Nie jest łatwo w polskich warunkach teatralnych zaistnieć ze spektaklem powstałym poza nurtem instytucjonalnym, cóż dopiero z przedstawieniem wymyślonym i zrealizowanym przez artystę, na co dzień należącym do stałego zespołu aktorskiego. Wypada podziękować łódzkiemu Teatrowi Pinokio, że pomógł Łukaszowi Batko doprowadzić jego zamierzenie do premiery, no a Młodej Polsce za stypendium umożliwiające powstanie spektaklu. Z pewnością było warto.
Oczywiście nawet indywidualny twórca nie pracuje sam. Partnerów Batko miał wielu, czuwających nad przestrzenią, kostiumami, lalkami, światłem, muzyką, wizualizacjami, kształtem artystycznym, ale Bezimienny / Nieznany to mimo wszystko jego spektakl. Jest nie tylko pomysłodawcą całości, ale też twórcą muzyki, współautorem scenografii, jednym z wykonawców i osobą spinającą wszystko w całość. Miejmy nadzieję, że inaugurując działalność nowej grupy teatralnej pn. Gra/nice, Łukasz Batko zapoczątkowuje istnienie zespołu, o którym będzie głośno także w przyszłości.
Mówiąc najkrócej, Bezimienny / Nieznany to spektakl o uchodźcach. O tych, którzy z rozmaitych powodów musieli opuścić swoje domy, miasta, kraje, by szukać gdzieś na świecie lepszego życia, a może w ogóle szansy na przeżycie. Godzinne przedstawienie obywa się bez słów. Jest mądre, refleksyjne, chwilami wzruszające. Co i raz zaskakuje nowymi środkami, nowymi pomysłami. Nie wiem, kiedy minęło, chciałoby się pobyć z wykonawcami dłużej, ale zapamiętane sytuacje, obrazy, skojarzenia pozostaną z pewnością w pamięci widzów, jak wspomnienia uchodźców – te dobre i te tragiczne – które zapewne na zawsze zostaną w ich pamięci. Spektakl nie opowiada żadnej konkretnej historii, nie odnosi się do żadnego konkretnego miejsca. Jest medytacją na losem wszystkich, którzy nie mogą żyć bezpiecznie we własnym kraju.
Niezwykłą wartością przedstawienia jest całkowita rezygnacja z przemocy, brutalności, agresji, choć podejmowane tematy mogłyby zachęcać do epatowania scenami gwałtów, krwi, drutów kolczastych, skrajnych emocji czy choćby naruszania intymności bohaterów. Na scenie mamy sferę tworzonych a vista dźwięków, szumów, czasem szeptów czy raczej onomatopei, chwilami zabrzmi jakiś motyw muzyczny. Kilka tekstów, krótkich, jednozdaniowych wypowiedzi wygłaszanych przez autentycznych wygnańców w ich oryginalnych językach, pojawi się w finale, wyświetlanych w różnych przestrzeniach sceny. Projekcje tych tekstów zobaczymy też na podłodze sceny bądź wiszących płótnach-żaglach, niektóre powtórzą grający aktorzy. Ale nic nie zakłóci spokojnej, ściszonej, intymnej opowieści-refleksji o tułaczce, bólu, beznadziei i na nowo odkrywanych chwilach szczęścia. Oglądając spektakl przypominały mi się wrażenia z lektury Pszczelarza z Aleppo Christy Lefteri, budującej podobny nastrój, mimo bezmiaru przedstawionej ludzkiej tragedii.
Najważniejsze jest to, jak sobie poradził z tym wszystkim teatr.
Spektakl grany jest dla maleńkiej widowni i to bynajmniej nie z powodów pandemii. Scenę wypełniają dziesiątki starych walizek: skórzanych, tekturowych i szmacianych. Jest ich z pewnością ponad sto i w pierwszej chwili mamy wrażenie spotkania z mocno już wyeksploatowaną przestrzenią teatralną. Ale okazuje się ona inna. Różnokolorowe walizki ułożone są w dwóch liniach zbiegających się z tyłu sceny, tworząc jakby dziób łodzi. Aktorzy (Łukasz Batko i trzy właściwie prowadzące spektakl aktorki: Aleksandra Batko, Masza Lesiak-Batko i Żaneta Małkowska), ubrani na czarno, często osłonięci kapturami, wpisują się w tę przestrzeń czasem jako członkowie załogi (rozciągając rozmaite liny czy pasy białej materii będące jakby żaglami), kiedy indziej jako niestrudzeni uciekinierzy, którzy w poszukiwaniu bezpieczeństwa muszą przeprawić się przez wielką wodę. Ten bezmiar wody chwilami wywołuje przerażenie. Nie tylko gwałtownymi podmuchami wiatru, sztormowymi falami sygnalizowanymi dźwiękiem. Nie wszyscy dopłyną do portu. Jedna z bohaterek w końcowej partii spektaklu efektownym teatralnym skokiem przez walizkową burtę wybiera śmierć w odmętach. Ale morska podróż, nim doprowadzi bohaterów do ostatecznych decyzji, zabiera przede wszystkim czas. Ten sprzyja wspomnieniom. Wspomnienia kryją się w walizkach. Trzeba je tylko wyciągnąć spośród dziesiątek innych, otworzyć i przywołać pamięć.
Kilka razy publiczność ma szansę decydować o opowiadanej historii. Widzowie, zaopatrzeni w bilety podróżne z jednej strony czerwone, z drugiej piaskowe, głosują czy ma zostać otwarta czerwona czy piaskowa walizka. Pierwszą historię inicjują sami aktorzy. Obraz ujawniony w walizce przenosi nas niczym w krainę domków dla lalek. Mikroskopijny pokój normalnej rodziny, z ogniem w kominku, szydełkującą mamą, ojcem wracającym z pracy, czytającym gazetę w fotelu, dzieckiem bawiącym się misiem, popołudniową herbatą… Lalki Justyny Bernadetty Banasiak są niewielkie, pewnie nie mają 15 cm wysokości, ale wykonane są z ogromną troską o szczegóły: rysy twarzy, włosy, dłonie, kostiumy. I mimo że dłonie aktorów dorównują ich wielkościom, lalki wykonują precyzyjne czynności: mama porusza drutami, ojciec otwiera i zamyka szafę, coś wyjmuje, coś chowa, siedząc w fotelu przewraca strony gazety, otwiera walizkę, mama unosi czajniczek nalewając herbatę, domownicy podnoszą filiżanki do ust… Hiperrealizm! A jednocześnie teatralne pomniejszenie. I w przestrzeni wielkiej scenicznej łodzi uciekinierów i wobec dziejących się na scenie wydarzeń ta ucieczka w domowe zacisze podkreśla, że rozmawiamy o najintymniejszych wspomnieniach, bardzo osobistych, pewnie wyidealizowanych, ale takie już one są, zwłaszcza wobec życiowych wstrząsów.
Inna walizka zawiera cały papierowy teatrzyk z przestrzenną scenografią zmieniającą się na kolejnych kartach. Z początku widzimy spokojną miejską ulicę, na której toczy się życie. A na następnych kartach pojawia się ogień (żywy, przesuwany poza dekoracją), miasto pustoszeje, domy popadają w ruinę, zostają tylko zgliszcza i pustka. Takich wspomnień pewnie nigdy nie da się pozbyć.
Rozciągane niekiedy żagle – pasy materii stają się w jeszcze innej scenie ekranami projekcji. Projekcje w spektaklu też nie są tuzinkowe. Ot, choćby ta z wędrówką uchodźców objuczonych walizkami przez nadmorskie wydmy. Na jednym poziomym skrawku materiału widzimy piach i grzęznące w nim stopy uciekinierów, na innym taszczone przez ludzi walizki i bezmiar przestrzeni do pokonania. Nieustannie sceny się przeplatają: aktorzy wykonują czynności pokładowe i uruchamiają lalkowe światy zamknięte w walizkach, na projekcjach widzimy inscenizowane scenki aktorskie. Lalka dziewczynki z pierwszego rodzinnego obrazu, będąca może główną bohaterką spektaklu – podrasta, dojrzewa. Przejmująca jest scena lalkowa z jej zmaganiem się ze zmęczeniem narastającym podczas wędrówki. Obraz ten rozgrywa się wokół jednej walizki. Lalka, teraz nieco większa, wspina się po płaszczyznach walizki, próbuje dosięgnąć brzegu, co i raz zsuwa się w dół, próbuje pokonać przeszkodę z innej strony. A za jej plecami, na jednym z wiszących płócien rośnie projekcja ognia. Czy uda się uwolnić od koszmaru?
Jednym z efektownych momentów przedstawienia jest akrobatyczno-cyrkowa scena wspinaczki Maszy Lesiak-Batko na żeglarskie jaskółcze gniazdo, seria znakomitych ewolucji wykonanych przez aktorkę, która w finale otula się żaglem niczym kocem, z którego może oglądać niebo i gwiazdy. I być szczęśliwa w tym swoim wyimaginowanym świecie. Lalka dziewczynki też wspina się po innym żaglu i też oddaje się marzeniom pod gwiazdami i mimo że to efektownie wykonana scena, nie może się ona równać z wirtuozerią wykonawczą Lesiak-Batko. Obie sceny są jednak potrzebne, budują różne napięcia i różne wywołują emocje.
Łukasz Batko wraz z partnerami znalazł pomysł na to, jak wykorzystać rozmaite współczesne środki teatralne i podporządkować je precyzyjnie wybranemu tematowi. Brawo! Bezimienny / Nieznany sprawi artystyczną radość każdemu widzowi, zwłaszcza wówczas, gdy życie i otaczające wydarzenia często pozbawiają nas radości.
Fot. HaWa