„Janusz nie umiał odejść, kiedy przyszedł czas…”

Przedruk z: Anna Kochnowicz-Kann, Z powodu lalek. O Januszu Rył-Krystianowskim (zapiski z pamięci), Wydawnictwo Miejskie Poznania, Poznań 2024, ss. 33-55. 

Anna Kochnowicz-Kann: Zacznijmy od tego: czy Janusz Ryl-Krystianowski był reformatorem, czy kontynuatorem poszukiwań już wówczas dostrzeganych w polskim teatrze lalkowym i jedynie je wzmocnił?

Marek Waszkiel: Nic nie jest takie proste. Bałbym się też takich lokowań kogoś w nurcie lub w kontrze wobec jakiś zjawisk czy osób. Janusz był bez wątpienia indywidualnością. Ale indywidualnością była też bez wątpienia Serafinowiczowa, która kierowała poznańskim teatrem wcześniej – dużo wcześniej oczywiście, bo jej czas i czas Wojciecha Wieczorkiewicza, z którym przez lata stanowili niezwykle twórczy duet, ostatecznie zakończył się w 1980 roku, choć ona sama przestała być dyrektorem „Marcinka” cztery lata wcześniej. Potem stała się rzecz przedziwna, ponieważ po nich poznańską sceną kierowało aż czterech dyrektorów i żaden nie odniósł spektakularnego sukcesu, więc zbiorowa pamięć wyparła ten okres i w efekcie Janusza zaczęto postrzegać jako tego, który zastąpił Leokadię. Silna osobowość – w tej powszechnej pamięci – nastała po silnej osobowości. Ale to historia bardziej skomplikowana. Nie bez znaczenia jest tu pochodzenie Janusza, jego mocne osadzenie w tradycji teatralnej poprzez ojca i poprzez stryja. Ojca, który był aktorem w krakowskiej „Grotesce” i stryja, który przez moment kierował tym teatrem, ale przede wszystkim stworzył w Łodzi „Arlekina”, że nie wspomnę o innych zasługach dla polskiego lalkarstwa. „Groteska” to przede wszystkim Zofia i Władysław Jaremowie i to w ich teatrze dorastał Janusz… Nie umiałbym takiej łatwej linii wytyczyć przez tych świetnych artystów, która konsekwentnie zmierza w jakimś jednym kierunku, dlatego że gdybyśmy to zrobili, to w gruncie rzeczy wszystko sprowadzilibyśmy do jednego wymiaru, to znaczy mogło by się nagle okazać, że ktoś ten teatr po wojnie jako pierwszy ruszył – Jarema bez wątpienia był jednym z tych pierwszych, ale nie jedynym, i jak by tak wszyscy za ojcem-założycielem poszli w jedną stronę, to… A to nie tak… Pojawił się konflikt między Jaremą a Rylem, w latach 50-tych właściwie najbardziej się wyostrzył, wynikało to między innymi z dosyć specyficznych charakterów obydwu panów. Obaj byli narwańcami, gadułami, każdy na swój sposób był ideologiem, ale mieli diametralnie różne podejścia artystyczne do swoich idee fixe. Jarema to przede wszystkim aktor dramatyczny i dlatego wielokrotnie podkreślał, że w teatrze lalek może pracować wyłącznie jako reżyser. Mówimy o innych czasach niż te Janusza, kiedy pozycja aktora bardzo się zmieniła… Ryl i Jarema byli estetycznie krańcowo różni. Okres do końca życia Jaremy, czyli do 1976 roku, to był taki czas, kiedy środowisko musiało – choć w latach siedemdziesiątych już to nie miało większego znaczenia – opowiedzieć się po stronie jednego lub drugiego. Oni mieli tak nieprawdopodobną siłę oddziaływania, że nie było możliwości, żeby się znaleźć gdzieś „pomiędzy”, albo wskazać jeszcze inną drogę – nie,  można było być albo „za Rylem”, albo „za Jaremą”. Według mnie, w którymś momencie Jarema był ciekawszym artystą, chociaż tak naprawdę jego sławę niosła żona, Zofia; do późnych lat siedemdziesiątych nadawała ton temu teatrowi, nie wdając się przy tym w żadne rozgrywki środowiskowe, układy, opcje – po prostu robiła swoje.

AKK: A do tego jeszcze Jaremowie przyciągali inne wielkie nazwiska ze świata sztuki…

MW: To jest jeszcze bardziej skomplikowane. Jak sądzę, to był chyba przede wszystkim rezultat beznadziei powojennej i bardzo szybko rozwijającego się socjalizmu. Ci gromadzący się u Jaremów twórcy, to byli ludzie, dla których zostawało coraz mniej przestrzeni w teatrze dramatycznym i oni nagle odkryli dla siebie teatr lalek. To oczywiście wielka zasługa Jaremów – że dali miejsce i Mikulskiemu, i Skarżyńskiemu, i wielu innym. Rzeczywiście wielkie nazwiska! Nigdy potem nic podobnego się nie zdarzyło. W lalkach znaleźli szansę na realizację swoich wizji.

AKK: Podobnie zdarzyło się w Poznaniu właśnie w czasach Leokadii Serafinowicz. I też miała – można tak powiedzieć – „sprzyjającą sytuację polityczną”, bo akurat wtedy nastał czas odwilży, intelektualiści i artyści znowu szukali miejsca dla siebie.

MW: Rzeczywiście, jest podobieństwo kontekstowe. Poza tym Serafinowicz ma korzenie właśnie w „Grotesce”, o czym warto pamiętać. Ona jest „od Jaremów”. Tam zaczynała i jako scenograf, i jako reżyser – w najlepszej „szkole” lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Potem znalazła się we Wrocławiu, a stamtąd przeniosła się do Poznania. „Groteska” w tamtych latach przyciągała szalenie interesujące środowisko, bardzo ciekawych ludzi.

AKK: Komuś, kto doświadczył „Groteski”, chyba trudno było sobie wyobrazić, by teatr mógł funkcjonować w innym entourage’u intelektualnym niż właśnie taki, jaki tam się wytworzył…

MW: …to było swoiste – i ważne! – zaplecze, bo przecież ci ludzie, którzy w tamtych latach z „Groteską” współpracowali, znaleźli swój przystanek właśnie w Krakowie zanim jeszcze powstała szkoła krakowska, Jaremowy Oddział Lalkarski PWST, całkowicie nieudana. Romans Jaremy z Rylem nie trwał długo. Ryl pojawił się w „Grotesce” otoczony aurą, poznanego w oflagu w Murnau, Leona Schillera. Zastąpił Jaremę na dyrektorskim stanowisku i rozwinął swe różnorodne umiejętności, potem ściągnął do teatru swojego brata, Alfreda. Wtedy Ryl miał w sobie jeszcze dość pokory i pewnie dlatego bez oporów oddał „Groteskę” Jaremom w 1948 roku, po ich powrocie z Paryża. Gdyby to wszystko zdarzyło się kilka lat później, historia może potoczyłaby się inaczej… W 1948 Ryl dostał teatr w Łodzi, państwowy, porzucił więc wszystko, by zbudować „Arlekina”. Ale przecież nadal pozostawał w jakichś relacjach z Jaremą – wspólnie działali we Wrocławiu, kiedy powstawało tam w 1967 roku Studium Aktorskie Teatrów Lalkowych.

AKK: I w takiej atmosferze dorastał Janusz.

MW: Cała rodzina była w kręgu teatru – matka, ojciec, stryj… On musiał też w nim być, nie miał innego wyjścia. Ale jego początki są jednak trochę dziwne, bo wystartował bez żadnego przygotowania.

AKK: Kiedy zdał maturę, akurat zamknięto wydział lalkarski w Krakowie. To był rok 1960. Mógł studiować tylko w Leningradzie lub w Pradze. Albo składać egzamin eksternistyczny. Wybrał to ostatnie rozwiązanie i zaczął pracować jako adept u swojego stryja.

MW: I bez wątpienia łatwiej mu było dostać tę pracę niż innym. Wszedł w to środowisko wcześnie, żył nim, oddychał, do tego kontakty rodzinne – to wszystko sprawiło że jego droga do teatru była stosunkowo prosta. Jaką by zrobił karierę, to już jest inna sprawa, bo tu ani ojciec, ani wuj specjalnie by pomóc nie mogli, ale samo pojawienie się w teatrze, to była sprawa rodzinnych koneksji. Chociaż szybko się okazało, że aktorstwo nie jest pasją Janusza.

AKK: Chyba od początku to było zbieranie doświadczeń, które miały prowadzić do reżyserii, to był cel. Ale „Snu klowna”, uważanego za najważniejszy spektakl na początku jego kariery, nie zrealizował w „Arlekinie” u stryja, a w „Pinokiu”. Pan jego działalność obserwował od początku i ”Sen klowna” też widział.

MW: To nie był jego debiut reżyserski. Wcześniej w „Arlekinie” zrobił „Tygrysa Pietrka” Hanny Januszewskiej. Niewykluczone, że sam nie chciał „Klowna” tam przygotowywać. Henryk Ryl nie był ani łatwym partnerem, ani człowiekiem. Pewnie i dla Janusza. A wbrew pozorom, względy rodzinne mogły utrudniać porozumienie i współpracę. Mogło iskrzyć. Temperamenty mieli nieco inne, więc pewnie wielkiej zażyłości między nimi nie było. Niemniej, chyba jednak nie mogło się obyć bez udziału Henryka, może cichego, że Janusz dostał ofertę przygotowania jednego, a potem drugiego spektaklu w „Pinokiu”. „Sen klowna” to 1978 rok.

AKK: To o tyle ważny spektakl, że był w pełni autorski i inny, bo zbudowany wyłącznie z obrazów, bez słów. Doceniony: Janusz dostał propozycję zaprezentowania go w Stanach Zjednoczonych, ale… odmówiono mu paszportu. Niektórzy twierdzą, że gdyby pojechał, być może zupełnie inaczej potoczyłaby się jego kariera. Na ile, pana zdaniem, to przedstawienie było istotne w całym myśleniu Janusza o teatrze? Wyznaczało ścieżki jego późniejszych poszukiwań? Oczywiście, patrząc na to z dzisiejszej perspektywy…

MW: Nie do końca jestem przekonany, że taką rolę „Sen klowna” odegrał. Mam w pamięci fragmenty tego spektaklu, widziałem jedną z pierwszych jego prezentacji i nie, nie wydaje mi się, by otwierał drogę, którą później Janusz podążał. Myślę nawet, że „Sen klowna” to spektakl odbiegający w użytych środkach od tych, którymi Janusz później się posługiwał. Scenografię robiła Buba Tomala. Ważny był Tadeusz Wojan, który kreował klowna, a był znakomitym aktorem sceny lalkowej, gwiazdą „Pinokia”, najwybitniejszym aktorem tego teatru przez wiele lat… za tę rolę dostał nagrodę aktorską na Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Lalek w Opolu w 1979 roku. Do Stanów chyba nikt wtedy nie poleciał. Parę lat wcześniej, w 1975 roku, Zygmunt Smandzik coś podobnego zrobił w Opolu – „Ptaka” –spektakl też bez słów, na same jawajki nad parawanem, bez żadnego aktora widocznego (spektakl z 1975 roku, z muzyką Krzysztofa Pendereckiego – przyp. AKK), z zupełnie niezwykłą emocjonalnością i taką niemal drapieżnością opowiadania o świecie niszczącym jednostkę… Janusz w swoim spektaklu był bardziej poetycki, a po Smandziku to była chyba pierwsza próba takiego zmierzenia się z materią pozaliteracką, budowania spektaklu z samych obrazów. To, oczywiście, miało swoją fabułę, bardzo skrupulatnie rozpisaną dramaturgię, więc było rzeczywiście czymś nowym, ale później Janusz nic podobnego już nie zrobił – nic, co by było „poza słowem”. Myślę, że to był raczej rodzaj eksperymentu. Tym bardziej, że jego pierwsze spektakle wpisują się klasycznie w literackie realizacje. On wtedy był młodym człowiekiem, chociaż startował późno jako reżyser, i nie mówię tu o uprawnieniach reżyserskich, bo ich uzyskanie wymagało już jakiegoś dorobku… To w ogóle ciekawe, że dano mu zgodę na ten „Sen klowna”, wcześniej przecież robił proste spektakle, takie do użytkowania w teatrze, a to była propozycja niezwykle wysmakowana! Sądzę, że właśnie z tego wysmakowania i z tej odmienności wynikał fakt, że to się specjalnie nie sprzedało. Publiczność jest zwykle tradycyjna w myśleniu.

AKK: A przecież tego typu teatr na świecie już funkcjonował! Ten adresowany do dorosłego widza.

MW: My jesteśmy zupełnie odcięci od świata, a z pewnością byliśmy odcięci od świata kilka dekad temu.

AKK:  Z przyklejaną ciągle łatką, że teatr formy to teatr lalki, teatr dla dzieci.

MW: Jest to uproszczenie, ale tak społecznie rzeczywiście klasyfikujemy, że to teatr dla dzieci.

AKK: Więc ten „Klown” w latach siedemdziesiątych nie miał najmniejszych szans?

MW: No, niewielkie. Odegrał rolę środowiskową. Był takim wentylem, który wpuszczał nagle coś nowego. I z tego powodu odniósł też sukces, a to z kolei dało Januszowi, chwilę później, szansę objęcia teatru w Jeleniej Górze. Gdyby nie było „Snu klowna”, Janusz by niczego nie dostał. Ten spektakl wprowadził go do elity młodego pokolenia twórców, którzy się nagle wtedy pojawili: mieli fajne korzenie, fajne źródła rodzinne, wszystko osadzone, i jeszcze do tego byli zdolni.

AKK: A przecież w latach siedemdziesiątych mówi się o kryzysie teatru…

MW: O kryzysie zawsze się mówi. W każdej dekadzie był. I ciągle jest. Kryzys trwa nieustająco.

AKK: Ale faktem jest, że wtedy brakowało młodych, zdolnych reżyserów.

MW: Zawsze brakowało.

AKK: Niemniej ten „Sen klowna” trochę zamieszał w lalkowym świecie, jak już powiedzieliśmy, Janusza umieścił wysoko w hierarchii środowiskowej i przyniósł mu teatr w Jeleniej Górze.

MW: Gwoli prawdy trzeba to uzupełnić: Janusz też miał za sobą premiery takie sobie, ale jednak już na początku kariery zrobił spektakl, który – owszem – nie był zapraszany na zbyt wiele imprez teatralnych, festiwali, ale rzeczywiście środowiskowo został zauważony i doceniony, i bez wątpienia z miejsca na Janusza skierował reflektor. A potem, kiedy zdarzyła się awantura w Jeleniej Górze z porzuceniem teatru przez jego szefa – to był czas, kiedy dyrektorem zostawało się poprzez  nominacje ministerialne – Janusz znalazł się w dobrej sytuacji: miał wszelakie poparcie, rodzinę, wciąż liczącego się w tym świecie stryja, przyjaciół, świetny spektakl na koncie, w związku z czym dostał propozycję objęcia Teatru Animacji po Andrzeju Dziedziulu. Pewnie ten „Sen klowna” jest jakimś początkiem jego myślenia o innym teatrze, ale chyba nie do końca o takim, jaki realizował. Ja przynajmniej nie widzę zbyt wielu związków między „Snem” a tym, co dziś uważamy za spuściznę po Januszu.

AKK: Sądzę, że od tego spektaklu zaczął jednak większą wagę przywiązywać do formy. Być może jego Manifest Artystyczny nie powstałby, gdyby nie to doświadczenie, w którym aktor i forma, przedmiot animowany są równoważne. To właśnie wtedy spojrzał na materię spektaklu w inny sposób, odmienny niż nakazywała teatralna praktyka. I w tym sensie wydaje mi się „Sen klowna” ważnym w całej historii tego, co stworzył. Był początkiem innego myślenia.

MW: A to bez wątpienia. I myślę, że ten okres jeleniogórski był w pewnym sensie najważniejszy w jego karierze – nie taki długi znowu, dziewięć lat zaledwie. Zastanawiam się tylko, na ile ważna była sama świadomość, że wchodził „w buty” po Andrzeju Dziedziulu? Wydaje mi się, że musiał go znać, widzieć jego spektakle… Dziedziul opuścił teatr, stan wojenny zastał go w Szwecji i on tam pozostał. Sądzę, że nie do końca był zadowolony z tego, co robił w Teatrze Animacji, bo jego interesował kompletnie inny teatr! Ten teatr w Jeleniej Górze stworzono specjalnie dla niego i wydawało się, że wreszcie wszystko ułoży się tak, jak chciał, a jak nie mogło wcześniej we Wrocławiu, ale trochę się przeliczył; jak przyszło co do czego, władze zażądały, aby robił teatr dla dzieci – jemu nie o to chodziło. Z określonego jednak powodu nazwał tę scenę Teatrem Animacji… I teraz Janusz, przychodząc na jego miejsce, przejął tę nazwę. Stał się jej orędownikiem, swoim nazwiskiem ją podpisał i twórczo rozwinął ideę. Z dzisiejszej perspektywy patrząc, właściwie wyszło na jego: dzisiaj na dobrą sprawę wszędzie mamy do czynienia z teatrem animacji. Oczywiście, fakt, że on się zdobył na sformułowanie tego swojego słynnego Manifestu myślę, że jest bardzo ważny: nikt z jego kolegów – młodszych czy starszych – nigdy czegoś podobnego nie popełnił.

AKK: Ale czy rzeczywiście, do tego momentu – dopóki Manifest się nie pojawił i nie zaczął być wprowadzany w życie – aktor pełnił pośrednią rolę w tym rodzaju teatru? Rzeczywiście parawan był dominujący na scenie? A na scenie królowała zinfantylizowana lalka? Janusz dokonał tu rewolucji?

MW: Tak, to była rewolucja. Tylko, myślę, ona była rezultatem – żeby nie przypisywać wszystkich zasług Januszowi – pewnej dziejącej się ewolucji.

AKK: Bo parawan znikał wcześniej?

MW: Znikał. Dorman w latach pięćdziesiątych już próbował go wyrzucić, ale on trwał – mocno się trzymał na scenie po późne lata sześćdziesiąte. Byli też reżyserzy konsekwentnie go likwidujący, chociażby Serafinowiczowa, niemniej parawan stanowił wtedy podstawę, a aktor jako taki nie miał żadnego znaczenia. Większość zespołów tworzyli przypadkowi ludzie. Niektórzy utalentowani. Dopiero, kiedy wychodzą pierwsi studenci z Wrocławia, a potem z Białegostoku, czyli na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zaczyna rzeczywiście zmieniać się stan aktorstwa. Wcześniejsi aktorzy, pod ręką jednego reżysera, oczywiście nabierali coraz większej mocy, ale średnia była… słaba. Ich umiejętności zawodowe należało oceniać jako bardzo niskie. Ja pamiętam, jaką dla nich męką było fizyczne pojawienie się na scenie! Ta niemożność schowania się za parawanem dla większości była koszmarem. Niektórzy z tym się nie pogodzili, inni nabierali wprawy, byli też tacy, którzy mieli w sobie sporo czysto aktorskiej emocjonalności i naturalnej potrzeby bycia na scenie. Myślę, że jednym z takich ważnych elementów, które Janusz doskonale rozumiał i jakby wkalkulowywał w to swoje myślenie o teatrze animacji, to było kształcenie aktorów, traktowanie partnerskie aktora na scenie, nie instrumentalne, nie czysto fizyczne. Choć z drugiej strony wydawać by się mogło, że właśnie on, jak mało kto, właśnie instrumentalnie ich traktował.

AKK: Niektórzy koledzy po fachu uważali, że ich nie reżyseruje, a trenuje.

MW: No tak, bo on ustawiał wszystkie działania w określonym rytmie. Wie pani, różnica polega na tym – subtelna, ale myślę, że bardzo istotna – że w wypadku Janusza to nie było na przykład coś takiego, co robiła Marta Janic dekadę wcześniej, a nawet Henryk Ryl – rzeczywiście trenowanie, ćwiczenie, żeby dokładnie wykonać zamysł reżyserski, tylko to była partnerska rozmowa prowadzona po to, aby aktor wszedł „w moje – reżysera – myślenie” i wykonywał to jako swoje, a nie narzucone. Marta Janic, działająca jeszcze przed Januszem w „Pinokiu”, miała taki schemat i mówiła: „ruch numer trzy” i wszyscy wiedzieli, o co chodzi, co to ma być – w cyfrach opracowała wszystkie zachowania i aktorzy tak to wykonywali…

AKK: U Janusza, jak mi się wydaje, rytmizacja wynikała z myślenia teatrem, ze świadomości, że każda opowieść musi mieć swoje metrum, swoje frazowanie. Wprowadził w świadomy sposób ruch sceniczny, nadał mu znaczenie…

MW: Ale nie był pierwszym: mnóstwo takiej roboty choreograficznej było na przykład w „Miniaturze”, w „Guliwerze”, powstawały przecież spektakle oparte wyłącznie na muzyce… Ruch sceniczny staje się koniecznością, kiedy opuszczamy parawan i stajemy z żywym aktorem na scenie. Janusz niewątpliwie konsekwentnie pilnował, by miał on jakiś rytm, zgodny z rytmem całej opowieści. To też sprawa znalezienia odpowiednich partnerów – on miał Władka Janickiego. A takich jak Władek było niewielu. Nie chcę powiedzieć, że brakowało w teatrze choreografów, specjalistów od ruchu, ale myślę, że to, co Władek zbudował z Januszem, było absolutnie wyjątkowe. Te spektakle jemu zawdzięczały nie mniej niż myśli reżyserskiej! I w tym sensie Janusz poszedł drogą Serafinowiczowej, której totalnie zaprzeczył, z którą wszedł nawet w pewien rodzaj konfliktu, bardzo świadomie, bardzo celowo, bardzo słusznie, myślę zresztą… Ona nie była jego miłością i pewnie wzajemnie, była natomiast mistrzynią, której udało się zbudować coś wielkiego, ale kiedy objawił się Janusz, ona była już starszą panią i trudno było się spodziewać po niej fascynacji młodszym kolegą. Niektórzy twórcy potrzebują zaznaczyć swoją inność, swoją obecność, a Janusz znalazł się w Poznaniu w 1989 roku w bardzo trudnej sytuacji, bo znienawidzony przez wszystkich, którzy mieli do czynienia z tamtym teatrem, teatrem Serafinowiczowej… Ale wracając jeszcze do Jeleniej Góry… Proszę zobaczyć, co on tam zrobił: zbudował zupełnie nowy zespół! Niewiele osób zostało z teatru Dziedziula. Chyba dwie. Reszta to bardzo młodzi ludzie – pistolety, których on wywąchał, z którymi już się poznał w Szczecinie i ściągnął na ten koniec świata do teatru, którego nie było, i z nimi zaczął tę całą laboratoryjną robotę. Ja akurat do Jeleniej Góry jeździłem wielokrotnie. Należałem w tym czasie do fanów Janusza, byłem na większości premier. I myślę sobie, że to, co on tam zrobił, to rzeczywiście było coś zupełnie niezwykłego. Z tym maleńkim zespołem, w przestrzeni, która była wielkości dużego pokoju! Janusz po prostu przeanalizował to, czym dysponował i poszedł właśnie w aktora. W jego teatrze trudno było zrobić trzy kroki od ściany do ściany… Nagle przedmiot zaczął funkcjonować na tej szalenie kameralnej scenie jako coś niezwykle ważnego, jako aktorski partner. I wtedy teatr animacji mu się uprawomocnił, zaczął budować swój Manifest, koncepcję tego zespolenia, choć… nie jestem pewien, czy on ten Manifest w swoim życiu tak konsekwentnie realizował, bo jednak poszedł mocno w stronę aktora, choć aktora rozumianego inaczej – wychował go w „swoim rozumieniu”, że tak powiem: to był „jego aktor”. I to był zupełnie inny zespół niż pozostałe w Polsce. Być może jeden z ostatnich teatrów, które rzeczywiście od samego początku (bo w latach dwutysięcznych wszystko się zmieniło) był takim autentycznym zespołem – grupą ludzi, którzy razem rośli, rozwijali się, razem dochodzili do wszystkiego. Potem zaczęły się podziały. Potem Janusz faworyzował jednych, odsuwał innych i tak na początku lat dwutysięcznych zaczęły się pojawiać różne „pęknięcia” w tym monolicie.

AKK: W tej jego koncepcji teatru było coś uwodzącego, skoro potrafił nią zauroczyć młodych ludzi i nie tylko ściągnąć ich do Jeleniej Góry, mimo koszmarnych warunków pracy, ale i sprawić, że pojechali z nim dalej – do Poznania, znowu budować coś od początku, znowu w koszmarne warunki, choć koszmarne z innego powodu… Ta Jelenia Góra była szalenie ważna: okazała się trampoliną dla Janusza, a „Jaś i Małgosia”, zrealizowany w 1984 roku, prawdziwym objawieniem. Na czym polegała niezwykłość tego przedstawienia? Czym się wyróżniało?

MW: Dzisiaj pewnie powinniśmy już użyć języka performatyki do tego, żeby to opisać. Bo tam mieliśmy do czynienia właśnie z performerami – z ludźmi, którzy wchodzą w rozmaitego rodzaju relacje z publicznością… To było po pierwsze działanie z małymi formami, bo scena jeleniogórska je wymuszała, ale tę przestrzeń opanowali całkowicie, i ta magia czarów wynikająca z totalnego ubóstwa, działała przez wiele lat na różnych scenach, bo „Jaś i Małgosia” wszedł do repertuaru także w Poznaniu, a potem miał wiele przeniesień. Tam wszystko grało, nawet peleryna, na którą nie mogłem patrzeć już na premierze – była po prostu ohydną szmatą. No, ale to działało. Scenografię robił Jan Zieliński. Aktorzy pozostawali w bliskiej relacji z publicznością, wyłapywali jej reakcje, reagowali na jej zachowania, wchodzili też między sobą w różnego rodzaju interakcje… Tu działa się taka „nażywość” całego działania, że wymykała się nawet przestrzeni teatralnej. Nie istniał żaden podział: siedzieliśmy razem z aktorami na widowni i na scenie, jak teraz ja z panią, słyszeliśmy swoje oddechy. Jednocześnie udało się zachować wielką intymność tego przekazu, choć – powtarzam – wynikał on z koszmarnych warunków, w jakich spektakl powstawał; po prostu inaczej tego zbudować tam nie można było, ale to okazało się wielkim jego plusem – Janusz świetnie wykorzystał to, co miał, nadał temu artystyczny kształt i stworzył odpowiednią atmosferę. Jeśli do czegoś porównywać ten spektakl, to chyba do tego, co robił w tamtych latach „Bread and Puppet Theatre”, kiedy przychodzącym na ich spektakle  ludziom podawano chleb, którym się łamali, czyniąc z tego coś na kształt komunii… To były działania performatywne, choć nikt tego tak wtedy nie nazywał. Myślę, że ich doświadczenia mogły mieć wpływ na rodzaj relacji, jaka stworzyła się u Janusza między sceną i widownią: scena przestała być sceną, a widownia widownią, wszystko się mieszało. Byliśmy uczestnikami pewnego zdarzenia i tak samo w nie się angażowaliśmy jak ci performerzy, którzy stali przed nami i odgrywali swoje role… Zaskakiwała też niezwykła funkcjonalność elementów scenografii, które stawały się magiczne – na przykład krzesło z zasłonkami, które dzięki aktorom nabierało nieprawdopodobnej siły: scenki stawały się scenami, na których działy się niesamowite rzeczy, budowane a vista, chwytające publiczność za gardło jak w niektórych teatrach ulicznych. Janusz właśnie to robił w swoich spektaklach: tych kameralnych, małych, jakby całkowicie przepisanych przez niego, z tekstami, plastyką, ze specyficznym ruchem, z aktorem na scenie… Chyba dopiero w „O chłopie, co wszystkich zwodził” (1989) po raz pierwszy powrócił do parawanu… To, co wcześniej się działo, wynikało z warunków, w jakich działał. Choć „Chłop…” też miał premierę w Jeleniej Górze. Wrócił do tego tekstu w Poznaniu. A potem, jako jeden z najpiękniejszych jego spektakli, „Chłop…” zaistniał w „Banialuce”, przyjmując tytuł „Złoty klucz”. To był powrót do czystego teatru, który Janusz nie do końca respektował w swoim artystycznym życiu, a już na pewno nie w Manifeście. Po latach się okazało, że właśnie w tym gatunku osiągnął mistrzostwo. Bo ten „Zloty klucz” – oczywiście poprzez i oddalenie, bo przez lata unikania tej konwencji zapomnieliśmy, że tak może wyglądać teatr i mieć taką znakomitą sprawność zarówno aktorską, jak i animacyjną,  koncepcyjną czy ruchową, tam przecież wszystko się zgadzało – uderzył ze zdwojoną siłą i sprawił, że wszystkich nas wówczas po prostu zatkało. Taki tradycyjny teatr, a jak wziął za głowę i serce! No, ale gross jego spektakli to były jednak działania z aktorami. Myślę, że miał taką w sobie siłę, że tych aktorów całkowicie przeciągnął na swoją stronę. I to była naprawdę jedna z ostatnich takich kompanii teatralnych, które oddychały w jednym rytmie. Co było zresztą też widać i wtedy, kiedy jego aktorzy zaczynali reżyserować… Nikt nie osiągnął pozycji Janusza, to były innego typu talenty, inne czasy, nikt nie zdobył się na samodzielność, to wszystko są kopie… Ja sam to wielokrotnie im zarzucałem – że nie przecięli pępowiny łączącej ich z Januszem.

AKK: Ale to też kwestia siły osobowości Janusza – trudno było „wybić się na niepodległość” pozostając w jego zespole.

MW: Bez wątpienia. Tyle, że to też oznaka słabości kolegów, którzy po prostu nie potrafili tego zrobić. Nie jest żadnym zaszczytem być uczniem, jeśli uczeń nie przeskoczy nauczyciela. No, bo co z tego, że był uczniem, czeladnikiem, wyrobnikiem? Wykonywał świetnie, ale…? Ale to inna kwestia – zostawmy. Myślę, że ta osobowość Janusza była problemem w gruncie rzeczy… Źle przyjął moje przyjście do Animacji… Mimo, że próbowaliśmy coś tam dla niego robić, jakieś jubileusze… Wtedy widziałem, jak on zachowuje się w pracy: tak ufał swoim aktorom, że właściwie nie udzielał im żadnych wskazówek. Po prostu oglądał to, co proponowali. Nawet przy próbach wznowieniowych. Pamiętam, że aktorzy byli zdumieni, bo nie było żadnego omówienia…

AKK: To efekt „długiego zasiedzenia” – z niego wynika porozumienie bez słów. Tu, w Teatrze Animacji, drzwi dla nowych aktorów nie otwierały się zbyt szeroko.

MW: Bez wątpienia ten okres jeleniogórski jest szalenie ważny dla całej tej historii.

AKK: Wtedy kształtował się nie tylko stosunek Janusza do aktora, animowania przestrzeni, tego performerskiego traktowania spektaklu, jak pan to nazwał, ale także zaczęła być widoczna pewna konsekwencja w budowaniu narracji, oparta na kontestowaniu tradycji tekstu napisanego, wprowadzaniu zabawy konwencją, puszczaniu oka do widza, w jakimś sensie nawiązująca do kabaretu – zwłaszcza w tych spektaklach, które wykorzystują klasykę teatralną, typu „Czerwony Kapturek” czy „Jaś i Małgosia”. Można to było zresztą dostrzec nawet w „Pierścieniu i róży”, jak sądzę. A wszystko czynione po to, by zaangażować widza nie tylko dziecięcego, ale i dorosłego, by każdy znalazł coś dla siebie. Wielopiętrowość, której wcześniej za często nie realizowano w teatrze. No, może jeszcze u Tomaszuka i Słobodzianka… U Janusza brało się to jednak z jego miłości do kabaretu. W efekcie powstała nowa wartość, której w tamtych latach bardzo chyba wszyscy łaknęliśmy, a co przecież się objawiało chociażby szczególnym upodobaniem wielu ludzi do „Kabaretu Starszych Panów”…

MW: Ciekawa refleksja. Nie myślałem nigdy o tym, nie formułowałem tego typu opinii, ale myślę, że ma pani sporo racji. Janusz był dobrze wykształconym człowiekiem, oczytanym, z bardzo specyficznym poczuciem humoru co prawda, ale jednak, do tego otoczonym ciekawym zespołem ludzi, których sam dobierał, pracującym z zespołem aktorskim, który doprowadził do bardzo wysokiego poziomu i myślę, że to może być bardzo słuszna, rozsądna refleksja o tym wielopoziomowym patrzeniu na spektakl, równocześnie poddanym jednak nieprawdopodobnemu rygorowi i ciśnieniu, wynikającemu z określonej kompozycji, konstrukcji, ale nigdy przegadania. Nie pamiętam spektaklu Janusza, w którym lałyby się nic nie znaczące słowa. Jego teksty były bardzo skrupulatnie przystosowane do potrzeb sceny i warunków aktorskich. Na pewno – tu ma pani rację – te fascynacje Janusza kabaretem miały znaczenie, bo w kabarecie nie ma miejsca dla zbędnych słów, inaczej pointa się gubi i nie ma napięcia. A Janusz, dzięki swoim partnerom, jeszcze to wszystko uzupełniał znakomitym ruchem. Więc to słowo, które jest ważone, to działanie przedmiotami czy lalkami, które czasem się pojawiają, a czasem nie, ruchem samego aktora i taką uważnością na reakcję widza, rzeczywiście buduje wielopiętrowość i ona zaczyna oddziaływać. Ale w gruncie rzeczy chyba mało jest takich spektakli, gdzie on by odszedł zupełnie od literatury – był związany z tekstem, z jego interpretacją.

AKK: Specyficzną. Przypomnijmy chociażby „Czerwonego Kapturka” z 1990 roku…

MW: Absolutnie! Bo to był taki inteligentny reżyser, który po prostu czytał, umiał to odpowiednio adaptować na swoje potrzeby, umiał tym natchnąć swoich aktorów i zadbać o błyskotliwe dialogi, zrytmizowane, oparte na frazach muzycznych. W tym bliski był Dormanowi czy Serafinowiczowej i Miłobędzkiej, która w pewnym momencie zawładnęła wyobraźnią szefowej „Marcinka”. Ale myślę, że u niego to wszystko wynikało z bacznego obserwowania świata teatralnego – tego, co się działo i wchłaniania tego, co akceptował, lubił, chciał wykorzystywać na zasadzie cytatu, a nie jakiejś prostej inspiracji kimkolwiek. On sam mi kiedyś opowiadał, już po przyjściu do Poznania, że dwa lata mu zajęło, żeby ktokolwiek zaakceptował jego obecność w teatrze. Po prostu zamykały się wszystkie drzwi, odczuwał wręcz nienawiść poznaniaków za to, że miał odwagę zmienić szyld, zrezygnować z zastanej nazwy… Jego teatr przez starsze pokolenie był kontestowany. Ono właśnie tej zmiany nie mogło Januszowi darować. Niechęć i dystans bardzo dano mu odczuć. To trwało bardzo długo.

AKK: Czy zatem to był błąd – ta zmiana? Czy w ogóle opuszczenie Jeleniej Góry było błędem? On sam pod koniec swojej tam bytności powtarzał, że wyczerpał możliwości, jakie dawała mała scena, że tęsknił za większymi inscenizacjami, chciał się rozwijać. Do Poznania go zaproszono, czyniono starania, roztoczono perspektywy… Niechęć, z jaką się spotkał, musiała być sporym zaskoczeniem. Ale z drugiej strony trudno było spodziewać się czegoś innego, skoro wyrzucił cały zastany repertuar, rozstał się z większością starego zespołu i – co gorsza – z utrwaloną nazwą: podniósł rękę na poznańską świętość.

MW: Ja osobiście myślę, że zrobił najmądrzejszą rzecz, jaką mógł zrobić. Żałowałem, że nie umiał tego samego zrobić w momencie, kiedy jego czas się skończył: że nie umiał się rozstać, odejść. Ale wtedy, w tym 1989 i 1990 roku, należałem do ludzi, którzy uważali, że to jest jedyne słuszne posunięcie. Pomińmy już ten paroletni okres straszliwej biedy w „Marcinku”, który poprzedził przyjście Janusza. Te wszystkie zmiany to była jedyna słuszna decyzja! Dzięki temu potrzeba mu było tylko pięciu-sześciu lat do zbudowania teatru zgodnego z jego koncepcją – owszem walki, owszem znoszenia fochów i niechęci poznaniaków, ale w 1993 i 1994 roku zaczęto się wreszcie przyglądać temu, co proponował. Wtedy, kiedy zaczynał, dawna pozycja „Marcinka” była tylko legendą. O tym my często zapominamy. Okres Wieczorkiewicza to już nie był wielki czas tego teatru, a po nim to już właściwie zgroza. Podziwiałem wtedy Janusza, sam nie umiałem tego zrobić z nim samym, kiedy objąłem ten teatr: przekreślić, powiedzieć „do widzenia”. On też tego nie umiał, ale umiał wtedy, w tym momencie, kiedy przychodził z Jeleniej Góry do Poznania. Był na tyle młody, na tyle zadziorny, na tyle pewny siebie i nieczuły na wszystko, co się dzieje, oraz tak wpatrzony w swój obraz teatru – i słusznie! – że chcąc go realizować, powinien był to uczynić, co uczynił. Niestety, powtarzam, nie potrafił się z tym pogodzić, kiedy sam po 25 latach stał się właściwie kimś niechcianym: zamykał się w swoim pokoju i nie odzywał się całymi tygodniami – siedział, czytał, oglądał coś w swoim komputerze, nie kontaktował się z nikim… Ludzie z nim związani chcieli iść dalej, a Janusz już im niczego nie proponował. Ale to jest inna sprawa, bo to dotyczy sytuacji lata później… Tamtą decyzję, z tych jego poznańskich początków, uważam za trafioną: nie miał innego wyjścia, jeśli chciał realizować swoją wizję, a ta się udała. I potem wszyscy musieli odszczekiwać swoje pomówienia, złośliwe komentarze i tak dalej.

AKK: Ta historia o zamknięciu się w pokoju, wiąże się z obecnością – czy nieobecnością – drugiego dyrektora, Antoniego Kończala, z którym Januszowi coraz trudniej się współpracowało wraz z upływem czasu.

MW: Tak, to było rzeczywiście niełatwe. Ale nie zapomnę jednego spotkania, kiedy próbowano mnie przekabacić na ten Poznań; byłem raz czy dwa razy w Urzędzie Miasta na spotkaniach z prezydentem i pamiętam, że chciano pozbyć się Janusza z dnia na dzień… Po to mnie tam ściągano. Kończal mniej więcej wtedy zmarł. Ja powiedziałem, że nie mogę tego zrobić, czego się ode mnie oczekuje, bo to jest jednak twórca tego teatru, jest kimś, kto już dzisiaj jest legendą, może nie najbardziej teraz aktywny, schorowany, ma swoje problemy, ale zapowiedziałem, że Janusz zostanie tak długo, jak będzie chciał. Ludzie z Urzędu robili ogromne oczy i pytali: „A kto to jest w ogóle?” – dla nich partnerem był Kończal, nie Janusz.

AKK: Pan rozmawiał z Dariuszem Jaworskim, on wtedy odpowiadał za kulturę, ale chyba nie wszystko o niej wiedział, bo powrócił do Poznania po latach nieobecności.

MW: I z innymi osobami. Odniosłem wrażenie, że Janusz był dla tych urzędników naprawdę anonimową osobą.

AKK: To ciekawe, bo dzieci prezydenta Grobelnego bywały w Teatrze Animacji, i dzieci innych urzędników też, więc trudno uwierzyć, że nazwisko Ryl-Krystianowski było dla nich pustym słowem. Janusz faktycznie nie bywał w magistracie, ale to wynikało z podziału kompetencji: Kończal był od spraw urzędowych, Janusz od artystycznych.

MW: Że dzieci przychodziły na spektakle, nie miało najmniejszego znaczenia. Dla urzędników ważna była jego aktywność poza teatrem, a on nigdzie nie bywał – nie bywał przede wszystkim na „salonach władzy”. Nieobecność człowieka skreśla.

AKK: Kiedy pojawia się wątek o aktywności poza teatralnej, przypomina się okres Serafinowicz w Poznaniu. Był wyjątkowy i ta aktywność miała głęboki sens. Tylko że to był inny czas: czas odwilży, malej stabilizacji, „Piwniczka” przy teatrze zaczęła działać jak „klub inteligencji”, pojawili się tu Jerzy Ziomek, Krzysztof Penderecki, Jan Berdyszak, który zrobił kilka absolutnie fantastycznych scenografii; to był czas prawdziwie intelektualnego fermentu, czemu sprzyjały właśnie okoliczności zewnętrzne. Natomiast w momencie, kiedy Janusz objął teatr, nastał czas wolności i wtedy ten teatr już od dawna nie miał pozycji „intelektualnej przystani”. Tęsknota za dawną wielkością oczywiście nie znikała, wręcz przeciwnie: Serafinowicz stawała się gigantem w powszechnej świadomości…

MW: …ale bo też uprawiała coś, czego poza nią właściwie nikomu nie udało się zrealizować! To znaczy potrafiła skupić wokół siebie interesujące artystycznie środowiska. Janusz zrobił dokładnie na odwrót. Myślę – może nie mam racji – że po tych prawdopodobnie dwóch pierwszych latach takiego dystansu, jaki większość ludzi wobec niego zachowywała, jakby zaciął się w sobie. To moja interpretacja tamtego okresu, mogę kompletnie się mylić. Ale tak myślę, że postanowił totalnie się zamknąć z zespołem ludzi, których ściągnął ze sobą – najbliższymi współpracownikami, aktorami, ale także technikami, Tadeuszem Pajdałą, Kasią Grajewską. Zamknęli się i odizolowali od reszty świata. A jeszcze jak pozyskali Władyszka, to wydawało się, że mają wszystko, co im potrzebne do szczęścia. Zobojętnieli na to, co działo się na zewnątrz, skupili tylko i wyłącznie na sobie. Przestał ich interesować taki kontekst, który Serafinowicz niósł. Bo wie pani, zasługi Berdyszaka czy Kurczewskiego, Ratajczaka – ludzi, którzy się wokół niej kręcili, których przyciągała, o których dbała, ją osadzały środowiskowo, a wokół Janusza nie było nikogo. Oni byli we własnym gronie, pracowali bardzo ciężko i zupełnie nie dbali o otoczenie. To miało swoje konsekwencje. Trzeba mieć socjalne umocowanie, a Janusz to zupełnie zlekceważył. Teatr stał się enklawą, Janusz go zamknął, podnosząc jednocześnie jego artystyczny poziom, bo co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Myślę, że po roku 2000 ten poziom był już jednak na równi pochyłej, choć i wtedy parę spektakli wyróżniło się znacząco, ale do końca lat dziewięćdziesiątych ten teatr cały czas był na fali wznoszącej – „Ribidi rabidi knoll” z roku 1994 to apogeum sukcesu.

AKK: I wtedy Poznań też się przekonał do Janusza…

MW: Tak, ale wie pani, stracono trochę lat. Powstała taka dziura, kiedy nic nie „jemy”. Potem Janusz za bardzo się nie udzielał medialnie, wokół panowała cisza… Ale lata dziewięćdziesiąte uważam za świetny tu okres – on wtedy zaproponował kompletnie inny teatr niż Serafinowiczowa w latach sześćdziesiątych i na początku lat siedemdziesiątych… Swoją drogą, nigdy nie mogłem zrozumieć, skąd w Januszu siedziała taka niechęć do niej? Pamiętam nasze spotkanie przy okazji premiery „Ja, Feuerbach”, kiedy rozmawialiśmy o repertuarze dla dorosłych, o spektaklach, które już od jakiegoś czasu były w Poznaniu realizowane, i w którymś momencie nawiązałem do „Wesela”, które tu hitem co prawda nie było, ale odbiło się echem w Polsce – poprzez temat, poprzez Wyspiańskiego, poprzez Berdyszaka i jego zupełnie niezwykłe lalki; ich kopie po pięćdziesięciu latach zagrały w spektaklu studentów z Białegostoku i ciągle miały ogromną siłę oddziaływania, były nieprawdopodobnie nowoczesne! No i mówię do Janusza, że przecież wtedy powstało parę fajnych spektakli, z tym „Weselem” na czele. A on na to: „Co ty mi takie rzeczy opowiadasz? To było beznadziejne przedstawienie, w Poznaniu zagrali to tylko z pięć razy”. Ripostuję: „A ty pamiętasz, ile Grotowski zagrał <Apocalypsis cum figuris>? Na palcach jednej ręki można policzyć, a przecież od tego zaczyna się historia teatru współczesnego. To nie ma znaczenia, nie mówimy o powodzeniu wśród widzów – mówimy o wadze, legendzie, renomie”. I usłyszałem: „Co ty mi opowiadasz! Zawracanie głowy”… On był do Serafinowiczowej jakoś z góry źle nastawiony! Może dlatego, że Poznań nie chciał mu wybaczyć tych zmian? Nie wiem, nie dociekałem.

AKK: Wspomniał pan „Feuerbacha” i to jest dobry pretekst, by choć przez chwilę porozmawiać o mniej udanych realizacjach Janusza, czyli właśnie przedstawieniach dla dorosłych. Poza „Gimpelem głupkiem”, którego zrobił Waldemar Śmigasiewicz (prem. 17.11.1996), ta droga nie okazała się sukcesem.

MW: Rzeczywiście, nie bardzo. „Króla Mięsopusta” na premierze (prem. 27.02.2005) nie widziałem, ale znałem z zapisu i nie podobał mi się, ale jak już znalazłem się w Poznaniu, to właśnie ten spektakl powrócił na afisz, bo tego chciał Janusz i tego chciał zespół. Może trzy razy to zagraliśmy; nie było to dobre przedstawienie, niestety. Może parę lat wcześniej było lepsze?

AKK: Nie tylko ono nie spełniło oczekiwań – „Burza” zachwyciła jedynie formą…

MW: W plastyce była przepiękna.

AKK: „Feuerbach” okazał się porażką. Może stąd brała się ta niechęć do Serafinowicz, o której pan mówi? Bo jej scena dla dorosłych cieszyła się sporą popularnością? Mogło go też drażnić jej przywiązanie do słowa, wyznaczanie mu naczelnej funkcji w teatrze. On słowa ograniczał, skreślał. Myślę, że w ogóle miał wyobraźnię bardziej filmową niż teatralną, o czym świadczy nie tylko upodobanie do zastępowania słów dzianiem się, obrazem, ale i rola, jaką wyznaczał światłu, muzyce – rola znacząca. Słowo pojawiało się wtedy, kiedy nie można było go pominąć.

MW: Myślę, że to się wiąże też z jego kabaretowością. Tu słowo musi być precyzyjne. I wszystko łączyło się z ruchem, działaniem i formami, które się pojawiały.

AKK: W „Ribidi rabidi knoll” mamy mocne postawienie na aktora…

MW: Mnie się wydaje, że jego Manifest był nieco zawoalowany, bo jednak chodziło mu o specyficzny rodzaj aktora…

AKK: A ja mam poczucie, że tutaj na wierzch wychodziły jednak pewne kompleksy aktorów-lalkarzy, jemu też nieobce.

MW: I on je umiał, że tak powiem, oswoić. I to nie tylko w tych wybitnych przedstawieniach, bo przecież nie wszystkie takie były, ci jego aktorzy chodzili jak w zegarku. Ich obecność na scenie, miejsce w całej materii spektaklu, dawało im pozycję, jakiej gdzie indziej by nie mieli. Ten team na tym się opierał. Niezbędnym jego elementem stał się Władek Janicki. To był główny nurt, w którym on się poruszał. Niekiedy dopuszczał do siebie mało wówczas znanych, ale wybitnych scenografów – czasami poznańskich, jak na przykład Irek Domagała. Dzisiaj wiemy, że byli wybitni, ale w tamtych latach to były właściwie ich pierwsze teatralne próby. Robił ciekawe spektakle z nimi, szkoda, że tego nie pociągnął. A miał szansę na zrobienie z całej tej grupy, bo to przecież nie tylko Irek Domagała, takich właśnie swoich „Berdyszaków”… Największym problemem Janusza – tak sądzę – była jego autorytarność. Podejrzewam też, że mogła go ranić jakakolwiek wyższość kogoś, kto z nim współpracował. To przykre, co mówię w tej chwili, zdaję sobie z tego sprawę i trochę gryzę się w język, bo nie wiem, czy mam rację, ale tak mi się wydaje, że jak kogoś wpuszczał do teatru, to jakby z założenia musiał to być ktoś, kto jemu nie dorówna, kto będzie musiał jakby pod jego okiem pracować. Miałem wrażenie, że nie dopuszczał lepszych od siebie – tak bardzo oswoił się z myślą, że to jest jego teatr, że to on rozdaje wszystkie karty w każdym spektaklu, że pojawienie się jakiegoś wielkiego talentu natychmiast go jakby dystansowało. Bo mógłby odnieść za duży sukces i zachwiać dotychczasowe proporcje.

AKK: Trudno mi się z tym zgodzić, bo przecież pracowali tu Śmigasiewicz czy Jarnuszkiewicz i zrobili wspaniałe spektakle.

MW: Śmigasiewicz to jest inny przypadek, dlatego że Śmigasiewicz to ojciec chrzestny właściwie całego zespołu aktorskiego. Oni wszyscy byli tak zaprzyjaźnieni, że nie mógł być żadnym, nawet hipotetycznym, zagrożeniem. Tu wiadomo było, że Śmigasiewicz wpada i wypada. Jarnuszkiewicz z kolei to taki enfant terrible, po którym trudno było czegokolwiek się spodziewać; ten wybitny twórca, którego niezwykle ceniłem i sam do Poznania zapraszałem, tu chyba pojawiał się trochę na zasadzie przekory, bo Januszowi jednak powoli rysowała się w głowie świadomość, że gdzieś te wentyle trzeba otworzyć, że to jednak nie może być tylko on i wyznaczeni przez niego aktorzy, którzy pod jego ręką zrobią parę kolejnych spektakli… Poza tym Jarnuszkiewicz był bezpieczny: absolutne enfant terrbile, jak powiedziałem, właściwie trochę już spalony w środowisku dramatu, zafascynowany lalkami i mający tu dużo do powiedzenia, ale wiadomo było, że to nie jest ktoś, kto zagrozi.

AKK: Mówiliśmy o rzekomej lub prawdziwej niechęci Janusza do Leokadii Serafinowicz, ale z drugiej strony odwoływał się jakoś do jej idei, powołując do życia Festiwal Kon-Teksty, które miały służyć szukaniu nowych tekstów i nowych ludzi dla teatru.

MW: Myślę, że to jest plus, który należy Januszowi wpisać bardzo dużymi literami, bo był jednym z pierwszych, który w momencie, kiedy Centrum Sztuki Dziecka już nabrało rozpędu, wszystkie akcje, zeszyty związane z nową dramaturgią – to jest jeszcze końcówka lat dziewięćdziesiątych – były coraz mocniej dostrzegane przez środowisko, Janusz chyba jako pierwszy, w tak atrakcyjny i intensywny sposób, zaczął tych wszystkich młodych dramaturgów hołubić. Nagle zaczyna się przestawiać – proszę zauważyć – bo nie zawsze są to przez niego reżyserowane spektakle, on ma swój profil i w tym profilu mieści się Marta Guśniowska, której zrobił premierę; z tą nową dramaturgią do tej pory to był na bakier, to go specjalnie nie interesowało, ale pojawiła się właśnie Marta, pojawiała się Malina Prześluga, Robert Jarosz i cała plejada tych młodych autorów, którzy nagle okazali się mu bliscy. Myślę, że to by zbawienny wpływ Centrum i Zbyszka Rudzińskiego, i Jurka Moszkowicza, i Kasi Grajewskiej, Tadeusza Pajdały, dzięki którym ta nowa dramaturgia zaczęła Janusza także pochłaniać i on jej dał prawo istnienia, sam doprowadził do wielu wystawień, ale także wpuszczał w nią zaproszonych reżyserów. Nie zawsze były to wielkie spektakle, ale znalazły się wśród nich i takie, i kto wie, czy to nie jest największa zaleta tego okresu pierwszej dekady XXI wieku w Teatrze Animacji pod rządami Janusza: że on udostępnił miejsce nowym tekstom. Ale znowu – wie pani – nowa dramaturgia jest niegroźna. Kto mógł się spodziewać, że Marta Guśniowska czy Malina Prześluga tak się rozwiną? Nie mówię tego przeciwko Januszowi!

AKK: Janusz „pobłogosławił” przejście Marty do BTLu na stanowisko dramaturga…

MW: Wtedy byłem dyrektorem tego teatru i powiedziałem Januszowi, że jeśli nie zaproponuje Marcie etatu, to nie powinien jej powstrzymywać przed przejściem do Białegostoku. A on jej nie zatrudnił.

AKK: Bo nie miał pieniędzy.

MW: Bo nie chciał. O pieniądzach niech mi pani nie mówi, bo to fikcja. Dyrektor ma spore możliwości. Od tego jest. To wymówka. Tylko i wyłącznie. Chociaż także jest prawdą, że każdemu pieniędzy brakuje.

AKK: Ale, wie pan, jeśli się miało w zespole Katarzynę Grajewską i Tadeusza Pajdałę, to nie miało sensu sensu zatrudnianie kogokolwiek na stanowisko dramaturga. Dla mnie większym problemem było co innego: niezauważanie, że czas upływa – że trzeba myśleć o przyszłości, stworzyć miejsce dla młodego pokolenia; do tego stawu świeża woda wpływała bardzo wąską strużką.

MW: No i o tym właśnie mówiliśmy: Teatr Animacji się otworzył, ale w gruncie rzeczy na teksty. I przede wszystkim dzięki Zbyszkowi Rudzińskiemu. Pajdała został wciągnięty w to jako juror konkursu organizowanego przez Centrum, Katarzyna też tam działała, i udało im się przekonać Janusza, by się nad tym pochylił. Bo nie sądzę, żeby on sam z siebie w to wchodził. Był zbyt zamknięty. Teatr Animacji był jego i pewnego małego grona, które dopuścił do siebie.

AKK: To było zresztą jego wielkim problemem, że przez te wszystkie lata poza Centrum Sztuki Dziecka nie wyszedł: nie udawała mu się współpraca z uczelniami artystycznymi Poznania, nie szukał tam nowych ludzi, nie otwierał przed nimi swojej sceny. Spoza swojego środowiska dopuścił do teatru tylko Jerzego Moszkowicza, ale to też było Centrum Sztuki Dziecka, którym Moszkowicz wtedy zarządzał jako dyrektor.

MW: I o to miałem do niego pretensje. Wymyślił coś, doprowadził to w pewnym momencie do sukcesu, bo styl Teatru Animacji był wyrazisty i to jego ogromna zasługa – nie ma co w ogóle o tym dyskutować – a potem zamknął się, odciął i zablokował wszystko, i nie chciał się z nikim specjalnie kontaktować.

AKK: A potem razem z Kończalem zaczęli sobie nawzajem zarzucać brak działań, w konflikt został włączony zespół aktorski, który musiał się opowiedzieć „za” lub „przeciw”, i… w sporej części powiedział „nie” polityce Janusza, co dla niego samego było ogromnym zaskoczeniem. I chyba wtedy, w 2008 roku, zaczął się koniec tego teatru. W tym samym czasie Kon-Teksty” też zaczęły się kurczyć, bo brakowało pieniędzy na pierwotnie zakładany rozmach i progres. Gdzieś komuś przestało zależeć…

MW: Tego tak bym nie nazwał. Dlaczego tak pani sądzi?

AKK: Bo jeżeli dyrektor nie znajduje w sobie siły, by zawalczyć o finanse dla teatru i to na własne projekty…

MW: …ale to jest fałsz wynikający z takiego dogadania czy niedogadania się w jakimś momencie, czyli konfliktu między Januszem a Kończalem. Bo Janusz konsekwentnie, przez całe życie, chociaż nie wiem, jak to wyglądało w Jeleniej Górze, ale w Poznaniu przez cały czas bardzo silnie podkreślał swoje zaangażowanie w sprawy artystyczne i kompletny brak zainteresowania sprawami finansowymi, organizacyjnymi, administracyjnymi. On miał od tego człowieka i ten człowiek miał się tym zajmować. Wszystko jest dobrze, kiedy mechanizm działa, kiedy to się uzupełnia, a tu w którymś momencie po prostu się rozpadł. Chociaż na zewnątrz pewnie nikt nawet niczego się nie domyślał. Spektakle były grane, kolejne sezony planowane…

AKK: A opowieść snuta w mediach miała dowodzić, że nadal stanowią doskonały duet.

MW: To prawda. To był też wynik tego zamknięcia. Bo myślę, że Kończal jednak wykorzystał do końca to, co mógł wykorzystać, to znaczy brylował w świecie luminarzy poznańskich i bardzo dobrze mu się tam powodziło, świetnie sobie z tym radził, natomiast Janusz, który nie wykazywał nigdy chęci zainteresowania się tymi sprawami, koncentrując się – bardzo słusznie skądinąd – na sprawach artystycznych, nie przewidział, że to brylowanie Kończala w gruncie rzeczy wpływa na ocenę teatru, a de facto i na jego pracę. Że tu się coś zamyka, coś przestaje funkcjonować. I że to moment, aby pomyśleć nad zmianą dyrektora naczelnego, przejąć jego obowiązki, co przecież chodziło mu po głowie, tylko nigdy tego nie zrealizował. Albo wymóc zmiany swoją pozycją dyrektora artystycznego, jedynej środowiskowo rozpoznawalnej osoby reprezentującej ten teatr, bo nazwisko Kończala nic zupełnie tam nie znaczyło; może dopiero w ostatnich latach zaczął gdzieś tam się pojawiać, a wcześniej w ogóle go nie kojarzono, to Janusz był szefem. W związku z tym myślę, że na własne życzenie, po tym narastającym z Kończalem zatargu, który ich coraz bardziej oddalał od siebie, a Janusz nawet wtedy nie chciał się włączyć w sprawy zarządcze, kierowania i reprezentowania instytucji, stało się co się stało, a on coraz bardziej osiadał w tym swoim gabinecie, zamykał się i jego kontakt ograniczył się tylko i wyłącznie do zespołu aktorskiego. A ten – tak, jak pani powiedziała – w pewnym momencie też musiał się opowiedzieć za którymś z dyrektorów i doszło do jakiejś eskalacji konfliktu. Coraz więcej wątpliwości budziły też Janusza decyzje związane z obsadami. Był wewnętrzny podział na grupę jego ulubionych aktorów i pozostałych, których co prawda sam zatrudniał, ale nie wzbudzali jego specjalnego entuzjazmu, nie czuł się z nimi najlepiej i gdzieś ich od siebie oddalał, a to rodziło silne napięcia. Natomiast jeśli chodzi o Kon-Teksty, rzeczywiście na pewnym etapie ta nowa dramaturgia bardzo mu się udała i dzięki Bogu, że on się dogadał przynajmniej z Centrum Sztuki Dziecka, bo to był bardzo trafiony i udany projekt. I to otworzyło drzwi tym tekstom właściwie na całą Polskę.

AKK: W 2009 roku, po festiwalu w Opolu, napisał Pan w „Teatrze Lalek” (nr 3/ 98), że „na placu boju pozostał niemal samotnie Janusz Ryl-Krystianowski. Tak jest od dłuższego czasu. (-) Na gruncie polskim Janusz Ryl-Krystianowski nie ma dziś konkurencji. Ale z obcokrajowcami przegrywa nawet on”. Spróbujmy więc odpowiedzieć na pytanie, czy coś takiego jak teatr Janusza Ryl-Krystianowskiego był, czy nie?

MW: Oczywiście, że tak. Tak jak istniał teatr Wilkowskiego, Dormana, Serafinowiczowej, Gołębskiej, jak nie istniał teatr Jaremy, ale istniał teatr Zofii Jaremowej, istniał teatr Tomaszuka, Hejny, tak istniał też teatr Janusza. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Ale myślę, że ten 2009 rok, kiedy pisałem przytoczone przez panią słowa, to już był taki „łabędzi śpiew”. Na festiwalu pokazuje się spektakle grane od jakiegoś czasu… Nadal jednak jestem tego samego zdania, że Janusz był wtedy w Polsce super. To nadal było w tym czasie wielkie nazwisko. Tyle że już zaczyna działać, tak jak powiedzieliśmy wcześniej, legenda. Nawet kiedy niewiele się dzieje, legenda nie umiera, „firma” funkcjonuje.

AKK: Skoro była „firma”, legenda, skoro był osobny teatr Janusza Ryl-Krystianowskiego, to co z niego można odnaleźć w teatrze dzisiaj? Co właściwie teatr lalek, formy, animacji – jakbyśmy go nie nazwali – wziął na stałe z tych jego doświadczeń, dokonań?

MW: To trudne pytanie i myślę, że nie ma takiej jednoznacznej odpowiedzi, bo z jednej strony chylę czoła przed jego dorobkiem, a z drugiej strony nie ze wszystkim się zgadzam, nie wszystkie spektakle są mi bliskie estetycznie. Ale – powtarzam – chylę czoła za określony poziom, do którego on doprowadził pewien gatunek teatru, właśnie ten choreograficzno-aktorsko-kabaretowo-intelektualny, dotykający ważnych problemów, spraw, które wtedy były jeszcze nieporuszane, takich jak wychowanie, dziecko i jego miejsce, samotność… A robił to środkami teatralnymi niezwykle czystymi, choć nie do końca mnie przekonując do swojego pojmowania teatru animacji, bo ja ten teatr rozumiem troszkę inaczej i myślę, że on dzisiaj troszkę inaczej się rozwija, niemniej pewne elementy tego teatru można znaleźć właśnie już u Janusza. Jednym z takich wyznaczników tego współczesnego teatru animacji, tego teatru ożywionej materii – nie lubię używać określenia „teatr lalek”, bo to znaczy zupełnie co innego – jest nieustająca obecność, permanentna, aktora obok przedmiotu. Janusz był, bez wątpienia, jednym z tych, który na polskim podwórku szerzej, otwarcie to wprowadzał, może przerysowując nieco całą sytuację na rzecz aktora, ale z kolei pracował z nim w sposób wyborny, niezwykle precyzyjny. Jestem pełen podziwu wobec tego, co on robił z tym swoim zespołem: oni oddychali powietrzem, które wychodziło z jego ust. To nie byli wykonawcy zadań, tylko uczestnicy pewnego sporu, dyskusji. Wie pani, ja do dzisiaj pamiętam Księdza Lecha Chojnackiego z „Ribidi”, do dzisiaj pamiętam Marcina w roli Ojca! Albo weźmy „Czerwonego Kapturka” (prem. 1.12.1990) – taki trochę dziwaczny spektakl, ale perfekcyjny od strony teatralnej! To po prostu działało jak zegarek szwajcarski. Ja mogę się z tym estetycznie nie zgadzać, ale nie mogę powiedzieć, że to był na przykład słaby teatr. Nie muszę być jego fanem, ale muszę przyznać, że robota teatralna była tu na najwyższym poziomie. I takich spektakli można wymienić wiele. Dzisiejszy teatr animacji znacznie więcej uwagi koncentruje na tej nieożywionej materii, ale to Janusz zaczął wprowadzać. Idąc w tym gdzieś za Andrzejem Dziedziulem, którego idee teatru animacji co prawda nie do końca wybrzmiały w Jeleniej Górze, ale wcześniej wprowadzał je we Wrocławiu, i Janusz musiał o nich wiedzieć, musiał być ich świadomy. On to powoli rozwijał, „przeginając” w moim przekonaniu na rzecz aktora. Chociaż to aktorstwo było bardzo specyficzne. Wzmocnienie aktora wynikało z całego kontekstu, o czym już mówiliśmy.

AKK: Na pewno aktorzy w Teatrze Animacji mogli czuć się dowartościowani, zniknął kompleks lalkarza w stosunku do aktora dramatycznego.

MW: To jest prawda w stu procentach. Mieli poczucie sukcesu, scenicznej sprawności. Ale Januszowi zabrakło – to trzeba powiedzieć przy tej okazji – pewnej dalekowzroczności: jego zespół rzadko miał okazję współpracować z innymi reżyserami, poznawać inne metody, techniki, brakowało im wyjścia poza Poznań, poza Polskę. To był efekt tego zamknięcia, do którego ciągle wracam.

AKK: Pytanie: z czego to tak naprawdę wynikało? Czy – tak, jak pan mówił – z autorytaryzmu, czy może chodziło o strefę komfortu? Zwróćmy uwagę, że to przez lata był ciągle ten sam zespół, też ze stałymi współpracownikami – tu właściwie zmiany dotyczyły jedynie scenografów, czasami ktoś zastępował Jacka Zagajewskiego.

MW: I tutaj chyba dochodzimy do problemu … rylowskości. Znałem ojca Janusza, Alfreda, spotkałem się z nim parę razy, to były szalenie sympatyczne i serdeczne spotkania, choć rozmawialiśmy nie o Januszu, tylko o teatrze, w którym pracował, który znał; z Henrykiem, bratem Alfreda, współpracowałem przez wiele lat, z Januszem też od tych lat jeleniogórskich miałem bliski kontakt, byliśmy w dobrych stosunkach i właściwie dopiero, kiedy stanąłem na drodze jego ewentualnej dalszej kariery w Poznaniu, nasze relacje się oziębiły. Na to nałożyła się choroba Janusza. Natomiast z Henrykiem Rylem pracowałem dosyć długo i muszę pani powiedzieć, że w Januszu były gdzieś te cechy rylowskie. Tak sobie dzisiaj o tym myślę. Z jednej strony sprowadzały się do nieprawdopodobnej ambicji, ale polegały też na talencie i pracowitości, która napędza ten mechanizm – idzie się jakby po trupach, nie zwraca się uwagi na to, co pada wokół – a z drugiej prowadziły, równocześnie, do takiego zamykania się do siebie i swojego bardzo wąskiego kręgu ludzi wokół. I Henryk, i Janusz to wspaniali ludzie, wierni swoim wartościom, ale jednak z cechą takiego… izolowania się od świata.

AKK: Nie wiem, czy nie ma tu znaczenia miejsce urodzenia Janusza. To – jak kiedyś mówiono – „człowiek wschodni”: odda ostatnią koszulę obcemu, ale najlepiej czuje się wśród swoich. Jego rodzinne miejsce to wioska zamieszkała przez samych Rylów. W nim chyba głęboko tkwiła idea „małej ojczyzny” – zmodyfikowana, ale jednak.

MW: Coś w tym jest…

AKK: Sporo mówiliśmy o niechęci Janusza do Serafinowiczowej, ale ona też go nie za bardzo kochała. I pewnie nie tylko z powodu różnicy pokoleń. Może to było na zasadzie: akcja-reakcja? W 1989 roku, po obejrzeniu na festiwalu w Opolu „O chłopie, co wszystkich zwodził”, jedyne co powiedziała o Januszu, to że… należy do „istotnych reżyserów”. To była cała recenzja. A Wieczorkiewicz nazwał go wtedy „trenerem” (Teatr Lalek nr 3 (27) 1989) i stwierdził, że bardziej nadaje się do estrady niż dramatu.

MW: No tak, prawda.

AKK: A przecież w latach osiemdziesiątych tak naprawdę wśród nowych reżyserów były tylko dwa nazwiska zwracające uwagę: Ryl-Krystianowski i Tomaszuk, który wtedy tworzył duet ze Słobodziankiem.

MW: Tak.

AKK: I nawet przez moment wydawało się, że połączą siły: Słobodzianek miał robić w Jeleniej Górze „Wielki teatr świata” Calderona. Do premiery nie doszło, ale pierwsze próby się odbyły.

MW: A Tomaszuk z czasem odciął się od tego teatru, od lalek. Niestety. Poszedł w inną stronę.

AKK: Skoro mówimy o tym, co się nie udało, trzeba też przypomnieć niechęć Janusza do mediów. To też nie pomagało mu budować własnej pozycji w Poznaniu…

MW: ..ale jak już się spotkał z dziennikarzami, wypadał bardzo dobrze, jak pamiętam go z kilku programów…

AKK:ba, nawet dał się namówić na przeniesienie do telewizji „Ribidi rabidi knoll”, co było ogromnym, podwójnym sukcesem – raz, że dostrzegł w tym jakąś wartość w ogóle, a dwa szansę również dla teatru. Ostatecznie ta telewizyjna wersja okazała się przełomowa w szerszym postrzeganiu jego reżyserskich działań i całej kariery.

MW: Ale czy kariera wtedy wystrzeliła, nie jestem pewien, na pewno – legenda. Kiedy człowiek wejdzie na pewien pułap, to właściwie z niego już nie spadnie, niezależnie od tego, co dalej zrobi. Nawet nie zaszkodzi w tym ilość przeniesień na przykład, jakie się robi w całej Polsce, a ta u Janusza przekraczała zdrowy rozsądek. Tyle, że to był też syndrom tamtego czasu – tak wtedy teatry funkcjonowały: udany spektakl natychmiast przenoszono w kolejnych latach do dziesięciu czy dwunastu innych teatrów. Janusz z czasem zaczął to przerzucać na innych: na Leszka Chojnackiego, na Krzyśka Dutkiewicza, którzy jeździli po Polsce z jego inscenizacjami. Ale to nie jest atrakcyjna forma działalności. Przed pani przyjściem przejrzałem repertuar, jaki on wystawiał. To są rzeczy znakomite, szalenie ambitne, ciekawe, ale strasznie dużo takich też…no, słabych. Niekiedy robił naprawdę fajne przedstawienia. Bez wątpienia Janusz ma swoje miejsce, coś mu zawdzięczamy i absolutnie stworzył pewną jakość teatru i to nie podlega dyskusji. Ale jak większość reżyserów-dyrektorów… nie umiał odejść, kiedy przyszedł czas. Nie zauważył tego momentu, kiedy należy coś skończyć. Jednak to bardzo ciekawa postać. I znacząca w historii teatru. O tym trzeba pamiętać przede wszystkim.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Meandry partnerstwa aktora i lalki

Jedno z nieoczywistych znaczeń łacińskiego słowa sensus to czucie, percepcja. W autorskiej interpretacji Natalii Sakowicz, artystki coraz silniej zaznaczającej swoją obecność, już nie tylko na polskim rynku teatralnym, pojęcie to związane jest ze świadomością ciała, uważnością i czułym dotykiem, przenoszonym na partnerującą aktorce lalkę teatralną. Dwa byty, ludzki i materialny, stają się jednością, choć ta jedność ma wiele oblicz. I jej skomplikowana natura ujawnia się zarówno w grze aktorskiej, jak przede wszystkim w działaniach animacyjnych, pozwalających lalce wyrazić stany, uczucia, reakcje będące elementem ukrytej ludzkiej natury.

Kiedyś Duda Paiva opowiadał, jak w młodości mierząc się z niedowidzeniem, opierał swoją dłoń na szyi brata, który stawał się jego przewodnikiem. Ręka Paivy przekształcała się w swoisty czujnik reakcji, za którym podążało jego ciało. Takim samym sensorem jest dłoń lalkarza wprowadzona do głowy animowanej lalki. Wywołuje działania całego korpusu animanta, reagującego każdym ruchomym elementem swojego ciała na bodźce wysyłane przez animatora. To trudna technika, wymagająca cierpliwości i długiej praktyki. Natalia Sakowicz nadała jej autorskie cechy, stale ją udoskonala, ale uzyskiwane efekty warte są trudu, wysiłku i poświęcenia.

Teatr Sakowicz/Cempura wystąpił właśnie z premierą najnowszego spektaklu. Nosi tytuł Sensus, więc jednoznacznie odnosi się do lansowanej metody pracy z animantem. Ale to nie jest godzinny warsztat lalkarski. To zaskakujące przedstawienie teatralne. Zaskakujące, bo trudno jest w nim znaleźć linearną fabułę, intensywne działania sceniczne, efektowne zwroty akcji. Wszystko dzieje się powoli, troszkę melancholijnie, chwilami poetycko, nawet wzruszająco, a pojawiające się sygnały zdarzeń trzeba samodzielnie układać w głowie, snuć własną opowieść, reagować na niuanse. Powstaje swoista łamigłówka. Nie wiem nawet, czy jednokrotne spotkanie z Sensusem pozwala odebrać wszystkie zawarte w nim sensy, podteksty, znaczenia. Pozwalam sobie jednak na posnucie tych refleksji, bo trudno przewidzieć, kiedy uda się zobaczyć spektakl ponownie, choć będzie to spotkanie i potrzebne, i zarazem bardzo oczekiwane.

Autorami koncepcji spektaklu i zarazem wykonawcami są Natalia Sakowicz i Maciej Cempura. Teksty pojawiające się w przedstawieniu, naprawdę wysokiej jakości literackiej, napisali aktorzy oraz Zuzanna Bojda, odpowiedzialna również za dramaturgię całości. Zuzanna Bojda towarzyszy Sakowicz po raz kolejny, była współautorką Pobudki i Romansu, i widać, że panie świetnie się rozumieją, uzupełniają i współodczuwają współczesność w podobny sposób. Autorem muzyki jest Maciej Cempura. Lalki wykonała znów Olga Ryl-Krystianowska, przy której nazwisku w spisie realizatorów napisano „czyni cuda” i jako żywo nie sposób się z tym nie zgodzić. Za reżyserię odpowiada Agata Puszcz, mająca kilkunastoletnią praktykę teatralną i filmową, po raz pierwszy jednak pracującą z aktorami współdziałającymi z ożywioną materią.

Najpierw kilka słów o lalkach, wszak mój blog im jest poświęcony nade wszystko. Są to jakby lustrzane odbicia Natalii Sakowicz i Macieja Cempury, lalki ludzkiej wielkości, cielisto-białe, pozbawione kostiumów. Głowy, szyje, ręce, przedramiona, stopy i łydki wykonane są z żywicy, pozostałe części, korpusy oraz górne elementy rąk i nóg – z gąbki obszytej białym materiałem. Do absolutnej perfekcji doprowadzono wszelkie przeguby. Są elastyczne i pozwalają na bardzo precyzyjne modelowanie gestów, ich zatrzymanie. Nie ma tu żadnych ukrytych mechanizmów, ale mozolne poznawanie konstrukcji lalek, wielomiesięczny trening animacyjny (bo z pewnością tyle on trwał), pozwala uzyskać oczekiwane rezultaty. Głowy lalek nigdy nie tracą kontrolowanego i planowanego położenia, nawet wówczas, gdy pozostają poza zasięgiem animatorów. Ręce i stopy będą reagowały dokładnie tak, jak oczekują tego animujący je aktorzy. To robi wrażenie.

 

Scena jest prawie pusta. Zamyka ją udrapowana na kształt zasłoniętej kurtyny złocisto-brązowa tkanina, przed którą znajduje się ogromna płachta błyszczącej jasnej materii, przykrywająca tylną część sceny i ukryte z początku pod nią animanty. Realizatorzy nie skorzystali z pomocy scenografa. Przestrzeń, kostiumy, kolorystyka całości są ich własnym dziełem. Udanym, minimalistycznym, zarazem szlachetnym.

Spektakl rozpoczyna wejście na scenę aktorów: Ela (Natalia Sakowicz), ubrana w dżinsy i różową bluzkę bez rękawów, bosa, pojawia się zza kurtyny. Filip (Maciej Cempura), w kolorowych plażowych spodenkach i żółtej bluzie, także boso, wchodzi od strony widowni po przekątnej sceny. Zbliżają się do siebie bardzo powoli, uważnie stawiają stopy, wykonują minimalistyczne gesty, troszkę przypomina to sceny z butoh. Jednocześnie z offu słyszymy pojedyncze słowa, równoważnikowe półzdania, o iskrzącej między nimi energii wzajemnego przyciągania. Delikatność, subtelność, wrażliwość i emocjonalność tej sekwencji sprawiają, że fizycznie odczuwamy bliskość tych dwojga ludzi, którzy emanują miłością. Są młodzi, szczęśliwi, zakochani. Chciałoby się powiedzieć: chwilo trwaj! W pewnym momencie zaczynają tańczyć, stojąc naprzeciwko siebie, ale nie dotykając się i bez muzyki. Ruchy ich nóg, rąk, wysunięcie stopy, cofniecie jej, jednoczesna niemal odruchowa reakcja na gest partnera, a potem połączenie rąk, objęcie się i kolejne fazy już tańca robią wielkie wrażenie.

Czułość relacji Eli i Filipa (takie imiona nadają aktorzy swoim lalkowym alter ego), dwojga kochających się bohaterów, przenosi się w głąb sceny, gdzie rozciągnięta jest ogromna płachta. Tam aktorzy snują poetyckie, bardzo piękne frazy o tym, kim/czym dla siebie byliby, gdyby byli kolorami (ona pomarańczowym, on – białym), materiałem (ona – jedwabiem, on – pluszem), architektoniczną przestrzenią (ona – jednorodzinnym domkiem pod miastem, on – blokiem z wielkiej płyty), żywiołem (ona piaskiem, on – wodą). Niekiedy mają odmienne opinie o sobie, wymieniają je, ale akceptują wybory partnerów. Miłosna sielanka. Powoli jednak wydobywają spod płachty materii swoje lalkowe sobowtóry lub ich części i powoli zmieniają się relacje na scenie.

Pojawiają się drobne rysy na związku Eli i Filipa. Całkowicie schowany pod płachtą Filip dostaje drgawek, jego widoczny wówczas i animowany z ukrycia sobowtór reaguje na to zachowanie szturchnięciem aktora, jednym, potem kolejnymi. Animant powoli stara się przejąć kontrolę nad aktorem, uświadamia nam, że nawet szczęśliwy związek musi wejść w fazę rutyny, przyjętych form zachowania, rozmaitych konwenansów i to lalka jest ich strażnikiem. Niespodziewanie lalki wprowadzają do spektaklu chłód, oschłość, odbierają ludzkim relacjom czułość i wrażliwość. Kiedy w chwilę później Ela podnosi dłoń sobowtóra Filipa, pieszczącą wcześniej jej biodro, zachęcając by kontynuował pieszczotę, lalka odsuwa rękę. Kilkakrotne próby ponowienia tego gestu kończą się niepowodzeniem. Ela, zdziwiona, rezygnuje z dalszych prób. Rysa na ich związku się pogłębia. Gdybyśmy snuli szersze refleksje, to jest moment, który znamy z filmów grozy o lalkach, które przejmują całkowitą kontrolę nad ich ludzkimi właścicielami. Animanty jako obiekty opresyjne!

 

Atrakcyjna jest scena niesprawiedliwego rozłożenia obowiązków partnerskich we współczesnej rodzinie. Filip zamyka się we własnym studio, komponuje, śpiewa, tymczasem Ela dźwiga na swoich barkach cały dom. Pokazano to bardzo dosłownie, ale jakże sugestywnie: przygięta Ela niesie na swoich plecach Filipa, na nim leży lalkowy sobowtór Eli, która na dodatek w rękach trzyma lalkę Filipa.

Moment, w którym aktorzy zdejmują ubrania pozostając w cielistej bieliźnie, upodabnia ich bez reszty do lalkowych sobowtórów. Zakładają nawet na swoje twarze maski animantów, zatracając całkowicie ludzką emocjonalność i wrażliwość. Ich związek przeżywa kryzys. Poddajemy się rutynie. Przygnieceni codziennością zapominamy o tym wszystkim, co sprawiło, że jesteśmy razem. Jakie to ludzkie?

W Sensusie zaskakuje to, że animantom właśnie, o których myślimy z taką życzliwością i nadzieją, przypisano silnie depresyjną rolę. Znam jeden spektakl, w którym wykorzystano w tak przewrotny sposób teatralną funkcję lalki. Kilka dekad temu Neville Tranter pokazał spektakl Underdog. Tranter – aktor, grający Boya – jest łysy, ma obnażony tors, na szyi obrożę, a w jednej ze scen z Lazarillem nawet doczepiony łańcuch, za który ojciec-lalka, której nogi oplatają talię Trantera, wciąga chłopca na arenę. Boy jest niemową, z ust Trantera wydobywają się wyłącznie nieartykułowane dźwięki, ale jego twarz, oczy, usta rysują nieprawdopodobnie dramatyczną postać upodlonego bohatera. Za to lalki – jego matki, ojca, przyrodniego brata, lekarza-pedofila, wreszcie śmierci – rysują pełnokrwiste postacie, którym Tranter oddaje swój głos. I lalki są tego świadome. Potrzebują Boya-niemowy, by móc istnieć na scenie.

Także w Sensusie to lalki przejmują kontrolę nad związkiem Eli i Filipa. Nie ma tu okrucieństwa, przemocy, dominacji i opresji, bo spektakl opowiada o współczesnej parze trzydziestolatków i ich zmaganiu się z rozmaitymi wyzwaniami w budowaniu i utrzymaniu związku. Ale to animanty właśnie wprowadzają rutynę, chłód, napięcie i znaki zapytania w relacje pomiędzy bohaterami spektaklu.

 

W finałowych sekwencjach dochodzi do rzeczywistego kryzysu. Rozsunięta zostaje wisząca w głębi sceny miodowa kurtyna, za którą widzimy siedzące na krzesłach i zwrócone do siebie animanty Eli i Filipa. Aktorzy są teraz ubrani w czarne uniformy. Mają zasłonięte nawet twarze. To lalki zastąpiły ich na scenie, to one prowadzą akcję. Aktorzy zostali sprowadzeni wyłącznie do funkcji animatorów.

I tu wreszcie buntuje się Ela – Natalia Sakowicz. Ściąga zasłonę z własnej głowy, wyrywa maskę wraz z twarzą z głowy sobowtóra Filipa i ciska ją na podłogę, rozbijając w drobne kawałki. Pełna wzburzenia i emocji opuszcza scenę.

Finałowy monolog pięknie wygłasza Maciej Cempura, spektaklowy Filip, odwołując się do rozmaitych przykładów miłości w historii i literaturze, i przekonując widownię, że przecież miłość istnieje.

To prawda. Ale czy nasi bohaterowie Sensusu zdołają przetrwać kryzys miłości trzydziestoparolatków?

Pewnie dalszego ciągu nie będzie. I słusznie. Pierwsze wrażenia po przedstawieniu są doprawdy głębokie i przejmujące. Znakomita gra aktorska, świetna choreografia, no i jeszcze raz animanty w rolach aktorskich partnerów, tym razem w kontekście troszkę depresyjnym, ale jakże aktualnym i przekonującym! Po Sensusie Natalia Sakowicz bez wątpienia plasuje się w szeregu współczesnych lalkarskich mistrzów.

 

Fot. Bartek Warzecha

Wiesław Hejno. Artysta

„Wiesław Hejno. Artysta” – tyle z bogatego dorobku i niespełna dziewięćdziesięciu przeżytych lat zażyczył sobie napisać w pośmiertnym nekrologu. Odszedł przed trzema tygodniami. I chyba nie popełnię błędu pisząc, że był ostatnim wielkim polskim lalkarzem XX wieku. Po Władysławie Jaremie, Henryku Rylu, Janie Dormanie,  Andrzeju Dziedziulu, Joannie Piekarskiej, Janie Wilkowskim, Natalii Gołębskiej, Leokadii Serafinowicz, Zofii Jaremowej, Krzysztofie Rale pożegnaliśmy Wiesława Hejnę. To najdotkliwsze straty polskiego lalkarstwa ostatnich 50 lat.

Takie listy wielkich są zawsze subiektywne i co za tym idzie – niebezpieczne. Wielu z nas ma własne. Mogą być one wyłącznie obszerniejsze. Zasług wymienionych twórców nie sposób podważyć. Także zasług Wiesława Hejny.

Ostatni jego wielki spektakl (Śmieszny staruszek Tadeusza Różewicza) powstał w 2001 roku, rok później z bólem przyszło mu się rozstać z Wrocławskim Teatrem Lalek, ale twórczość reżyserską uprawiał jeszcze w kolejnych latach, w Zielonej Górze i Tarnowie, we wrocławskiej Pantomimie i dwukrotnie w Łomży, gdzie zrealizował Mewę Czechowa i ostatni swój spektakl: Pasję Michela de Ghelderode (2015). Od debiutanckich Przygód Samby Jean Loup Temporala w 1964 roku w wałbrzyskim Teatrze Lalek, w ciągu pięćdziesięciu lat pracy reżyserskiej przygotował około dziewięćdziesięciu spektakli. Głównie we Wrocławskim Teatrze Lalek, ale też w Wałbrzychu, łódzkim Pinokiu (gdzie przez sezon był etatowym reżyserem), wrocławskiej szkole lalkarskiej, nawet tamtejszej Operze. Był ponadto wyjątkowo aktywny, jak na polskich lalkarzy końca XX wieku, w kontaktach międzynarodowych: reżyserował trzykrotnie w teatrze lalek w Dreźnie, dwukrotnie w jugosłowiańskim Zadarze, ponadto w Bochum (RFN) i Tomsku (Rosja), współpracował z telewizją polską i niemiecką.

Wiesława Hejnę zapamiętamy głównie jako reżysera, choć pisał on scenariusze i adaptacje, uprawiał własną twórczość literacką (Lalkarz, 2002; Reżyser lalki, 2014; Mój teatr, 2019), był pedagogiem przez kilka dekad (od SATL-u Stanisława Stapfa po wrocławski Wydział Lalkarski, którego był kolejno prodziekanem, dwukrotnie dziekanem i dwukrotnie prorektorem). Pewnie mało już kto pamięta, że zaczynał jako lalkarz-adept w Wałbrzychu, bo marzenia o teatrze, o aktorstwie, towarzyszyły mu od dawna i choć po maturze rozpoczął studia na Politechnice Wrocławskiej (budownictwo), szybko musiał je przerwać, a jak zwykle przypadek sprawił, że trafił do teatru lalek Alfonsa Drabenta, którego poznał podczas egzaminu maturalnego.

I w teatrze lalek spędził całe twórcze życie. Przez niemal dwadzieścia lat był głównie aktorem-lalkarzem. Debiutował lalkową rolą Renifera (współpraca animacyjna) w Pieśni Sarmiko, wchodząc w zastępstwo wkrótce po dołączeniu do zespołu wałbrzyskiego w 1955 roku. Przed uzyskaniem w 1959 dyplomu eksternistycznego zagrał kilka ról w spektaklach Stanisława Bukowskiego i Edwarda Doszli. Były to role lalkowe, parawanowe, wystawiane w klasycznych technikach (jawajka, kukła, pacynka). Za sprawą Klemensa Krzyżagórskiego, konsultanta programowego teatru i założonej przez niego Estrady Poetyckiej, Hejno błyskawicznie zyskał uznanie jako recytator, w konsekwencji w kolejnych latach często pojawiał się w spektaklach w planie aktorskim, nie porzucając jednocześnie lalek czy masek. Estrada Poetycka była swoistym studiem teatralnym, przygotowywała lalkarzy do żywoplanowych występów.

Wiesław Hejno grał bodaj we wszystkich premierach Estrady: Wieczorze sentymentalnym, Strofach skonfiskowanych, Pieśni Wolnego Ducha, Trzynastym apostole. W 1967 sam wyreżyserował program poetycki Pogrzeb don Juana oparty na tekstach Bolesława Leśmiana, swój pierwszy lalkowy spektakl dla dorosłych. W tym samym roku odniósł czy nie największy aktorski sukces: otrzymał wyróżnienie na festiwalu w Opolu za żywoplanową rolę Dudy w Złotym kluczu Ośnicy w reżyserii Włodzimierza Dobromilskiego.

A potem przeniósł się do Wrocławia. Być może w ślad za Klemensem Krzyżagórskim, który ze Stanisławem Stapfem rozkręcał wówczas SATL, ale też za kolegami z zespołu aktorskiego, którzy – pewnie szukając nowych aktorskich wyzwań – w połowie lat sześćdziesiątych opuścili Wałbrzych, m.in. Anna Helman i Jan Plewako. W Wrocławiu Hejno był nadal w zespole aktorskim. Zagrał kilkanaście ról w lalkowym repertuarze w spektaklach Stapfa, Dobromilskiego, Andrzeja Rettingera. Jednocześnie przez kilka sezonów udzielał się jako aktor/recytator w spektaklach Operetki Wrocławskiej.

Myślał jednak przede wszystkim o swoim własnym teatrze, a choćby nurcie repertuarowym, jaki w drugiej połowie lat sześćdziesiątych stworzył przy Wrocławskim Teatrze Lalek Andrzej Dziedziul. Zmierzał do niego pierwszymi wrocławskimi realizacjami: Dziejbą leśną, montażem poetyckim opartym na tekstach Leśmiana, kontynuującym jakby wałbrzyską Estradę Poetycką, a potem kolejnymi spektaklami: Czarownice według własnego i Jana Kurowickiego scenariusza, Spowiedź w drewnie Jana Wilkowskiego i Pasja Michela de Ghelderode, Legenda Stanisława Wyspiańskiego.

Od 1973 roku, kiedy uzyskał eksternistyczny dyplom reżyserski, zajął się wyłącznie reżyserią (oczywiście także pracą pedagogiczną na Wydziale Lalkarskim). Ale do grona najciekawszych twórców młodego pokolenia (miał wówczas 35 lat) trafił dwa lata wcześniej spektaklem Czarownice. Ten aktorsko-lalkowy spektakl Hejny, ze scenografią Eugeniusza Geta-Stankiewicza, wyznaczał lalce nowe, oryginalne miejsce. Wkrótce po premierze pisał o niej Henryk Ryl: „Urzekło mnie ono swoją żarliwością, pasją, kreacjonizmem aktorskim, bezsensownym sensem, antyteatralną teatralnością i spotęgowaną lalkowością. […] Tu w Czarownicach zrodziło się wręcz coś nowego, coś co nie tylko bawiło, ale i męczyło; dręczyło i poruszało do głębi. Widowisko trudne, ale nawiązujące kontakt z widzem dotąd na scenie lalkowej nie spotykany. Przez wiele lat stawałem w obronie lalki, wołając głosem tym z puszczy – nieraz pozostawałem samotny. Teraz jednak jestem szczęśliwy. Doczekałem się epoki, w której lalka budzi nadzieję. W Czarownicach podjęła główne zadania i udźwignęła je mistrzowsko.”

Po Czarownicach przyszły inne realizacje, co zrozumiałe – głównie dla dzieci, ale starannie dobierane: Książę Portugalii Knautha, Szczęśliwy motyl Jurgielewiczowej, Ten nieznośny chłopiec, Pinokio według Collodiego, O turze złotorogim Gołębskiej. Wiesława Hejnę pociągał jednak przede wszystkim ambitniejszy (dorosły) repertuar, ważne teksty światowej literatury i dramaturgii, no i widz gotowy do mierzenia się z teatralnymi, lecz i intelektualnymi wyzwaniami, z refleksją filozoficzną.

Sam po raz pierwszy spotkałem się z teatrem Hejny przy okazji Opery za trzy grosze Brechta, znów zrealizowanej we współpracy z Getem-Stankiewiczem na Małej Scenie WTL (1977). Było to jedno z moich pierwszych doświadczeń lalkarskich i bez wątpienia wpłynęło na wybór mojej własnej drogi zawodowej. Przekonywało, że lalki to bardzo inny rodzaj teatru, atrakcyjny i samoistny. Wnoszący silny element kreacji artystycznej, a w zderzeniu z aktorem otwierający przestrzeni wyobraźni niedostępne aktorowi dramatycznemu. Obok aktora musi być jednak obecna lalka, dzieło plastyka. To partnerstwo aktora i lalki, tak dobrze spopularyzowane we współczesnym światowym lalkarstwie, właśnie w twórczości Hejny ma swojego protoplastę. Do grona prekursorów tego nurtu należy i  Andrzej Dziedziul, choć jego teatr i teatr Hejny były odmienne. Dziedziul koncentrował się na solowym partnerstwie z lalką, Hejno – to partnerstwo przenosił na cały zespół aktorski. Teatr Hejny to w zasadzie w dalszym ciągu ewenement na światową skalę, nawet dziś, z perspektywy minionych kilku dekad. Być może Plexus Polaire Yngvild Aspeli można by potraktować za spadkobiercę/kontynuatora Teatru Hejny?

Warto przytoczyć fragment niemieckiej recenzji po pokazaniu Opery za trzy grosze w Dreźnie w 1978 roku: „Pokazać Brechta w jego własnym kraju – i to w konwencji lalkowej – czy to wolno, czy tak można? Brecht, który kiedyś nazwał teatr lalek najuczciwszym teatrem świata, na pewno nie miałby nic przeciwko temu. Siedziałby w pierwszym rzędzie i nie ukrywałby swojej radości z gry polskich aktorów. […] Brak tradycyjnego parawanu, początkowo niepokojący, okazuje się sprawą oczywistą. Brechta nie można grać w konwencji iluzyjnego teatru. [Udowodnił to dwie dekady wcześniej Jan Wilkowski w Guignolu w tarapatach – przyp. mw.] Aktorzy widoczni w całej swej okazałości – tworzą z marionetką całkowitą jedność i działają na równoprawnej płaszczyźnie.” Tym właśnie jest partnerstwo aktora i lalki w wariancie inscenizacji teatralnej.

W początku lat osiemdziesiątych w karierze Wiesława Hejny nastąpiły dwie szczęśliwe koincydencje. Pierwszą było powierzenie mu dyrekcji i kierownictwa artystycznego Wrocławskiego Teatru Lalek. Tym samym przecięty został długotrwały okres napięć i konfliktów w zespole związany z następcą Stanisława Stapfa na stanowisku szefa teatru (był nim Eugeniusz Koterla). Jednocześnie przywrócono dobrą współpracę między teatrem i szkołą wrocławską. Wiesław Hejno doczekał się momentu, w którym – mając 45 lat – mógł rozpocząć wreszcie budowanie własnego teatralnego stylu, który kształtował wprawdzie już od dekady, ale mnogość ustępstw, kompromisów spowalniała tę drogę, sprawiała, że jego styl ginął w repertuarowej układance. W 1981 roku, w czasie niezwykle trudnym dla wszystkich, to się nagle zmieniło.

Drugą szczęśliwą koincydencją było spotkanie w tym samym momencie Jadwigi Mydlarskiej-Kowal, scenografki, której nazwisko będzie odtąd nierozdzielnie związane z osobą Wiesława Hejny. Przy realizacji Celestyny (1982) Hejno zaprosił jeszcze raz Eugeniusza Geta-Stankiewicza, dotychczasowego partnera przy najważniejszych teatralnych projektach, właściwie jednak od spotkania przy realizowaniu kilka miesięcy wcześniej Polskich szopek i herodów Henryka Jurkowskiego (1982) aż do końca dyrekcji wrocławskiej dwadzieścia lat później jego stałą partnerką sceniczną była Jadwiga Mydlarska-Kowal.

Jak udany był to artystyczny tandem niech świadczą tytuły przedstawień z lat 80. i 90., bo wielu z nas wciąż ma je w pamięci: Księżniczka Turandot Gozziego, Proces Kafki, Gyubal Wahazar Witkacego, Faust Goethego, Dzikie łabędzie Andersena, Niedokonania Kafki, Komedia dla Mamy i Taty Witkacego, Ryszard III Shakespeare’a, Śmieszny staruszek Różewicza.

Wszystkie te przedstawienia budują pojęcie: Teatr Hejny. Niewielu artystów-lalkarzy taki własny styl stworzyło. Bez wątpienia był Teatr Dormana, był Teatr Wilkowskiego, był Teatr Tomaszuka. I był Teatr Hejny. Oczywiście, to uproszczenie. Powinniśmy mówić Teatr Hejny i Mydlarskiej-Kowal, ale nawet jeśli skracamy to określenie, z tyłu głowy mamy nazwiska Jacka Dormana, Adama Kiliana, Mikołaja Maleszy i oczywiście Eugeniusza Geta-Stankiewicza, a  zwłaszcza Jadwigi Mydlarskiej-Kowal.

Z okazji premiery Celestyny Hejno ogłosił swój manifest: „Sztuka teatru lalek dowodzi, że można obcować z przedmiotem w sposób głębszy i rozumniejszy. Pierwszym i najprostszym spostrzeżeniem jest zachwyt nad cudem animacji. Dla wielu lalkarzy i widzów stwierdzenie, że lalki grają jak żywi ludzie, wciąż jeszcze stanowi najwyższą pochwałę. Dążenie do perfekcji w animacji jest jednak złudne, bo nie jest twórcze. Takie stanowisko stało się punktem wyjścia dla naszych poszukiwań. Chcemy zbadać wszystkie możliwości, jakich dostarcza tworzywo teatru lalek. Pragniemy zgłębić jego materialność, pamiętając, że lalka teatralna jest jednocześnie dziełem sztuki kryjącym w sobie idee. Najbardziej interesuje nas kontakt aktora z lalką. Kim staje się człowiek, gdy żywą twarz przesłania maską? Czy martwy przedmiot można przekształcić w część ludzkiego ciała? Chcemy poczuć przedmioty lub zastygnąć w ich martwocie. Jesteśmy teatrem, nasze prace nie mają charakteru laboratoryjnego. Szukamy odpowiedzi na pytania realizując kolejne przedstawienia, istnienie lalki bowiem, tak jak istnienie każdego przedmiotu, jest uzasadnione jego użytecznością. Jesteśmy na początku drogi. Nie wiemy, dokąd ona nas zaprowadzi.”

Dziś, z perspektywy kilku dekad, ta droga jawi się całkiem wyraziście. Momentem przełomowym wydaje się słynny tryptyk Hejny/Mydlarskiej-Kowal Fenomen władzy. Justyna Hofman po premierze Procesu pisała: Hejno „zbudował niezwykle sugestywny w swej ponurości spektakl z tego, co między słowami, co poza słowami. Spektakl nastroju. Spektakl-klatkę, w której wszelkie próby wyzwolenia zawodzą. Jesteśmy w tej samej i w takiej samej pułapce, jak bohater Procesu. I my – widzowie, i oni – aktorzy. Pomiędzy nami jest lalka i teatralne dekoracje. Nie gramy już żadnej roli, bo odebrano nam wszystkie możliwości, zdjęto maski. Obnażono naszą bezbronność.”

I chyba mogę dodać, że tę bezbronność pokazują lalki Mydlarskiej-Kowal – zniekształcone, mroczne, skonstruowane na kształt postaci ludzkich, z ruchomymi oczyma i ustami. „Lalki uzyskują nawet pewną mimikę twarzy właśnie dzięki ruchom ust i zamykaniu powiek, odpowiedniemu ustawianiu względem światła oraz odpowiednio komponowanemu rytmowi ruchu całej postaci, zmianie dynamiki i tembru głosu. Co więcej, gruntowne rozpoznanie lalki jest niezbędnym warunkiem realizacji określonych zadań artystycznych. Twarz lalki jest maską nałożoną na czaszkę, co jest ważne dla semantyki przedstawienia. Lalka Józefa K. przebierana w trakcie przedstawienia traktowana jest jak przedmiot, w końcowej scenie zostaje uczłowieczona, aktor bierze ja na ręce jak dziecko.” (Małgorzata Strońska-Zaremba)

„W Gyubalu Wahazarze – analizowała cytowana Strońska-Zaremba – lalki są jakby zrośnięte ze swoimi fotelami, przerażające, o wyłupiastych oczach martwo wpatrzonych w publiczność, przez wielu recenzentów porównywane do rozkładających się trupów.  Ich konstrukcja najbardziej zbliżona jest do jawajek. Bogata mechanizacja (ruchome oczy, usta, przeguby rąk, palce) pozwala na duże możliwości animacyjne. Fotele, w których osadzone są lalki, są swoistym przedłużeniem postaci. Takie rozwiązanie wzbogaca wyraz plastyczny lalek, a jednocześnie umożliwia bardzo wyszukaną animację.” Nie rezygnując zarazem z eksponowania aktora, tego który daje lalkom życie i je odbiera.

W Fauście arsenał lalek jest bodaj najbogatszy. Pojawiają się tam proste kukły, pacynki, płaskorzeźby, lalki-maski, kościotrupy, a sam Faust jest skomplikowaną konstrukcją à la bunraku. „Lalki w tryptyku – by jeszcze raz zacytować Strońską-Zarembę – stanowią twórczy powrót do tradycji teatru lalek. Skonstruowane są na podobieństwo postaci ludzkich, posiadają ruchome oczy i usta. W tryptyku są niemalże wielkości człowieka. W powłóczystych szatach prowadzone przed aktorem w taki sposób, iż użycza on im nóg będąc jakby cieniem, odbiciem lalki.”

Jakże stąd blisko do współczesnych relacji aktora i lalki, znanych nam z praktyki wielkich mistrzów XXI wieku? W teatrze Hejny miały one oparcie nie tylko w ważnych tematach penetrujących rzeczywistość, co jest częstą praktyką współczesnych twórców, ale w literaturze, po którą sięgał Wiesław Hejno, bo jego teatr był przecież normalną sceną repertuarową. Właściwie nikt przed nim, ani po nim, nie zbudował repertuaru teatru lalek bazując na wielkiej światowej literaturze.

Jednym z najpiękniejszych spektakli Wiesława Hejny, w mojej własnej ocenie, były Niedokonania według Kolonii karnej i Przemiany Franza Kafki (1994). Tadeusz Burzyński wypowiedział wkrótce po premierze słowa, pod którymi całkowicie się podpisuję: „Wielka to przyjemność pójść do teatru, w którym głęboka literatura spotyka się z fascynującą plastyką, aktorzy kreują oryginalnymi środkami sugestywne postaci, a reżyser scala to wszystko w widowisko nie tylko pobudzające intelekt i wyobraźnię, ale też przeszywające dreszczem ożywczego niepokoju, przypominając nam, że są sprawy i pytania, przed którymi nie można uciec, chowając głowę w piasek.”

Zwłaszcza lalka Gregora z Przemiany, nie mieszcząca się w kanonie technik klasycznych (a mówimy przecież o czasach form przedhybrydowych), jest dla mnie kwintesencją artystycznych i nowatorskich poszukiwań Wiesława Hejny i Jadwigi Mydlarskiej-Kowal. „Nierealna, postrzępiona, zaprojektowana tak, by przypominać człowieka i równocześnie być zaprzeczeniem wszystkiego, co ludzkie. Długie, workowate ciało, zwężenie przypominające ogon, długie rękawy przyczepione do korpusu, zakończone dłońmi-rękawiczkami (przy czym jedna zwisa jakby obumarła, druga nałożona na rękę animatora aktywnie żyje), głowa z twardego czerepu obciągniętego płótnem z oczodołami.” (M. Strońska-Zaremba).

Bogactwo form lalkowych i wzajemne relacje między lalką i animatorami uatrakcyjniło też i wzbogaciło interpretację Śmiesznego staruszka Tadeusza Różewicza w realizacji Hejny i Mydlarskiej-Kowal. „Zawarte w tekście migotanie postaci – pisała Halina Waszkiel – przeskoki od mowy autoobrończej przed sądem po wspomnienia z dzieciństwa i huśtawka nastrojów bohatera znalazły przejmujący wyraz sceniczny w dosłownej zmienności jego postaci. Z kolei obojętna wyniosłość milczącego sądu została wyrażona bezwładem manekinów, kontrastujących z pełnymi „życia” wariantami głównego bohatera. Co ciekawe, w dramacie Różewicza Staruszek – żywy człowiek zostaje skonfrontowany z bezdusznym sądem złożonym z nieruchomych manekinów w ten sposób, że bohater stoi tyłem do widzów, a twarzą do sędziów. Tak więc publiczność zajmuje pozycję poniekąd podsądnych, tak samo jak Staruszek (także siedzi skierowana twarzą do sędziów). Tymczasem u Hejny Staruszek został uplasowany twarzą do publiczności, jakby przed nią się spowiadał. Z podsądnych widzowie stali się sędziami. Poszczególne lalkowe wersje Staruszka są rozmaicie animowane – przez pięć, trzy, dwie, a w końcu przez jedną osobę (marionetka). Ma to zaskakujący wpływ na wypowiadane kwestie. Czasem jest to wielogłos, jakby różne osobowości jednej postaci walczyły o lepsze, chcąc wypowiedzieć swoje racje, kiedy indziej postać niejako się rozpada – poszczególne części „ciała” (mające swoich animatorów) zyskują rodzaj autonomii w stosunku do całości, co daje efekt wewnętrznego rozpadu bohatera. Dosłownie traci on kontrolę nad koherencją swojej osobowości.”

Te poszukiwania dotyczące form lalkowych, a w konsekwencji nowych sposobów animacji stawiają teatr Wiesława Hejny wśród najciekawszych zjawisk europejskiego lalkarstwa ostatnich dekad XX wieku. Lalkarstwa jeszcze klasycznego, ale silnie zapowiadającego zmiany, które wkrótce zdominują światowe sceny.

Na gruncie polskim dwie ostatnie dekady XX wieku to czas wyjątkowo atrakcyjnych wydarzeń: wielki powrót legendy Jana Wilkowskiego, przebojowe wejście do teatru lalek najmłodszego pokolenia, z Piotrem Tomaszukiem, Wojciechem Szelachowskim, Maciejem K. Tonderą, Aleksandrem Antończakiem, Grzegorzem Kwiecińskim, Januszem Ryl-Krystianowskim, sukcesy nowych, nieinstytucjonalnych teatrów: Wierszalina i Teatru ¾ Zusno, pojawienie się świetnych artystów spoza Polski (François Lazaro, Ondrej Spišák, Marián Pecko, Petr Nosálek). Wydarzeniem pierwszoplanowym był też wówczas Teatr Hejny. Święcił on już wtedy zasłużone triumfy, ale jak to często bywa w wirze codzienności, a i rozmaitych konfliktów, sukcesy WTL ginęły niekiedy wśród przebojowej konkurencji. Z perspektywy kolejnego ćwierćwiecza widać wyraźnie, że Teatr Hejny jest jednym z największych osiągnięć polskiego lalkarstwa końca XX wieku.

Wiesława Hejny już nie ma, ale Teatr Hejny pozostanie.

 

Fot. Zdzisław Mozer, Marek Grotowski, zbiory autora.

 

50 lat białostockiej szkoły lalkarskiej

Czas płynie! Kto by przypuszczał w początku lat siedemdziesiątych, kiedy działała już szeroka sieć państwowych teatrów lalek, okrzepły festiwale i rozmaite lalkarskie stowarzyszenia, a samo środowisko czuło się całkiem silne i – choć nieco marginalizowane – jednak ważne, że największe wyzwanie stoi wciąż przed nim? Kto by przypuszczał, że po kilkakrotnie podejmowanych i w zasadzie nieudanych lub krótkotrwałych próbach utworzenia szkolnictwa lalkarskiego w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, torpedowanych pomysłach z lat sześćdziesiątych, wreszcie powiedzie się inicjatywa wrocławska, pod wodzą mało znanego szerzej Stanisława Stapfa, ówczesnego dyrektora tamtejszego teatru lalek Chochlik, teatru też peryferyjnego?

A jednak! Stanisław Stapf zapoczątkował przełom, który zmienił polskie lalkarstwo następnego półwiecza. Jego trzyletni SATL, przyteatralna szkoła lalkarska, zasadniczo wpłynął na pisanie nowej historii polskiego lalkarstwa, którego jedną z najważniejszych bolączek był brak profesjonalnie przygotowanej kadry, zwłaszcza aktorskiej, ale i reżyserskiej. Powodzenie SATL-u, nie bez komplikacji, otworzyło jednak drogę do uruchomienia wrocławskiego Wydziału Lalkarskiego krakowskiej PWST. Wrocławska szkoła działa od 52 lat i mimo rozmaitych zakrętów dziś ma się coraz lepiej.

Białystok, podobnie jak Wrocław końca lat sześćdziesiątych, był poza lalkarskim mainstreamem w tamtym czasie. Kierująca tutejszym Świerszczem Joanna Piekarska wykonała gigantyczną pracę, by zbliżyć się do przodujących teatrów (Groteska, Marcinek, Arlekin, Lalka, Miniatura), ale droga była wciąż daleka. Po niej białostocki teatr przejął Krzysztof Rau, którego Piekarska ściągnęła z Gdańska.

Rau, praktykujący lalkarstwo najpierw w Marcinku Leokadii Serafinowicz, potem pod okiem Natalii Gołębskiej, okazał się przede wszystkim znakomitym organizatorem. Szermował pomysłami, umiał skupiać wokół siebie rozmaitych pasjonatów, a wytrwałością i konsekwencją działania imponował. Mając już pełne uprawnienia aktora-lalkarza, dyplom uniwersytecki i zaliczony egzamin reżyserski, obejmował w 1969 roku białostocki teatr z głową pełną nowych inicjatyw i pomysłów, nie tylko artystycznych. Wkrótce zmienił nazwę teatru na Białostocki Teatr Lalek, zainicjował stałą Scenę dla Dorosłych, w perspektywie kolejnych kilku lat doprowadził do wybudowania w Białymstoku pierwszego w Polsce budynku teatru lalek z prawdziwego zdarzenia (1979), zorganizował festiwal solistów lalkarzy (5 edycji), potem Ogólnopolskie Spotkania Teatrów Lalek (trzy edycje). A przecież był aktywnym reżyserem, pisał sztuki dla teatru, prowadził niebywale szeroką działalność społeczną (SPATiF-ZASP, POLUNIMA, ASSITEJ, konkursy dramaturgiczne, kierował pracami komisji eksternistycznych), nie wspominając już o aktywności w strukturach politycznych (Sejmowa Komisja Kultury, Narodowa Rada Kultury, Komisja Kultury KC PZPR czy Komitet Nagród Państwowych). Z perspektywy lat kto wie czy jego największym osiągnieciem nie będzie jednak białostocka szkoła lalkarska.

Została zainaugurowana (choć bez oficjalnej zgody MKiS o jej powołaniu) 1 IX 1974 jako Studium Aktorskie Teatru Lalek przy Białostockim Teatrze Lalek, którego dyrektorem był Rau. Przyjęto 18 słuchaczy. Powtórzono wrocławską nazwę szkoły Stapfa, w zasadzie też powielono jej program, którego autorem był przede wszystkim Klemens Krzyżagórski. Nazwisko Krzyżagórskiego umyka najczęściej z lalkarskiej pamięci, choć jego zasługi dla teatru i szkoły wrocławskiej (wcześniej teatru w Wałbrzychu), a w latach 70. dla Białegostoku, są zupełnie wyjątkowe. Był dziennikarzem zafascynowanym lalkami. We Wrocławiu kierował znakomitym czasopismem „Odra”, w Białymstoku budował prestiż „Kontrastów”. Program SATL-u, wrocławskiego i białostockiego, był w wielkim stopniu jego dziełem. W BTL-u pełnił funkcję doradcy literackiego, jak wcześniej w Wałbrzychu i Wrocławiu. I to w dyskusjach z nim Krzysztof Rau tworzył białostocką szkołę. Program studia rozszerzono o przedmioty, które wynikały troszkę z podlaskiej specyfiki, troszkę z muzycznych pasji Bernadetty Rau, kierowniczki muzycznej BTL-u i żony Raua. Doszły instrumenty muzyczne, śpiewanie, chór (niemałe sukcesy odniósł chór studenów białostockich) i cała gama zajęć wokalnych. Zastanawiające, że Krzyżagórski nigdy nie włączył się w dydaktykę ani we Wrocławiu, ani w Białymstoku. A wkrótce pochłonęły go całkowicie dziennikarstwo i polityka.

Wśród nauczycieli Studium byli, obok Raua, m.in.: Irena Dragan, Tomasz Brzeziński, Krystyna Matuszewska, Dorota Wiszowata, Zdzisław Dąbrowski, Włodzimierz Fełenczak, Jan Bondar, Halina Lechowska, Bernadetta Rau, Elżbieta Warszawska, Bożena Frankowska, Henryk Jurkowski, Andrzej Makowiecki, Wiesław Jurkowski, Włodzimierz Pawluczuk.

Wszystkie organizacyjne sznurki, w studium i w teatrze, trzymał Krzysztof Rau. Nieustannie poszerzał swoje kontakty i grono współpracowników. W połowie lat 70. w BTL pojawiały się spektakle już nie tylko reżyserowane przez niego samego i Joannę Piekarską. Zaprosił m.in. Zlatiego Zlatewa z Bułgarii, tu swoje pierwsze spektakle po studiach lalkarskich w Pradze realizował Włodzimierz Fełenczak, wkrótce na kilka lat zadomowił się Andrzej Dziedziul, reżyserował Tomasz Jaworski, od 1975 z BTL-em związał się Jan Wilkowski. Wśród scenografów prym wiedli lokalni plastycy: Wiesław Jurkowski i Ryszard Kuzyszyn, ale świetni artyści coraz liczniej ciągnęli na Podlasie: Gizela Bachtin-Karłowska, Wanda Fik, Adam Kilian… Sam Rau aktywnie działał na forum ogólnopolskim, zwłaszcza w SPATiF-ie, kierowanym przez całą dekadę lat siedemdziesiątych przez Jana Wilkowskiego. Wilkowski był więc wówczas naturalnym partnerem do prowadzenia wszelkich środowiskowych negocjacji. A rozmaitych sporów, konfliktów i napięć nie brakowało. Szkolnictwo było jedną z takich zapalnych kwestii, o którym nieustannie dyskutowano.

Ponieważ budowanie wysokiego poziomu aktorskiego było jedną z naczelnych idei przyświecających Rauowi, kształcenie lalkarzy w oczywisty sposób stało w centrum jego uwagi. Wydeptywał ścieżki na gruncie lokalnym, w Ministerstwie Kultury, rozmaitych instytucjach, oczywiście w warszawskiej PWST, SPATiF-ie. Wyrzucany (jak z MKiS, gdzie odpowiedzialna za sprawy lalkowe Wiesława Domańska przekonywała, że prędzej jej kaktus wyrośnie na dłoni niż w Białymstoku powstania szkoła teatralna), wracał innymi drzwiami. Chciał ściągnąć Wilkowskiego do włączenia się w białostocką szkołę, a gdy jego wysiłki okazały się niewystarczające, przekonał Tadeusza Łomnickiego, ówczesnego rektora warszawskiej PWST, by stał się orędownikiem sprawy. Wilkowski uległ. Sam barwnie opisał swoją pedagogiczną karierę w jubileuszowym wydawnictwie PWST (Warszawa 1991), nadając jej tytuł Belfer mimo woli. W tym samym wydawnictwie Krzysztof Rau podzielił się własną wizją tworzenia szkoły pt. Najdłuższy egzamin do PWST.

W efekcie, w 1975 roku w Białymstoku przeprowadzono dodatkowy egzamin dla słuchaczy Studium, któremu przewodniczył Wilkowski jako szef sekcji lalkowej SPATiF-u, który wyłonił studentów rozpoczynających naukę od II roku studiów w PWST. Chcąc nie chcąc, Jan Wilkowski został pierwszym dziekanem białostockiego Wydziału Lalkarskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, Krzysztof Rau – pierwszym prodziekanem.

Droga od powstania Studium do utworzenia Wydziału Lalkarskiego w Białymstoku okazała się w sumie bardzo krótka. Kilka lat wcześniej, we Wrocławiu, proces ten zajął pięć lat. W Białymstoku – rok. Przekształcenie Studium w warszawski Wydział Lalkarski poszerzyło grono wykładowców. Doszli m.in.: Jan Wilkowski, Krzysztof Niesiołowski, Jan Plewako, Barbara Muszyńska, Edward Dobraczyński, Eliza Piechowska, Maria Redkowska, Lesław Piecka, Waldemar Wilhelm, Andrzej Witkowski, Maciej Wojtyszko, Tadeusz Zapaśnik, Andrzej Ziembiński, Jerzy Zegalski, Danuta Kierklo-Czajkowska, Marek Waszkiel, Bogdan Głuszczak, Zbigniew Wilski, Halina Waszkiel, Jolanta Wiśniewska, Maria Berwid-Osińska. Niektórzy byli w szkole przez lata, inni się zmieniali. Na przełomie lat 70. i 80. dołączyli białostoccy absolwenci, z Piotrem Damulewiczem, Aliną Skiepko-Gielniewską, Andrzejem Zaborskim, Marią Rogowską, Zdzisławem Rejem, w kolejnych latach m.in. Wiesław Czołpiński i wielu zwłaszcza aktorów BTL-u bądź absolwentów białostockiej uczelni, którzy rozpierzchli się po Polsce, ale ze szkołą zachowali ścisły kontakt.

I tak jest do dziś. Wielu wczorajszych studentów nazajutrz rozpoczyna karierę wykładowców. Przechodzą rzecz jasna długą drogę od obserwatorów, przez asystentów, nim podejmą trud samodzielnego powadzenia zajęć. Muszą uzyskać w nieprzekraczalnym terminie kolejne stopnie naukowe, osiągnąć jakieś artystyczne sukcesy, ale nie umiem uwolnić się od refleksji, że w zakresie środków lalkarskich wciąż obracamy się wokół własnej osi. W niewielkim zakresie wykraczamy poza dokonania naszych nauczycieli (choć dziś jest dużo lepiej niż jeszcze kilka lat temu).

Wszak z drugiej strony perspektywa pół wieku istnienia białostockiej szkoły pokazuje ogromny dystans i długą krętą drogę, którą przeszło polskie lalkarstwo.

Nieustająco legendarną postacią ATB jest Jan Wilkowski. Choć nie ma go już od ponad ćwierćwiecza, wciąż jest obecny w murach szkoły. Niedawno uroczyście obchodziliśmy 100-lecie jego urodzin. Legenda Wilkowskiego wciąż jest podtrzymywana w białostockiej uczelni. Trudno się temu dziwić. Był to wyjątkowo ciepły, życzliwy, łagodny i przyjacielski człowiek, a do tego wielki artysta. No i lalkarz! Twórca, który z białostockimi studentami, najpierw podczas realizacji dyplomów (lalkowych dyplomów!) odnosił sukcesy, a wkrótce potem – z byłymi już studentami – zrealizował wielkie spektakle lalkowe lat 80.: szczeciński Żywot Wowry wśród żywotów świętych, w BTL – Zieloną gęś i Dekameron 8.5.

W 1980 roku w Białymstoku powołano Wydział Reżyserii, na którego czele stanął Henryk Jurkowski (po nim przez dwie kadencje był Wojciech Wieczorkiewicz). Dziekan Henryk Jurkowski był kolejną wielką postacią w środowisku lalkarskim, na dodatek marka jego nazwiska daleko wykraczała poza granice Polski. Przez ostatnie lata (1972-1980) sprawował urząd sekretarza generalnego UNIMA, był współtwórcą Instytutu Lalkarskiego w Cherleville-Mézieres i tamtejszej szkoły lalkarskiej, a w Polsce i na świecie od lat niekwestionowanym autorytetem. Lokalizacja kształcenia reżyserów w Białymstoku wywoływała jednak niekończące się i wyjątkowo ostre dyskusje i spory. Krzysztof Rau mimo wszystko zdołał postawić na swoim.

Istnienie w Białymstoku dwóch wydziałów lalkarskich sprawiło, że od 1984 roku pojawiło się w strukturze warszawskiej uczelni nowe stanowisko – prorektor do spraw białostockich wydziałów. Pierwszym został Krzysztof Rau. W kolejnych kadencjach (a szczęśliwie środowisko akademickie utrzymuje przepis o jednokrotnej możliwości reelekcji) prorektorami do spraw Białegostoku (nawet kiedy w 1990 połączono dotychczasowe dwa wydziały w Wydział Sztuki Lalkarskiej), byli: Henryk Jurkowski, Tomasz Jaworski, Marek Waszkiel, Wojciech Kobrzyński, Wiesław Czołpiński i Marta Rau. Funkcje dziekańskie po Wilkowskim pełnili: Tomasz Jaworski, Jan Plewako, Wojciech Kobrzyński, Wiesław Czołpiński, Sylwia Janowicz-Dobrowolska, Artur Dwulit. Warto może przypomnieć, że pierwszym spośród absolwentów białostockich przedstawicielem władz wydziału był Piotr Damulewicz, który w 1987 roku został prodziekanem. Tak oto zamknęło się koło historii, dobiegł końca proces, o którym od początku marzył Krzysztof Rau przepowiadając, że swoją misję uzna za zrealizowaną, gdy jego wychowankowie przejmą kierowanie białostocka szkołą.

Wygląda na to, że dziś jestem najdłużej pracującym wykładowcą białostockiej Akademii Teatralnej. Zajęcia z historii teatru lalek zacząłem jesienią 1977 i, z kilkuletnią przerwą w stanie wojennym, prowadzę do dziś. Początki były niezwykłe. Niektórzy studenci byli wprawdzie starsi ode mnie, ale nie było problemów z porozumiewaniem się. Właściwie przez pierwsze lata uczyliśmy się razem. Zadawałem lektury, które czytaliśmy i o których rozmawialiśmy. To przecież jeszcze epoka przedkomputerowa, ze śladową ilością zdjęć, artykułów i książek. Niemal od razu powołałem koło naukowe, które po dwóch latach doprawdy intensywnej pracy zorganizowało wyprawę naukową do Japonii. Poznawaliśmy bunraku, ale miesięczny pobyt był też okazją do przemierzenia Japonii. Chyba od razu po powrocie zacząłem też prowadzić seminaria magisterskie.

W samej szkole też się działo. W 1979 odbył się pierwszy w Polsce międzynarodowy przegląd dyplomów lalkarskich, który potem trafił do Wrocławia i wciąż istnieje, oczywiście w innej formule. Lata 80. i 90. dla nikogo nie były łatwe. Permanentne kryzysy, stagnacje, ograniczenia, przekształcenia, ale to przecież wtedy właśnie debiutowali studenci reżyserii, wnosząc do polskiego lalkarstwa ożywienie i swoisty entuzjazm, za sprawą spektakli Wojciecha Szelachowskiego, Macieja Tondery, Aleksandra Antończaka, Grzegorza Kwiecińskiego, Tadeusza Wierzbickiego, Piotra Tomaszuka, Marka Chodaczyńskiego i wielu innych młodych utalentowanych artystów.

To wówczas zaczęła się rodzić w polskim lalkarstwie zupełnie nowa, wyeliminowana w czasach komunistycznych, struktura: teatry prywatne, niezależne grupy artystyczne. Białostoccy absolwenci zawładnęli tą przestrzenią, dość wspomnieć: Teatr Ognia i Papieru Grzegorza Kwiecińskiego, Teatr małe i Tadeusza Wierzbickiego, Unię Teatr Niemożliwy Marka Chodaczyńskiego, Walny-Teatr Adama Walnego, ale przecież i Teatr Wierszalin Piotra Tomaszuka i Tadeusza Słobodzianka, i Teatr ¾ Zusno Krzysztofa Raua, zbudowany ze szkolnych doświadczeń i marzeń.

A i w teatrach instytucjonalnych białostoccy absolwenci byli silnie widoczni. W wielu teatrach pojawili się całymi grupami – w Szczecinie, Gdańsku, Jeleniej Górze, warszawskiej Lalce, Lublinie… W końcu lat 90. wspominany już Klemens Krzyżagórski przygotował pasjonujące zestawienie losów absolwentów wszystkich polskich uczelni lalkarskich od 1950 roku do końca wieku. Wnioski były zaskakujące: spośród aktorów-lalkarzy pracujących w profesjonalnych teatrach ponad 45% stanowili absolwenci białostoccy! Dla porównania: procent absolwentów wrocławskich wyniósł 12.

Kiedyś zestawiłem listę dyrektorów teatrów lalek z lat 90. Na 27 istniejących instytucji białostoccy absolwenci kierowali ponad połową. Po 25 latach istnienia szkoły lalkarskiej na Podlasiu śmiało można było powiedzieć, że jej absolwenci zdominowali polski teatr lalek. W XXI wieku wydaje się, że proporcje się wyrównały, tyle że dziś lalkarstwo w Polsce wygląda zupełnie inaczej.

W 1999 roku na kolejne dwie kadencje losy białostockiego Wydziału Sztuki Lalkarskiej, mającego niemal od dekady dwa kierunki – aktorski i reżyserski, znalazły się w moich rękach. Ze sztuką teatru lalek i ze szkołą związany byłem od dawna, ale nigdy wcześniej nie kierowałem instytucją. To, że dałem się namówić na kandydowanie (bo był to czas wyborów do wszelkich władz uczelnianych, a rektor-elekt mógł powołać lub nie wybranego w Białymstoku kandydata) jest wyłączną zasługą Marii Ościłowicz, kierowniczki białostockiego dziekanatu, która miesiącami przekonywała mnie (a pewnie i agitowała kolegów za mną), że powinienem objąć tę funkcję. Nie żałuję.

Przez sześć lat mojej obecności na stanowisku prorektora wiele się zmieniło. Zmiany są nieubłagane i zawsze potrzebne, także – a może przede wszystkim – na stanowiskach kierowniczych. Obejmowałem szkołę dobrze funkcjonującą i jeszcze lepiej postrzeganą. Od wielu lat aktywnie uczestniczyłem w międzynarodowym życiu lalkarskim i miałem świadomość, że wielu moim kolegom (a z całą pewnością studentom) brakuje bliskiego kontaktu ze światem. Wiedziałem też, że nasza uczelnia wzbudza zainteresowanie na świecie, bo uczelnie lalkarskie nie są powszechnie znane. Ponadto byliśmy w przededniu wejścia w struktury Unii Europejskiej.

Zacząłem od zapraszania wybranych spektakli bądź artystów do Białegostoku. Konsekwencją tych kontaktów były wizyty warsztatowe specjalistów-lalkarzy z różnych krajów świata, którzy odbywali spotkania, a wręcz prowadzili regularne warsztaty ze studentami. W Białymstoku zaczęli pojawiać się wielcy twórcy światowego lalkarstwa: Michael Meschke, Eric Bass, Massimo Schuster, Jordi Bertran, Fabrizio Montecchi, Alain Lecucq, Andras Lenart, Michael Vogel. Każdy z nich wnosił coś nowego, inną technikę lalkarską, inną metodę pracy, inną wyobraźnię i osobowość artystyczną. Nie były to spotkania łatwe i to bynajmniej nie z powodów komunikacyjnych. Problemem podstawowym była całkowicie inna u nas świadomość uprawiania zawodu, nieumiejętność określania i realizowania przez studentów własnych ambicji i marzeń, niekiedy nawet ich całkowity brak, oczekiwanie na sformułowanie przez reżysera zadania do wykonania. To wciąż ogromny problem także teatrów, nie tylko studentów szkół teatralnych.

Wizyty świetnych lalkarzy, warsztaty z nimi, zaczęły powoli przyciągać zainteresowanie szkołą. Pojawili się pierwsi międzynarodowi stażyści, szukający sposobu na uzupełnienie swojego wykształcenia i wypatrujący nowych miejsc i starych/nowych mistrzów. A po stażystach przybyli pełnoprawni studenci-obcokrajowcy. W samej szkole zaczęto powierzać twórcom ze świata realizację dyplomów.

Proces ten wspierały trzy dodatkowe elementy: stopniowe zmiany programowe, zmierzające generalnie do wyzwolenia większej indywidualnej odpowiedzialności studentów za swoje prace i – wynikający z tych zmian – obowiązek programowy realizacji własnych etiud; rezygnacja ważnego międzynarodowego ośrodka kształcenia lalkarzy we Francji z organizacji międzynarodowych spotkań studentów-lalkarzy i przejęcia przez ATB tej imprezy; po trzecie wreszcie partnerstwo w trzyletnim projekcie unijnym „Teatro Figura Europa”.

Każda uczelnie teatralna powinna być nieco konserwatywna, bo nauczyć można tego, co było, co istnieje, nie tego, co dopiero nastąpi. Silny akcent położony na rzemiosło, na sztukę animacji tradycyjnych technik lalkowych, na kształcenie głosu, na ruch, na pracę z przedmiotem, na techniki aktorskie wreszcie, wszystko to sprawiło, że szkoła białostocka była postrzegana jako miejsce, gdzie uczą warsztatu. Zmiany programowe ostatniego ćwierćwiecza pozwoliły rozwinąć także drugi element nieodzowny w każdej twórczości: wyobraźnię, intuicję, indywidualne myślenie studentów. Było to możliwe, bo wielu profesorom białostockim – na pewnym etapie kształcenia studentów – udało się wygasić własne przyzwyczajenia, oddać inicjatywę młodym adeptom i tylko obserwować ich działania, odpowiadać na zgłaszane wątpliwości, ingerować wówczas, gdy młodego twórcę ogarnia bezradność. Ostateczne wybory muszą być jednak zawsze własne, jeśli formułujemy osobistą wypowiedź. Taka polityka powinna oczywiście akceptować prawo młodego artysty do pomyłek, artystycznych potknięć, ale bez nich nie ma budowania twórczej indywidualności.

Ten proces w Białymstoku przebiega od lat i możemy obserwować jego owoce. Najpełniej świadczą o nim liczne gruby niezależne, teatry prywatne i losy wielu młodych artystów, którzy zdecydowali się na rozwijanie własnej aktywności twórczej. Dość wymienić Kompanię Doomsday, potem Malabar Hotel Marcina Bartnikowskiego i Marcina Bikowskiego, Grupę Coincidentia Pawła Chomczyka i Dagmary Sowy, PAPAHEMĘ, Kwadrygę Ewy i Janusza Walesiaków, Teatr Korzunowiczów, Teatr Bez Rzędów Lecha Walickiego, Teatr Wolność Karola Smacznego, Grupę Teatralna bez Ziemi Marka Ciunela, TeatRyle Marioli i Marcina Ryl-Krystianowskich, Teatr Łątek Krzysztofa Zemły, Fundację Teatr Sakowicz Cempura, Teatr Małe Mi Sławy Tarkowskiej, Teatr Fraktal Ewy Wolskiej, ale też działalność Wiesława Kusy, Krzysztofa Falkowskiego, Mariana Ołdziejewskiego, Karoliny  Martin, Marii Żynel, Pauli Czarneckiej, Marcina Tomkiela i wielu, wielu innych twórców, którzy wyszli z białostockiej szkoły teatralnej i funkcjonują na teatralnym rynku.

Do Akademii białostockiej udało się też przenieść wielką międzynarodową imprezę: spotkania studentów lalkarzy z całego świata, kiedy z ich organizacji wycofali się Francuzi. W 2002 roku odbyła się pierwsza edycja festiwalu lalkanielalka. Festiwal został bardzo dobrze przyjęty w mieście, co wzmocniło jego pozycję i ugruntowało miejsce Białegostoku na międzynarodowej arenie, zwłaszcza że towarzyszyły mu sesje UNIMA Training Commission, konferencje i spotkania pedagogów lalkarskich z różnych krajów.

Elementy nowej strategii ATB z początku XXI wieku, akceptacja różnorodności (kształcenia, metody, celowości wyboru środków, nawet artystycznego gustu), kształtowały się wreszcie podczas trzyletniego projektu europejskiego „Teatro Figura Europa”, który umocnił Wydział Sztuki Lalkarskiej strukturalnie, organizacyjnie, zapewniając jednocześnie stałe kontakty europejskie na płaszczyźnie warsztatowej, festiwalowej, wreszcie finałowych projektów artystycznych. Lata 2002-2005, czas realizacji projektu, to okres zwielokrotnionej wymiany, jednoczesnego funkcjonowania wszystkich dotychczas uruchomionych składników strategii ATB.

W tym też czasie studenci poczuli się współodpowiedzialni za dalsze funkcjonowanie Wydziału Sztuki Lalkarskiej, Wymyślili, a wkrótce przejęli na własność organizację Festiwalu Białysztuk – przeglądu inicjatyw teatralnych, który wykroczył daleko poza Białystok, choć zrodził się z niemożności częstszego pokazywania prac studenckich na scenie Teatru Szkolnego im. Jana Wilkowskiego. Studenci i absolwenci założyli kilka grup teatralnych w ramach Stowarzyszenia Pomocy Artystycznej, które powołali do życia. I nieśli ideę przemian, która nigdy nie powinna ustać.

Szczęśliwie w kolejnych latach, przy wszystkich zmianach i modyfikacjach, ten kurs na łączenie rzemiosła lalkarskiego i troski o indywidualny rozwój artystyczny został utrzymany. Trzeba bowiem wsłuchiwać się we współczesny teatr, przede wszystkim ten, którym żyją młode pokolenia. Naszą, profesorów powinnością jest troska o to, by jego warsztatowa jakość była na możliwie najwyższym poziomie. I dobrze byłoby pamiętać o tym, że dyplomy studenckie w szkole lalkarskiej powinny być lalkowe. Żadnym usprawiedliwieniem nie może być zapraszanie nawet atrakcyjnych twórców, którzy nigdy nie otarli się o lalki. Oni mogą być przydatni wyłącznie w procesie dydaktycznym.

Większość szkół lalkarskich w naszym regionie Europy przyciąga młodych ludzi, którym nie powiodło się dostać na kierunki aktorskie. O lalkach z reguły nie mają nawet pojęcia. Ale bywa całkiem często, że w trakcie studiów dokonuje się w nich całkowita przemiana. Zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy teatr parawanowy, a i tradycyjnie lalkowy, należą do przeszłości, a świat animantów, teatru ożywionej materii rysuje doprawdy atrakcyjne perspektywy. On również wymaga rzemiosła, najlepiej mistrzostwa, które niestety trzeba wypracować. I to właśnie szkoła powinna zatroszczyć się o rzemiosło. A jak je opanowaliśmy powinien pokazać studencki dyplom, nawet jeśli nie będzie to teatralne arcydzieło, bo żaden dyplom studencki tego poziomu nie osiąga i osiągnąć nie może.

50 lat temu zaczynaliśmy w Białymstoku od lalkarskiego studia, potem nastał wydział lalkarski, który przekształcił się w wydział sztuki lalkarskiej, by pięć lat temu zamienić się w jednostkę o nazwie filia stołecznej uczelni. Dziś w filii białostockiej żaden szyld nie uwzględnia lalek. Studenci uczą się na kierunkach: aktorskim, reżyserskim i (a jednak!) technologii teatru lalek. Ale nie o nazewnictwo tu przecież chodzi, tylko o samodzielny gatunek sztuki mający tysiące lat historii i wspaniałe, także polskie okresy chwały. Wierzę głęboko i tego życzę białostockiej ATB na następne lata, że uda się mimo wszystko zachować jego niezależność, wyjątkowość i oryginalność. Ad multos annos!

 

Marionetki Piecki

 

Wczoraj w południe dotarła do mnie wiadomość, że odszedł Lesław Piecka (1950-2024). Trzy miesiące temu skończył 74 lata. Zaskakująca, niespodziewana i wyczerpująca choroba sprawiła, że znalazł się w szpitalu. I już go nie ma. A zaledwie dwa-trzy lata temu pożegnał się z białostocką szkołą teatralną, choć może to raczej szkoła pożegnała się z nim, bo odszedł z żalem i nieukrywaną urazą, zwłaszcza że współpracował z Akademią Teatralną niemal od początku jej istnienia, cztery dekady z okładem. Nie mógł pogodzić się z faktem, że jego ukochana marionetka została skrócona w programie nauczania do jednego semestru.

Wieloletnia praca ze studentami białostockiej Akademii sprawiła, że Lesław Piecka stał się niekwestionowanym w Polsce mistrzem marionetki. Uzyskał też, jak mało który polski lalkarz, międzynarodowy prestiż: prowadził warsztaty w różnych krajach, m.in. we Włoszech, Łotwie, Chinach czy Japonii. Jego talent, znajomość techniki marionetki i pedagogiczna pasja zjednywały mu zwolenników wszędzie tam, gdzie się pojawiał. Takich lalkarzy pasjonatów, niemal ortodoksyjnych, nie spotykano w Polsce wielu, nawet pół wieku temu. Wydaje się zaskakujące, że nigdy nie podjął kariery solisty marionetkarza. Ale… to były inne czasy, a kiedy czasy się zmieniły, myślę, że Leszkowi Piecce zabrakło determinacji. Przez lata budował swój warsztat, tworzył program nauczania tej techniki lalkowej, uczestniczył w konstruowaniu lalek, rozpracowywał szczegóły technologiczne i konstrukcyjne, testował rozmaite materiały, wymyślał sposoby animacji, wreszcie występował na scenie z marionetką jako animator, reżyserował nawet marionetkowe przedstawienia, ale wychowany w atmosferze teatru zespołowego, instytucjonalnego, nie odważył się na indywidualne funkcjonowanie w polskim środowisku teatralnym.

Pochodził z lalkarskiej rodziny. Jego matka, Teresa Lipińska (1° v. Piecka), w połowie lat 50. wyszła za aktora-lalkarza  białostockiego Świerszcza, Wiesława Lipińskiego, i wkrótce zatrudniła się jako adeptka w tym teatrze. Pięcioletni Leszek zapewne chłonął życie teatru, a lalki pewnie były dla niego codziennością. W owych czasach parawan stanowił nieodłączną część przedstawień lalkowych, więc i świat lalek roztaczał zupełnie inną magię niż ta, z którą obcujemy dziś. W 1956 rodzina przeniosła się do Bielska-Białej, wiążąc się na dekadę z tamtejszą Banialuką, a w drugiej połowie lat 60. osiedliła się w Wałbrzychu, gdzie rodzice podjęli pracę w tamtejszym teatrze lalek.

Lesław Piecka od dzieciństwa zatem pozostawał w kręgu lalek i bez wątpienia swoją przyszłość widział w teatrze. Po uzyskaniu matury nie miał szans na dalsze kształcenie w wybranym kierunku. Wrocławski SATL zbliżał się do wypuszczenia swoich absolwentów, innych szkół lalkarskich jeszcze wówczas nie było. Jedyną drogą pozostawało zatrudnienie się w charakterze adepta i sprawdzona już przez matkę ścieżka lalkarskiego egzaminu eksternistycznego. Wybrał Banialukę, z którą pewnie wiązały go wcześniejsze rodzinne wspomnienia i tu spędził dwa sezony rozpoczynające lata 70. Zdążył zagrać chyba wyłącznie Pijaka i Lisa w Małym księciu Antoine de Saint-Exupéry’ego w reżyserii Wojciecha Wieczorkiewicza i kto wie, czy nie za jego namową zdecydował się na rozpoczęcie studiów lalkarskich na otwierającym się właśnie wrocławskim Wydziale Lalkarskim krakowskiej PWST.

Z wykształcenia był zatem Lesław Piecka dyplomowanym aktorem-lalkarzem, absolwentem pierwszego rocznika szkoły wrocławskiej, pierwszej polskiej uczelni kształcącej lalkarzy. Tam zetknął się ze wspaniałymi pedagogami i artystami teatru, nie tylko lalkowego, ale też z plejadą znakomitych badaczy i teoretyków sztuk teatralnych. Bezpośrednio po dyplomie rozpoczął pracę w Białostockim Teatrze Lalek, gdzie i mnie na chwilę rzuciły losy i tu, w końcu 1976 roku, przy realizacji  Leć głosie po rosie Natalii Gołębskiej w reżyserii Edwarda Dobraczyńskiego po raz pierwszy się spotkaliśmy. Grał Jaśka w pierwszej, zrealizowanej w kukle, części wspaniałego, choreograficznego widowiska, będącego swoistą rekonstrukcją gdańskiej premiery sprzed piętnastu lat. Była to bodaj najlepsza wersja legendarnego przedstawienia teamu Gołębskiej, z arcymistrzowskimi rolami wrocławskiego profesora Lesława Piecki – Jana Plewako, grającego w drugiej części widowiska Maćka, i wrocławskiej absolwentki SATL-u Barbary Muszyńskiej, od 1970 roku aktorki BTL-u, a kilka lat później żony Lesława, kreującej niezapomnianą Karczmarkę. Leć głosie po rosie to była wyborna szkoła lalkarska dla młodego aktora i praca z wybitnym już wówczas zespołem białostockich lalkarzy.

Kariera Lesława Piecki w zespole BTL-u nie była wyjątkowa. Zagrał w kilku spektaklach, m.in. w Tymoteuszu wśród ptaków Wilkowskiego, Sześciu małych pingwinach Apriłowa, Lodoisce Bogusławskiego, Pastorałce Schillera. Trudno było wybić się wśród takich gwiazd, jak Tomasz Brzeziński, Jan Plewako, Marek Kotkowski, Krystyna Matuszewska, Barbara Muszyńska, a przecież to czas stałej obecności w zespole teatru choćby Jana Wilkowskiego czy Andrzeja Dziedziula, silny początek świeżych absolwentów szkoły białostockiej z Piotrem Damulewiczem i Andrzejem Zaborskim. Piecka bez wątpienia zaznaczył się w roli Lucjusza w Królu Admetusie i królowej Alceście, tragedii według czeskich ludowych lalkarzy w reżyserii Krzysztofa Raua z pięknymi drewnianymi marionetkami Wiesława Jurkowskiego. Były to w sumie marionetki dość toporne, ciężkie, trudne w animacji i nawet doborowy skład obsady z Plewaką, Brzezińskim, Muszyńską, Mieczysławem Fiodorowem i Dorotą Wiszowatą nie zdołał sprawić, by spektakl wzniósł się powyżej przyzwoitego poziomu teatralnego. Podobnie chyba ostatnia premiera Piecki w BTL-u – Teatr Garliekina w reżyserii Zbigniewa Poprawskiego, przy którym podjął także współpracę reżyserską, nie przekroczył przeciętnego poziomu lalkowej realizacji.

Z początkiem sezonu 1979/1980 Lesław Piecka odszedł z zespołu BTL. Pochłonęła go szkoła białostocka, z którą współpracował już od kilku lat, koncentrując się na zajęciach z marionetki i nowy projekt, który okazał się najważniejszy w życiu Lesława Piecki – Operowa Scena Marionetek przy Warszawskiej Operze Kameralnej. Idea tego pomysłu wykluła się w rozmowach Stefana Sutkowskiego, dyrektora WOK i jego przyjaciela, Jana Wilkowskiego. Wilkowski od początku włączył do projektu Pieckę, którego pasje i umiejętności znał dobrze zarówno z BTL-u, jak i białostockiej szkoły. Sutkowski powierzył Lesławowi Piecce stworzenie zespołu marionetkowego i jego kierownictwo. Do zespołu animatorów Piecka zaangażował swoich do niedawna studentów: Urszulę Janik, Krystynę Kacprowicz, Barbarę Przychodzeń, Elżbietę Sochę i Marię Wilmę. Od 1 VI 1979 rozpoczęto prace nad pierwszym spektaklem. Trwały dwa lata, bo było to przedzieranie się przez zupełnie nowe przestrzenie: zaprojektowanie i wykonanie lalek, sceny marionetkowej, potem żmudne próby w przypadkowych miejscach, bo zespół nie miał stałej siedziby. Premierowego Aptekarza Haydna pokazano 21 VI 1981 w foyer Teatru Wielkiego w Warszawie. Animatorom marionetek towarzyszyli muzycy i wokaliści WOK. Lalki, pod stałą konsultacją Lesława Piecki, zaprojektowane przez Łucję Kossakowską, wykonał ojczym Piecki – Wiesław Lipiński, którego Piecka uznawał za najwybitniejszego polskiego twórcę marionetek.

Aptekarz w reżyserii Jitki Stokalskiej był wielkim sukcesem i zaskoczył polskie środowisko teatralne. Nie spodziewano się takiej premiery. Szybko okazało się jednak, a działo się to w burzliwych latach poprzedzających stan wojenny, że trudno przebić się przez rozmaite mielizny administracyjne, lokalowe, nie mówiąc już o marketingowych i finansowych. Stefan Sutkowski, dobrze osadzony w europejskiej strukturze operowej, doprowadził do znacznie częstszych występów Operowej Sceny Marionetek poza granicami Polski niż w kraju. W austriackim Villach odbyła się też druga premiera zespołu, składająca się z Piotrusia i wilka Prokofiewa i Karnawału zwierząt Saint-Saënsa w sierpniu 1984 roku. Tym razem spektakl reżyserował Lesław Piecka, będąc też jednym z animatorów marionetek.

Jesienią 1986 roku Piecka przygotował następną premierę: La serva padrona Pergolesiego, we włoskiej wersji językowej, ze scenografią Liliany Jankowskiej i udziałem wokalistów WOK oraz orkiestry Musicae Antiquae Collegium Varsoviense pod dyrekcją Kazimierza Kryzy. Wielomiesięczne peregrynacje w poszukiwaniu sali teatralnej przyniosły sukces. Premiera odbyła się w gmachu Ministerstwa Finansów, w sali byłego kina Skarb w Warszawie, ale lokalizacja okazała się chwilowa. Ostatnią premierę zespół przygotował rok później ponownie w Villach. Była to jedyna zachowana lalkowa opera marionetkowa Mozarta Bastien und Bastienne, w niemieckiej wersji językowej, w reżyserii Jitki Stokalskiej, ze scenografią Łucji Kossakowskiej oraz udziałem solistów i orkiestry WOK.

Mimo sukcesów i licznych zagranicznych tourneés brak sali i widzów w Polsce ostatecznie doprowadził do likwidacji Sceny Operowej w końcu czerwca 1991 roku. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że ta niezwykła inicjatywa zrodziła się w najgorszym dla Polski momencie. Właściwie trudno nawet pojąć, w jaki sposób przetrwała ponad dekadę. I nie można się dziwić, że wywołała frustrację wśród wielu jej uczestników, nie omijając samego Lesława Piecki. W którymś momencie zostawił on nawet białostocką szkołę lalkarską i wyjechał do USA, gdzie spędził niemal pięć lat. Pewnie rozglądał się za marionetkami, okazjonalnie śledził nowojorskie wydarzenia muzyczne, musicalowe i teatralne, ale był przede wszystkim taksówkarzem. Nie będąc osobą łatwo nawiązującą kontakty, duszą towarzystwa, wytrawnym organizatorem i przebojowym artystą, właściwie zamknął się w sobie i odciął od świata, z którym do tej pory był tak silnie związany.

Powrócił do zawodowej aktywności na przełomie wieków. Ważną rolę w tym powrocie odegrał Maciej Nowak, wówczas związany z życiem teatralnym Gdańska, który zaprosił Pieckę do ponownej realizacji, po kilkunastu latach, La serva padrona Pergolesiego, tym razem we własnej reżyserii Piecki. Niestety Gdańska Opera Marionetek zamknęła działalność na tej jednej premierze, która okazała się wakacyjną atrakcją turystyczną 2000 roku. Tyle, że powrót do zawodowej aktywności uruchomił inne plany. Jesienią tego samego roku Lesław Piecka wziął udział jako animator marionetek w oryginalnej realizacji Giovanniego Pampiglione L’Amfiparnaso Orazio Vecchiego w Warszawskiej Operze Kameralnej. W kolejnych latach budował m.in. marionetkę Paderewskiego i przygotowywał jej animację z Pawłem Chomczykiem, który został zaproszony do udziału w amerykańskim spektaklu Kazimierza Brauna Dzieci Paderewskiego na University of Buffalo. Objęty restrykcjami amerykańskimi za nielegalne przedłużenie swojego pobytu w USA, nie mógł mi towarzyszyć w uniwersyteckiej premierze. Wkrótce zrealizował jednak dwa spektakle marionetkowe w Polsce, najpierw w macierzystej białostockiej Akademii Teatralnej (spektakl dyplomowy Smok Szwarca), później Kopciuszka Szwarca ze scenografią Jana Polewki we Wrocławskim Teatrze Lalek.

Jednym z najważniejszych projektów Lesława Piecki był spektakl-koncert Chopin – impresja, przygotowany przez Białostocki Teatr Lalek w ramach obchodów Roku Chopinowskiego „Chopin 2010”. Spektakl Piecki, ze scenografią Joanny Braun, był rodzajem teatralnego eseju łączącego interpretację utworów Fryderyka Chopina z próbą znalezienia odpowiedzi na pytania o źródła inspiracji determinujące twórczość każdego artysty. Muzyka Chopina, wykonywana na żywo przez widocznego na scenie młodego pianistę, laureata drugiego etapu ostatniego Konkursu Chopinowskiego, Krzysztofa Trzaskowskiego, była interpretowana jednocześnie przez marionetkę, przedstawiającą genialnego kompozytora: kilkudziesięciocentymetrową lalkę zawieszoną na nitkach, nabierającą w rękach animatorów (Magdalena Mioduszewska, Paweł Mróz i Lesław Piecka) wirtuozerskiej sprawności i doskonałości. W spektaklu nawiązującym do fascynacji Chopina Paganinim, jego przyjaźni i związków m.in. z George Sand, Marią Wodzińską, Konstancją Gładkowską, Ferencem Lisztem, Eugène Delacroix, tęsknoty za utraconym „krajem lat dziecinnych”, twórczych rozterek i artystycznych wizji, pojawiali się też aktorzy, ale dominowały lalki, wśród nich zwłaszcza kilka wersji marionetek samego Chopina i dwie marionetki Paganiniego (w interpretacji animacyjnej Piecki).

Na kilka dni przed białostocką premierą kilkuminutową scenę z Trzaskowskim-pianistą i Chopinem-marionetką pokazaliśmy w Instytucie Teatralnym im. Zbigniewa Raszewskiego z okazji Światowego Dnia Lalkarstwa 2010. Ten minikoncert wywołał entuzjazm, pokazał, czym może być lalkarstwo. Z Chopinem – impresją objechaliśmy z Leszkiem Piecką kawał świata. Jeszcze w ramach Roku Chopinowskiego pokazywaliśmy ten spektakl-koncert m.in. w Kaliningradzie, Nowym Jorku (w ramach La Mamma Puppet Series), Wiedniu, Berlinie, Tokyo i w kilku innych japońskich miastach, Grodnie, syberyjskim Kurganie,

hiszpańskiej Alcali de Henares, koreańskim Chilgok. Po wznowieniu przedstawienia kilka lat później, już jako niezależna grupa Piecka Marionettes, odbyliśmy jeszcze dwukrotnie serię występów w chińskim Shenzhen w Teatrze Amber. Te chińskie wyprawy w zasadzie zamknęły marionetkowe plany Lesława Piecki. Wybuchła pandemia, potem nastąpiło odejście z Akademii Teatralnej i – jak się dziś okazało – kończył się powoli czas Leszka. Spotykaliśmy się dość nieregularnie, snuliśmy plany, w które ani on, ani ja nie wierzyliśmy.

W historycznej pamięci pozostanie jeszcze jedna próba ratowania przez Leszka Pieckę Operowej Sceny Marionetek przy WOK. Było to w roku 2014, kiedy ówczesny dyrektor WOK zwrócił się do Piecki z inicjatywą wskrzeszenia marionetkowej opery. Nie było łatwo, ale to przecież było najważniejsze marzenie całego życia Lesława Piecki. Przyjął wyzwanie. Wraz ze scenografką, Marleną Skoneczko, doprowadził jesienią 2014 do premiery Uprowadzenia z Seraju Mozarta. Powstał doprawdy niezwykły spektakl, z całkowicie nowym zespołem animatorów, też wychowanków Piecki z białostockiej Akademii, tyle że zamieszkałych w Warszawie (koszty, koszty, koszty!). Półtora roku później, w początku 2016, powstała nowa premiera, jeszcze raz La serva padrona Pergolesiego, tyle że w scenografii Aleksandra Maksymiaka. W jednym z wywiadów Leszek Piecka powiedział: „W spektaklu La serva padrona, który premierę będzie miał 26 lutego, widzowie zobaczą sześć lalek – po dwie wersje każdej z postaci. Kupiłem dla nich 300 m nici. Ledwo starczyło na zawieszenie wszystkich lalek. Każdą z nich łączy z krzyżakiem od 18 do 22 nici. Każda po trzy metry długości. Żeby ujarzmić tę sieć, aby przekazała lalce życie w sposób harmonijny, poruszający, prawdziwy, potrzeba pewnej ręki animatora. Jego determinacji i ‘czuja’.”

Leszek Piecka odszedł. Nikt go nie zastąpi, w każdym razie nie stanie się to szybko. Trudno dziś znaleźć podobnego pasjonata, no i jednak mistrza, który marionetce poświęcił całe życie. W jego ustach dobrze brzmiałyby słowa Josepha Conrada wypowiedziane ponad sto lat temu: „Marionetki są piękne. Ich niewzruszoność w miłości, w zbrodni, w radości, w smutku – jest heroiczna, nadludzka, fascynująca. Sztywna gwałtowność, z jaką rzucają się na siebie, by się objąć lub walczyć ze sobą, to istna rozkosz do oglądania… Kocham marionetki, pozbawione życia, a tak bliskie nieśmiertelności”.

Fot. z archiwum autora

Co nas kręci?

Pierwodruk: TEATR LALEK 2024, nr 1, ss. 24-27.

 

Na tradycję, także tradycję lalkarską, można patrzeć różnie. Wydaje się, że dominujące są dwie perspektywy. Z jednej strony – archeologiczno-muzealna, z drugiej – historyczna. Ta pierwsza odnosi się do zjawisk, technik, konwencji, które przeminęły i choć wciąż mamy je w pamięci, czasem przywołujemy, ale w rzeczywistości już ich nie ma, a w każdym razie nie należą dziś do arsenału środków wykorzystywanych we współczesnym lalkarstwie. Perspektywa historyczna pozwala obserwować tradycję w jej ciągłym rozwoju, nieustannym przekształcaniu się, modyfikowaniu i zachodzących zmianach, nie naruszających wszak istoty zjawiska.

W różnych krajach europejskich żywotność lalkarskiej tradycji wygląda rozmaicie. Stosunkowo łatwo można stwierdzić, czy przetrwały i wciąż są wykorzystywane formy powstałe sto, dwieście, a choćby pięćset lat wcześniej.

Jeśli uznamy np. że taką tradycyjną polską formą lalkową jest szopka – z żalem trzeba uznać, że gatunek ten w zasadzie umarł. Zainteresowani muszą się udać do muzeów etnograficznych czy muzeów lalek, by podziwiać arcydzieła dawnych mistrzów. Niektóre z nich szczęśliwie przetrwały. Sama szopka od kilku już dekad w zasadzie nie istnieje. Do naszych czasów przetrwały pojedyncze zespoły, które kultywują tradycję rodzinną czy lokalną. A przecież szopka tradycyjna, ogromnie popularna przez wieki, na przełomie XIX i XX wieku zapoczątkowała nawet nowy gatunek lalkarski – szopkę satyryczną, reprezentowaną przez dziesiątki przedstawień politycznych, które odniosły nieprawdopodobny sukces w przeszłości i ukształtowały biografie niejednego polskiego lalkarza. Szopek satyrycznych też już nie ma, choć mogłoby się wydawać, że współczesność sprzyja tej formie artystycznej w rozmaitych odmianach – teatralnych czy  telewizyjnych (by wspomnieć o słynnym Polskim ZOO z lat 90. XX wieku). Szopki i ich odmiany jako widowiska teatralne należą do przeszłości. (Rozwija się wyłącznie forma etnograficzno-wystawiennicza tego gatunku, za sprawą konkursu szopek krakowskich organizowanego nieustannie od niemal dziewięćdziesięciu lat i ta forma pod nazwą krakowskie szopkarstwo trafiła kilka lat temu na światową listę niematerialnego dziedzictwa ludzkości UNESCO).

Podobnie rzecz się ma z jedną z klasycznych technik lalkowych – kukiełką, lalką osadzoną na kiju czy podstawce, prowadzoną od dołu, spod parawanu, mającą bezwładnie zwisające ręce i nogi. W Polsce pod nazwą łątka była obecna od XV wieku, ale znano ją  przecież i w innych krajach, w Niemczech, Francji, nie wspominając o krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Wielu z nas pamięta jeszcze dziesiątki wspaniałych przedstawień kukiełkowych. Kukiełka, głównie za sprawą warszawskiego Teatru Baj, który wkrótce obchodzić będzie stulecie istnienia, ukształtowała styl polskiego teatru dla dzieci. To już przeszłość. Tego stylu nie ma przynajmniej od pół wieku. Nie ma też kukiełki. Kukiełka znikła. Uczą się o niej wyłącznie studenci szkół lalkarskich, w ramach poznawania różnych klasycznych technik lalkowych.

A jawajka, lalka osadzona na dłoni animatora z dwoma drutami/prętami do animacji rąk trzymanymi w lewej dłoni lalkarza? W Europie zdaje się podzieliła los kukiełki. Nie spotykamy tej techniki dziś, a jeśli nawet – to sporadycznie. Jej źródła sięgają indonezyjskiego wayang golek (gdzie jest wciąż żywa). Do Europy sprowadził ją przed stu laty Richard Teschner, a ogromną karierę zapewnił Siergiej Obrazcow.

Obydwie te klasyczne techniki, jawajka i kukiełka, wiążą się z tzw. oddolną techniką animacji. Być może definitywne odrzucenie parawanu przez lalkarzy w latach 80. XX wieku sprawiło, że obydwie te techniki zanikły.

Zatem, jak polska szopka, także niektóre tzw. klasyczne techniki lalkowe można dziś zobaczyć wyłącznie w muzeach lalek, a pewna europejska tradycja lalkarska przestała istnieć. Możemy ją analizować wyłącznie w perspektywie archeologiczno-muzealnej.

Z drugiej strony, myśląc o europejskiej tradycji lalkarskiej – można przyjąć perspektywę historyczną i obserwować rozmaite formy lalkarskie w ich nieustannym rozwoju. Dotyczy to przede wszystkim trzech innych klasycznych europejskich technik lalkowych: lalek cieniowych, pacynek i marionetek. Oczywiście trzeba tu wyraźnie zaznaczyć, że z faktu, iż należą one do klasycznych europejskich technik lalkowych nie wynika bynajmniej ich europejski rodowód. Zatrzymajmy się chwilę dłużej przy marionetce, bo też marionetka, lalka zawieszona na drutach czy niciach, jest bez wątpienia królową klasycznego lalkarstwa i symbolem lalkarskiej tradycji.

Z marionetką mamy do czynienia wciąż i niemal wszędzie. Niemal, bo dla przykładu w Polsce to nie jest oczywiste. W języku popularnym teatr lalek nazywa się teatrem kukiełkowym, od kukiełki, prostej lalki na drążku, upowszechnionej przez szopki i warszawski Baj, najpopularniejszej przez dekady XX wieku, kiedy teatr lalek w ogóle po raz pierwszy przebił się do szerokiej świadomości społecznej. Marionetki rzecz jasna były znane, ale to raczej wpływ kultury czeskiej czy zachodnioeuropejskiej. Na dodatek system komunistyczny zabronił posługiwania się marionetką, jako formą ośmieszającą czy karykaturyzującą człowieka socjalistycznego. Teatry marionetkowe w latach pięćdziesiątych XX wieku zostały zamknięte, a technika ta nigdy później nie odzyskała w Polsce należnej jej rangi, mimo wielu i niekiedy bardzo udanych prób, by wspomnieć dwukrotne odradzanie się pod kierownictwem Lesława Piecki Sceny Marionetkowej Warszawskiej Opery Kameralnej, czy prowadzoną przez wiele sezonów działalność sceny marionetkowej w łódzkim Arlekinie za dyrekcji Waldemara Wolańskiego.

Tymczasem dla przeciętnego Europejczyka to właśnie marionetka jest synonimem teatru lalek. To najdoskonalsza i najpopularniejsza odmiana lalki. Pewne gatunki, typy marionetek, zachowały się niemal w oryginalnych formach w całej Europie. Dość przypomnieć marionetki brukselskich Toonów, sycylijskie pupi, lalki belgijskie z Liége, pikardyjskie z Amiens, włoskie od Luppich czy Colli, a przecież i czeski Spejbl i Hurvinek to ponad stuletnia tradycja, podobnie jak austriacki Salzburger Marionettentheater i wiele, wiele innych. Można by powiedzieć, że to tradycja żywa!

Oczywiście, nawet te tradycyjne teatry nie grają starymi lalkami. Chyba nie mamy szans zobaczyć dziś na europejskich scenach marionetek mających sto czy dwieście lat. Marionetki Antona Aichera, twórcy Salzburger Marionettentheater w 1913 roku, zasadniczo różnią się od lalek, którymi teatr ten – wciąż działający – posługuje się dziś. Ale… to wciąż są marionetki. Inni twórcy, jak np. Bernhard Leismüller w niemieckim Lindauer Marionettenoper, od kilku dekad prowadzi operową scenę marionetkową według najlepszych XVIII-wiecznych wzorów Josepha Pauersbacha i Josepha Haydna. Kiedy wyjdziemy nawet na ulice Charleville-Mézières w okresie lalkarskiego festiwalu spotkamy dziesiątki niekiedy znakomitych solistów marionetkarzy z najróżniejszych europejskich krajów. Zatem tradycja marionetkowa żyje! Zarówno na ulicy, jak przed wiekami, jak i w elitarnych salach teatralnych całego kontynentu.

Rzecz jednak w tym, że te tradycyjne techniki lalkowe nie określają współczesnego lalkarstwa. One wciąż na szczęście istnieją. Zatem także w Europie, nie tylko w Japonii, Chinach, Indonezji, Indiach, krajach afrykańskich, możemy spotykać się z tradycją żywą, zwłaszcza marionetkową i pacynkową. Ale współczesny teatr lalek rozwija się inaczej. Myślę, że mniej więcej od przełomu lat 80./90. XX wieku lalkarstwo obrało inną drogę. To droga partnerstwa aktora żywego/tancerza/plastyka/artysty wizualnego/cyrkowca i… lalki.

Wydaje się, że najważniejsze cechy współczesnego lalkarstwa, wypełnionego rozmaitymi animantami, dotyczą samej lalki i zupełnie nowych relacji budowanych między lalką i jej animatorem. Relacji, których wcześniej, przynajmniej na taką skalę, nie znaliśmy i nie praktykowaliśmy. W XX wieku aktor-lalkarz raczej nie był równorzędną wobec lalki postacią, jej partnerem. Był animatorem, kreatorem tworzonego świata, świata wymyślonych postaci tworzonych przez artystów-plastyków, scenografów czy lalkarzy. Czasem pozostawał niewidzialny, czasem istniał na scenie równolegle z lalką. Dość przypomnieć spektakle wspaniałych artystów II połowy XX wieku, z Henkiem Boerwinkelem, Erickiem Bassem, Romanem Paską, Massimo Schusterem, by wymienić kilku spośród plejady lalkarskich mistrzów. Ich widzialna lub niewidzialna obecność w gruncie rzeczy nie była najważniejsza. Najważniejsza była lalka. A jeśli schodziła ona na drugi plan (co się często zdarzało zwłaszcza w przedstawieniach teatrów instytucjonalnych), natychmiast pojawiały się głosy obrażonych widzów, zaniepokojonych krytyków czy wojujących ortodoksyjnych lalkarzy obwieszczających zbliżający się koniec epoki teatru lalek.

Nowy teatr ożywionej materii całkowicie zmienia te relacje. Aktor pojawia się obok lalki. Może on pełnić różne funkcje. Zawsze rzecz jasna odpowiada za animację form nieożywionych i czyni to w sposób jawny, choć czasem niewidoczny dla widza, gdyż sama technika animacji może być ukryta. Ale aktor jest przede wszystkim partnerem lalki, partnerem animanta. Gra postać sceniczną podobnie jak lalka. I są to postaci równorzędne. Aktor-człowiek nie dominuje w przestrzeni teatralnej. Pokazuje świat, w którym istota ludzka, on sam, i nieożywiony obiekt funkcjonują na tych samych prawach.

Współcześni artyści, ci najwybitniejsi (np. Neville Tranter, Hoichi Okamoto, Frank Soehnle, Nicole Mossoux, Ilka Schönbein, Duda Paiva, Michael Vogel, Yngvild Aspeli, Elise Vigneron) często szukają własnych, oryginalnych środków wypowiedzi. Także nowych animantów. W zasadzie są one zupełnie inne niż formy tradycyjne. Ale nawet ci, którzy czerpią z historycznych technik lalkowych, szukają dla nich i znajdują współczesne przetworzenia. Weźmy przykład Franka Soehnle, ucznia Albrechta Rosera. Lalki Soehnle zasadniczo różnią się od lalek jego mistrza. Czy zatem Soehnle jest tradycyjnym lalkarzem? Nie, nie jest, choć – można powiedzieć – że to tradycyjne lalkarstwo go ukształtowało. A może raczej zainspirowało!

Myślę, że dziś z europejskiej tradycji lalkarskiej artyści (mówię rzecz jasna o najwybitniejszych twórcach, współczesnych mistrzach, a mamy ich wielu) czerpią w dwojaki sposób:

  1. Jedni kontynuują tradycję, powiedzmy bezpośrednio, zmierzając do wirtuozerii sztuki animacji, jak Jordi Bertran, Bruno Leone, Gaspare Nasuto, Bernhard Leismüller, Janos Palyi, Bence Sarkadi, marionetkarze z Salzburga czy Divadla Spejbla i Hurvinka i wielu, wielu innych. Wprowadzają oni dziesiątki zmian do konstrukcji lalek, wykorzystują nowe materiały, inaczej budują dramaturgię spektakli, a jednak wpisują się w wypracowane przez wieki lalkarskie konwencje i style. I zachwycają lalkarskim mistrzostwem.
  2. Inni tradycją się inspirują, czerpią z niej, ale szukają własnych indywidualnych środków wypowiedzi. W ostatnich dekadach eksplorują najczęściej pogranicza sztuk, łącząc lalkarstwo z innymi dyscyplinami, z tańcem, cyrkiem, sztukami wizualnymi czy nowymi mediami. I ten teatr lalek najbardziej nas fascynuje. Nowy teatr lalek, całkowicie inny niż ten tradycyjny, dla którego wciąż nie potrafimy znaleźć nazwy. To teatr Dudy Paivy, Ilki Schönbein czy Yngvild Aspeli, choć oczywiście listę współczesnych mistrzów można przedłużać.

Wszak, europejskie tradycje lalkarskie stoją u podstaw każdej lalkarskiej działalności.  Bez antycznych mechanizmów Herona z Aleksandrii, Filona z Bizancjum, czy automatów Jacquesa Vaucansona i Jacquet-Drozów nie byłoby dzisiejszych lalek numerycznych; bez pacynek zobrazowanych na XIV-wiecznych flamandzkich rycinach Jehana de Grise nie byłoby współczesnych wirtuozów pacynki; bez setek marionetkarzy z przeszłości nie byłoby Josefa Skupy, Johna Wrighta, Albrechta Rosera i dziesiątków ich spadkobierców. Cechą wyróżniającą europejskich artystów jest dążenie do oryginalności. Ale u jej podstaw stoi zawsze znajomość tradycji. Nie zawsze trzeba się jej uczyć, ona po prostu w nas jest, jest elementem naszej kultury.

Więc – co nas kręci? Mistrzowie i tradycja? A może raczej sprzeciw wobec mistrzów, swoisty bunt artystyczny i marzenie o wyjątkowości, oryginalności, inności, które niekiedy wiodą nas do pomysłów i rozwiązań awangardowych, trudno akceptowalnych, innym razem – zdobywają niemal natychmiast uznanie i zachwyt? Przystępując do tworzenia dzieła teatralnego z reguły szukamy najrozmaitszych inspiracji: literackich, plastycznych, dźwiękowych. Testujemy nowe materiały i technologie, inspirujemy się szeroko dostępnym dziś światem widowisk, z którym niekiedy wchodzimy w dialog. Ale nigdy nie mamy gwarancji odniesienia sukcesu. Dlatego też sztuka teatru jest tak fascynująca. To nieustanne pole eksperymentu i zarazem niegasnąca nadzieja, że po drugiej stronie teatralnej rampy znajdziemy wrażliwego odbiorcę, który chce się z nami spotkać.

Współczesne lalkarstwo jest niebywale różnorodne. Nie umiemy go jednoznacznie zdefiniować. Poruszamy się pomiędzy określeniami teatr animacji, teatr ożywionej materii, teatr form animowanych, wielu używa mylącego sformułowania teatr formy i w rezultacie wracamy do starego teatru lalek, choć jego w klasycznej postaci (parawanowej) już nie ma. Nazwa teatr lalek ma jednak w sobie element jakby konstytucyjny: to lalka. Bez jej podmiotowej obecności nie mamy do czynienia z oddzielnym gatunkiem sztuki teatralnej. Stąd pojawiają się w ostatnich dekadach nowe określenia samej lalki teatralnej: animant, hybryda, double, awatar. Znów wzorujemy się na mających bogatsze korzenie np. sztukach plastycznych, stąd formy kolażowe, asamblaże, odmiany bio-obiektów, animowanych rzeźb, przedmiotów odzyskanych… Sam zaproponowałem ostatnio określenie animance na alians tancerza z lalką, ciekawie rozwijającego się w ostatnich latach gatunku, ale mam świadomość, że to tylko żmudne poszukiwania, by precyzyjnie określić przedmiot naszych zainteresowań, badań, studiów i szerokiej praktyki.

Bo przecież współczesne lalkarstwo istnieje! Może niezbyt wyraźnie widać to w perspektywie praktyk instytucjonalnych teatrów lalek (będących raczej teatrami młodego widza), a i wielu grup niezależnych, które niekiedy odwołują się do wszelkiego rodzaju animantów, ale raczej nie sztuka lalkarska jest ich podstawowym celem, nie współczesne partnerstwo aktora/performera i lalki skupia ich uwagę. To nie znaczy wszak, że taki teatr nie istnieje. Wystarczy zajrzeć na któryś z europejskich festiwali lalkarskich, by doświadczyć bogactwa tego gatunku. U nas lalkarzy troszkę trzeba szukać. I to też pewien element europejskiej tradycji. W przeszłości mieliśmy lalkarstwo plebejskie, hieratyczne, arystokratyczne, artystyczne, ale chyba nigdy powszechne, jak to się zdarzyło w epoce socjalistycznej. I oby to się nigdy nie powtórzyło, choć tęsknota za milionami widzów tli się w głowie niejednego dyrektora postsowieckich teatrów.

Samotny Książę

Kiedy w połowie 2021 roku recenzowałem na tym blogu Podmieńca Karola Smacznego i Marcina Tomkiela sugerowałem, że może to zapowiedź nowej lalkarskiej grupy teatralnej (https://www.marekwaszkiel.pl/2021/06/27/podmieniec/). I rzeczywiście, niedługo potem powstała  Grupa Wolność. Jej kolejny spektakl, Syn, objechał już sporo festiwali, zdobył ważne nagrody i pewnie na długo pozostanie w repertuarze, bo ten niezależny teatr umacnia się i krzepnie. Ogromnym wysiłkiem i nakładem własnych środków Karol Smaczny doprowadził do otwarcia nowej, maleńkiej sceny w Białymstoku (z przylegającą do niej imponującą przestrzenią pracowni teatralnej) i przed kilkoma dniami wystąpił z inauguracyjną autorską premierą spektaklu Książę.

Wciąż jestem pod wrażeniem tego spektaklu, przesuwają mi się przed oczyma obrazy z przedstawienia, rozgrywającego się jakby na śmietniku współczesnej cywilizacji, na którym w końcu zostaje osamotniona i pełna strachu jednostka. Karol Smaczny zamyka całość jak gdyby przebudzeniem ze snu, co być może ma osłabić napięcie, zasugerować, że to co oglądaliśmy to tylko majaki, przywidzenia, ale wcześniejsze obrazy, ich związek z rzeczywistością, ich lalkowa, więc nadrzeczywista ekspresja wyklucza taką interpretację. To jednak wizja współczesnego świata, który od dwóch tysięcy lat nieprzerwanie zmierza do zagłady, ujarzmienia ludzkiej wolności i całkowitej nad nią kontroli.

Skąd te dwa tysiące lat? Ano stąd, że spektakl zaczyna może przydługi, ale przejmujący monolog Smacznego recytującego Apokalipsę św. Jana w staropolskim przekładzie Jakuba Wujka, na tle czarnej folii z wyświetlonym olbrzymim ludzkim okiem, powoli przekształcającym się w powiększającą się kulę globu, zasłoniętego chmurami, cieniami i mgłą. Źrenica oka – kula ziemska –antropocen. Przywołanie apokaliptycznego strachu człowieka zderzone zostaje z aktorską improwizacją Smacznego o naszym strachu tu i teraz: wobec przestępstw, machinacji, wizji sztucznej inteligencji zastępującej człowieka. I kiedy wreszcie podnosi się czarna folia-kurtyna oglądamy niemal zgliszcza, wypalone i zdegradowane przedmioty, kawałki ludzkich protez, walające się po podłodze sceny małe figurki-lalki, pokruszone kawałki pleksi. To przestrzeń z Becketta, Ionesco, a może z Małego księcia, bo inspiracje Smacznego związane są z setną rocznicą wydania powieści Antoine’a de Saint-Exupéry’ego. Te asocjacje każdego z nas mogą być różne, lecz klimat przestrzeni i pojawiających się obrazów, aura pięknych kompozycji dźwiękowo-muzycznych Michała Górczyńskiego, działania Karola Smacznego i towarzyszącej mu Emmy Kováčovej, ujmującej zwłaszcza plastycznością swojego ciała, przenoszą nas w świat naszej samotności i ludzkiego strachu. To nic, że w którymś momencie padają ze sceny piękne słowa, że strachu przecież nie ma, on nie istnieje fizycznie, jest jedynie wytworem naszej wyobraźni, bo mimo wszystko nie potrafimy się od niego uwolnić.

Strach i związana z nim samotność jest tematem wszystkich scen Smacznego z pojawiającymi się animantami, ludzkimi kadłubkami, zminiaturyzowanymi postaciami bez nóg, protezami, pustymi korpusami, ale czasem także ludzkimi hybrydami czy lalkowymi partnerami. On sam, człowiek, jest otoczony wyłącznie światem zdegradowanej materii, którą jednakże ożywić może tylko on.  I choć budowane obrazy, kolejne sceny przyciągają uwagę, chwilami nawet wydają się czarujące, płynące z nich sensy napawają raczej smutkiem.

W jakimś sensie to spektakl z gatunku work in progress, chyba jeszcze nie zamknięty. Data premiery wiąże się z koniecznością rozliczenia stypendialnego grantu prezydenta m. Białegostoku. Ale już obecny kształt przedstawienia fascynuje. Troszkę mi szkoda, że większość użytych animantów, nieco w stylu Michaela Vogla, jawi się jako fantomy zagrożenia, elementy osaczające bohatera. Nawet pięknie podświetlony kurpus z kobiecą głową, w którym wydawać by się mogło Smaczny znajduje ukojenie, okazuje się tak naprawdę pustą wydmuszką, mirażem. Tyle, że animanty nie muszą nas uspokajać, może nawet te elementy ożywionej materii powinny drażnić, szokować, a jeśli tak – spełniają swoją rolę znakomicie. Zwłaszcza, że są piękne, jak zresztą całość wizualna spektaklu.

Pewnie za kilka miesięcy poznamy dokąd uda się dotrzeć Karolowi Smacznemu w pracy nad Księciem, choć już dziś spotkanie z jego talentem, wrażliwością i błyskotliwą obserwacją otaczającego nas świata wzbudza niekłamany zachwyt.

 

Fot. Sylwia Krassowska Polskie Radio Białystok

Zasiedzenie

Nie ma, rzecz jasna, dobrej miary na określenie optymalnego trwania kadencji dyrektora teatru, powiedzmy –  dyrektora teatru lalek, bo to mnie interesuje.

Spośród twórców, którzy organizowali po wojnie instytucjonalne życie lalkarskie i współtworzyli sceny lalkowe, najdłużej kierował bielsko-bialską Banialuką Jerzy Zitzman (bodaj 46 lat). Jan Dorman tworzył swój Teatr Dzieci Zagłębia w Będzinie niemal 30 lat, Zofia Jaremowa liderowała krakowskiej Grotesce, a Henryk Ryl łódzkiemu Arlekinowi – po 26 lat. Powyżej dwudziestu lat dyrektorowali – m.in. Marta Janic w łódzkim Pinokiu (24) i Alojzy Smolka w Opolu (21). Spośród twórców, którzy obejmowali istniejące już teatry, niekwestionowanym leaderem był Krzysztof Niesiołowski – szef warszawskiego Baja przez 35 lat, niemal tyle samo Irena Dragan kierowała teatrem w Kielcach, niewiele ustępowała im Monika Snarska w warszawskim Guliwerze (30), a w naszych czasach Zbigniew Niecikowski w Szczecinie (28).

Dyrektorami z dwudziestoletnim stażem (i większym) w jednej instytucji byli także m.in. Wiesław Hejno (WTL), Krzysztof Rau (BTL), Jan Zbigniew Wroniszewski (Olsztyn), Zofia Miklińska (Słupsk), do dziś wciąż są: Krystian Kobyłka (Opole) i Zbigniew Lisowski (Toruń). Spośród dyrektorów, którzy pożegnali się w ostatnim okresie ze „swoimi” teatrami po dwóch z okładem dekadach, wspomnę o Waldemarze Wolańskim (Arlekin) czy Zbigniewie Wójciaku (Rabka). To z pewnością nie jest lista kompletna dyrektorów zasiedziałych. Wielu z nich dotrwało na stanowiskach do emerytury, wcale niemało przedłużało staż pracy tak długo, jak się dało. Byli potrzebni, niezastępowalni! W tym zestawieniu pojawiają się nazwiska wielkich artystów, którzy pozostaną w pamięci kolegów i na kartach historii, są też nazwiska mniej wyraziste, o których już dziś pamiętają jedynie współpracownicy i niewielka grupa lokalnych widzów. Wszak problem długości trwania dyrekcji nic nie stracił na aktualności.

Po 1989 roku zmieniły się, rzecz jasna, wszelkie warunki funkcjonowania teatrów, powoli najpopularniejszą formą powoływania dyrektorów są konkursy na to stanowisko, ale wciąż nie dotyczą one wszystkich, a organizator publicznych instytucji kultury ma wiele możliwości manewru. Zresztą, każdy teatr to inna historia, choć w dłuższej perspektywie wiele różnic się zaciera, a czas urzędowania dyrektorów zupełnie nie przekłada się na odnoszone sukcesy, zwłaszcza na artystyczną pozycję konkretnej sceny.

W ostatnim tygodniu ze sceną w Rabce pożegnał się Zbigniew Wójciak (po 22 latach), a kilka dni temu pożegnalną galę urządził sobie jeden z weteranów-dyrektorów, Adlof Weltschek, kierujący krakowską Groteską od ćwierć wieku. Przeczytałem właśnie ciekawy tekst Angeliki Pitoń w krakowskiej „Gazecie Wyborczej” sumujący dokonania/zaniechania Weltschka. Pouczająca lektura! Ustępującego dyrektora oklaskiwali politycy, posłowie, urzędnicy miejscy i regionalni, z prezydentem Krakowa na czele. Nie szczędzono pochwał przegranemu dyrektorowi: „dyrektor z prawdziwego zdarzenia, z powołania, nie przyspawany do stołka”, „pan dyrektor jest dobrem narodowym”, „jest człowiekiem kochającym teatr. Niezwykle inspirującym, poszukującym”. Na uroczystości zabrakło przedstawicieli krakowskiego środowiska kulturalnego, zabrakło przede wszystkim choćby reprezentantów polskiego środowiska lalkarskiego. Czy to coś znaczy? Bardzo wiele!

Mówiąc najprościej, Adolf Weltschek – mimo dwudziestu pięciu lat zarządzania Groteską – przemknął niezauważony. Groteska jest dziś artystycznie znacznie niżej niż była w połowie lat 90. ubiegłego wieku, cóż dopiero mówić o połowie lat 70., kiedy umierał Władysław Jarema, a Zofia Jaremowa kończyła swój czas dyrektorowania. Mam na myśli oczywiście artystyczny poziom teatru. Następcy Jaremów nigdy nawet nie zbliżyli się do osiągnięć poprzedników. Rzecz jasna, teatr jest działalnością zespołową. Wielu aktorów, wyspecjalizowanych rzemieślników teatralnych, pracowników rozmaitych działów, przez kolejne lata podtrzymywało prestiż Groteski, dysponowali przecież umiejętnościami i doświadczeniem daleko wykraczającym poza polskie standardy, ale sława Groteski Jaremów stawała się coraz bardziej legendarna, skoro nie wzmacniały jej nowe, głośne i szeroko komentowane inscenizacje. Takich w ciągu ostatniego 50-lecia było może kilka, ale z pewnością wystarczy palców jednej ręki.

Następczyni Jaremów, Freda Leniewicz, próbowała legendę poprzedników przekreślić, wymazać, zapomnieć. Jan Polewka w trudnych latach 90. starał się tę legendę ożywić, ale jego dyrekcja przypadła na najtrudniejszy okres. Adolf Weltschek po prostu od tej legendy się odciął. Tak jak odciął się od całego lalkarskiego środowiska. Na początku swej dyrekcji podjął próbę nawiązania środowiskowych więzi, pojawił się z zespołem Groteski na jednym czy drugim festiwalu, ale prezentowane spektakle nie wzbudziły specjalnego zainteresowania, nie przyniosły upragnionych nagród i zachwytów, w rezultacie Weltschek zamknął się w swoim własnym świecie. Nie był to świat lalkarski, chyba nawet w niewielkim stopniu świat teatralny. Był to najogólniej mówiąc świat działaczy politycznych.

Podobną drogę przechodził niejeden z dyrektorów-weteranów w przeszłości. Nie mogąc błyszczeć, zamykał się wąskim kręgu współpracowników, co najwyżej przyciągał innych „odrzuconych”, by w ich gronie znaleźć lepsze miejsce dla siebie.

Bez wątpienia Adolf Weltschek był sprawnym menadżerem. Jego teatr – komercyjny, nieartystyczny – świetnie wpasowywał się w niezbyt wyrafinowane gusta publiczności, która chciała przede wszystkim bezpiecznych przedstawień dla dzieci. Grał je setkami. Maszyna działała wzorcowo, był czas, kiedy aktorzy Groteski świetnie zarabiali, nawet nie mając instytucjonalnych etatów. Teatr zaś przyciągał  naprawdę duże pieniądze. Jego dotacja też była niebagatelna, bodaj najwyższa spośród wszystkich polskich teatrów lalek. Dla władz, od pewnego momentu samorządowych – sytuacja wymarzona. Nigdy nie interesował ich artystyczny poziom teatru, to zresztą nie jest cecha krakowska. Urzędnicy spoglądają na statystyki, ciągle rosnące kolumny, ilości spektakli, widzów, procenty wypełnienia sali widowiskowej, wpływy z biletów etc. Nie mając z reguły pojęcia o teatrze, dają się mamić cyfrom i sprytnie formułowanym notatkom o sukcesach, z których bije potęga i jakość. Na iluż to jubileuszach w różnych miastach Polski słyszałem i wciąż słyszę o wybitnym teatrze lalek, który znajduje się w danym mieście? Ba, nie tylko w mieście. Jego marka jest ogólnopolska, a niejeden mówca podkreśla i światowe znaczenie lokalnego teatru. Z reguły politycy zapominają, że wyłącznie gospodarzą mieniem publicznym, dobrem wspólnym i będą (powinni być!) rozliczeni. Tymczasem rozliczają np. teatry na miarę swojej wiedzy i możliwości. Te najczęściej buduje statystyka oraz przez lata pielęgnowane przez dyrektorów-weteranów dobre relacje, nawet przyjaźnie z organizatorem. Dzięki stosownemu okopaniu się w mieście można przetrwać całe dekady. Niektórym to wystarcza do dobrego samopoczucia.

Rządząc teatrem przez ćwierć wieku, nie sposób nie mieć sukcesów. Wspomniany artykuł z „Gazety Wyborczej” ironicznie je wymienia: „112 premier, niemal 12,3 tys. przedstawień [to niemal 500 spektakli rocznie!!! – MW], ponad 3,2 mln widzów”. A przecież jeszcze Wielka Parada Smoków – godzinna impreza, której koszt przekracza roczny budżet wielu teatrów lalek. No i przez 15 lat imprezka dla przyjaciół z politycznego grajdołka pt. „Reality Shopka Szoł”.

Aha – Materia Prima! Rzeczywiście wydarzenie prima! Nie każda edycja, ale było tu w przeszłości co oglądać (na ostatnią już nie pojechałem, bo wydała mi się wtórna, zbyt szybko komercjalizująca się). Tyle, że to zasługa nie tylko Adolfa Weltschka, ale całego sztabu ludzi Groteski, z selekcjonerami na czele (Zuzanna Głowacka!). No i wielki budżet, chyba nie pomylę się zbytnio jeśli powiem, że niemal przekracza łączny budżet wszystkich polskich festiwali lalkowych. Zatem sukces Materii Prima zapewniony, jeśli tylko organizatorzy sprostają artystycznym gustom. A z tym jest zdaje się coraz gorzej.

Najsmutniejsze jest to, że dyrektorzy-weterani, okopani, hołubieni i podkręcani przez lokalne władze, z czasem trwania swoich niekończących się kadencji tracą powoli kontakt z rzeczywistością. Ze starości, z utraty ambicji, ze zwykłego ludzkiego wygodnictwa? Albo popadają w konflikt z władzami, które – bywa – niekiedy same widzą, że nadszedł już najwyższy czas na zmianę. Częściej jednak dochodzi do buntu wewnętrznego. Teatr jest skomplikowaną machiną, ale najczęściej zespół starzeje się wraz z dyrektorem i drobne kosmetyczne uzupełnienia niczego nie zmieniają. Z latami wzrasta niezadowolenie z powodu stagnacji, braku wyzwań, bo to przecież dziedzina twórczości, choć jednocześnie umacnia się przekonanie, że lepszego miejsca już nie znajdę, nikt mnie nie zatrudni, jestem za stary, w rezultacie takie status quo jest satysfakcjonujące i dla zespołu, i dla szefa. Wszak do czasu!

Historia ostatnich lat Groteski, pełna konfliktów, procesów sądowych, zwolnień, zarzutów mobbingowych, przemocowych, przesłoniła to wszystko, co jest istotą teatru. Nawet repertuarowego teatru miejskiego. A wszystko to z powodu zasiedzenia dyrektora!

Czyż nie pora wreszcie zmienić obowiązujące prawo i wprowadzić, na przykład wzorem wyższych uczelni, maksymalną dwukadencyjność dyrektora teatru? Nawet najkrótsza, trzyletnia kadencja pozwala doskonale się zorientować, jaki jest rezultat efektownych programów artystycznych składanych przez kandydatów na dyrektorów. Jeśli dobry – powinno się przedłużyć kadencję o kolejny 3-5-letni okres. Będzie to w sumie średnio osiem lat dyrektorowania w jednym teatrze. To wystarczy. Osiem lat to szmat czasu, w którym wiele się zmieni. I powinien się zmienić dyrektor, bo trudno rozwiązywać umowy z pracownikami. A dyrektor może stanąć do konkursu w innym mieście, w którym jego sukcesy będą dodatkową atrakcją dla zespołu, pracowników i widzów. To przecież takie proste!

Apokaliptyczna wizja świata

Program tegorocznej edycji festiwalu LasFest w Solnikach 44 nieustannie zaskakuje. Choć impreza wciąż jeszcze trwa, jej część teatralną mogę nieco sumować, bo miałem okazję zobaczyć (w Solnikach lub wcześniej) wszystkie prezentowane spektakle. I ten dobór przedstawień wydaje się najbardziej atrakcyjny, choć wcale nie oczywisty. Chwilami można mieć nawet wątpliwości czy wciąż jesteśmy w teatrze? Z pewnością nie jest to teatr tradycyjny (myślę o rozmaitych jego gatunkach), ale to wielka zaleta LasFestu, choć pewnie dla niektórych nie do przyjęcia.

Zderzenie niebanalnych propozycji Grupy Coincidentia (w tym roku Bezbrzeża i Invisible), z węgierskim lalkowym Faustem, błyskotliwym monodramem Aleksandry Gosławskiej Stand-up i wreszcie polsko-białoruskimi Pozorami Teatru Czrevo/Laboratory Figures Oskar Schlemmer było wyjątkową okazją do spotkania ze współczesną sztuką teatralną. Nie lalkową oczywiście, bo lalki to tylko maleńki wycinek nowoczesnej performing art,  obejmującej aktora i performera, lalkę i przedmiot, muzykę i dźwięk, światło i przestrzeń, projekcje i mechanizmy.

We współczesnym teatrze (czasem instalacji, czasem seansie bądź hipnotycznym śnie, niekiedy nasączonym agresywną publicystyką, innym razem oniryczną pararzeczywistością) łączą się elementy różnych sztuk: słowo, gest, obraz, ruch. Podążamy (albo nie) za wizjami twórców, z których niekiedy budują się w naszych głowach precyzyjne sensy, innym razem urwane refleksje, rozmaite asocjacje. Osobiście mam wiele sympatii dla takich działań, będących przeciwieństwem linearnie opowiadanych historii, które często nie wymagają nawet używania środków teatralnych. To, co się dzieje coraz częściej w ostatnich dekadach jest swoistym zaprzeczeniem tradycyjnego teatru, choć nie mamy jeszcze pojęć pozwalających precyzyjnie nazywać współistniejące dziś formy tej sztuki. To tak jak z lalką i animantem, by pozostać w najbliższej mi dyscyplinie. Każda lalka wchodzi w zakres pojęcia animant, ale odwołuje się ono do zupełnie innej sfery kulturowej, filozofii działania scenicznego, emocjonalnego i intelektualnego.

Przedwczoraj podzieliłem się na tych łamach swoimi refleksjami o węgierskim lalkowym Fauście Magamury, dziś kilka słów o polsko-białoruskich Pozorach, gdzie pojawiło się kilka elementów współczesnego świata animantów. Jak to często bywa w moich spotkaniach z teatrem, nie przygotowałem się wcześniej do spektaklu i nie wiedziałem czego się spodziewać, choć byłem pewien – wnosząc z dotychczasowych prac jednego z najciekawszych według mnie białoruskich reżyserów (Jura Dziwakoŭ-Duszewskij) – że nie będzie to spektakl tradycyjny. Z uwagą śledzę też rozwój Joanny Troc, absolwentki białostockiej szkoły lalkarskiej, która od wielu już lat prowadzi na Podlasiu swój własny Teatr Czrevo, inspirując się nieustannie białorusko-polskim pograniczem i lokalną kulturą, językiem, zwyczajami i tradycją.

Dopiero rozmyślając nad tym spektaklem przeczytałem jego zapowiedź w internetowym programie LasFestu. „Pozory to ekspresjonistyczny seans wystawienia ciała na próbę. Wystawienia na próbę środowiska, które styka się z ciałem oraz przedmiotów, z którymi obcuje ciało. Ciało to POZORY. Praca powstała z inspiracji postacią XIX-wiecznej poetki – Julii Żadowskiej, której wiersze znajdują się w podlaskich bohohłaśnikach. Poetka była fizycznie niepełnosprawna. Urodziła się bez prawej ręki, a na lewej miała tylko trzy palce.”

Z pewnością ta zapowiedź dobrze koresponduje z przedstawieniem. W spektaklu pojawia się scena z upośledzoną bohaterką, ma on liczne nawiązania do tekstów z prawosławnych modlitewników wyrażających wdzięczność Bogu za wszystko, ale przede wszystkim odbieram Pozory jako niebywale silny głos pokazujący apokaliptyczną wizję świata, wyrażający ironiczny stosunek do wieszczonej w modlitwach boskiej opatrzności. W gruncie rzeczy możemy być wdzięczni Bogu za zgliszcza, za pozory. Za kobietę bez ręki i palców, za matkę rodzącą potwora (tu pluszową małpkę), za dzieci topione w plastikowych workach, za kobiety ubezwłasnowolnione (tu damski pantofelek przybijany gwoździem do deski), za fałsz (męsko-damska maska jarmarcznej szczęśliwości), eksperymenty medyczne, przeszczepy, wszelkie pozory, ułudy i miraże (świat Barbie).

Fascynujące jest, jak sterylna, wyestetyzowana i atrakcyjna przestrzeń sceniczna oglądana w pierwszym obrazie, powoli przekształca się w pobojowisko, zgliszcza i jeden wielki śmietnik, który zamyka spektakl i który widzowie zabierają ze sobą w pamięci. W głębi sceny jest umieszczona rozpięta na linkach i przezroczystych rurkach jakby sylwetka współczesnej wersji renesansowego człowieka witruwiańskiego Leonarda da Vinci. To sylwetka mocno zdeformowana, „odżywiana” ludzkimi organami, które aktorka wrzuca do wypełnionych wodą słojów. Ale współczesny człowiek witruwiański nie zmieni się aż do końca przedstawienia.

W różnych przestrzeniach sceny są ustawione elementy dekoracji/przedmioty/rekwizyty, które posłużą w kolejnych mikroscenkach, zawsze odgrywanych przez Joannę Troc. Warto by je opisać, ale to materiał na znacznie obszerniejszy tekst. Tu chcę wspomnieć o jednej z najpiękniejszych scen w tym spektaklu, zwłaszcza że to scena lalkowa. Aktorka rozwija na podłodze sceny dużą płachtę czerwonego materiału. Kucając za płachtą, dwa jej końce zapina ponad swoją głową, jednocześnie mocuje na głowie czaszkę przyozdobioną płomienistymi włosami. Podnosząc się do góry, na naszych oczach wykreowuje Śmierć, której czerwona suknia z niewielką trupią czaszką na górze, w całości zasłania aktorkę, ubraną w tej scenie w czarny kombinezon. To Pani naszego świata, zdają się mówić autorzy przedstawienia, czarująca, potężna i zwycięska.

Wierzę głęboko, że ten spektakl-seans, złożony z niezależnych obrazów i scenek, doczeka się stosownego opisu i interpretacji. O pewne rozwiązania, zwłaszcza muzykę – jakoś osadzoną w przedstawieniu, ale i silnie denerwującą – warto by się pospierać z twórcami. Ale – szanowni autorzy Pozorówchapeau bas!

 

Fot. Michał Troc

Wyjęte z pamięci. Wspomnienia Stanisława Ochmańskiego

 

 

Urodziłem się 25 lipca 1929 roku w Łodzi. Podobno około trzeciej nad ranem, ale szczegółów nie pamiętam, bo to było bardzo dawno. A co pamiętam? Pamiętam jak zimą Ojciec ciągnął sanki, ja leżałem na tych sankach i patrzyłem w niebo. Był wieczór, padał śnieg dużymi płatami i w świetle latarni te lecące płatki śniegu były jak z baśni. Ile wówczas mogłem mieć lat? Trzy, cztery? Później szkoła podstawowa, pierwsze zakochanie w pani nauczycielce, wychowawczyni klasy. Była piękna i mądra. Chodziłem do szkoły w czasie, kiedy karano niegrzecznych uczniów, stawiano do kąta albo bito linijką po łapach. Ja byłem bardzo grzeczny i nigdy nie stałem w kącie, ani po łapach linijką nie dostałem.

Rodziców miałem wspaniałych. Uczciwych i pracowitych, prostych robotników fabryk łódzkich. Kochali i wychowywali mnie, a później młodsze rodzeństwo: Włodka, Janka i siostrę Annę. Wychowywali nas może nieraz zbyt surowo, ale też ja na tę surowość zasługiwałem. Na przykład: rodzice monety groszowe wrzucali do słoiczka i tam sobie te grosiaki leżały, a ja te drobniaki sobie podbierałem i kupowałem cukierki. Raz nawet kupiłem organki, bo bardzo chciałem nauczyć się grać. Ale na te organki to sporo tych grosiaków musiałem wybrać i sprawa się wydała. Przyznałem się do wybierania groszy. Rodzice mówią, że złodziejstwa w domu tolerować nie będą. Postanowili zaprowadzić mnie na posterunek policji. Idziemy. Ja poważny. Przed posterunkiem stoi policjant i ojciec mówi: – Proszę pana, przyprowadziliśmy wam złodziejaszka. Podkradał nam pieniążki. Posterunkowy mówi: – To co z nim zrobimy? Zamknąć go?

 I wówczas ja z płaczem, że już nigdy, przenigdy.

– No to przeproś rodziców i koniec sprawy.

I takie to były metody wychowawcze moich rodzicieli. Może trochę okrutne, ale skuteczne, to wiem po sobie. Ażeby mi osłodzić to przeżycie, kupili mi banana. Jadłem go pierwszy raz w życiu i mówiąc szczerze, wcale mi tak nie smakował, ale wówczas banan to był luksus dla naszych kieszeni.

Okupacja

1-go września 1939 roku miałem pójść do czwartej klasy szkoły podstawowej. Niemcy hitlerowskie napadają na Polskę. WOJNA! Szkoła zamieniona w koszary wojskowe. Obserwowałem walki polskich lotników z niemieckimi bombowcami, które leciały bombardować Warszawę. To było coś! Te wybuchające pociski, potem dymki-obłoczki i wreszcie trafiony! Pali się, spada, cudo! Tych walk naszych dzielnych pilotów i obrony przeciwlotniczej z Niemcami jakie ja widziałem, nie oddaje żaden film wojenny oglądany przeze mnie później. Połowa września. Wojska  okupanta wkraczają do Łodzi. Maszerują dumni, odprasowani, w wypolerowanych butach, z orkiestrą. Rozrzucają cukierki dla obserwujących ich paradę dzieci. Cukierki padają obok nas, pękają i rozlewa się sok-nadzienie na płytach chodnika. Nikt z nas przygnębionych klęską wrześniową nie podniósł cukierka. Tak to zapamiętałem. A przecież wcale się nie umawialiśmy, że nie pozbieramy tych cukierków, choć kusiły potwornie. Byliśmy dumni i polscy. Tak byliśmy wychowani od małego.

„Kto ty jesteś? – Polak mały.

Jaki znak twój? – Orzeł biały…” (Autor: Władysław Bełza)

            Koniec września 1939r. Ojciec Stanisław wrócił z kampanii wrześniowej. Tato był ułanem. Został zmobilizowany już w marcu 1939r. Przeszedł szlak bojowy przez całą Polskę. Walki nad Bzurą. Niemcy wypierali naszych na wschód. 17 września Rosja Sowiecka napadła na Polskę. Ojciec dostał się do niewoli sowieckiej. Sowieci trzymali naszych żołnierzy w wagonach bydlęcych i kompletowali cały transport do wywózki. Raz dziennie wypuszczali jeńców za własną potrzebą. Ojcu udało się uciec kryjąc się pod wagonami i w mundurze kolejarza wrócił do domu. Dobrzy ludzie pomagali żołnierzom kampanii wrześniowej. Myślę, że jakiś kolejarz dał Ojcu ten mundur. Później aresztowali Ojca hitlerowcy, bo przed wojną sympatyzował ze Związkiem Zachodnim. Siedział na Radogoszczu i w Sieradzu. Ja poczuwałem się do pomocy Mamie, był już też brat Włodek. Odwoziłem zimą węgiel ze składu węgla do klientów na tych samych sankach, na których woził mnie Tata. Później handlowałem w tramwajach. Sprzedawałem zeszyty, spinacze do włosów, ołówki i inne drobiazgi, jakie w sklepach dla Polaków były nie dostępne. Tajniacy często mnie gonili, ale ludzie w tramwaju zawsze mi pomagali uciec, podstawiali nogi i utrudniali im pogoń za mną. W lutym 1943 złapali mnie. Zawieźli na Anstadta, gdzie znajdowała się siedziba gestapo. Obijali mnie i przesłuchiwali. Chodziło im o to aby się dowiedzieć, gdzie nabywałem towar. Nic nie wyciągnęli ode mnie. Wreszcie kazali mi otworzyć taka płaska szufladę w szafie. Jak otworzyłem,  zobaczyłem w wyrzeźbionych rowkach nahajki, takie baty ułożone w kolejności od najcieńszego do najgrubszego, chyba z 10 sztuk. Jeden z nich krzyknął: – Wybieraj. Szybko zacząłem kombinować, jaki wybrać. Cienka mnie poprzecina (poprzecina mi skórę), gruba poprzetrąca. Wybrałem średnią. Kiedy mnie już wypuścili, przypadkowi ludzie pomogli mi dotrzeć do domu. Dwa tygodnie leczyłem się po tym przesłuchaniu. Ale hurtowni nie wydałem. Na tramwajach (w tramwajach) także przestałem handlować.

            Potem były jeszcze inne przygody. Handel z Generalną Gubernią. Bo Polska była podzielona przez Niemców na dwie części. Była granica. Łódź (Litzmanstadt) należała do Rzeszy Niemieckiej, a Generalna Gubernia była niby dla Polaków. Chodziłem (jeździłem) do Tomaszowa Mazowieckiego (to była Generalna Gubernia) i przenosiłem (handlowałem, przemycałem) różne towary spożywcze, np. cukier, a przynosiłem tytoń i papierosy, bo tam były tańsze i to mi się kalkulowało. Raz coś mnie podkusiło, żeby pojechać do Warszawy. Kupiłem kopę jaj (całe wiadro), bo podobno w Warszawie dobrze płacą. Jak tylko wysiadłem na dworcu w Warszawie, jakieś cwaniaki nakopali mi, jajka zabrali i po handlu. Więcej do Warszawy na handel nie pojechałem.

            W roku 1944 groziła mi wywózka do Niemiec, bo kończyłem 15 lat i to był wiek, w jakim wywożono na przymusowe roboty. Wujek–chrzestny był kierownikiem introligatorni i ramiarni obrazów u Niemca o nazwisku Nikiel w Łodzi na ul. Głównej. Nie ma już tej ulicy. To było w okolicy, gdzie obecnie znajduje się Galeria Łódzka. No więc wujek załatwił z Niklem i pracowałem u niego w tej introligatorni. Paliłem w piecach, zamiatałem, robiłem drobne zakupy dla pracowników, a później woziłem rikszą po Piotrkowskiej (wtedy Adolf Hitler Strasie) książki z bibliotek do oprawy i oprawione odwoziłem z powrotem. Duża biblioteka była na rogu Piotrkowskiej i Andrzeja. W introligatorni nauczyłem się oprawiać książki, a później dzięki tej umiejętności w Liceum Pedagogicznym w Łowiczu mogłem dorobić sobie do stypendium i wspomagać finansowo rodzinę, oprawiając książki z biblioteki szkolnej. Do dziś mam w swojej bibliotece 3 – 4 książki oprawione własnoręcznie.

            Wreszcie nadeszło wyzwolenie spod  okupacji hitlerowskiej. Tą samą szosą, którą z taką pompą (tak paradnie) wkraczały wojska niemieckie, teraz w odwrotnym kierunku uciekały w popłochu.

            Podczas okupacji uczęszczałem na tajne komplety nauczania i tam w ciągu trzech lat ukończyłem szkołę podstawową i dostałem zaświadczenie upoważniające (umożliwiające mi) przyjęcie do gimnazjum. Uczyła nas, narażając się na aresztowanie, wspaniała pedagog – pani Leokadia Woźnicka. Ona jedna uczyła wszystkich przedmiotów. Było nas chyba ośmioro w dwóch grupach.

Natychmiast po wyzwoleniu ruszyły zapisy do szkół. Ja po okazaniu świadectwa od pani Woźnickiej zostałem przyjęty do XX Gimnazjum i Liceum w Rudzie Pabianickiej. To przedmieście Łodzi. Uczyli nas wspaniali pedagodzy, przedwojenna kadra profesorów, którym udało się przeżyć okupację. Niektórzy wracali z obozów, niewoli lub wywózek na wschód. Przekazywali nam to, co najcenniejsze, wychowywali na wartościowych ludzi. Za chwilę powstało harcerstwo, ale to prawdziwe, wywodzące się ze skautingu. Ja szalałem. Prowadziłem ogniska harcerskie, organizowałem akademie szkolne, akademie święta spółdzielczości itp. Czego ja nie robiłem! Prowadziłem chór rewelersów, reżyserowałem skecze na ogniskach. W harcerstwie byłem zastępowym, a później najmłodszym w Łodzi drużynowym z żółtym suwakiem, co znaczyło, że jestem drużynowym po próbie o najwyższych kwalifikacjach. Miałem odznakę Harcerza Orlego i prawie wszystkie sprawności harcerskie. To były czasy! Ale co z nauką? Kiepsko. Ledwo przechodziłem z klasy do klasy. Profesorowie widząc, że mnie rozpiera działalność organizacyjna i artystyczna  (że mnie rozpiera energia, którą wyładowuje w działalności organizacyjnej i artystycznej), patrzyli przez palce na moje wyniki w nauce, ale ile można było mnie tak przepychać? Znana pani prof. Sachadyniukowa, historyczka, mówi przy całej klasie: – Ochmański, ja wiem, że ty będziesz artystą, ale artysta też musi znać historię. Ja już odpytałam całą klasę oprócz ciebie. Powiedz mi cos o wojnach peloponeskich.

Stoję ci ja przed mapą. Gdzie jest ta Peloponezja? Patrzę na klasę. Koledzy pokazują mi na migi. Ja błądzę po tej mapie patyczkiem wyżej, niżej i nijak trafić nie mogę. Dwója. Zdawałem poprawkę. Poszło. Ale jeszcze łacina, a matematyka? Rany, nie dam rady. Profesor Tadeusz Gajewski, harcmistrz Rzeczypospolitej, hufcowy w Łodzi, polonista wygłaszający przepiękne gawędy na ogniskach harcerskich, każdorazowo na radach pedagogicznych walczył o mnie jak lew, ażeby mnie promować do następnej klasy. Ja szczerze przyrzekałem poprawę i przez jakiś czas było lepiej, ale później znów zaczynały się kłopoty. Nie miałem ja głowy do nauki. Ale jakoś zdałem małą maturę (cztery klasy gimnazjum) i poszedłem do Liceum Pedagogicznego w Łowiczu, ale to już inna historia.

Teatr lalek

            Jest rok 1949. Rodzina postanowiła, że trzeba mi zmienić szkołę, bo po ogólniaku nie ma żadnego zawodu. Mój wspaniały profesor T. Gajewski załatwił mi przejście do Liceum Pedagogicznego w Łowiczu. Poradził, żebym się nie ujawniał ze swoimi pasjami organizatorsko-artystycznymi i zaczął się porządnie uczyć. Uważał, że w gimnazjum i liceum w Łodzi uprzedzeni do mnie wykładowcy nie daliby mi szansy, nie wierzyli we mnie. Miewałem stany lękowe przed chodzeniem do szkoły w Łodzi, często wagarowałem. W Łowiczu to co innego. Nikt mnie nie znał. Półrocze, świetne stopnie. Autentycznie interesuje mnie nauczanie dzieci. Dobry nauczyciel, to trochę aktor. I znów teatr? Teatr rozpierał mnie. Nie dało rady dalej nie ujawnianie się ze swoimi pasjami. Ale jaki teatr dla dzieci robić w liceum pedagogicznym?  Wpadło mi w ręce takie czasopismo harcerskie „Na tropie” i tam był instruktaż, jak zbudować teatr lalek. Napisali, że to bardzo proste. Kilka patyczków, trochę szmatek i lalka gotowa, a scenka także łatwa do zbudowania. Były rysunki techniczne, no więc do roboty. Zebrałem chętnych kolegów z różnych klas, śpiewających, recytujących, grających na instrumentach, ładnie malujących, dziewczyny, które szyły, majsterkowiczów i zbudowaliśmy teatr lalek w Liceum Pedagogicznym w Łowiczu. Nazwaliśmy go „Baj Łowicki”.

            Pierwsze przedstawienie, jakie przygotowaliśmy, to klasyka teatru lalek, sztuka Marii Kownackiej „O straszliwym smoku, dzielnym szewczyku, prześlicznej królewnie i królu Gwoździku”. Premiera! Wielkie święto w liceum. Dzieciarnia z ćwiczeniówki (to szkoła podstawowa przy naszym liceum, w której licealiści pod kierunkiem profesorów prowadzili lekcje, tzw. ćwiczenia i nabierali wprawy jako przyszli nauczyciele). Na przedstawieniu byli także nasi profesorowie włącznie z dyrektorem liceum panem Pakulskim. Przedstawienie przyjęto owacjami. Graliśmy raz w tygodniu w sali gimnastycznej. Komplety na widowni. Później było następne przedstawienie – „Zaczarowana skrzynia” Jana Sztaudyngera, „Kuba Jurek”  i inne tytuły.

            Teatr nasz cieszył się dużym zainteresowaniem pedagogów. Stwierdzono, że to bardzo dobry środek wychowawczy dla dzieci, szczególnie w małych ośrodkach i na wsiach. Informacja o naszym teatrze dotarła do Kuratorium Oświaty w Łodzi i postanowiono wprowadzić w liceum pedagogicznym kilka godzin zajęć z zakresu, jak tworzyć teatr lalek w szkole. A co z moja nauką? Hm… jakoś tam było. Szczęśliwie  dotarłem do matury. Najbardziej obawiałem się matematyki. To była dla mnie czarna magia.

            Rozpoczyna się matura. Na pisemnym jakoś poszło. Trochę się pościągało i do przodu. Ale egzamin ustny? Wyciągam kartkę-los z matematyki. Trzy zadania. Patrzę na pierwsze – dam radę. Drugie – coś mi świta. Ale trzecie – nic! W ogóle nie wiem o co chodzi. Rozwiązałem pierwsze. Nad drugim zastanawiam się. Zadania rozwiązywaliśmy na tablicy, takiej stojącej, na trzech nogach. Komisja rozmawia sobie szeptem i czeka na wyniki. Ja oparłem się o tablice i rozmyślam. W pewnym momencie tablica runęła na podłogę. Tumany pyłu z kredy. (wzniosły się tumany pyłu z kredy). Ja przerażony stoję i czekam. Przez mgłę kredową widzę, jak wstaje przewodniczący komisji – dyrektor liceum, pan Pakulski i mówi:

– Skoro kolega Ochmański przewrócił tablicę, to znak, że jest mocny z matematyki. Dziękuję. Proszę do innego przedmiotu.

I dalej to już poszło. No, może nie na piątki, ale trójki, czwórki. A i mam trzy piątki: ze śpiewu, w-fu  i sprawowania. To byli wychowawcy, prawdziwi nauczyciele, którzy znali swoich uczniów i wiedzieli, jak im pomóc, jak nimi pokierować.

Ale to nie koniec kontaktów z dyr. Pakulskim i liceum w Łowiczu. Żyłem w czasach, kiedy po skończeniu liceum pedagogicznego i uzyskaniu dyplomu nauczyciela obowiązywał nakaz pracy. Powiatowy Inspektorat Oświaty w Łowiczu przydzielał pracę poszczególnym absolwentom do jakiejś szkoły w miasteczkach czy na wsiach powiatu, a także województwa łódzkiego. Natomiast nasz zespół „Baja Łowickiego” postanowiono zostawić w liceum w Łowiczu i na etatach nauczycieli prowadziliśmy swój teatrzyk lalkowy. Czasem zatrudniano nas w zastępstwie np. za chorego nauczyciela w jakiejś szkole podstawowej do poprowadzenia lekcji. Bardzo lubiłem te zastępstwa.

Teatr nasz miał być wzorem i instruktażem dla nauczycieli, którzy chcieli założyć teatrzyk lalkowy w swojej szkole. Ale ja mierzyłem wyżej. Nawiązałem kontakt z teatrem ARLEKIN w Łodzi (wówczas miał siedzibę przy ul. Piotrkowskiej 150). Poprosiłem o spotkanie z dyr. Rylem i wszystko opowiedziałem o naszym teatrzyku w Łowiczu. Prosiłem, ażebym mógł się zapoznać pracowniami teatru, zobaczyć, jak się mechanizuje lalki. Chciałem także zobaczyć pracę za kulisami teatru podczas prób i przedstawienia. Henryk Ryl zgodził się. Dyr. Ryl był bardzo przyjazny amatorskim zespołom lalkowym. Zaprosiłem też Henryka Ryla na nasze przedstawienie „Szewczyka Dratewki”. Pewnego dnia przyjechali: dyr. Ryl, pani Maria Rylowa, małżonka dyr. Ryla, pedagog teatru i wielkiej zacności człowiek oraz scenograf – pani Gutkowska-Nowosielska. Potwornie stremowani zagraliśmy przedstawienie, chyba dobre. Po spektaklu rozmowa z zespołem, uwagi, rady. W pewnym momencie Ryl pyta mnie, czy chciałbym pracować w zawodowym teatrze lalek (po nocach to mi się śniło). Pewnie, że chciałbym, ale ja mam nakaz pracy.

– Co tam nakaz pracy? Gdzie jest dyrektor tego liceum?

Prowadzą dyr. Ryla do gabinetu dyr. Pakulskiego. Witają się i Ryl mówi: – Panie dyrektorze, ten Ochmański to zdolny, młody człowiek i szkoda żeby się tu marnował. Chciałbym go zabrać do swojego teatru w Łodzi. Dyr. Pakulski oburzony: – Co to znaczy „się marnował”? A co pan myśli, że my zdolnych ludzi nie potrzebujemy? Nie ma mowy.

Dyr. Ryl mówi do mnie: – Zostaw nas samych.

Nie wiem jak i o czym rozmawiali, ale rezultat był taki, że napisali pismo do Ministerstwa Oświaty i w drodze wyjątku zostałem odroczony z zawodu nauczycielskiego na czas studiów w teatrze lalek. W ten oto sposób znalazłem się w ARLEKINIE.

Pracę rozpocząłem 1 lutego 1951 r. jako adept sztuki lalkarskiej. Podobno dobrze zapowiadałem się jako aktor. Szczególnie jeden epizod grany przeze mnie zwrócił uwagę wszystkich.

W „Balladynie” J. Słowackiego w reżyserii Henryka Ryla grałem postać Gońca. Mówiłem następujący tekst: „Widziałem sztandar Kirkora zatknięty, na małym wzgórku gdzie rosną trzy brzozy”. To wszystko. Byłem bardzo przejęty tym występem. Ale co tam! Tekst mam dobrze opanowany, lalkę także, sytuacje znam. Rozpoczyna się przedstawienie. Nadchodzi moja scena. Wchodzę i mówię: „Widziałem sztandar Kirkora zatknięty, na małym wzgórku gdzie rosną TSY BZOZY”. Na scenie cisza, a potem wszyscy zataczają się ze śmiechu. Wszystko dzieje się za parawanem. Kompromitacja. Następnego dnia znów „Balladyna”. Ja w kulisie ćwiczę swoją kwestię Gońca: „…gdzie rosną trzy brzozy, trzy brzozy”. Nadchodzi moja scena. Tym razem wszyscy koledzy aktorzy wlepiają we mnie oczy. Okrutni. Wchodzę energicznym krokiem i mówię „…na małym wzgórku gdzie rosną TSY BZOZY”. To straszne!

Na następnych przedstawieniach koledzy z utęsknieniem czekają na moją scenę, a ja ciągle „TSY BZOZY”. Po kilku występach Ryl wycofał mnie z obsady. Nigdy potem moje występy aktorskie nie cieszyły się takim zainteresowaniem kolegów. I słusznie.

W Arlekinie spotkałem swoją przyszłą żonę Lilianę. Do Arlekina została zaangażowana w 1949r. jako niepełnoletnia (16 lat). Uparła się, że musi pracować w tym teatrze. Dyrektor Ryl nie mógł się od niej opędzić. Musiała przynieść pisemną zgodę matki. Była świetną aktorką. Najwierniejszym moim Przyjacielem (Najwierniejszy mój Przyjaciel) na dobre i złe. Ukochaną Żoną. Oczywiście mieliśmy też kryzysy jak w każdym małżeństwie bywa. Najpoważniejszy, pamiętam, miał miejsce w 1956r. Mieliśmy się rozstać. To bardzo poważna decyzja, a przecież jest trzyletnie dziecko – Magda. Przyczyny i wina były po obu stronach. Postanowiliśmy jeszcze spróbować poprawić nasze współżycie. Umówiliśmy się w kawiarni Grand Hotelu i wyjaśniliśmy sobie wszystkie żale i pretensje. Zaczęliśmy jeszcze raz od początku, głownie mając na uwadze dobro Magdy. Udało się. Przeżyliśmy wspólnie 45 lat. Piękna miłość przerodziła się później w przyjaźń. To uczucie moim zdaniem jest cenniejsze niż miłość.

Jest rok 1989/90 (przełom roku 1989/90) . Czułem, że teatr artystycznie martwiał. Niby wszystko funkcjonowało poprawnie, ale ja nie potrafiłem wykrzesać z siebie energii dla tworzenia. Młody zespół, który sam stworzyłem, oczekiwał czegoś nowego. Ja przez 18 lat kierowania Arlekinem chyba się wypaliłem. Potrzeba było nowej (świeżej) krwi, zmian. Sprowadziłem młodych studentów reżyserii z Białostockiej Szkoły. Obserwowałem jak pracują, co sobą reprezentują i jak dogadują się z zespołem aktorskim i pracowniami. Najbardziej sprawdzał się aktor, którego przyjąłem w roku 1981, po białostockim wydziale aktorskim. Wychowanek Jana Wilkowskiego. Rwał się do reżyserii.  Tak oto pewnego dnia zapukał do mojego gabinetu. Oj, niepokorny to był facet. Ciągle przychodził z nowymi pomysłami. Sam pisał sztuki, sam projektował scenografię, sam komponował muzykę i znosił mi to do gabinetu. Był wytrwały i uparty. Trzeba dać takiemu spróbować. Dałem. Wyreżyserował z powodzeniem kilka oryginalnych przedstawień.

Szukałem młodego reżysera, zdolnego unieść trud kierowania teatrem. No to co ja miałem robić? Miałem pod ręką Waldka Wolańskiego. Wziąłem głęboki oddech i zaproponowałem mu dyrekcje i kierownictwo artystyczne. Wziął bez wahania. Nie krygował się.

Waldek Wolański jest świetnym managerem. Jest trzecim dyrektorem „Arlekina” namaszczonym przez swojego poprzednika. Jesteśmy jednym z nielicznych teatrów w taki sposób przekazujących następcy kierownictwo.

Ale jeszcze musze przypomnieć pewien epizod w sprawie przejęcia teatru przez Waldka Wolańskiego. Wolański był zniecierpliwiony zbyt długim oczekiwaniem na przekazanie teatru i niezbyt wierzył w moją propozycję. Postanowiłem przejść na emeryturę. Złożyłem podanie do wojewody Bogdanowicza, jednocześnie zasugerowałem, że teatr mógłby przejąć Waldemar Wolański, wykształcony i prawdziwy człowiek teatru. Wojewoda nie zgodził się na moje odejście i przesunął o cały rok moje przejście na emeryturę. I stąd to oczekiwanie Waldka i zniecierpliwienie. Wreszcie jest zgoda i nominacja p. Wolańskiego na dyrektora Arlekina od 1 stycznia 1992 r. Proszę sekretarkę, ażeby powiadomiła Waldka, że chcę z nim rozmawiać. Sekretarka mówi: – Właśnie pan Wolański także prosił o spotkanie z panem dyrektorem.

Wchodzi Waldek.

– Słucham pana, panie Waldku. Jaką ma pan sprawę?

– Nie, najpierw pan dyrektor.

– No więc jest zgoda na objęcie przez pana teatru od 1 stycznia 1992 r.

Cisza.

– A jaka jest pana sprawa?

– A to ja już nie mam sprawy.

Po latach Waldek mi powiedział, że przyszedł do mnie zwolnić się z teatru.

 

Bracia i Siostra (Rodzeństwo)

Uczyli się zawzięcie. Janek ukończył Politechnikę Łódzką. Ania Technikum Włókiennicze. Włodek technikum mechaniczne. Wszyscy byli fachowcami dużej klasy. Życie osobiste niezbyt udane. Nie trafieni współmałżonkowie. Ale wszystko dobrze się skończyło i obecnie wszyscy są z nowymi partnerami. Janek wrażliwy, dusza artystyczna, wielkiej dobroci człowiek. Myślę, że często jego dobroć niektórzy z bliskich wykorzystywali. Włodek, mocny typ, ceniony specjalista w swoim fachu, ale miał okres słabości. Pamiętam, że mama prosiła mnie jako najstarszego brata, ażebym przyjechał do Łodzi (byłem wówczas dyrektorem teatru w Lublinie) i przemówił Włodkowi do rozsądku, bo popadł w alkoholizm. Mama mówi: – Ty masz autorytet u niego i na pewno cię posłucha.

 – Co ja mu powiem?

Ułożyłem sobie mowę, żeby mu wyjaśnić następstwa tego nałogu i żeby go na właściwą drogę wprowadzić (sprowadzić). Przyjeżdżam do Łodzi, spotykamy się w jakiejś kawiarni. Ja przejęty, wygłaszam autorytatywnie, co sobie ułożyłem. Włodek słucha. Powiedziałem wszystko. Włodek mówi: – Skończyłeś? Ja: – Tak. Włodek: – Za twoje piję? Ja: – Nie.  – No to się od…..pip. I spotkanie się zakończyło. (Tak starszego brata pouczył?). Ale później Włodek spotkał kobietę, która umiejętnie wyprowadziła go z tego uzależnienia. Żyją z sobą szczęśliwi, a Włodek w pełni świadomy, ile dla niego zrobiła jego obecna małżonka .

            Ania świetna gospodyni, pracowita, miłośniczka zwierząt, kotów, psów. Poświęciła wiele lat swojego życia naszej Matce. Opiekowała się do ostatnich Jej dni. Piękny człowiek.

Z perspektywy czasu muszę przyznać, że plany miałem szalone. Jak poznałem strukturę i działanie teatru zawodowego, wymyśliłem  sobie, że część zespołu „Łowickiego Baja” będzie stanowiła podstawowy trzon zespołu zawodowego, jaki zamierzałem stworzyć. Co tam Ryl, Jarema, Janicowa. Mój teatr będzie najlepszy. Nie przewidziałem tego, że jak ja pracowałem w Arlekinie zespół teatru lalek w Łowiczu przeobraził się w harcerską organizację podziemną, w skrócie HOP. Były warunki do konspiry, bo mieliśmy swoje pomieszczenie na pracownie i próby. Była też maszyna do pisania. Pisali i odbijali ulotki. Namawiali ludzi na ulicy, żeby nie oddawali trzody chlewnej, bydła, mleka (nie kontraktowali). W ogóle żeby nie popierali władzy komunistycznej. Mieli jeden pistolet i kilka naboi. Ja o tym wiedziałem, ale nie chciałem z nimi działać. Nie widziałem szans. Namawiałem ich, tłumaczyłem, że więcej zdziałamy dla Polski jak będziemy robić teatr, wystawiać polskie sztuki i w ten sposób wychowywać młode pokolenie. Działalność organizacji nie trwała długo. Około 1,5 roku. Prawdopodobnie mieli wśród zespołu donosiciela. Domyślam się nawet, kto nim był. Wszystkich aresztowali. Dostali wyroki po 5 – 7 lat. Czekałem, kiedy przyjdą po mnie, bo przecież o wszystkim wiedziałem. Nie przyszli. Ubecy mieli bardziej wyrafinowany plan dla mnie (na mnie). Urząd Bezpieczeństwa wmówił wszystkim z zespołu, że to ja doniosłem o ich organizacji. Taki był koniec istnienia „Łowickiego Baja”. Ja straciłem wspaniałych kolegów, z którymi miałem stworzyć najlepszy teatr lalek w Polsce. Zesłali mnie na dwa lata do kopalni (zastępcza służba wojskowa), ponieważ wiedziałem o podziemnej organizacji, a władzy ludowej nie doniosłem. Tak to działało. Dyrektor Henryk Ryl robił starania, ażeby mnie odroczyć z tej służby. Wysyłał do Wojskowej Komendy delegacje z teatru, związki zawodowe, pisał, że jestem niezbędny w teatrze, ale nic nie pomogło. 29 listopada 1952 roku zostałem wcielony do ZSW.

 

Wojsko i kopalnia

Wojskowy pisarz funkcyjny uzupełnia ewidencję. Nazwisko? Ochmański. Imię? Stanisław. Data urodzenia? 25 lipca 1929 roku. Zawód? Aktor. Jak to aktor?  – No, aktor. Pisarz melduje wyżej: – Obywatelu kapitanie, mamy tu jednego cyrkowca! Kapitan: – Przyślijcie go do mnie. – Obywatelu kapitanie, szeregowy Ochmański melduje się na rozkaz.

Kapitan: – No dobrze, dobrze. To co? Wy jesteście cyrkowcem?

– Nie, obywatelu kapitanie. Jestem aktorem.

Kapitan: – No patrzcie, patrzcie, kogo my tu mamy. To co, umielibyście tak wyjść na scenę, coś powiecie i ludzie będą się śmiali?

– Jak będzie trzeba, to tak.

– No to dobrze, dobrze. Słuchajcie, Ochmański. Napiszcie sztukę na sylwestra. Stary rok odchodzi, nowy przychodzi i buduje się Pałac Kultury w Warszawie. Zwolnię was z ćwiczeń w polu i będziecie pisać.

– Ale obywatelu kapitanie, ja to mogę odegrać jak mam napisany tekst, a sam?

– No to sami napiszcie i odegracie. Odmaszerować.

            Napisałem i odegraliśmy tę historyjkę o powstającym Pałacu Kultury. Był to jedyny scenariusz, jaki napisałem w życiu. Kadra oficerska i ich rodziny byli bardzo zadowoleni z mojej roboty i świetnie się bawili. Nawet dowódca jednostki płk Skowron poczęstował mnie kieliszkiem alkoholu. A później kapitan, a później porucznik, sierżant, a dalej to już nie bardzo pamiętam, kto mnie częstował. Sielanka w ZSW trwała trzy miesiące. Zdążyłem jeszcze wyreżyserować w jednostce przedstawienie lalkowe – „Wielkiego Iwana” Sergiusza Obrazcowa i Sergiusza Preobrażeńskiego. To wszystko działo się w Pszczynie, gdzie przebywałem do przysięgi. Później zetknąłem się z twardą rzeczywistością. Kopalnia. Specjalność po przeszkoleniu – młodszy rębacz. Poziom 820 metrów pod ziemią. Temperatura 30 – 35 stopni Celsjusza. Często chodziliśmy po kostki w wodzie. Nieprawda, że „chłopaki nie płaczą”. Widziałem tam na dole płaczących chłopców, a i ja czasem załzawiłem. Kobiety w tych warunkach pracowały tylko w majtkach, często bez biustonoszy. Kobiety pracowały na guziku, tzn. uruchamiały taśmę z urobkiem guzikiem start, stop. Siły mężczyzn było szkoda na tak lekką robotę.

            Było bardzo ciężko. Środowisko, w którym pracowałem było, określając delikatnie, zróżnicowane. Był syn organisty kościelnego, był syn przedwojennego oficera wojska polskiego. Byli kryminaliści, a nawet mordercy. Był taki jeden w mojej drużynie. Pytam go: – Za co siedziałeś? – Za nielegalny ubój teścia. (Więcej już nikogo nie pytałem). Żyłem wśród tych ludzi. Z niektórymi się zaprzyjaźniłem. Wydaje mi się, że mnie lubili, a może tylko tolerowali?

 

Oficer informacyjny

            Zdarzyło się dwukrotnie, że oficer informacyjny (to takie UB wojskowe) wzywał mnie do siebie i próbował wypytywać: – Słuchajcie, Ochmański. Wy macie szafkę z Owczarzakiem? – Tak. – A Owczarzak ma tam w szafce książeczkę do nabożeństwa? – Ja nie wiem, obywatelu poruczniku, co on tam ma, bo on ma swoja połowę szafki, a ja swoją połowę i ja tam do jego połowy nie zaglądam. – A wy w niedziele wychodzicie z Krawczykiem na przepustkę i on zdaje się chodzi do kościoła? – Ja naprawdę nie wiem, gdzie on chodzi. (To były próby zdobywania sobie współpracownika, donosiciela). – Oj, Ochmański, Ochmański. Jesteście inteligentni (a nie chcecie mi pomóc) nie chcecie powiedzieć prawdy. A moglibyście mieć lepiej. Pracować na powierzchni, ale wy widocznie wolicie pracować na dole, no to zjeżdżajcie na dół.

Te chodniki, na których my musieliśmy pracować były bardzo niebezpieczne. Były wybrane i cywile nie godzili się tam pracować., a my musieliśmy wykonać rozkaz i wybieraliśmy te resztki węgla. Chodniki były miejscami tak niskie, że można było przemieścić się tylko czołgając , ciągnąc za sobą okrąglaki do stemplowania (podpierania) wyrobisk, ażeby się nie zawaliły. Zdarzało się, że nie wszyscy mieli szczęście wrócić z szychty (ze zmiany). Były przypadki śmiertelne. Puste łóżko po koledze, który zginął, szybko uzupełniano nowym kompanem, ażeby nie rozpamiętywać jego śmierci.

 

Depesza 

            23 grudnia 1953 roku otrzymałem depeszę następującej treści: „Urodziło się dziecko. Stop. Staraj się o przepustkę. Stop. Mama”. Depeszę nadała teściowa. Z przejęcia zapomniała o drobnym szczególe. Dziecko? Ale dziewczynka? Chłopiec? Biegnę na pocztę. Wydzwaniam po szpitalach w Łodzi. Nie wiem, w którym szpitalu leży Lila z dzieckiem. Brakuje mi pieniędzy na połączenie. Dziewczyny na poczcie łączą mnie za darmo. Fajne telefonistki. Wreszcie trafiam szpital. Dziecko to dziewczynka MAGDA. Jestem szczęśliwy. Telefonistki też. Gratulują córki.

            Po 25 miesiącach  koniec tego koszmaru. 21 grudnia 1954 roku wychodzę do cywila. Jestem zniszczony psychicznie. Wracam do „Arlekina”. Dyrektor Ryl proponuje mi główną rolę Sganarela w „Lekarzu mimo woli” Moliera. Po kilku dniach rolę oddaję. Nie jestem w stanie. Nie dam rady. Sganarela brawurowo zagrał Józio Kaczorowski. Dyr. Ryl kieruje mnie do zespołu objazdowego. Gram jakieś epizody i pełnię funkcję kierownika. Takiego inspicjenta-asystenta. Zaczynam wracać do normy. Praca mnie wciąga i leczy z depresji. Zespół w terenie żył rozrywkowo i burzliwie. Bywało, że obsługa hotelu budziła mnie w nocy i jako odpowiedzialnego za zespół, żądała, abym uspokoił awanturujących się kolegów i uregulował należność za porozbijane szklane blaty na stolikach w restauracji. Wyjazdy często były 2-3-tygodniowe i po powrocie z objazdu dyr. Ryl mnie wzywał i pytał: – Co tam w terenie? Jak przedstawienie? Jak zespół? – Wszystko w porządku, panie dyrektorze. – A te awantury w hotelu? Potłuczone blaty? – Załatwiliśmy to wszystko między sobą i nie widzę potrzeby zajmować panu czas tymi sprawami. Widać Ryl miał kogoś usłużnego. Zadania, jakie mi Henryk Ryl powierzał pozwalały zdobywać doświadczenia organizacyjne i doskonalić umiejętność współpracy z ludźmi w teatrze.

Ale ja chciałem reżyserować. Zawsze chciałem być reżyserem. Odważyłem się pewnego razu i zapukałem do gabinetu dyr. Ryla. – O co chodzi? – pyta Ryl. – Panie dyrektorze, ja chciałbym reżyserować. –Ty? A jaką masz sztukę? – Mam tekst pt. „Kichuś majstra Lepigliny” M. Karwatowej.

– I co jeszcze? – Na razie nic. – To co z ciebie za reżyser? Reżyser to nabity pistolet i strzela tekstami na wszystkie strony. Nie zawracaj mi głowy. Koniec.

Za pół roku znowu pukam do gabinetu dyr. Henryka Ryla. Tym razem mam kilka tekstów. Niestety, żaden Rylowi nie odpowiadał. Ale widocznie mój upór i namolność zmęczyły Ryla, bo wreszcie dał mi scenariusz do realizacji. Tak wystartowałem pod okiem Mistrza jako reżyser. To był rok 1956.

Pierwszą wyreżyserowaną pozycję w Arlekinie zgłosiłem jako warsztat reżyserski. Ażeby zdobyć dyplom reżysera, trzeba było zrealizować trzy warsztaty, przedstawić bardzo szczegółowy egzemplarz reżyserski i obronić swoją pracę przed Państwową Komisją powołaną przez Ministerstwo Kultury i sztuki. Pierwszy warsztat to „Awantura w Pacynkowie” Phera i Spacila oraz „Szałaputki” Ewy Laue. Po tym pierwszym warsztacie w Arlekinie Komisja zaleciła reżyserię drugiego warsztatu poza teatrem macierzystym. Postanowiono sprawdzić, jak sobie poradzę w nowym środowisku. Zaproponowano teatr „Banialuka” w Bielsku-Białej. Wybrałem sztukę Jerzego Zaborowskiego „Tomcio Paluszek”, napisaną specjalnie dla mnie z moimi sugestiami. Była to wersja wieloobsadowa. Bo później pan J. Zaborowski napisał na moje życzenie ten sam tytuł dla 3-odobowego zespołu. Wersja małoobsadowa do tej pory jest grana przez teatry lalek (np. Teatr Lalek „Tęcza” w Słupsku). Henryk Ryl niezbyt chętnie przyglądał się moim poczynaniom reżyserskim. Dawał wręcz sygnały, że reżyser nie jest mu potrzebny. Postanowiłem pojechać do Ministerstwa Kultury i Sztuki, gdzie pracował już wówczas Henryk Jurkowski na stanowisku naczelnika wydziału teatrów lalkowych. Henryk Ryl o mojej wizycie w ministerstwie nic nie wiedział. Powiedziałem panu Jurkowskiemu, że bardzo chcę być reżyserem w teatrze lalkowym, a u Henryka Ryla nie ma szans. W dorobku mam dwa przyjęte warsztaty, kilka wznowień i asystentury. Henryk Jurkowski przyjął do wiadomości moją prośbę (zainteresowanie) i obiecał pomóc. Po kilku miesiącach dzwoni Henryk Jurkowski. – Proszę pana, w Szczecinie jest wakat na stanowisku reżysera i dyrektora teatru. Proszę (tam jechać) jechać do Szczecina i złożyć wymagane dokumenty. Zastanawiamy się z małżonką, czy tam jechać. To przecież przeniesienie całej rodziny. A poza tym, czy Szczecin nadal będzie polski? To były tak zwane Ziemie Odzyskane w 1958r. Po dwóch tygodniach drugi telefon z ministerstwa. – Panie, czy pan jest poważny? Szczecin już zajęty. Lublin jest do objęcia. – Panie naczelniku, ja chciałem być reżyserem, a nie dyrektorem. – Nie ma etatów samego reżysera. Albo bierze pan Lublin, albo rezygnuje. Proszę jutro jechać do Lublina z podaniem i życiorysem.

Decyduję się na Lublin.  Następnego dnia wysiadam z pociągu w Lublinie. Dowiaduję się, jak dojechać na Plac Litewski, gdzie mieścił się Wojewódzki Wydział Kultury. Zgłaszam się w sekretariacie dyrektora wydziału. Pani sekretarka prosi, ażebym zaczekał. Siadam na stołeczku i czekam pod drzwiami dyrektora. Różni urzędnicy wchodzą i wychodzą, a ja czekam. Od czasu do czasu ktoś pyta: – A pan w jakiej sprawie? – Ja do pana dyrektora w sprawie teatru lalek. – A, w sprawie tych kukiełek? Niech pan czeka.

Wreszcie pan dyrektor mnie przyjmuje. Przedstawiam dokumenty. Dyrektor przegląda. – W porządku. Zaraz zadzwonię do teatru lalki i ktoś panu pokaże całe gospodarstwo. W teatrze była tylko pani Wanda Prętka. Krawcowa, kasjerka, bileterka w jednej osobie. Pootwierała wszystkie pomieszczenia, pooprowadzała. To była wspaniała postać. Człowiek teatru, pełna ciepła. Matkowała naszemu teatrowi przez wiele lat. Następnego dnia spotkanie z całą załoga teatru: 17 osób, w tym 8 aktorów. Nikt nie miał dyplomu aktorskiego. Pojechali na eksternistyczny egzamin aktorski, ale nikt nie zdał. Wszyscy złożyli podanie o zwolnienie, bo po trzech latach pracy czuli się zawiedzeni, a byli po prostu źle przygotowani do egzaminu. W takim teatrze zacząłem pracę. Pełen energii i planów. Henryk Ryl był wściekły, że odszedłem z Arlekina. Mnie pozwolił odejść, ale Lili nie puścił do Lublina. Powiedział, że sezon musi przepracować. Ale po pół roku zlitował się i Lilę zwolnił. Razem w Lublinie było łatwiej. Zaczęliśmy szkolenia dla aktorów.Po roku przygotowań  wszyscy aktorzy uzyskali dyplom aktora lalkarza.1 stycznia 1960 roku uchwałą Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie Teatr Lalki i Aktora został upaństwowiony. Tak więc teatr stał się w pełni profesjonalny.   A dalej to już od sukcesu do sukcesu. Oczywiście były także porażki. Henryk Jurkowski z sympatią obserwował naszą pracę, a czasem nawet dobrym słowem poczęstował.

Odejście z Lublina nie było łatwe. Byłem w okresie największego sukcesu: Grand Prix za Tryptyk staropolski na festiwalu w Opolu, główna nagroda publiczności za Tymoteusza wśród ptaków na festiwalu telewizyjnym. Następnego dnia po złożeniu podania o odejściu, wezwał mnie ówczesny wojewoda lubelski, Ryszard Wójcik: Dyrektorze, co to jest? – pyta. Podanie o zwolnienie – odpowiadam. Ale co się stało? Mieszkanie większe? Zaraz załatwimy. Nie, panie Wojewodo – mówię. No, proszę Pana, pensje ma Pan taka jak w Osterwie i w Teatrze Muzycznym. Więcej Panu nie mogę dać. Nie, panie Wojewodo. A co, ktoś w teatrze przeszkadza? Zwolnimy. W takiej atmosferze odchodziłem z Lublina. Ale decyzja o przejściu do Łodzi ważyła się półtora roku. Ryl powiedział, że odda teatr tylko Ochmańskiemu. Zaczęły się rozmaite przekonywania. Henryk Jurkowski, reprezentujący wówczas MKiS i JanWilkowski, który był we władzach sekcji lalkowej SPATiF-u, wzywali mnie do Warszawy, a i tu w Lublinie namawiali mnie do objęcia „Arlekina”: że to Łódź, duże miasto, moje miasto, duży teatr, a nie Lublin. Troszkę mnie to raziło, bo wydawało mi się, i tak było!, że w Lublinie robiłem bardzo dobry teatr. Decyzję pomogła mi podjąć żona, Lila, która argumentowała domem i rodziną w Łodzi. Kiedyś przyszło dwóch panów ,prosili czy mogą zwiedzić teatr. Często turyści zwiedzali stare miasto i nasz teatr, miałem wówczas próbę wznowieniową  Tryptyku, obejrzeli teatr, pokazałem im jakąś scenę ze spektaklu, a kiedy podziękowali i wyszli na korytarz (holl) powiedzieli, że są z Łodzi, z Wydziału Kultury, i że przyjechali mnie kupić. Cały czas była mowa o objęciu przeze mnie całości. Już po ustaleniach z łódzkim Wydziałem Kultury, dzwoni do mnie Ryl i mówi: No to się cieszę, że przyjdziesz do teatru. Będziemy razem rządzili, ty jesteś kierownikiem artystycznym, ja dyrektorem. Zaniemówiłem: Henryku, inaczej ustalaliśmy, będziesz reżyserem. Nie, no jakże – odpowiedział. Odmówiłem i przerwałem rozmowę. Pół godziny później kolejny telefon od Ryla: W porządku. Zgoda. Bierzesz całość. Ryl był niezwykłym człowiekiem i niezwykle trudnym partnerem. „Arlekin” uznawał za swoją własność.

Nie dało się dłużej z Rylem pracować. Postanowiłem rozwiązać z nim umowę o pracę. To była niezwykle trudna decyzja. Wychodziłem z domu i mówiłem sobie: dzisiaj to już załatwię. Przychodzili do mnie zdesperowani koledzy i pracownicy teatru, żądając prostej odpowiedzi: kto tu rządzi? Ryl wkraczał wszędzie: na scenę, do pracowni, administracji. Ludzie zaczynali się buntować. Chroniłem go, był reżyserem i konsultantem programowym, i mógł być do końca. Znosiłem wiele. Czasem, na stronie, mówiłem mu: Henryku, ty mnie kompromitujesz, nie możesz mnie w ten sposób traktować. W takich chwilach był szczerze zakłopotany, ale na co dzień był przecież porywczy i impulsywny. Uważam,że Henryk Ryl zostanie w historii teatru lalek jako twórca teatru “Arlekin” i jako wielki dyrektor .Henryk Ryl reżyserował, pisał sztuki dla teatru lalek, współtworzył i redagował czasopismo “Teatr Lalek”,pisał artykuły. Był działaczem UNIMY i POLUNIMY, którą organizował.Henryk Ryl był wychowawcą wielu pokoleń lalkarzy. Był moim nauczycielem.

 

„Grajcie tylko rzadziej”

Rok 1963. Jestem dyrektorem Teatru Lalki i Aktora w Lublinie. Reżyseruję spektakl „O Zwyrtale Muzykancie czyli Jak się Góral dostał do nieba” Jana Wilkowskiego wg Kazimierza Tetmajera. Scenografia: Wacław Kondek, muzyka Krzysztof Penderecki. Premiera odbyła się 13 maja. Podobno udana robota, ale nie o tym chciałem napisać. Kilka dni po premierze telefon z komitetu wojewódzkiego partii (PZPR). Proszę zgłosić się do sekretarza propagandy. Przychodzę o wyznaczonej porze. W pokoju siedzi trzech towarzyszy i kolejno mnie przepytują. „Dyrektorze, gracie tam w tym teatrzyku kukiełek o jakimś góralu co do nieba szedł. Słuchajcie – nie za dużo tam tych aniołków i świętych po scenie lata? My tu mamy różne kłopoty, a to KUL (Katolicki Uniwersytet Lubelski), a to tych kościołów u nas dużo i wy dyrektorze jeszcze z tymi świętymi na scenie? Zamiast wychowywać po naszemu, świecko… Nastała cisza. Po chwili mówię: Ja myślałem, że jak tę sztukę wysoko ocenił zasłużony artysta Związku Radzieckiego, to ona jest dobra, Cisza… To ja nie wiem, czy ja mogę dalej grać te sztukę, czy mam ja zdjąć.  – Nie, nie, grajcie dalej, grajcie, tylko może trochę rzadziej.  – Tak się skończyło to przesłuchanie i próba ocenzurowania przedstawienia „O Zwyrtale Muzykancie”. A jeśli chodzi o Sergiusza Obrazcowa i jego ocenę sztuki „O Zwyrtale”, to wymyśliłem to wówczas w komitecie partii, ażeby ratować przedstawienie i „świętych” z aniołkami fruwających po scenie”.

W 1969 roku wyreżyserowałem „Ludową Szopkę Polską” Henryka Jurkowskiego. Po premierze, niektórzy księża z ambony namawiali rodziców ażeby szli do Teatru Lalki i Aktora z dziećmi bo tam przedstawiają bardzo dobrą sztukę. W teatrze tłumy widzów. Miejsc brak. W niedziele graliśmy po 2-3 przedstawienia i wówczas autentycznie niepokoiłem się o los naszego teatru, ale komitet partii na szczęście milczał.

            Wspominałem o organkach i że chciałem się nauczyć grać. Nauczyłem się. Grałem bardzo dobrze. Po wojnie występowałem na różnych akademiach. Miałem kilka numerów popisowych. Podczas okupacji grywałem na różnych wieczorkach tanecznych dla starszych kolegów. Posiadanie radia w tamtych czasach było zabronione. A więc koledzy chętnie mnie zapraszali i ja im chętnie podgrywałem.

 

Wspaniali wielcy

            Miałem szczęście przebywać wśród wielkich ludzi sztuki teatru, a z niektórymi współpracować. Henryk Ryl, Kazimierz Dejmek, Władysław Jarema, Zenobiusz i Rajmund Strzeleccy, Jan Dorman, Natalia Gołębska, Ali Bunsch, Leokadia Serafinowicz, Henry Poulain, Adam Kilian, Stanisław Fijałkowski, Zofia i Jerzy Nowosielscy, Wacław Kondek, Krzysztof Penderecki, Stanisław Radwan, Zbigniew Bargielski i wielu, wielu innych wspaniałych artystów.

 

Henryk Jurkowski

            Henryk Jurkowski jest ważną osoba w moim życiu zawodowym. Jak już wspomniałem wcześniej, skierował mnie do Lublina. Byłem wówczas najmłodszym dyrektorem teatru lalek w Polsce (29 lat). Cały czas monitorował moją działalność jako dyrektora i reżysera. W roku 1965 w Lubelskim TLiA zrealizowałem „Małego księcia” Antoine de Saint-Exupéry’ego. (Byłem pierwszy w Polsce, który po wygaśnięciu praw autorskich zrealizował ten tytuł na scenie lalkowej.) Scenografię zaprojektował Zenobiusz Strzelecki, wybitny scenograf współpracujący z Leonem Schillerem, Kazimierzem Dejmkiem. Muzykę napisał Zbigniew Bargielski. „Mały książę” był bardzo ważnym przedstawieniem dla mnie i całego zespołu. Byliśmy przekonani, że powstało coś doniosłego. Zgłosiliśmy to przedstawienie na Konkurs Mało Obsadowych Przedtawień w Teatrach Lalek., który odbywał się w Warszawie w 1965 r. Po prezentacji “Małego Księcia” decyzją Jury zostaliśmy wykluczeni z Konkursu .W protokole końcowym Jury napisano”Jury wyraża żal ,że nie mogło ustosunkować się do pełnego poezji, kulturalnie zrealizowanego przedstawienia “Małego Księcia” ze względu na fakt, że lalka była w nim tylko uzupełnieniem działań aktora-recytatora. Nie mniej jednak jury pragnie podkreślić wysoki poziom kultury słowa ,scenografii i inscenizacji.” Wykluczono także „Arlekin” z Łodzi ze sztuką „Błękitnogrzywy lew” autorstwa i w reżyserii Henryka Ryla.

Przypadek sprawił, że uczeń i nauczyciel znaleźli się poza festiwalem. Główną nagrodę otrzymał wówczas „Niebieski Piesek” Gyuli Urbana w reżyserii Włodka Dobromilskiego. Było to dobre przedstawienie, ale ranga tekstu „Mały książę” i „Niebieski piesek”? Byłem załamany. Zenobiusz Strzelecki mówi: – Co się pan martwi? Jest pan przekonany, że „Mały książę” to dobre przedstawienie? – Tak. – I to jest najważniejsze, a nie opinia jakiegoś Jury. Nie trzeba się tak poddawać. Jednak rozżalony napisałem list do Henryka Jurkowskiego. Odpisał i przysłał protokół Jury uzasadniający werdykt. Kilka lat później Henryk Jurkowski napisał: „Następnie należy wymienić na pierwszym miejscu „Małego księcia” Saint-Exupéry’ego. Przedstawienie to ze względu zarówno na wartość utworu, jak i środki wyrazowe, miało charakter manifestacji artystycznej. Zdradzało wszystkie marzenia teatru o bohaterze lirycznym, o kondensacji metafory scenicznej, o równouprawnieniu aktora, rekwizytu i lalki. Trudno powiedzieć, czy w poczuciu teatru marzenia te zostały zrealizowane. Mimo, że moje słowa z roku 1969 brzmią przychylnie wobec przedstawienia Małego księcia, muszę wyznać, że jego forma zaskoczyła mnie niemało. Teatr odrzucił całkowicie imitację bajkowej, kosmicznej rzeczywistości, Starał się natomiast pokazać Małego księcia jako filozoficzny dyskurs aktorów, którzy przekładają jego symbolikę na język teatru. Jeśli pomyślimy, że przedstawienie zrealizowane przez Ochmańskiego i Zenobiusza Strzeleckiego w roku 1965 nie znalazło należytego zrozumienia w swoim czasie, potwierdzimy przekorny udział losu w niepowodzeniach wszystkich prekursorów.” (Henryk Jurkowski – Moje pokolenie, str. 269.)

„Małego księcia” nie zagrałem więcej. Byłem zbyt młody i porywczy, ażeby z godnością przyjąć tę porażkę. Trzeba było grać, bo przedstawienie podobało się widzom. Ale stało się. Zespół tez był przygnębiony i akceptował moja decyzję. A ja powiedziałem, że takiego „Niebieskiego pieska” to zrobię w trzy tygodnie. I zrobiłem. Scenografię robił Ali Bunsch, muzykę Franciszek Wasikowski. Przedstawienie moje tak się podobało, że powtarzałem je w Białymstoku, Olsztynie, w Łodzi w „Pinokio”, we Wrocławiu. Rozszalałem się. Dzwoni Henryk Jurkowski i prosi o spotkanie w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Stawiam się w oznaczonym terminie. Naczelnik Jurkowski mówi: – Panie Stanisławie. Jestem zaniepokojony. Jest pan zdolnym reżyserem i stać pana na reżyserię różnych tytułów. Przecież pan mi” zapieszczy” całą Polskę tym swoim przedstawieniem. Henryk Jurkowski miał rację. Takie powielanie jednego tytułu w tej samej inscenizacji to zgubna działalność dla reżysera.

W roku 1968 Henryk Jurkowski napisał dla lubelskiego teatru Lalki i Aktora „Ludową szopkę polską” złożoną z odszukanych świetnych tekstów. Bardzo dobry scenariusz. Przedstawienie to reżyserowałem, ale w różnych inscenizacjach w Poznaniu, Łodzi, Toruniu, Łomży, Słupsku ze scenografią Wacława Kondka, później Rajmunda Strzeleckiego. Muzyka zawsze Bogumiła Pasternaka. „Ludowa szopka polska” często była prezentowana za granicą: Chorwacja, Turcja, Niemcy Zachodnie, Ukraina, Litwa i inne kraje. Następnie na moją prośbę H. Jurkowski napisał „Tryptyk staropolski”. To wspaniały tekst. I znów współpracuje z Zenobiuszem Strzeleckim. Tym razem na festiwalu w Opolu w 1973 roku. Jury przyznaje mi Grand Prix i wszystkie pierwsze nagrody dla scenografii, kompozytora (Stefan Sutkowski), reżysera i aktorów. Kompletny sukces.

Z Henrykiem Jurkowskim współpracowałem długie lata. W pewnym okresie był konsultantem literackim w „Arlekinie”. Napisał jeszcze dla „Arlekina” scenariusz „Narodziny Arlekina” i „Parysa królewica trojańskiego”. Oba zrealizowane z powodzeniem. Zawsze służył swoja radą. Czasem był surowy w ocenie, ale zawsze zmuszało to do przemyśleń i zastanowienia. Człowiek wielkiej erudycji i kultury. Teatr lalek w Polsce i na świecie zawdzięcza mu niezmiernie dużo. To tytan pracy. Zna go cały świat lalkarski. Ciągle bierze czynny udział w festiwalach, konferencjach i publikuje materiały z zakresu historii teatru lalek. Recenzuje przedstawienia, opisuje festiwale, pisze książki.

 

Magdalena

Magda była dobrym dzieckiem. Radosnym, może zbyt ufnym wobec swoich rówieśników. Była hojna. Za swoje pierwsze kieszonkowe zaprosiła swoje koleżanki na karuzelę i wyjeździły wszystkie pieniążki do mdłości. Wychowywała się w domu przepełnionym atmosferą teatru. Przebywała wśród wspaniałych reżyserów, scenografów, kompozytorów, aktorów. Wczesne dzieciństwo spędziła w Łodzi z ukochaną babcią Bronisławą Niedbalik, matką Lili. Wielkiej zacności człowiek. Od 6-go roku życia była w Lublinie z nami. Uczyła się w szkole muzycznej w Lublinie gry na organach, flecie poprzecznym, wreszcie na fortepianie i przy tym instrumencie została. Skończyła na UMCS-ie psychologię i pedagogikę z kierunkiem wychowanie muzyczne. Jest bardzo utalentowanym i cenionym nauczycielem muzyki. Uczyła w szkole muzycznej w Łodzi. Przez wiele lat była kierownikiem sekcji fortepianu i do chwili obecnej naucza gry na fortepianie. Świetnie wychowała syna Piotra, choć nie był to łatwy dzieciak, a była sama, bo małżonek wyjechał do Stanów Zjednoczonych i zostawił rodzinę nie utrzymując żadnych kontaktów z synem, co jest wielce oburzające i niegodziwe. Magda bardzo mnie wspiera w różnych (trudnych) chwilach mojego życia. Ma umiejętność łagodzenia sytuacji konfliktowych. Otoczona jest gronem oddanych przyjaciół.

 

Moi koledzy.

Jędrek.

Kiedyś mój kolega szkolny Jędrek B. profesor Politechniki Łódzkiej spotyka mnie na Piotrkowskiej. – Cześć Staszek! – Cześć Jędrek! Co u Ciebie? – A wykładam na Politechnice, a także za granicą, między innymi w Stanach Zjednoczonych. A ty co? Ciągle w tych kukiełkach? – Tak. Jestem dyrektorem Arlekina, reżyseruję. Profesor Jędrek B. zatroskał się i mówi: – Tak, słyszałem. …No popatrz, a taki zdolny byłeś. – No to cześć! – No to cześć!

 

Andrzej

Jak odchodziłem z Lublina, pożegnałem się z całym zespołem. Podziękowałem za współpracę i lata przyjaźni. Niektórzy przychodzili indywidualnie do naszego domu powspominać przeżyte wspólnie chwile. Przyszedł Andrzej J. Siedzimy i rozmawiamy. Jest już trzecia nad ranem. Lila poszła spać, a my sobie siedzimy. Sączymy jakiś trunek i gawędzimy. W pewnym momencie Andrzej po dłuższym milczeniu w przypływie szczerej sympatii (przyjaźni) mówi: – Szkoda, że wyjeżdżasz do Łodzi. Jak zostałbyś w Lublinie, to przynosiłbym Ci kwiatki na cmentarz. – Tak, szkoda, że wyjeżdżam – odpowiedziałem i  głęboko się zadumaliśmy.

 

Paweł

Wspaniały kolega z gimnazjum. Usiłował przybliżać mi tajniki matematyki. Spędziliśmy wspólnie dużo czasu na wycieczkach i obozach harcerskich. I marzyliśmy. Ja, żeby pracować w teatrze, a on żeby zostać pilotem. Ciągle budował jakieś modele samolotów i szybowce. Skończyliśmy gimnazjum i nasze drogi się rozeszły. Ja poszedłem do liceum w Łowiczu, a o nim słuch zaginął. Po latach leciałem na festiwal do Paryża. Stewardessa mówi: – Szanowni Państwo. Kapitan Paweł Kurowski wita państwa na pokładzie… i wygłasza dalej wszystkim znane powtarzające się formułki. Proszę stewardessę, żeby powiedziała , że  w samolocie jest Stanisław Ochmański. Po chwili stewardessa wraca i mówi: – Pan kapitan prosi pana do kabiny pilotów. Wchodzę do kabiny pilotów, Paweł wstaje i witamy się serdecznie. Panów w kabinie jest trzech. Wszyscy w białych koszulach. Krawaty poluzowane. Przed nimi ściana różnych zegarów i migających światełek. I nie to mnie najbardziej zdziwiło, ale to, że ani jeden z pilotów nie trzymał żadnej kierownicy, no kompletnie nic i rozmawiają ze mną, a ja myślę tylko o jednym: czy dolecimy?

Ale Paweł to dobry pilot. Dolecieliśmy do Paryża bez kłopotu. Do chwili obecnej utrzymuję z Pawłem kontakt. I jeszcze jedno. Słuchajcie młodzi, marzenia się spełniają.

 

Przygotowanie do egzaminów i spotkanie z Józefem Węgrzynem

Jak powstała Komisja Egzaminacyjna powołana przez Ministerstwo Kultury i Sztuki do egzaminowania aktorów lalkarzy (szkół aktorskich dla lalkarzy  jeszcze wówczas w Polsce nie było) zaczęliśmy się przygotowywać do egzaminów. Zajęcia praktyczne, sceny gry lalką, rekwizytem, mówienie wiersza, prozy, sceny żywoplanowe organizował nam teatr. Zajęcia praktyczne prowadzili wybitni specjaliści, aktorzy teatrów dramatycznych, m.in. Wanda Jakubińska, Ryszard Barycz, Jerzy Antczak. Natomiast przedmioty teoretyczne, historię teatru lalek, historię sztuki, historię dramatu, teatru powszechnego i polskiego przygotowywaliśmy we własnym zakresie. Każdy z nas wybierał sobie temat, przygotowywał go w domu i referował na zajęciach w grupie. Było to tak zwane samokształcenie. W jakiejś książce o teatrze wspólnie z Lilą wyczytaliśmy, że Gabriela Zapolska prowadziła szkołę dla aktorów, do której uczęszczał Józef Węgrzyn. Tu dla niektórych młodych informacja, że Józef Węgrzyn to legenda polskiego teatru i filmu. Józef Węgrzyn w tym czasie występował w Łodzi gościnnie w teatrze „Syrena”, 7.15(?) Grał w „Porwaniu Sabinek”. Postanowiliśmy z Lilą pójść do Józefa Węgrzyna i poprosić go o spotkanie z zespołem Arlekina, rozmowę i informację o Gabrieli Zapolskiej i jej szkole aktorskiej. Po wielu trudnościach, przedostaliśmy się wreszcie w pobliże garderoby Węgrzyna. Pukamy i czekamy. Otwierają się drzwi i w nich staje Mistrz, bóg sztuki aktorskiej, mężczyzna niezwykłej urody o piorunującym spojrzeniu.

– Słucham – my Mistrzu przyszliśmy, bo my przeczytaliśmy, że Mistrz u Gabrieli Zapolskiej – chcieliśmy prosić, żeby Mistrz przyszedł i opowiedział, itd., wybąkaliśmy jakoś nieskładnie, o co nam chodzi. Mistrz na to odpowiada: – Nie udzielam się społecznie. Do widzenia. – i znika w garderobie, a my zaskoczeni zostajemy w korytarzu. Po chwili drzwi garderoby otwierają się ponownie. Mistrz wyjmuje portfel, wyciąga dwie wejściówki i wręcza nam na przedstawienie, w którym gra. Dzięki temu zobaczyliśmy z Lilą Józefa Węgrzyna na scenie jeden jedyny raz. Jego wejście na scenę, tzw. antre, specjalność wielkich aktorów, było

witane owacją na stojąco. Wielkie przeżycie. Wielkie przeżycie odmowy spotkania i zobaczenia Węgrzyna na scenie. A eksternistyczny egzamin aktorski zdaliśmy wszyscy arlekinowcy, mający 3 lata stażu jako adepci lalkarze, co było warunkiem przystąpienia do egzaminów.

 

Lila

Wspomnienie to poświęcam pamięci Żony mojej, o ostatnich miesiącach jej życia.

Czerwiec – lipiec 1996.

 

Z Lilą przeżyłem wszystko co najpiękniejsze w miłości i przyjaźni. Już nic wznioślejszego zdarzyć się nie może. Zastanawiające, że im była bardziej wyniszczona przez chorobę i pozbawiona codziennej toalety, wydawała mi się piękniejsza.

U kresu swojego życia, była pełna szlachetności i głębokiej mądrości. Ile godności w jej charakterze, ile silnej woli i wytrwałości w cierpieniu, w walce z chorobą i wreszcie realistycznego patrzenia na fakt odchodzenia. Nigdy nie użalała się na swój los. Raczej myślała o nas, którzy mieliśmy zostać. Martwiła się, abyśmy poradzili sobie w dalszym życiu. Było paradoksem, że najbardziej szczęśliwy byłem wówczas, gdy mogłem opiekować się nią w ostatnich miesiącach jej życia.

Niewielu ludzi wie, co to prawdziwa miłość i przyjaźń. Ja miałem to szczęście. Rozmowy, jakie prowadziłem z Lilą w ostatnich dniach jej życia, były przepiękne i niezapomniane.

„Zwyczajne choroby same z człowieka wyjdom. Najgorsza choroba, to jest ta ostatnio. Ona sama nie wyjdzie. Jak ostatnia chorość na człowieka przyjdzie, to mu już medycyna tela pomoże, co wronie mydło, a umarłemu kadzidło”. (Jędrzej Wowro – Świątkarz ludowy)

Lila była drobnej budowy, a mimo to wydawała się bardzo odporna na choroby. Chorowała na nerki (kamica), choroby kobiece, kręgosłup. Miała dwukrotnie wycinaną narośl na czole, pochodzenia nowotworowego. I wszystkie te choroby traktowała doraźnie, przejściowo. Była silnego charakteru. Podziwiałem jej odwagę w tamtych trudnych chwilach. Ostatnia choroba zaczęła się chyba w 1994 roku. Jej stan zdecydowanie zaniepokoił mnie podczas pobytu w Toruniu. Reżyserowaliśmy wspólnie „Ludową Szopkę Polską”. Lila często narzekała ma bóle kręgosłupa i biodra. Wybieraliśmy się nawet do lecznicy, ale jakoś przekładaliśmy tę wizytę, bo bóle ustąpiły ,lub nie były tak uciążliwe.

Bałem się tych wizyt u lekarza. Miałem podświadomy lęk. Premiera „Szopki” bardzo udana. Lila pomagała mi, jak zwykle niewymiernie. Bardzo często ratowała mnie w chwilach słabości podczas prób. Jeśli widziała, że gonię resztkami sił, wkraczała ze swoim ciepłem i zdecydowaniem. Zostawiała mnie w domu, albo kazała iść na spacer do miasta, a sama szła na próbę. Tam tryskała energią, niespożytą inwencją twórczą i organizacyjną. Lila miała olbrzymie doświadczenie pracy na scenie. Zdobyła je jako wybitna aktorka. Miała także dużą umiejętność przekazywania tych doświadczeń innym aktorom i nie tylko. Po Toruniu jeszcze bielsko-Biała „Ghelderode” i Łomża „Szkaradka”. W Łomży było jej bardzo trudno poruszać się, bo kilka razy dziennie musieliśmy pokonywać 4 piętra. Mieszkaliśmy na 4 piętrze i próby też mieliśmy na 4 piętrze. Było jej ciężko, ale jej pasja do pracy sprawiała, że zapominała o chorobie i bólu. Ciągle narzekała na kręgosłup i lewe biodro. Wówczas już zacząłem bardziej troszczyć się o jej stan zdrowia. Oszczędzałem ją. Nie pozwalałem tak się eksploatować. Niewiele to pomogło, ale wydaje mi się, że trochę zwolniła ten pęd do pracy. Teraz z perspektywy minionego czasu dostrzegam, że był to niezrozumiały dla mnie pośpiech z jej strony. Strasznie pędziła z różnymi pracami. Chwytała się wszystkiego. Robiła wykroje, serwetki, szyła, sadziła i hodowała kwiatki, gotowała, czytała, korespondowała. Odczuwała wielka potrzebę kontaktów z ludźmi, nawet przygodnymi, w sklepie, na ulicy czy rynku. Miała wszechstronne zainteresowania i była przykładem pracowitości, ale ten ostatni okres jej życia był szczególnym zagęszczeniem działań i zainteresowań. Tak to dzisiaj odbieram.

Jest maj 1995 rok. Choroba się nasila. Nie wiemy, co się dzieje. Magda poznaje ojca swojego ucznia dr Piwowarskiego, chirurga-neurologa, który oferuje swoją pomoc w razie potrzeby. Lila udaje się do niego. Stwierdza, że to kręgosłup, poważne schorzenie. Na razie zaleca gimnastykę. Lila bardzo serio podejmuje zadane ćwiczenia. Jest jak zwykle konsekwentna i odpowiedzialna. Sumiennie ćwiczy. Namawia mnie także do tych ćwiczeń, bo i ja narzekam na bóle w kręgosłupie. Ćwiczę bardziej dla niej niż z przekonania, że mi to coś pomoże. Dr Piwowarski kieruje Lilę na prześwietlenie kręgosłupa. Jest bardzo źle. Są poważne skrzywienia i przesunięcia kręgów. Chyba trzeba operować. Jest to poważna operacja. Ojciec Ani Bojarskiej, aktorki z „Arlekina” uczennicy Lili, także świetny chirurg-neurolog, obecnie na emeryturze, mówi żeby nie operować, a wytrwale ćwiczyć. Taktem Lila robi. Jest poprawa. Jednak jeszcze zalecają prześwietlenie-badanie radioizotopowe. Rano podwożę Lilę do szpitala wojskowego przy ul. Żeromskiego. Parkuję samochód po przeciwnej stronie ulicy przy szpitalu. Prowadzę ją na miejsce prześwietlenia. Wracam do samochodu. Czekam. W pewnej chwili widzę, że ze szpitala wybiega pielęgniarka i rozgląda się nerwowo, kogoś wypatrując. Mam złe przeczucie. Wychodzę z auta. Pielęgniarka dostrzega mnie i woła, żebym szybko przyszedł do szpitala. – „Żona pana dostała silnego ataku nerki, musi pan być przy niej”. Biegnę przerażony. Lila strasznie jęczy z bólu. Jakiś lekarz mówi, że za moment ból ustąpi. Dostała silny zastrzyk przeciwbólowy. Prześwietlenia w takim stanie nie mogą robić. Po godzinie ból mija. Zabierają Lilę na prześwietlenie. Wynik będzie po południu tego samego dnia. Odbieram wynik. Szok. Lekarz stwierdza, że lewa nerka jest martwa. Trzeba szybko operować. Szukamy dojścia do jakiegoś dobrego chirurga. Przypadkowo, w rozmowie z sąsiadką dowiaduję się, że jest bardzo dobry chirurg urolog dr Biń. Przyjmuje w Spółdzielni Lekarzy przy ul. Kościuszki. Podwożę Lilę do Lecznicy. Sytuacja bardzo nerwowa, szczególnie dla Lili, bo ona załatwia sprawę z lekarzem i to ona będzie operowana. Lekarz okazuje się bardzo miły. Lila darzy go wielkim zaufaniem. Po zapoznaniu się z wynikami prześwietlenia i wszystkich analiz, jakie w międzyczasie były robione, dr Biń kieruje Lilę niezwłocznie do szpitala. Lila mówi doktorowi, że jesienią musi być zdrowa, bo będzie reżyserować ze mną w teatrze poza Łodzią. – „Na pewno będzie pani mogła jesienią wyjechać i pracować”.

Musze tu wspomnieć o naszej córce Magdzie. W tym całym okresie choroby Lili, Magda zaskoczyła mnie swoją zaradnością i dojrzałością w załatwianiu spraw z lekarzami, z wizytami w szpitalu i odpowiedzialną opieką nad swoją matką. Poznałem inną Magdę. Tyle lat obserwuje się swoje dziecko, wydaje ci się, że ją znasz. Traktujesz ją ciągle jak osobę potrzebującą pomocy, porady, aż tu nagle ona przejmuje pełną inicjatywę. Ja jestem przy niej nieporadny i w ogóle boję się tej choroby Lili. Unikam szpitala, wizyt. Zawsze tak było. Lila nawet to akceptuje. Nie wymaga, ażebym ją odwiedzał, bo widzi, jak taka wizyta wyczerpuje mnie psychicznie. A Magda mimo pracy w szkole, prowadzeniu Piotrka, który jest absorbującym dzieckiem, miota się i o wszystkim pamięta. Całość spraw jest w jej rękach. A propos Piotrka. Odwiedzał Lilę często w szpitalu. Karmił ja, przemywał, czesał. Lila zawsze z miłością wspominała do końca, że tak jak jej kochany Piotrek, nikt jej nie obsługiwał, nie nakarmił i nie umył. Chciałbym także wspomnieć o tym, że Lila każdorazowo, kiedy szła do szpitala, przygotowywała sobie wszystkie rzeczy osobiste, odzież, kosmetyki i inne akcesoria. Zawsze przewidywała, co jej będzie potrzebne. W każdej sytuacji starała się być zadbana i z klasą. Lubiła zwracać na siebie uwagę, aktorka, a także dbała o to, ażeby w każdych warunkach było jej wygodnie.

23 czerwca Lila jest po operacji. Lewa nerka usunięta i część przewodu moczowego. Operacja udana. Lekarz pobiera próbkę i wysyła do przebadania w Warszawie. Wynik będzie za 2 tygodnie. Takie pobieranie próbek jest teraz powszechne. Lila w szpitalu powoli wraca do sił, ale psychicznie źle znosi pobyt na sali z chorymi. Dr Biń orientuje się w sytuacji i bardzo szybko, po 5 dniach, wypisuje Lilę ze szpitala. Wszystkie formalności załatwia niezastąpiona w tych sytuacjach Magda. Wreszcie Lila znów w domu. Dom ożył. Jestem szczęśliwy, że już po operacji i że wyrwaliśmy Lilę ze szpitala, w którym, jak już wspomniałem, czuła się bardzo źle. Zaczyna się teraz troskliwa opieka. Dieta, dawkowanie lekarstw. Spełniamy każde jej życzenie. Magda przyrządza różne dietetyczne zupki, przeciery itp. Z wolna Lila powraca do sił i ostrożnie porusza się po mieszkaniu. Wszyscy dookoła pocieszają nas, że z jedną nerka można żyć, bez większych utrudnień. Badanie kontrolne wykazało, że wszystko goi się ładnie. Jednak dr Biń daje list polecający do ordynatora szpitala im. Kopernika na onkologię, ażeby przebadali Lilę w związku z przysłanym z Warszawy opisem próbki. Kiedy Lila czuła się na siłach zdecydowaliśmy pojechać do szpitala ze wspomnianym listem. Adresata listu, ordynatora nie było w szpitalu. Jest na urlopie. Magda przypadkowo spotyka w szpitalu kolegę chirurga. Wspólnie z nim, kilku innych lekarzy po zapoznaniu się z listem i wynikami badań kierują Lilę do dr Dukowicza, który jest specjalistą od chemio i radioterapii, jak się później okazało, jednym z najlepszych fachowców w tej dziedzinie. Po przebadaniu, dr Dukowicz decyduje, że konieczne jest naświetlanie, Saturnem, radioterapia, ażeby wyeliminować ewentualne podejrzenie nowotworu. Dzięki szczególnym staraniom, termin naświetlania nie jest zbyt odległy, za dwa tygodnie (przy normalnym trybie załatwiania czas oczekiwania na naświetlanie trwa 2-3 miesiące). Oczywiście tu znów wszystko załatwia Magda. Ja żyję jak we śnie. Ta sytuacja jest dla mnie nie do zrozumienia. Całe dotychczasowe nasze życie jest zmienione. Jest pełnia lata. Działka, zieleń, kwiaty, owoce, a my nawet o tym nie myślimy. Marzymy tylko o jednym – żeby Lila wyzdrowiała.

Rozpoczynają się naświetlania. Lila początkowo znosi te zabiegi dobrze. Każdego dnia jeździmy do szpitala. Dr Dukowicz informuje Magdę jak dawkować nowe leki i pierwszy raz przepisuje Lili morfinę. W razie bólu – 12 – 15 kropli. Ale ciągła nadzieja na szybkie wyzdrowienie Lili nas nie opuszcza. Lila nie mogła sypiać w nocy. Często chodziła po mieszkaniu, czytała, robiła sobie herbatę lub kawę. Ja spałem i nie przeszkadzało mi to jej buszowanie po mieszkaniu. Często rano przychodziła z kawką do mojego pokoju, siadała w fotelu i popijając kawkę opowiadała, co ciekawego przeczytała w nocy, albo co wymyśliła do nowej sztuki, jaką mieliśmy reżyserować. Właśnie pewnego bardzo wczesnego poranka słyszę brzęk kluczy od działki. Gdy wstałem rano widzę, że klucze leżą na ladzie w kuchni, wyjęte z pojemnika, w którym były przechowywane. Podczas śniadania Lila mówi: – Wiesz Tatku? Dziś jest taka ładna pogoda, ja się dość dobrze czuję, może po naświetlaniu pojedziemy na działkę z Magdą? Byłem bardzo zadowolony. Na działce nie byliśmy kilka miesięcy. Jak dojeżdżaliśmy do naszego lasu, Lila powiedziała: – „Wiecie, dzieci? Myślałam, że już nigdy nie zobaczę tej działki”. Była bardzo szczęśliwa. Obeszła całe gospodarstwo, dotykała kwiatki, krzaczki, drzewka. Oczywiście chodziła wspierana na Magdzie. Później poszliśmy jeszcze do restauracji na Wrzącej. Lila jadła mało. Zmęczona wróciła do domu. To był jej ostatni wyjazd na działkę.

Po szóstym naświetlaniu Lila zaczynała się bardzo źle czuć. Nie może nic jeść, nawet pić. Ciągłe torsje, wzmożone bóle. Wizyta u dr Dukowicza. Naświetlania natychmiast przerwane. Nowa porcja leków. Poprawy nie ma. Lila nic nie je. Słabnie. Chudnie. Konieczny szpital. Tym razem onkologia. Kroplówki, wszelakie badania, konieczne przy jej chorobie. Sytuacja jej zdrowia coraz bardziej się komplikuje. Wpadliśmy w tajemniczy krąg jej choroby, dla nas niewiadomej. Lekarze wiedzą, ale nam nie mówią. Co się dzieje? Lecimy w jakąś otchłań. Wszyscy próbujemy zachować spokój i równowagę w tej naprawdę dla nas trudnej sytuacji. Najważniejsze jednak ratować Lilę. Początek września 1995. Tym razem pobyt Lili w szpitalu przygnębiający. Na Sali czteroosobowej. Każda chora na raka. Choroba zaawansowana. Leżą na tej Sali po kilka tygodni. Rozmowy tylko o chorobach i śmierci, o pisaniu testamentów itp., itp. Lila trzyma się dzielnie. Strasznie pokłuta jest od kroplówek. Pełno sinych plam po wylewach z żył. Noga bardzo spuchnięta. Postanowiłem ją odwiedzić. Przełamałem strach kontaktu ze szpitalem, tą przedziwną atmosferą fabryką leczenia i widokiem schorowanych i udręczonych ludzi. Onkologia to specyficzny oddział. Ludzie tam przebywający są skupieni, poważni, bez cienia uśmiechu. Ta choroba wymaga pokory i nie daje pewności wyzdrowienia, ale każdy próbuje walczyć. Lila jest już przyzwyczajona do tych widoków, bo minęło zaledwie 8 miesięcy, jak wróciła po operacji w tym samym szpitalu. Wycinali jej narośl na czole. Operował ją wówczas świetny chirurg dr Pluta, znany w Polsce. Tak więc Lila na tej sali cierpiała fizycznie, ale bardziej psychicznie. Raz podczas odwiedzin, wszedłem na salę niezapowiedziany, a ona leżała obrócona twarzą do ściany i udawała, że śpi, ażeby nie musiała uczestniczyć w tych przygnębiających rozmowach. Wkładała sobie także stopery do uszu. Przez te kilka dni wróciła do sił. Wykonano jej wszystkie niezbędne badania, analizy, prześwietlenia, ustalono jakość i ilość morfiny. Morfinę dostawała doustnie i teraz co 4 godziny. Poprzednio tylko w razie bólu, a teraz obowiązkowo co 4 godziny. Po ośmiu dniach pobytu w szpitalu, wraca do domu. Przed naszym blokiem spotykają ją sąsiedzi, rozmawiają, pocieszają. W windzie Lila obraca się do mnie tyłem, opiera czołem o ścianę windy i płacze jak bezsilne dziecko. Nie wiem, co robić, co mówić, jak ją pocieszać? Straszny to dla mnie moment. Pierwszy raz widzę ją jak bardzo jest załamana i wyczerpana nerwowo. W domu powoli wraca do normy, oczywiście przy pomocy środków uspokajających, ale także samopoczucie Lili poprawia Przyjazd Bogusi z Chicago, a po Bogusi, Joli z Australii. Obie siostrzenice bardzo dużo zawdzięczają Lili i stąd ta wielka wdzięczność i poświęcenie dziewczynek. Poniosły wielki trud i koszty. Zdecydowanie jest mi lżej i Magdzie. Najpierw Bogusia, a po jej wyjeździe Julcia, prowadza podupadłe trochę gospodarstwo. Przede wszystkim przygotowują dietetyczne posiłki dla Lili i ja korzystam z kulinarnych popisów Bogdy i Joli. Magda także przedtem przygotowywała posiłki, ale to sporadycznie, sobota – niedziela, bo przecież pracowała. Znów lekarz zaleca nowe badania i trzeba wykonać scyntygrafie kości w Zakładzie Medycyny Nuklearnej, a także USC kończyn dolnych w szpitalu Matki Polki. Te wszystkie wyjazdy na badania były dla Lili bardzo męczące. Lila właściwie poruszała się tylko po mieszkaniu, powoli i nie często. Z tego okresu pozostały mi w pamięci olbrzymie ilości badań, prześwietleń, masa przyjmowanych przez nią lekarstw. Ciągle nowe leki podmieniane na inne, ponieważ niektórych z poprzednich Lila nie tolerowała. Ja ciągle podawałem, co 4 godziny morfinę  inne lekarstwa. Magda utrzymywała bez przerwy kontakt z dr Dukowiczem i dostarczała nowe lekarstwa z dokładnym opisem dawkowania. Dziewczynki zza Wielkiej Wody pobyły z Lilą, opiekowały się nią, odciążyły nas w gospodarstwie i pojechały, bo przecież ich domy i praca były tam, a my zostaliśmy tu. Chciałbym wyrazić tu słowa uznania dla Bogdy. Przez cały czas choroby Lili, a więc przez około 8 miesięcy, Bogda prawie co tydzień dzwoniła z Ameryki do Lili troszcząc się o jej zdrowie. Jola także dzwoniła, ale nie tak często. W czasie choroby Lili, było kilka osób opiekujących się nią z własnej nieprzymuszonej woli. Szczególne wyrazy uznania należą się Monice i Jackowi. To prawie rodzina. Monika bywała kilka razy w tygodniu i zajmowała się Lilą z wielkim poświęceniem i znawstwem, a także przygotowywała posiłki. Jacek w każdym koniecznym przypadku przyjeżdżał i służył swoja pomocą. Byli to bardzo serdeczni i oddani ludzie w tamtym trudnym dla nas czasie. Kiedyś zakłopotany ich bezinteresownym poświęceniem coś powiedziałem, że to mnie krepuje, na to Jacek odpowiedział: – „Za to, co Lila zrobiła dla Kingi i dla mnie, nie wypłacę się jej do końca mojego życia.” Powtórzyłem to Lili. Była bardzo szczęśliwa, że tak zostało ocenione jej zaangażowanie w sprawę Kingi i rodziny. Pomagała nam także koleżanka Magdy, pani Ela. Człowiek wielkiego serca, spokojna i prawa. Świetna organizatorka gospodarstwa domowego. Potrawy przygotowane przez nią były przewspaniałe, a przygotowane dla mnie kusiły Lilę i musiałem choć odrobinę dać spróbować. Około 2-ch miesięcy przed śmiercią, Magdusia załatwiła do pomocy panią Danusię, która przychodziła 2 razy w tygodniu gotować, sprzątać, ale głównie opiekować się Lilą, ażeby mnie trochę odciążyć. Oczywiście pani ta była za opłatą. Tak więc prawie każdego dnia ktoś był 4 – 5 godzin i pomagał nam. Lila była zadowolona z tej obecności różnych przyjaznych ludzi. To jej pomagało trwać, bo każdy z serdecznością i wyrozumiałością podchodził do jej cierpienia. Rozmawiał i pocieszał. Wszystkie te dobroczynne kontakty zawdzięczaliśmy Magdzie, niestrudzonej organizatorce, która posiadła nieczęstą umiejętność bezkonfliktowego obcowania z ludźmi. Oczywiście Magda także bywała u chorej matki, ale głównie sterowała wszystkim telefonicznie, ponieważ miała dużo zajęć w szkole, a i z Piotrem było sporo kłopotów, 8 klasa, zmiana szkoły. A może bała się bezpośredniego kontaktu z odchodzącą matką i dlatego unikała częstych wizyt?

Po tej dygresji o ludziach, którzy przewinęli się przez nasz dom, wracam do postępującej choroby Lili. Kontakty Magdy z dr Dukowiczem i wizyty Lili u tego doktora nie wyjaśniły stanu zdrowia Lili. Ciągle im coś mówił, że trzeba cierpliwie czekać, że szukamy, że może, że chyba… Postanowiłem ja pójść do doktora Dukowicza. Bałem się tej wizyty przez cały czas, ale po 3 miesiącach choroby Lili, byłem przygotowany na taką rozmowę. Najpierw Magda załatwiła, jak zwykle, sprawy lekarstw, receptę na morfinę i dawkowanie, a później wprowadziła i przedstawiła mnie doktorowi, po czym zostawiła nas samych. Doktor Dukowicz, mężczyzna około 50-letni, szczupły, o łagodnym spojrzeniu, od którego emanował spokój. – Proszę, niech pan siada – usiadłem – słucham pana. – Panie doktorze, dziękuję panu, że tak troskliwie opiekuje się pan moją żoną i tyle czasu poświęca pan córce Magdalenie, ażeby ją objaśnić w sposobie opieki nad matką i dawkowania leków. Ale ja chciałbym się dowiedzieć, co jest mojej żonie? Dlaczego ona tak cierpi? Dlaczego nie może nic jeść? Dlaczego tak traci na wadze? Dlaczego opada z sił? Panie doktorze, wydaje mi się, że jestem już przygotowany do rozmowy z panem o najgorszym. Doktor pomilczał dłuższa chwilę, po czym, patrząc mi prosto w oczy, spokojnie i zdecydowanie powiedział: – Jeśli jest pan przygotowany na najgorsze, to musze pana powiadomić, że stan pana żony jest bardzo poważny. Jest to rzadki przypadek umiejscowienia nowotworu. Nie mamy żadnych możliwości leczenia tego przypadku. – Panie doktorze, to nie ma żadnego ratunku? Za żadne pieniądze? A może jacyś uzdrowiciele? Czy to możliwe, żeby nie było sposobu na tę chorobę? – Nie, proszę pana. Nie ma sposobu. Teraz należy troskliwie opiekować się żoną, stworzyć jej warunki pełne ciepła, godziwego dożywiania. Musicie uzbroić się w cierpliwość i wyrozumiałość dla chorej. Będzie miała różne stany zachowań, odbiegające od znanych wam ze wspólnego przebywania. Przede wszystkim uśmierzać jej ból, dając morfinę. Proszę, ażeby córka była w ciągłym kontakcie ze mną.

Wyszedłem od doktora… i nie potrafię powiedzieć, opisać, co czułem. Wstąpiłem w inny świat, inne życie. Świeci słońce, na ulicach ruch, krzątanina, a ja jestem obok. Byłem jak we śnie, otępiały. To poczucie nierealności towarzyszy mi nieustannie, także teraz, po śmierci Lili. Wróciłem do domu i zacząłem zachłannie przyglądać się Lili. Chciałem napatrzeć się na nią, zapamiętać, bo czas umyka. Zaczęło się udawanie, że wszystko będzie dobrze, a nawet, że jest poprawa, że lepiej wygląda, tylko musi więcej jeść. Postanowiłem także powiedzieć Magdzie o tym, co powiedział mi dr Dukowicz. Byliśmy oboje bardzo przygnębieni i osamotnieni w tym naszym nieszczęściu. Lila coraz bardziej słabła. Poruszała się po mieszkaniu jeszcze sama, ale z trudnością. Pewnej nocy usłyszałem straszny łomot. Zerwałem się z łóżka, biegnę do pokoju i widzę, że Lila leży na podłodze w progu drzwi do przedpokoju. Upadła. Już nie miała sił iść do toalety, nawet opierając się o ściany i sprzęty. Od tego momentu już nigdy nie wstała sama z łóżka. W nocy po kilka razy wstawałem, ażeby jej towarzyszyć. W ogóle doszedłem do takiej wprawy, że spałem jak zając. Na każde zawołanie, nawet szeptem, już byłem w Lili pokoju. Sypiałem 3 – 4 godziny na dobę. Czasem w dzień dosypiałem1 godzinę w Lili pokoju. Lila coraz częściej prosiła, ażeby być z nią w nocy, wówczas w mojej obecności spokojnie zasypiała. Siedziałem obok i patrzyłem na nią bezsilny. Bardzo cierpiała. Przepraszała mnie, że jęczy z bólu, ale jest jej lżej, jak sobie pojęczy. Jak czasem zasypiałem u niej w dzień po południu, to po przebudzeniu spotykałem na sobie jej wzrok. Patrzyła na mnie milcząco z dobrotliwym uśmiechem. O czym myślała? Czy ona zna swój los? Czy może my nawzajem udajemy przed sobą, że to nie jest to najgorsze? Dwa razy dała sygnał, że wie o swoim stanie choroby. Raz mówiłem jej o jakichś wspólnych planach na przyszłość, a ona mi na to: – Tatku, czy ty nie widzisz, że ja odchodzę?

Zaniemówiłem. Byliśmy z sobą długi czas milcząc. Innym razem w nocy powiedziała: – Tatku, przecież ja umieram, naprawdę. To porażające stwierdzenie wypowiedziała bardzo spokojnie. Nie mówiliśmy więcej na ten temat.

            Choroba postępowała. Jej umęczona twarz była piękna szlachetnością i doświadczeniem w cierpieniu i chorobie. Ważyła już tylko 32 kg. Jeść nie mogła. Magda załatwiła energoterapeutę. Przyszedł 2 razy. Pomógł jej odzyskać spokój, trochę podtrzymał na duchu. Bólu nie oddalił, ani nie zmniejszył. Za trzecim razem jak był z wizytą powiedział mi, że życie Lili to sprawa kilku tygodni. Dwukrotnie był w domu z wizytą dr Dukowicz. Badał Lilę, rozmawiał z nią, łudził, uspokajał, a mnie po wizycie powiedział, że to schyłek choroby. – Nie żałujcie morfiny.

Nie żałowałem. Chodził ksiądz po kolędzie. Poświęcił mieszkanie. Życzył nam szczęścia, porozmawiał z Lilą, a potem wszedł do mojego pokoju i powiedział: – Bardzo źle jest z pana żoną. Jak będzie potrzebowała mojej obecności, proszę dzwonić o każdej porze.

Nie miałem odwagi zaproponować Lili, ażeby przyszedł do niej ksiądz. Tak wyraźnie dawać jej znać, że to kres życia? Łudziliśmy się, że jeszcze dłużej będzie trwała wśród nas. Tenże sam ksiądz bardzo pięknie wspominał w mowie pogrzebowej o swojej wizycie u nas i rozmowie z Lilą.

W ostatnim tygodniu przed jej odejściem, nasze nocne rozmowy były jakby posumowaniem naszych dokonań. Dopilnowała także spraw zabezpieczenia oszczędności, ażebym przepisał konto na siebie. A więc jak wynika z tego, z cała przytomnością i przejmującą rzeczowością przezywała te ostatnie dni. Jedyną noc podczas całej choroby, nie wiedząc, że będzie to ostatnia noc w jej życiu, spałem u jej stóp. Ucieszyła się bardzo, że będę z nią całą noc. Właśnie tej nocy powiedziała mi, że byłem najlepszym przyjacielem w życiu. Odpowiedziałem, że ona dla mnie także, bo tak było w istocie. Później prosiła, żebym ją pocałował. To było pożegnanie. Zaczęła strasznie cierpieć. Dawałem coraz częściej i więcej morfiny. Nie pomagało. W pewnej chwili powiedziała: – Tatku, my mamy córkę, dzwoń!

Była godzina 5.30. Później chciała jeszcze pić. Moczyłem jej wargi wilgotnym tamponem. Leżała już spokojnie. Duża dawka morfiny zadziałała. Próbowała coś mówić, ale nie mogłem nic zrozumieć. Była to bezdźwięczna mowa. Zauważyłem, że oczy jej są niewidzące. Otwarte, a nie reagują na żadne bodźce. Dzwonię do Magdy. Przypadek, że Magda wyjątkowo tej nocy nie wyłączyła telefonu, co robi zawsze. Jest godzina 6.15. Po 15 minutach przyjeżdża Magda. Zadzwoniłem do Jacków. Przyjeżdżają niezwłocznie. Jesteśmy przy Lili wszyscy. Lila nie mówi, nie widzi, ale daje znać lekkim kiwnięciem głowy, że słyszy jak mówiłem że jest Magdusia, a później Monika i Jacek. Jacek dzwoni po pogotowie. Pogotowie przyjeżdża po 20 minutach. Idę otworzyć drzwi. Lekarz pyta, gdzie jest chora. Wskazuję pokój, w którym leży Lila. Przy niej są Magda, Monika i Jacek. Ja zostaję w przedpokoju. – Proszę pana, żona nie żyje.

– Ale jak odchodziłem otworzyć państwu drzwi żona przecież…

– Proszę pana, żona nie żyje.

Jest godzina 7.30 rano. 17 lutego 1996 roku. Bóg tak chciał.

 

Pewnej nocy przed jej śmiercią miałem dziwny sen. Byłem z Lilą na ogromnej równinie, jakby polu, ale niezmierzonej wielkości. W pewnej chwili na te równinę zaczęła wlewać się potężna woda z olbrzymią szybkością, jakby pękła tama. Na horyzoncie widziałem sylwetki ludzi, którzy uciekali i mieli możliwości uratowania się. Przynajmniej ja tak oceniałem tę sytuację. My nie mieliśmy żadnych szans. Stałem zrozpaczony swoja bezsilnością. I nie bałem się o siebie, a myślałem przerażony o Lili, że nic nie mogę zrobić dla jej uratowania. Ona patrzyła na tę całą sytuację obojętnie. Obudziłem się przed unicestwieniem. Innym razem śniło mi się, że byliśmy, to znaczy Lila i ja na jakimś betonowym tarasie, bardzo wysoko, może to był dach wieżowca? Lila zdjęła jeden bucik i rzuciła w dół. Mówię do niej, że to nie są jej buty, dlaczego je wyrzuca? Ona zbliża się powoli, tyłem do samej krawędzi tego tarasu. Jestem sparaliżowany, Boję się jej powiedzieć, że z tyłu nie ma żadnego zabezpieczenia, boję się, żeby jej nie przestraszyć. Ona patrzy mi prosto w oczy z tajemniczym uśmiechem i w pewnym momencie skacze w dół, nie patrząc gdzie skacze. Obudziłem się. Nie wiem, gdzie spadła i co się z nią stało. Wiem, że jej nie ma wśród nas.

Wielką pomocą służył nam w każdym momencie i potrzebie mój brat Janek. Także siostra Ania, pisząc piękne słowa otuchy. Helenka Hiriakow, nasza koleżanka z początkowych lat pracy w „Arlekinie” i Janusz Uptas, kolega teatralny, który często dzwonił do Lili i poprzez długie rozmowy, dodawał jej otuchy, by wytrwać w chorobie i cierpieniu, a także udzielał porad farmakologicznych.

Dzięki im za to.

 

 

 

           

 

 

           

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page