tak się dzieje) aktor grał rolę postaci pojawiającej się w wystawianej sztuce. Tę postać wyobrażała lalka, nadawała jej kształt plastyczny, określała jej charakter. W najlepszych wykonaniach aktor wcielał się w tę postać, można powiedzieć – identyfikował się z nią, a zatem identyfikował się z lalką będącą wyobrażeniem tej postaci. Kiedy przeglądamy obsady przedstawień widzimy nazwiska aktorów przypisane do konkretnych postaci w sztuce. To praktyka akademickich teatrów dramatycznych, gdzie postać równa się aktor. Sceny lalkowe przejęły w II połowie XX wieku tę praktykę (jak wiele innych) z całym dobrodziejstwem zaimportowanego inwentarza teatrów aktorskich. W lalkach wyglądało to czasem zabawnie, być może był to jeden z powodów ówczesnego lalkarskiego kompleksu. Na pytanie jakie role zagrałeś/zagrałaś padała odpowiedź: grałem miotłę, jajko i widelec. To brzmiało infantylnie, ale wynikało z mechanicznego zrównywania zadań aktorskich i lalkarskich (rola!!!), nieustannego dążenia lalkarzy do podniesienia własnego prestiżu i do akceptacji przynależności do środowiska aktorskiego. A przecież te zadania były i dziś także są inne, choć sami lalkarze długo nie chcieli i – bywa – nadal nie chcą tego uznać za oczywistość.

Dobrym przykładem jest Golden Horse Dudy Paivy w Łotewskim Teatrze Lalek w Rydze przed kilkoma laty. Program do spektaklu zawierał oczywiście obsadę, nazwiska aktorów i grane przez nich role, ale główna postać spektaklu, Księżniczka, nie miała przypisanego aktorskiego odtwórcy. Dlaczego? Bo lalkę Księżniczki, postać wykreowaną na potrzeby przedstawienia, animowali różni aktorzy. Ten, kto wchodził w danej scenie w bezpośrednie relacje z Księżniczką był jej animatorem, ożywiał ją, wprowadzał do świata postaci działających.

Współczesne partnerstwo aktora i lalki opiera się właśnie na zrozumieniu tej podstawowej prawdy, że lalka, może trafniej będzie powiedzieć animant, jest postacią samą w sobie. Potrzebuje aktora/animatora, który pomaga jej uwolnić własną energię, własne emocje, sposób poruszania się, oddychania, życia. Te wszystkie umiejętności nie są przecież nadane lalce przez stojącego obok niej aktora. Są immanentnie wpisane w konstrukcję animanta, w jej strukturę wewnętrzną, chciałoby się powiedzieć – w jej osobowość. Osobowość uwięzioną w materii, domagającą się wszak uwolnienia.

Skoro doświadczamy od pewnego czasu schyłku antropocenu, schyłku triumfu człowieka nad środowiskiem, naturą, oczywistą konsekwencją tych procesów – i widzimy to we współczesnym lalkarstwie – jest dopuszczenie do głosu form nieosobowych. Ze sztuką lalkarską były one związane od wieków, ale druga połowa XX wieku przesunęła punkt ciężkości z lalki na aktora. Teatry dość powszechnie zaczęły przybierać nazwy: teatr aktora i lalki. W ostatnich dekadach XX wieku to aktor był podmiotem przedstawień lalkowych, sama lalka jedynie znakiem tej aktorskiej podmiotowości.

 Nowa rzeczywistość ostatnich dziesięcioleci zrównoważyła obydwa elementy. Upodmiotowiła lalkę, sprawiła, że zaakceptowaliśmy jej prawo do istnienia, z całą pewnością scenicznego istnienia, partnerskiego istnienia. Aktor i animant. Aktor/performer – artysta przyjmujący na siebie rolę animatora, ale też konkretnej postaci w przedstawieniu i animant – nieożywiona forma plastyczna wykreowana specjalnie do bycia podmiotem w spektaklu.

Przedstawienia lalkowe XXI wieku obfitują w takie partnerskie relacje aktora i animanta, i określają współczesne lalkarstwo. Ta dominująca tendencja rzecz jasna nie wypełnia obrazu dyscypliny. Mamy przecież wciąż liczne i atrakcyjne przykłady spektakli posługujących się lalką starą, która dominowała przez wieki;  także XX-wieczna stara lalka nowa[1] i jej sposób funkcjonowania w przedstawieniach wciąż dominuje w teatrach instytucjonalnych. Jednak lalka nova i związane z nią partnerstwo aktora i animanta jest dziś bez wątpienia kierunkiem i najbardziej twórczym, i atrakcyjnym. Lalkarze performerzy związani z tą konstelacją przyciągają największą uwagę i są z całą pewnością artystami teatru.

                Dobrym przykładem może tu być Natalia Sakowicz i choćby ostatni jej spektakl Romans, o którym sporo już napisano, czy nowe przedstawienie Karola Smacznego Książę. Na gruncie polskim nurt ten przebija się jednak powoli, niewielu jest bowiem reżyserów, a to oni wciąż dominują w teatrach (nie mówiąc już o całkowitym braku scenografów-wizjonerów), którzy potrafią wyjść poza strukturę tekstu dramatycznego i jego scenicznej interpretacji (zawsze prostszej przy użyciu środków aktorskich niż lalkowych). Aktorzy-lalkarze z kolei, nawet ci z grup niezależnych, zbyt są skoncentrowani na swoich obowiązkach zespołowych, by pokusić się o realizację własnych artystycznych idei. Z perspektywy świata, gdzie raczej rzadkością jest teatr repertuarowy, wygląda to zupełnie inaczej. Rysują się już nawet dość wyraźne kierunki nowych zainteresowań lalkarskich.

Najszerzej reprezentowany wydaje się gatunek, który roboczo nazywam animance, będący  melanżem formy lalkowej i tańca (animation+dance), animowanego tańca, połączenia sztuki lalkarskiej i scenicznego ruchu, często opartego na oszałamiającej choreografii. Ćwierć wieku temu kierunek ten wyznaczył Duda Paiva, profesjonalny tancerz, który postanowił połączyć swój warsztat tancerza z nową, właśnie odkrywaną lalkarską profesją, dla której wymyślił i na przestrzeni lat niezwykle rozbudował gąbczane lalkowe formy, by wypowiadać się poprzez działające animanty. Paiva pokazywał i w Polsce wiele swoich spektakli, ale te z ostatnich lat, zwłaszcza powstające w koprodukcjach z innymi zespołami, są u nas nieznane.

Dość przypomnieć Sonatinas 4 Feet, zrealizowany w 2021 roku przez Duda Paiva Company (DPC) i Fractal Collective w Amsterdamie, spektakl inspirowany fotografiami Alaira Gomesa, brazylijskiego artysty II połowy XX wieku, autora setek zdjęć chłopców, pracujących i bawiących się na plaży Ipanema w Rio de Janeiro, których fotografował ze swojego mieszkania vis à vis plaży. W przedstawieniu fotografie zostały przełożone na język tańca dwóch tancerzy i animantów, którym towarzyszy niekiedy głos z offu, przywołujący zapiski Gomesa. W kulminacyjnej scenie tancerze wyjmują z jednego z sześcianów zjawiskową gąbczaną postać. Jest ona na poły ludzka, na poły fantomowa. Ma wysokość dorosłego mężczyzny, ale jest jakby wyłącznie powłoką. Wykonują wraz z nią zachwycający taniec. Powłoka ta chwilami wchłania ciała tancerzy, przenika je, ogarnia. Wszystko się dzieje na centralnie ustawionym podeście i mamy wrażenie oglądania serii nieprawdopodobnych rzeźb w ruchu, łączących elementy ludzkie i nie-ludzkie. Abstrahując od intelektualnej refleksji, trudno nie poddać się tej sublimacji piękna: połączenia ludzkiego ciała w rozmaitych pozach splecionego z nieludzkimi kształtami form, które powstają w wyniku działań animacyjnych pomiędzy tancerzami i lalką. Niczym podczas wizyty w muzeum oglądamy ekspozycję ożywionych rzeźb. Animacja lalki połączonej z żywym ciałem animatora (-ów) buduje jakąś nadrealną i zarazem wyjątkową iluzję. Nieosiągalną nawet dla najdoskonalszego artysty. To cud lalkowego istnienia! A jednocześnie hołd złożony młodości, pięknu ludzkiego ciała i negacja homofobii.

Kulminacyjnym punktem choreograficzno-reżysersko-lalkarskiej kariery Dudy Paiva wydaje się spektakl Avatāra zrealizowany wespół z surinamskim choreografem Shaileshem Bahoranem i jego Illusionary Rockaz Company, który zdobył tytuł najlepszej innowacyjnej holenderskiej choreografii w 2023 roku. To kolejne połączenie sztuki tańca i sztuki animacji. Podkreślam słowo sztuka, bo przedstawienie jest niezwykłym przykładem właśnie artyzmu, piękna, doskonałości i wzruszenia, które przenoszą nas całkowicie w sferę emocjonalnych doznań, skłaniają przede wszystkim do refleksji, jak wciąż zaskakujący może być teatr, jakie nieograniczone możliwości oferuje doskonałość ruchu, gestu, animacji, dźwięku, światła, obrazu.

Avatāra to spektakl piątki wibrujących energią tancerzy, ale kto wie, czy nie najważniejsze są ożywiane formy animantów. Obok pełnowymiarowej postaci lalkowej animowanej przez zespół tancerzy, pojawiają się tu dwa awatary tancerki, z którymi wykonuje ona efektowne działania. To lalki złożone z korpusów z głowami i rękoma, bez nóg, wymagające innej animacji i specyficznego ruchu, jak w Bękarcie Paivy. Są też same głowy przymocowane do różnych części ciał tancerzy, ich nóg, ramion, barków, kolan czy stóp. Przypominają się sceny z niezbyt dobrze znanego w Europie spektaklu Paivy Scriming Object. Są też maski. Są wreszcie części ludzkiego ciała, np. olbrzymie ramię, powiększone do gigantycznych rozmiarów i zrośnięte z barkiem tancerza. Ta doczepiona ręka staje się samodzielnym istnieniem, jak niegdyś gigantyczna dłoń ludzka w Malediction i jej partnerstwo – zjednoczenie bądź sprzeciw – z aktorem wydaje się sceniczną perełką. To właśnie animanty budują zupełnie nowy wymiar współczesnego teatru tańca i teatru lalek. Połączenie tych dwóch sztuk prowadzi do stworzenia zupełnie nowej kategorii estetycznej. Kompletnie odmiennej od lalkowego teatru dramatycznego.

Spektakle animance’u to nie jest specjalność Paivy czy holenderskich zespołów. Wielu z nas miało okazję obejrzeć Eh man hé. Mechanika duszy hiszpańskiej grupy Zero en Conducta, nie tylko w moim przekonaniu jedno z arcydzieł gatunku: historię Nolana, drewnianej lalki, która ożywa. A kilka tygodni temu Jose Antonio Puchades (Putxa) i Julieta Gascón wystąpili z najnowszą premierą Zero en Conducta – La Phazz. To artystyczna wypowiedź o zaburzeniach dotykających niemal każdego z nas, o ukrytych lękach, z którymi wszyscy się mierzymy. A może o takim nieustającym przeświadczeniu, że wciąż od kogoś zależymy, jesteśmy zawieszeni pomiędzy sprzecznymi odczuciami, miotamy się pomiędzy różnymi osobowościami.

Bohaterem La Phazz jest Elliot, czasem klasyczna lalka, czasem – w miarę dorastania – aktor z maskową głową, a chyba jeszcze częściej maskowa głowa działająca samodzielnie. Jakby Elliot stawał się składową wielu obecnych na scenie postaci. Centralna staje się jego maska, głowa, która przechodzi z rąk do rąk. Elliot (maska) zatraca swoją własną osobowość, przynależy do wieloosobowej grupy, w której każdy jest kimś innym. Jego głowa zmaga się z wielością ciał, reakcji, zachowań aktorów/tancerzy/animatorów. Kompozycje budowane przez piątkę aktorów i krążącą pomiędzy nimi głową Elliota są niezwykłe. Czasem udaje mu się otrząsnąć z tych mnożących się wyobrażeń, fobii i koszmarów, w których jego głowa wiruje w zespole tancerzy. Czasem odzyskuje swoją własną pełną postać (Elliotem może być każdy z uczestniczących aktorów), ale natychmiast pojawiają się inne lęki.

W La Phazz udało się twórcom zbudować nieprawdopodobny świat metafor. Te metafory w zaskakujący sposób są pokazywane przez ciągle obecnych na scenie wykonawców i ich niezwykły ruch, łączący elementy pantomimy, akrobatyki, break dance’u i tańca współczesnego. Oczywiście, jak w scenach z lalką Elliota, tak gra w masce/z maską jest wyjątkowa. Łącząc teatr cieni z teatrem lalek, grę w masce/z maską z tańcem w najrozmaitszych odmianach, Zero en Conducta uzyskała melanż formy lalkowej z błyskotliwą choreografią.

Aktorzy w La Phazz  zdają się nie dotykać podłogi sceny. Oni płyną, ślizgają się,  przemieszczają się bezszelestnie, podobnie jak elementy scenografii. Ich sprawność fizyczna oszołamia. Budowane kombinacje i układy ruchowe zachwycają. A przecież nieustannie ich widzimy, widzimy ich twarze, które wszak nie przenoszą uczuć, emocji ani znaczeń. To jeden z elementów techniki Decroux, body mimu. Nie umiem opisać wrażenia wynikającego ze scenicznego ruchu Zero en Conducta. Zachwycał on już w Eh man hé, tu wydaje się jeszcze doskonalszy, choć pewnie jest inny. Taka świadomość ciała jest doprawdy rzadkością i zdarzało mi się ją spotykać w najznakomitszych zespołach. Do tego tancerze/aktorzy grupy są lalkarzami i wiedzą doskonale, co mogą z animantów wydobyć.

W gatunku animance słowo, choć czasem się pojawia, nie jest elementem niezbędnym. Dlatego nie jest łatwo tworzyć linię fabularną przedstawienia, a potem o niej opowiadać. Spektakle tego gatunku to raczej asocjacje, skojarzenia, nade wszystko obrazy ożywiane dzięki wspólnym zabiegom performerów i animantów, uruchamiające wszak niezwykłą skalę emocji, gdyż niemal zawsze mamy tu do czynienia z warsztatowym mistrzostwem: lalkarskim i ruchowym. A każde mistrzostwo wzbudza podziw.

Współczesne partnerstwo aktora/performera i lalki/animanta ma jednak więcej odmian, choć animance wydaje się dominować. Ogromną w tym rolę odegrali przedstawiciele środowisk tanecznych, którzy zdecydowali się na wyjście poza wcześniej zajęte pozycje, otwierając drogę do poszukiwań i eksperymentów. W Polsce ten ruch jeszcze się nie rozpoczął. Środowisko tańca bardzo się umocniło w ostatnich latach i tymczasem troszczy się głównie o ugruntowanie swojego zaplecza. Tak to przynajmniej wygląda z mojej perspektywy.

Nowym gatunkiem współczesnego lalkarstwa jest bez wątpienia – by użyć określenia Agnieszki Błaszczak – digittry, lalkarstwo cyfrowe[2], choć tymczasem wciąż powoli zaznajamiamy się z jego możliwościami, a to dzięki istniejącemu do niedawna konkursowi Animatus wymyślonemu przez Roberta Drobniucha, a to zainteresowaniom wrocławskiego Wydziału Lalkarskiego i jego inicjatywom przy okazji konferencji „Lalka nova”, a to występom Puppentheater Zwickau z Niemiec, w którym Monika Gerboc od kilku lat eksperymentuje z VR 360. Wielu artystów nowych mediów drąży ten kierunek, także w kontekście lalkarskim, np. Zaven Paré z Francji czy niemiecka grupa Meinhardt&Krauss ze Stuttgartu. Ich przedstawienia są obiecujące, ale to wciąż jeszcze kwestia przyszłości, choć już dziś lalkarstwo cyfrowe szeroko weszło do przedstawień operowych, a zwłaszcza sztuki filmowej.

Tu może kilka słów poświęcę Poszukiwaczom złota Emanuela Geibela, kolejnej po Królu elfów Goethego realizacji Moniki Gerboc w cyklu „Niemieckie ballady” w teatrze w Zwickau. Jest to spektakl  VR 360, zatem nie wymagający sceny, zapisany na dysku, choć inny od Króla elfów. Widzowie korzystają z tych samych elementów: słuchawek ze stereofonicznym dźwiękiem, gogli VR i obrotowych krzeseł umożliwiających oglądanie zdarzeń dziejących się wokół. Temat ballady dał pretekst do zbudowania spektaklu opowiadającego szerzej i głębiej o ludzkiej naturze. Wykorzystane lalkarskie środki umożliwiły wizualizację stanów emocjonalnych bohaterów, ich ukrytych myśli i całego wewnętrznego dramatu, który zwykle rozwija się w wyobraźni, w myślach, niewidzialnych i z reguły poplątanych. Sztuka lalkarska pozwala je zobaczyć. I to jest taka dodana wartość, której nie sposób przecenić.

Dla widzów spotykających się z tą konwencją po raz pierwszy z pewnością atrakcyjne wydadzą się rozmaite sceny, poczynając od łodzi, którą płyniemy wraz z poszukiwaczami złota (aktorzy w maskach), gdzie wszystko dzieje się wokół nas.  Musimy się odwracać, pochylać lub podnosić głowę w goglach, by podążać za akcją. Najbardziej interesującym elementem przedstawienia jest druga część spektaklu. Oszołomieni znalezionym skarbem bohaterowie szybko dochodzą do wniosku, że mogliby stać się posiadaczami większej jego części, gdyby nie musieli się dzielić. W każdym z nich zaczyna kiełkować zawiść, próżność, egoizm i zachłanność. I mają one teatralny kształt! Ego jednego tak napiera na muskularny tors, tak zżera go wewnętrznie, że bohater musi wyciąć kawałek własnego brzucha, odsłaniając rozrastającego się intruza żywiącego się ciałem i krwią właściciela. Agresywne myśli innego szczęśliwca, nie mogąc pomieścić się w głowie, rozsadzają ją i przez małe okienko w potylicy wychodzi niewielka postać, która zawładnie jego zbrodniczymi pragnieniami. Trzeci poszukiwacz „urodzi” swego demona niczym dziecko, ukołysze go w dłoni, a potem pozwoli urosnąć i zawładnąć sobą samym. Te wszystkie twory są animantami. Dziecięce główki wyrastają a to na wężowym ciele, a to łączą się z sześcioma rączkami. Są ludzkie i nieludzkie zarazem. Wprawiane są w działania błyskotliwie i budują magiczno-widzialny świat metafory. Chwilami można dostrzec dłonie ubranych na czarno animatorów i to nawet dobrze, bo przecież oglądamy mimo wszystko przedstawienie teatralne, nie zaś efekt komputerowo-technologicznych tricków.

Cyfrowe animanty wciąż gotują się do natarcia, choć mało prawdopodobne by zastąpiły analogowe przedstawienia. Będą co najwyżej jedną ze współczesnych opcji sztuki lalkarskiej, a tych jest więcej. Mam wrażenie, że przynajmniej trzy inne warianty partnerstwa aktora/performera i lalki/animanta są dziś obecne w świecie widowisk lalkowych:

1. animant jako alter ego aktora (np. Romans Natalii Sakowicz, czy Dis order Cat Smits);

2. animant (nadmarioneta) jako aktor idealny (np. spektakle Yngvild Aspeli: Chambre noir, Dracula, Moby Dick, a zwłaszcza Dom lalki Ibsena);

3. lalkarskie butoh, zapoczątkowane przez Hoichi Okamoto, dziś błyskotliwie reprezentowane przez amerykańskiego lalkarza Kevina Augustine’a.

[1] Więcej o kategoriach lalki starej i starej lalki nowej zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2023/03/22/lalka-stara-lalka-nova/.

[2] Zob. Aga Błaszczak, Digittry: romansujące rzeczywistości, „Teatr Lalek” 2020, nr 4.

 

Fotografie: Toni Galitó, Sylwia Krassowska, Sjoerd Derine, Maurice van der Meijs, Puppentheater Zwickau

Inspiracje z Puppentheater Zwickau

Niemal dokładnie rok temu wybrałem się do Puppentheater Zwickau na wirtualnego Króla elfów, krótką balladę Goethego przygotowaną przez międzynarodowy zespół twórców pod kierunkiem Moniki Gerboc. Byłem pod wielkim wrażeniem tego osobliwego spektaklu, czemu dałem wyraz na tym blogu (zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2022/02/03/wirtualne-lalkarstwo-vr-360%cb%9a/). Ostatnio powtórzyłem podróż do Zwickau, tym razem w związku z dwoma wydarzeniami: wirtualnymi Poszukiwaczami złota  Emanuela Geibela – kolejnym spektaklem z cyklu „Niemieckie ballady” w wersji VR 360˚ oraz premierą przedstawienia Duzi chłopcy nie płaczą w reżyserii współtwórcy głośnej już grupy hiszpańskiej Zero en Conducta, José Antonio Puchadesa Martineza (Putxa).

Najpierw kilka słów o lalkarstwie wirtualnym. W naszej przestrzeni geograficznej niewiele zaszło zmian w ciągu minionego roku. Właściwie nikt chyba nie zainteresował się tą techniką, nie słyszałem o żadnym innym przedstawieniu, a choćby lalkarskich eksperymentach. Wygląda na to, że dla repertuarowych teatrów przygotowywanie takich spektakli jest zbyt pracochłonne, a może i niezbyt atrakcyjne, zwłaszcza gdy eksploatacja ich burzy rutynowe instytucjonalne zwyczaje; dla młodych i poszukujących twórców – to po prostu działania zbyt kosztowne. Komu zatem zależy na odkrywaniu nowych lalkarskich przestrzeni, musi pojechać do Zwickau albo liczyć na pojawienie się niemieckiego teatru na którymś z festiwali (a na kilku był już obecny!).

Drugie spotkanie lalkarzy z Zwickau z VR 360˚ jest inne. Widzowie korzystają z tych samych elementów: słuchawki ze stereofonicznym dźwiękiem, gogle VR i obrotowe krzesełko umożliwiające oglądanie zdarzeń dziejących się wokół nas. Inny jest oczywiście sam spektakl. Tym razem twórców zainspirowali Poszukiwacze złota, ballada Emanuela Geibela, dziewiętnastowiecznego niemieckiego autora, o  wędrówce trzech przyjaciół w poszukiwaniu lepszego życia, których odmienia znalezione złoto. Zatem znów, jak w całym cyklu, spotkanie klasycznej literatury i środków współczesnego lalkarstwa. Temat ballady dał pretekst do zbudowania spektaklu opowiadającego szerzej i głębiej o ludzkiej naturze. Wykorzystane lalkarskie umożliwiły wizualizację stanów emocjonalnych bohaterów, ich ukrytych myśli i całego wewnętrznego dramatu, który zwykle rozwija się w wyobraźni, w myślach, niewidzialnych i z reguły poplątanych. Sztuka lalkarska pozwala je zobaczyć. I to jest taka dodana wartość, której nie sposób przecenić.

Widzowie, którzy z VR 360˚spotykają się po raz pierwszy, będą zaiste oszołomieni. Spektakl otwiera scena w małej łodzi płynącej po wodzie. Znajdujemy się w jej centralnej części; przed sobą, na dziobie i na wyciągnięcie ręki, widzimy dwie postaci w maskach. Jedna siedzi na dnie łodzi, kurczowo trzymając się burt, druga stoi za nią z wysoko uniesioną latarnią oświetlającą drogę. Aktorki  są w jasnych obcisłych trykotach, a charakteru granym przez nie postaciom nadają wielkie, karykaturalne, ostro rzeźbione, brutalne maski z potarganymi włosami i wyolbrzymionymi elementami fizjonomii. Jedna (Hanna Daniszewska) ma gigantyczne, odstające uszy, wielki okrągły nos i pucołowate policzki, na nogach ogromne stopy z rozczapierzonymi paluchami, na rękach podobne dłonie, w biodrach dopięte są wyokrąglone i odstające pośladki; kanciasta głowa drugiej (Agata Słowik), z karykaturalnie wydłużoną potylicą, wsparta została na korpusie nałożonym na tors aktorki, z wyraźnie zaznaczonymi żebrami i rodzajem kołnierza-garbu na plecach.

Po chwili dobiega nas z tyłu łodzi odgłos jakby wiosła uderzanego o burtę. Odwracamy się i widzimy trzecią postać (Calum MacAskill), w równie wielkiej kanciastej masce na głowie i „nabitym”, umięśnionym ogromnym torsem oraz ramionami powiększającymi monstrualnie ciało aktora. W ręku trzyma nie wiosło, ale szpadel, którym markuje ruch przesuwania się łodzi. Doprawdy można się przestraszyć tego towarzystwa „przyjaciół”, choć jesteśmy przecież incognito wśród tych dzikich ludzkich postaci.

W kolejnych scenach przenosimy się na szczyt wzgórza. Z góry przyglądamy się wspinaczce naszych bohaterów po stromym zboczu, oglądamy wspaniałe panoramy, podziwiamy krajobraz morza i wysepek, a zarazem zmagania trójki poszukiwaczy, siedząc wygodnie i bezpiecznie w kraterze szczytu. I w tej przestrzeni dzieją się dalsze sceny. Tu wśród kamieni wędrowcy odnajdują złoto, wykonują wiele rozmaitych czynności – rozbijanie kamieni, znoszenie drewna na ognisko, krzesania ognia, niekiedy wykorzystywana jest technologia VR 360˚, choć nie wydaje się ona niezbędna. Jej możliwości ujawnia scena euforii po odnalezieniu złota, demonstrująca radość wszystkich poszukiwaczy, multiplikowaną i przetwarzaną w wirtualnej przestrzeni wokół widza. Plastyczny wyraz tych obrazów wkracza w estetykę show-biznesu i choć troszkę mnie odpycha ta konwencja, rozumiem jej wykorzystanie.

Tu zaczyna się wszak część, która wydaje mi się najbardziej interesującym elementem przedstawienia, zwłaszcza w realizacji teatralnej. Oszołomieni znalezionym skarbem bohaterowie szybko dochodzą do wniosku, że mogliby stać się posiadaczami większej jego części, gdyby nie musieli się dzielić. W każdym z nich zaczyna kiełkować zawiść, próżność, egoizm i zachłanność. I mają one teatralny kształt! Ego jednego tak napiera na muskularny tors, tak zżera go wewnętrznie, że bohater musi wyciąć kawałek własnego brzucha, odsłaniając rozrastającego się intruza żywiącego się ciałem i krwią właściciela. Agresywne myśli innego szczęśliwca, nie mogąc pomieścić się w głowie, rozsadzają ją i przez małe okienko w potylicy wychodzi niewielka postać, która zawładnie jego zbrodniczymi pragnieniami. Trzeci poszukiwacz „urodzi” swego demona niczym dziecko, ukołysze go w dłoni, a potem pozwoli urosnąć i zawładnąć sobą samym. Te wszystkie twory są animantami. Dziecięce główki wyrastają a to na wężowym ciele, a to łączą się z sześcioma rączkami. Są ludzkie i nieludzkie zarazem. Wprawiane są w działania błyskotliwie i budują magiczno-widzialny świat metafory. Chwilami można dostrzec dłonie ubranych na czarno animatorów i to nawet dobrze, bo przecież oglądamy mimo wszystko przedstawienie teatralne, nie zaś efekt komputerowo-technologicznych tricków.

Chciwość ludzka prowadzi do katastrofy, ale tak magicznie, a zarazem naturalnie można ją pokazać właśnie w teatrze, w teatrze ożywionej materii, bo w tym gatunku rozgrywa się spektakl lalkarzy z Zwickau, inspirowany balladą Emanuela Geibela, z dramaturgią Dominique Suhr, wyreżyserowany przez Monikę Gerboc. Autorką scenografii jest Agnieszka Wielewska, muzykę napisał Daniel Špiner, a konstrukcją lalek zajęli się Alina Domin i Calum MacAskill.

Za kilka miesięcy czeka nas w Zwickau trzecia, ostatnia z cyklu ballada zrealizowana w wersji VR 360˚ – Melusine Georga Trakla w inscenizacji Moniki Gerboc i bułgarskiej scenografki Mariety Golomehovej. Wtedy pewnie będzie można precyzyjniej wypowiedzieć się na temat praktyki i przyszłości wirtualnego lalkarstwa 360˚.

Lalkarze z Zwickau pokazali też premierową wersję nowego przedstawienia pt. Duzi chłopcy nie płaczą, będącego autorską propozycją hiszpańskiego twórcy, Putxy, autora scenariusza i reżysera zarazem. Jego dokonania teatralne, których kulminacją był ekscytujący spektakl Eh Man Hé. Mechanika duszy (zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2021/07/16/eh-man-he-lalkarskie-arcydzielo/), fascynują od kilku lat. Ruch aktora, taniec i animacja lalek spotykają się w realizacjach Putxy z arcymistrzowskim wykonaniem. Trudno więc było zrezygnować z udziału w najnowszej premierze artysty, zwłaszcza że po raz pierwszy pracował z instytucjonalnym teatrem.

Powstał spektakl kameralny, z niewielkimi lalkami stolikowymi autorstwa Ángela Navarro i muzyką Jorge Da Rocha, który wykonuje troje aktorów Puppentheater Zwickau: Hanna Daniszewska – absolwentka białostockiej Akademii Teatralnej, Kateryna Bondarenko – do niedawna studentka Uniwersytetu Teatralnego w Charkowie, dziś już niemal dyplomantka szkoły białostockiej, i szkocki aktor Calum MacAskill. I choć dla osób słabo znających niemiecki poważnym utrudnieniem w pełnym odbiorze przedstawienia jest jego warstwa literacka, jestem przekonany, że nikt nie pracuje z lalką tak jak Putxa.

Duzi chłopcy nie płaczą to historia ośmiolatka Pablo, który nie umie poradzić sobie z własnymi emocjami. Wychowany w stereotypowym społeczeństwie oswoił się z myślą, zaszczepioną mu przez ojca, że chłopcy nie okazują uczuć, słabości, nie płaczą. Jego nigdy nie okazywane łzy, których nie potrafi uzewnętrznić,  gromadzą się w ciemniejącej chmurze wiszącej nad głową chłopca (piękna teatralna metafora bardzo realistycznie pokazana na scenie). Ta chmura musi w końcu się przepełnić, wywołać burzę. Pablo wyrusza w podróż i dzięki spotkanym po drodze postaciom i zebranym doświadczeniom (m.in. wizyta na cmentarzu, spotkanie ze Śmiercią) odkrywa w końcu, że wszystkie uczucia są ważne, także te niewygodne, przesycone strachem czy bólem, i kiedy wreszcie łza pojawia się na jego policzku, może wrócić do domu.

Delikatna materia tego spektaklu przejawia się w z pewnością atrakcyjnych dialogach, na które publiczność żywo reaguje, ale równie wiele przyjemności dostarcza praca aktorów i ich działania z lalkami. Niekiedy trudno uwierzyć, że świetna konstrukcja lalki i jej doskonała animacja może wprawiać w zachwyt. Pablo, interpretowany przez Hannę Daniszewską, często animacyjnie wspomagany jest przez pozostałą dwójkę aktorów. I choć światło wydobywa głównie lalkę, widzimy wszystkich animatorów, zmieniających swoje pozycje wokół animanta, w zależności od jego działań. Plastyczność ruchu lalki i animatorów jest wyjątkowa. Doprawdy można zadać sobie pytanie, czy to poruszenia Pabla przenoszą jego energię na ciała animatorów, czy też ich ruchy przejmuje lalka. Nasuwa się skojarzenie z animacją w japońskim ningyō-jōruri, zatem z totalną perfekcją, tyle że w bunraku ciała animatorów pozostają w bezruchu, tam chodzi o wspólny rytm oddechu, u Putxy – o wspólny rytm oddechu i jednakową elastyczność ciał: żywych i ożywianych. Przyglądanie się rozmaitym wariacjom tego lalkowo-ludzkiego baletu doprawdy jest czymś fascynującym. To metoda, którą podziwialiśmy w Mechanice duszy Zero en Conducta, ale nigdy dotąd nie widziałem jej w działaniu aktora z lalką stolikową.

Takich animacyjnych atrakcji jest oczywiście więcej, poczynając od świetnej interpretacyjnie roli Ani, mistrzyni koszykówki, w wykonaniu Caluma MacAskilla. Majstersztykiem jest działanie Kateryny Bondarenko z piłką koszykową osadzoną na sztywnym pręcie, a będącą jakby „żywą” postacią. To podręcznikowy przykład pracy z animantem, istota współczesnej sztuki lalkarskiej. Świetną, choć zupełnie inną zasadę animacyjną wykorzystuje MacAskill i Bondarenko w animacji kulawej Śmierci wspierającej się na kosturze. Aktorzy zresztą dwoją się i troją na scenie, a w miarę potrzeb i możliwości sytuacyjnych uczestniczą w animacji wszystkich postaci scenicznych.

Bariera językowa i złożoność literackiej struktury przedstawienia uniemożliwiła mi pełny jego odbiór, czego żałuję, ale publiczność niemiecka z pewnością będzie miała wiele przyjemności z kontaktu z tą najnowszą pracą Puppentheater Zwickau. No, i utwierdzam się po raz kolejny w smutnej skądinąd refleksji, że trzeba opuścić granice Polski, by spotkać się z lalkarstwem (rzecz jasna bywają wyjątki). Po drodze do Zwickau obejrzałem kilka naszych najnowszych realizacji w tzw. teatrach lalek. Oczywiście było warto. Zachowam w pamięci parę pięknych ról, wiele obrazów, garść emocji,  zwłaszcza z sympatycznych spotkań z dawno niewidzianymi koleżankami i kolegami, ale dla moich lalkarskich zainteresowań nowych materiałów nie uzyskałem. Szkoda!

 

Fot. z archiwum Puppentheater Zwickau (“Poszukiwacze złota” – zdjęcia z prób)

WIRTUALNE LALKARSTWO – VR 360˚

 

Rzeczywistość wirtualna 360˚ wkroczyła w nasze życie już jakiś czas temu. Przetestowano ją wielokrotnie także w przedstawieniach teatralnych, ale lalkowa premiera Króla elfów w niemieckim Puppentheater Zwickau jest bodaj pierwszą realizacją w znanym mi środowisku teatrów ożywionej materii. Rzeczywiście – materia ożywa!

Pokonałem dwa tysiące kilometrów, by zobaczyć najnowszą premierę saksońskich lalkarzy i nie był to daremny trud. Pod wodzą Moniki Gerboc, dyrektorki teatru, kilkuosobowy zespół porwał się na kosztowne i trudne przedsięwzięcie. Na dobrą sprawę nie trzeba nawet jechać do Zwickau. Tamtejszy teatr rozpoczyna właśnie akcję wysyłkową spektaklu. Po złożeniu zamówienia w teatrze, kurier dostarczy, a po dwóch dniach odbierze, gogle VR i słuchawki, umożliwiające spotkanie z wirtualnym przedstawieniem. Ponieważ Puppentheater Zwickau zaopatrzył się w sporą ilość zestawów do oglądania VR 360˚ spektakl ma szansę trafić do dużej grupy widzów, także poza Niemcami. Otwiera się coś nowego – wypożyczalnia przedstawień.

Jestem w pewnym kłopocie. Przyzwyczailiśmy się, a pandemia to uwypukliła, że teatr może się dziać tu i teraz, w bezpośrednim spotkaniu aktora/lalki i widza. Króla elfów możemy zobaczyć w każdym miejscu, o każdej porze. Potrzebny jest tylko obrotowy stołek, na którym można wygodnie usiąść i podążać za zdarzeniami dziejącymi się z każdej strony, nawet ponad naszymi głowami. Więc jest to przedstawienie czy raczej film, wszak całość została zrealizowana przy użyciu kamery VR? Odpowiedź wcale nie jest prosta. Wkraczamy wprawdzie w wirtualną przestrzeń, ale wypełniają ją lalki i ludzie, do których świata włączamy się bardziej bezpośrednio niż w jakimkolwiek żywym przedstawieniu teatralnym. Postaci, żywe i ożywiane, ocierają się o nas, a my czujemy na twarzach  niemal ich oddechy. Przede wszystkim nie tracimy nic z przyglądania się sztuce animacji. Rzeczywistość VR 360˚ nie ukrywa teatralnej kuchni, wręcz ją eksponuje, w stopniu jaki zaakceptowali twórcy spektaklu. Nie mamy zatem poczucia oglądania filmu, w którym wszystko jest możliwe, nawet najbardziej nieprawdopodobne akcje. Możliwe jest tylko to, co może wykonać aktor, lalkarz. Reszta zależy już wyłącznie od jego umiejętności, kształtu plastycznego lalki i jej konstrukcji. Więc mimo wszystko jesteśmy w wirtualnym teatrze, choć oferuje on więcej niż może zaproponować prawdziwa teatralna scena. Dzieje się tak dzięki wykorzystaniu technik i tricków filmowych, komputerowych narzędzi, jak choćby multiplikacje obrazów, lustrzane odbicia, zbliżenia i oddalenia, przenikanie się postaci. Żywy teatr w tej materii pozostaje bezradny.

Oczywiście technika VR 360˚ nie jest kontrpropozycją, tym bardziej zagrożeniem dla teatru, ale – mam wrażenie – zwłaszcza lalki mogą zyskać dzięki niej nową, atrakcyjną formę wypowiedzi. Twórcy z Zwickau, powodowani po trosze pandemijnym zamknięciem, podjęli słuszną decyzję. Przygotowali 30-minutowe przedstawienie otwierające cykl kolejnych realizacji pod wspólnym tytułem: „Niemieckie ballady” (w przygotowaniu Poszukiwacze złota Emanuela Geibela, potem Melusine Georga Trakla).

 

Król elfów (czy Król olch) Johanna Wolfganga von Goethego jest taką miniballadą o umieraniu dziecka. Bohaterem jest Ojciec tulący w ramionach synka, przemierzający na grzbiecie wierzchowca olszynowy las. Chłopiec majaczy, tracąc coraz bardziej świadomość i poddając się woli Króla elfów. Oto ostatnie strofy króciutkiej ballady:

– Mój ojcze, nie widzisz, tam w cieniu, przy drzewie

Król Elfów mnie wabi do swoich królewien
– Mój synku… mój synku sokoli mam wzrok:
To stare trzy wierzby szarzeją przez mrok.

“Ja kocham się w tobie, twój wdzięk mnie zniewolił,
a będziesz oporny, to porwę wbrew woli!”
-Tatusiu, tatusiu, ach jaki ból!
Już ciągnie mnie, ciągnie okrutny Król!…

Strach ojca porywa. Ostrogą spiął konia,
Wiatr ściga – a dziecko majaczy w ramionach.
I dopadł wrót domu, nim zeszedł świt.
Na rękach syn jego już nie żył, już stygł

 

Wychodząc od tej wzruszającej ballady Goethego, Monika Gerboc z zespołem współtwórców i aktorów zbudowała wirtualny spektakl. Dziecko jest filigranową siedmioletnią dziewczynką (Martha Stöckner), ubraną w luźną, białą, przydużą koszulę. Ojca gra szkocki aktor, Calum MacAskill. Też ma szeroką białą koszulę wpuszczoną w spodnie i sięgającą kolan brązową skórzaną kamizelę. Pozostała trójka aktorów (Hanna Daniszewska, Laura Waltz i Camillo Fischer), w czarnych kostiumach, z częściowo zaczernionymi twarzami, animuje wszystkie pojawiające się animanty wyobrażające pozaziemski świat Króla elfów. Jego głos (Błażej Modelski) i kwestie wypowiadane przez dziewczynkę są zapisane elektronicznie.

Po włożeniu gogli VR i słuchawek widzimy okalającą nas przestrzeń z kilkoma suchymi pniami drzew, przysypaną opadłymi liśćmi. Słychać szelest liści, podmuch wiatru, u góry na czarnym niebie błyszczy srebrna tarcza księżyca, a chwilę później dobiega naszych uszu zbliżający się tętent galopującego konia. Pojawia się on w różnych miejscach wokół nas i sam w sobie jest znakomitym animantem. Naturalnej wielkości rumak częściowo pokryty jest skórzanymi łatami, częściowo prześwieca jego druciana konstrukcja. To dzieło Rafała Budnika, wyśmienitego polskiego konstruktora lalek, który jest autorem wszystkich animantów, także żółwia, ryb skonstruowanych z patyków, znakomitego transparentnego ogromnego jelenia z nagą czaszką, porożem z gałęzi i wymodelowanymi piszczelami z drewna, wspaniałej konstrukcji orła, urokliwej maski (à la karnawałowa maska wenecka) księżniczki a może szczęśliwego w zaświatach dziecka z rosochatymi kończynami. Właściwie wszystkie animanty są drewniane, nawet białe czaszki głów ryb, gadów, ptaków i zwierząt są wyrzeźbione. Wygląd lalek prowokuje rozmaite skojarzenia: rumak kojarzy się w pierwszej chwili z końmi z War Horse’a, przedziwne kształty zwierząt – z lalkami Ilki Schönbein czy Franka Soehnle, ich czaszki – z lalkami Julii Skuratowej z białostockiego Lisa. Ale zarazem konstrukcje te w swojej niesamowitości są całkowicie oryginalne. Plastyczną stronę widowiska projektowali: Eva Farkašova, Ewa Woźniak i Rafał Budnik. Żadna z lalek nie pojawia się jako skończona postać. Budują je aktorzy na oczach widzów, łącząc w działaniach animacyjnych poszczególne elementy postaci. Tak oto uczestniczymy w nieustannym procesie budowania całego kosmosu przedstawienia dziejącego się wokół nas.

 

Zamieszczone w tym tekście zdjęcia nie oddają atmosfery spektaklu. Pokazują jedynie wykreowane kształty, ale ich siła polega na uczestniczeniu w procesie tworzenia, w akcie kreacji, któremu towarzyszy różnorodna muzyka Daniela Špinera, obejmująca szmery i szelesty, orkiestrowe niemal brzmienia, ale i rzewne zawodzenia skrzypiec w scenie najgłębszej rozpaczy ojca nad traconym dzieckiem. No i światła wydobywające co i raz inne przestrzenie wokół widzów, chwilami rozpościerające się mgły, i wreszcie świetny montaż całości, pozwalający na paradę rozmaitych wariacji z obrazami, zgodnie z możliwościami VR-owej techniki.

Król elfów Moniki Gerboc jest jedynie zainspirowany balladą Goethego. Właściwie spektakl tworzy własną rzeczywistość. Ojciec i córka (nie syn) nigdy nie dosiadają konia. Należą do świata realnego. Koń jest jakby łącznikiem między światem żywych i umarłych. Stąd skórzane łaty na jego ciele w kolorze skórzanej kamizeli Ojca. Koń pędzi w przestrzeni zgodnie z własnym rytmem, przeskakuje nawet nad naszymi głowami, ale jego ażurowy szkielet nawiązuje już do nierealnego świata Króla elfów. Przejmująca jest scena leżącego na posłaniu z liści dziecka, obok niego Ojca, który kilkakrotnie przemienia się w rumaka. To moment zmagania się życia i śmierci.

 

Magiczny, lalkowy świat Króla elfów jest najbardziej zachwycający. Jest efemeryczny, przestrzenny, całkowicie nie podlega grawitacji, uwodzi formą, kształtem, ruchem. Jest swoistym uniwersum, kosmosem, niczym obłoki, przez które w jednej ze scen przenikamy. Wznosimy się gwałtownie w górę, a później zanurzamy w głąb, przelatujemy przez białe chmury wciąż dalej, i dalej. To nie jest projekcja na ekranie, to nasze „fizyczne” pokonywanie przestrzeni. I to wrażenie w zasadzie jest trudne do uzyskania, może nawet niemożliwe, w warunkach realnej sceny teatralnej, gdzie zawsze jesteśmy świadomi obecności sąsiada-widza, gdzie nigdy nie jesteśmy sami z wykreowanym światem, w jego centrum.

 

Król elfów demonstruje lalkarstwo najwyższej próby. Szkoda tylko, że aktorzy nie doświadczą emocji ujawniających się na twarzach widzów, nie odbiorą energii zwrotnej, która jest tak ważna w tym zawodzie. Wszelkie prezentacje przedstawienia, także festiwalowe, przeżywać będziemy wyłącznie sami z sobą, jak w kinie, jak podczas lektury fascynującej powieści, jak słuchając muzyki. Teatr jest jedyną sztuką, która wymaga przepływu energii między sceną i widownią. VR 360˚ pozbawia nas tej szansy. Ale w zamian może zaoferować, jak Król elfów Moniki Gerboc z Puppentheater Zwickau, przeżycia i emocje, jakich na tradycyjnej scenie raczej nie doświadczymy.

 

Fot. z archiwum Puppentheater Zwickau

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page