Metamorfozy lalek (3): Lalkarska rzeczywistość

 

Postanowiłem dzielić się własnymi refleksjami na temat trwającego w Białymstoku festiwalu Metamorfozy Lalek. Pierwszy odcinek dotyczył inspirującego spektaklu Yngvild Aspeli Dracula. Sen Lucy, będącego bez wątpliwości przykładem współczesnego lalkarstwa opartego na partnerstwie aktora i lalki. Drugi dotyczył szerokiego spektrum zainteresowań twórców poruszających się w obrębie teatru ożywionej materii: od czerpania z tradycji (izraelskie Nie drażnić niedźwiedzia), po pogranicza plastyki, aktorstwa, improwizacji i intelektualnych roszad (Nieosobni Malabar Hotelu). Czas na lalkarskie tu i teraz.

Pretekstem do moich rozważań będzie pokazany wczoraj opolski spektakl Troja. Wojny nie będzie według scenariusza i w reżyserii Anny Wieczorek. To spektakl mający swoją urodę, ale i budzący wiele wątpliwości, moich osobistych wątpliwości, bo z pewnością różnimy się nie tylko w opiniach, ale w rozumieniu podstawowych kryteriów określających interesujący nas gatunek.

Z pewnością Troja nie jest przedstawieniem lalkowym, więc w zasadzie nie powinienem się nim zajmować. Jednak fakt, że znalazła się programie Metamorfoz Lalek zmusza do refleksji. Czy dlatego, że pojawiają się tam dwie bardzo różne maski (Achillesa użyta przez kilkanaście sekund, podczas gdy od aktora grającego tę postać trudno się opędzić; i Menelaosa w jednej scenie) oraz trzy szmaciane białe rękawice kuchenne (pacynki!) Hery, Afrodyty i Ateny, uwłaczające najprymitywniejszemu pojmowaniu sztuki lalkarskiej, zatem dwie maleńkie sekwencje, może łącznie trwające trzy minuty wystarczą, by Troja znalazła się w orbicie lalkarskiego gatunku? Z pewnością nie wystarczą i doprawdy lepiej by było, gdyby te sceny usunąć z przedstawienia, bo kompromitują one nie tylko lalkarstwo, ale przede wszystkim profesjonalny teatr.

Dlaczego takie spektakle (a jest ich doprawdy mnóstwo w repertuarze polskich teatrów lalek i tymczasem tego wątku nie podejmuję) reprezentują nas na imprezach międzynarodowych, chyba ważnych i znaczących, jak to ma miejsce na Metamorfozach Lalek w Białymstoku? Dlaczego nie oglądamy spektakli rzeczywiście lalkowych, a i tych nie brakuje (nawet w Polsce), by można było dyskutować o sztuce lalkarskiej, jej przemianach, zaletach i wadach, a nade wszystko „metamorfozach”? Co i komu chcemy udowodnić? Przecież nawet politycy różnych opcji (dobrze to było widać w Białymstoku podczas niedzielnego jubileuszu 70-lecia BTL, ale podczas każdego jubileuszu w Polsce słyszymy to samo), z pewnością nie mający zwyczaju chadzania do teatru lalek i odwołujący się z reguły do swoich dziecięcych przymusowych wizyt i mitologizowanych z czasem opinii, wygłaszają ze sceny jakieś ogólniki o sile lalki, ogólnopolskiej i światowej randze teatru lalek, choć oglądają co najwyżej Hotel Ritz czy Zemstę, a i tego nie byłbym pewny. Swoistym kuriozum były króciutkie wypowiedzi wszystkich członków zespołu aktorskiego BTL emitowane na ekranie o ich miłości do lalek, zachwycie nad możliwościami form animowanych, etc. etc.  Słowa, słowa, słowa…

Właśnie słowa! Opolska Troja, która sprowokowała te refleksje, oparta całkowicie na tekście, powinna być monodramem. Ma jedną bohaterkę. To Kasandra grana przez Aleksandrę Mikołajczyk. Mikołajczyk jest bardzo energetyczna, uwagę, skupia myśli, w jakimś stopniu zachwyca swoim aktorstwem i obecnością na scenie. Reszta aktorów nie istnieje, albo wręcz przeszkadza. Oczyma duszy widzę Kasandrę, w otoczeniu animantów, rozprawiającą o wojnie trojańskiej, której się sprzeciwia. Animanty mogą być bezduszne, ożywiane i uśmiercane, rysowałyby wówczas różnicę w patrzeniu na rzeczywistość: tę męską i tę kobiecą, w patrzeniu na dziejącą się historię opisywaną jednostronnie przez Homera, w mit o wojnie, który powtarzany jest od wieków. I w niezauważanie tych innych odcieni wojny, prowadzonej niemal na co dzień, jak to się rysuje podczas dziwacznej sceny prze stole, gdzie rodzice Kasandry jej nie słuchają, siebie też nie słuchają, bo ojciec myśli o krzyżówkach, matka o sałatce, a ją samą zaprzątają losy świata.

Gdyby przyjrzeć się blisko poszczególnym scenom, kolejnym pieśniom, tekstom (czasem Homerowskim, czasem zaczerpniętym z polskiej kultury popularnej, czasem prymitywnie banalnym, co może mieć jakiś sens, choć nie ma teatralnej urody), pewnie dałoby się obronić to i owo w opolskim spektaklu. Tylko czy warto? To teatr bez teatru, bez znaczącej wizualnej oprawy, bez ożywionej materii nade wszystko. I gdyby nie Aleksandra Mikołajczyk, żałowałbym 75 minut. Dlaczego tak trudno jest pojąć wielu „lalkowym” reżyserom, że gatunek, w którym postanowili pracować, to nie jest uniwersytecka katedra literacka, to nie jest przestrzeń uwalniania choćby najbardziej spektakularnych rozważań i wszelkich osobistych intelektualnych asocjacji, jeśli nie korespondują one z wizualnością, z wykreowaną (przecież nie przez reżysera, tylko przez plastyka) nieożywioną materią, dzięki aktorowi ożywającą i poruszającą wyobraźnię widza.

 

Fot. Grzegorz Gajos

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page