Kevin Augustine i jego koncert na ciele

 

Grand Prix tegorocznej edycji festiwalu Lalka też Człowiek przypadło amerykańskiemu artyście Kevinowi Augustine’owi, twórcy teatru Lone Wolf Tribe, za spektakl Body Concert. Kevin Augustine jest lalkarzem samoukiem, działa od ponad dwóch dekad, ma w swym dorobku sporo spektakli łączących lalki, taniec, aktorstwo i pewien rodzaj czarnego humoru, korespondującego z nazwą jego teatru: Plemię Samotnego Wilka. Wybrał ten rodzaj sztuki, ingerującej we współczesność, rozprawiającej o człowieczeństwie, by – jak sam mówi – uratować samego siebie.

Body Concert jest koprodukcją z kanadyjską (Quebec) grupą Les Sages Fous, która jakiś czas temu zapoczątkowała serię rezydencji artystycznych, z których kilkakrotnie korzystał Augustine, a jego spektakl jest pięknym efektem tej współpracy. Spektakl powstawał przez kilka lat, a jego kształt artystyczny wydaje się dziełem skończonym.

Przedstawienie, pozbawione słów, jest złożone jakby z etiud, przedzielanych wyciemnianiem przestrzeni scenicznej, co sprawia, że nie widzimy działań technicznych, wprowadzania nowych animantów, zmiany miejsca gry. Koncentrujemy się wyłącznie na precyzyjnie oświetlonych obrazach kreowanych przez artystę i próbujemy łączyć je w całość, budować wspólną ideę składającą się z animowanych medytacji wokół człowieka, elementów jego ciała, fascynującej brzydoty ludzkiej czaszki, nogi, ręki, gałki ocznej, nawet serca. Brzydoty – bo animanty Augustine’a przypominają obiekty plastynacji, polegającej od usunięciu z ludzkich organów skóry, wody i tłuszczów, nasyceniu ich rozmaitymi polimerami, by zatrzymać ich rozkład, ale też utrwalić kształt i kolor. Mogą się te animanty wydawać przerażające, ale zarazem fascynują, bo to mimo wszystko kreacje artystyczne, wykonane z gąbki i rozmaitych materiałów. Oglądamy zatem ruchome rzeźby mięśni, ścięgien i kości nieco ponadludzkich rozmiarów, ujawniające w działaniach aktora swój ruch, potencję, energię, niewyczerpaną witalność, ale i kruchość czy przemijalność.

Kevin Augustine ma jedynie przepaskę na biodrach i w konwencji teatru/tańca butoh, posługując się tymi paraludzkimi formami, medytuje nad istotą człowieczeństwa. Skojarzenie z butoh nie jest przypadkowe. Twarz aktora, jego ręce i nogi mają biały makijaż. Wszystko dokonuje się w niezwykle powolnym tempie i idealnie kontrolowanym ruchu. Sam temat i użyte formy, z arsenału ludzkiego tabu, to też element stylu butoh, teatru/tańca ciemności, mroku, ale i specyficznej wyrafinowanej estetyki.

Podczas oglądania Body Concert przypominały mi się sceny z przedstawień japońskiego mistrza Hoichi Okamoto, silnie czerpiącego z butoh i japońskich tradycyjnych form teatralnych, zwłaszcza w swojej ostatniej realizacji Vein (2009). Jedyna lalka Okamoto, współbohaterka wraz z nim przedstawienia, przyodziana była wprawdzie w czarną skąpą sukienkę, ale jej ręce i nogi (a także korpus) tworzyła plątanina przezroczystych rurek, z dominacją koloru krwi. Okamoto współgrał z pełnowymiarowym kobiecym animantem i choć dotykał innych tematów, był delikatniejszy w swojej estetyce, prowokował skojarzenia, od których trudno się uwolnić oglądając spektakl Augustine’a. Nawet struktura muzyczna obydwu przedstawień jest troszkę podobna. Elektroakustyczna, wielce atrakcyjna partytura Marka Brucknera w Body Concert, w partiach melodycznych wykorzystująca fortepian, obój i wiolonczelę oraz przejmujące wokalizy, w nastroju, w klimacie, wykorzystanych instrumentach przywołuje muzykę z Vein Okamoto.

Mam oczywiście świadomość, że te być może przypadkowe koincydencje, w niczym nie umniejszają wartości spektaklu Kevina Augustine’a. Raczej wskazują, że droga, którą wyznaczył Hoichi Okamoto jest ścieżką wciąż atrakcyjną dla współczesnych twórców odnajdujących na niej własne miejsce. Bo działania animacyjno-ruchowe  Augustine’a z wykorzystanymi animantami nie mają sobie równych. Delikatność, precyzja, chciałoby się powiedzieć perfekcja ruchu anatomicznej struktury ręki czy nogi, drżenia mięśni, napięcia ścięgien są niezwykłe. Aktor korzysta z jednego metalowego drążka podtrzymującego te duże formy, podczas gry gros czynności wykonuje własnymi stopami, czasem swoją dłonią, bywa wkładaną w znacznie większą rękę lalki. Ludzkie protezy czasem zestawiane ze sobą, czasem jakby przymierzane do ciała aktora, budują oddzielne skojarzenia. Swobodnie odchylające się mięśnie ramienia i uda w jednej ze scen tworzą niezwykły obraz jakby dwóch rozkwitłych kwiatów. Monstrualnej wielkości gałka oczna (kula o średnicy bliskiej metra), niejako centralny punkt obserwacji wszystkiego, w jednej z końcowych scen staje się kobiecą piersią z pojawiającym się w miejscu źrenicy sutkiem.

W pewnym momencie Augustine wprowadza do akcji jedyną nieco inną formę wykorzystaną w spektaklu: to dziecko, o trupiej główce, widocznym szkielecie kręgosłupa oraz przezroczystych rękach i nogach. Sceną, która została nagrodzona w Warszawie oddzielnie (tzw. moment cudownej chwili), „jest raczkowanie i dotyk dziecka”, kończący się przylgnięciem do piersi. To ono raczkuje w stronę gałki ocznej/kobiecej piersi, a jego animacja jest doprawdy majstersztykiem.

W finale otrzymujemy zaskakującą perspektywę całego spektaklu – budujący obraz ludzkich więzi. Z lewej strony na scenie leży gigantyczne oko/pierś kobieca, nieco z prawej stoi mała, naznaczona delikatnością lalka dziecka, a pomiędzy nimi, w tle sceny, na specjalnym drucianym stojaku,  anatomiczny ludzki kształt złożony po raz pierwszy w całość z ponadgabarytowej nogi, ręki i czaszki. Rodzina? Nadzieja? Balansujące ustawicznie na granicy życia i śmierci nietrwałe, kruche ciało człowieka.

Rzeczywiście, trudno nie zgodzić się z opinią wyrażoną przez innego słynnego amerykańskiego lalkarza, Basila Twista, że „w rękach Kevina najprostszy akt ożywienia materii nieożywionej staje się wydarzeniem niezwykle teatralnym”.

Na przestrzeni ostatnich trzech/czterech tygodni miałem okazję zobaczyć, spośród wielu innych, cztery wyjątkowe przedstawienia: Dom lalki Ingvild Aspeli/Plexus Polaire, Avatāra w koprodukcji Duda Paiva Company i Illusionary Rockaz Company, Dis Order Cat Smits Company i Body Concert Kevina Augustine’a. O wszystkich napisałem na tym blogu. I myślę, że one właśnie określają współczesne lalkarstwo. Nie wiem, czy kiedykolwiek było ono tak atrakcyjne, a przecież to tylko maleńki wycinek tego, czym zajmują się lalkarze i co możemy oglądać.

 

Fot. Piotr Krawczykiewicz

Cat Smits i jej oswojony lęk

Tydzień po norweskiej prapremierze i trzy dni po holenderskiej premierze Cat Smits Company z Holandii zameldowała się na warszawskim festiwalu „Lalka też Człowiek” ze swoją najnowszą realizacją Dis order (nieład, bałagan, nieporządek?). Wielkie brawa na początek dla szefów festiwalu: Marka b. Chodaczyńskiego i Marka Żurawskiego za to zaproszenie w ciemno. Cat Smits grała już co prawda nagrodzone w 2021 roku w Warszawie Granice, rok temu pokazała na białostockich Metamorfozach Lalek Nouveau fuck, o którym pisałem na tym blogu (zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2023/06/24/metamorfozy-lalek-6-wyzwanie/), nie jest zatem artystką anonimową, ale jednak pokazywanie spektaklu, którego nikt wcześniej nie widział wiąże się ryzykiem, którego zwłaszcza polskie festiwale nie lubią.

„Lalka też Człowiek”, jedyny w Polsce festiwal lalek dla dorosłych, jest imprezą inną, ogląda ją inna publiczność, więc i decyzje organizatorów nie poddają się rutynowym działaniom. I dobrze! Tylko na tym festiwalu można być doprawdy zaskoczonym. I to jak!!!

Cat Smits jest przede wszystkim aktorką i lalkarką, ale też twórczynią lalek współpracującą z wieloma artystami. Od kilkunastu lat buduje swoje miejsce we współczesnym lalkarstwie, a kolejne jej przedstawienia, nie tylko solowe, rysują wyraźną linię jej teatralnych zainteresowań. Należy w pewnym sensie do „szkoły Paivy”, pracowała z nim nad swoją solową koprodukcją z Duda Paiva Company Zeil, wykonywała lalki m.in. do jego i Shailesha Bahorana najnowszej premiery Avatāra, sama reżyserowała i projektowała lalki do różnych produkcji. Rzeźbi w gąbce i te piankowe animanty są jej najbliższymi partnerami scenicznymi, kiedy decyduje się na solowy spektakl.

Dis order jest produkcją solową, autorskim spektaklem wymyślonym, wyreżyserowanym i zagranym przez Cat Smits, z lalkami zaprojektowanymi i wykonanymi także przez nią. Na dodatek jest swego rodzaju przedstawieniem autobiograficznym, gdyż czerpie z osobistego pamiętnika artystki, która w przeszłości mierzyła się z problemem anoreksji, a to właśnie główny temat przedstawienia: psychiczny jadłowstręt, problemy wynikające z zaburzonego odżywiania się. Oczywiście scenariusz spektaklu, napisany przez Christine Otten przy udziale Cat Smits i Marlies Rekkers, buduje znacznie szerszy kontekst wydarzeń, zwłaszcza że Rekkers była przed laty psycholożką i terapeutką Smits i zawarła w skrypcie refleksje ze swoich wieloletnich badań naukowych. Swoistą atrakcją w spektaklu są ponadto fragmenty filmów dokumentalnych Sunny Bergman, rejestrującej rozmowy z rodzicami Cat Smits, wspomnianą psycholożką Rekkers, ponadto pedagożką i dziennikarką, wypowiadającymi się na tematy zaburzeń w odżywianiu, ale prowokujących też szerszą paletę powikłań hormonalnych, nawet seksualnych.

Atrakcyjność przedstawienia Dis order, sugerującego raczej mroczny temat eksploracji i z pozoru niezbyt zachęcającego, wynika z kilku niespodziewanych koincydencji.

Pierwszą jest przestrzeń, w której rozgrywa się przedstawienie. Przyzwyczailiśmy się, że współczesny teatr unika rozbudowanej scenografii. Najczęściej oglądamy aktora/ów i formy plastyczne, z reguły nie wykraczające poza elementarne przedmioty i rekwizyty.

W Dis order jest inaczej. W oknie sceny, w głębi, wisi ogromna płaszczyzna połączonych ze sobą i obciągniętych białą materią nadmuchiwanych materacy, które wypełniają przestrzeń. Są różnych wielkości i kształtów. To zarazem ekran do rozmaitych projekcji, najpierw dokumentalnych filmów z rodzicami, rejestrujących rodzinny stół w jadalni, matkę nakładającą jedzenie na talerzyki, i zaraz snującej wspomnienia, opowieści dotyczące bohaterki spektaklu; rodzice krzątają się w domowym zaciszu, siedzą w fotelach, przygotowują posiłki w kuchni. Poza scenami filmowymi, rozmowami i wypowiedziami otwierającymi spektakl, wszystkie projekcje na tym głównym ekranie są biało-czarne. W dalszej części przedstawienia pojawiają się tu karty pamiętnika Cat, odręcznie robione notatki, rysunki zmieniającej się dziewczynki, jakieś recepty i kawałki listów, pokreślone zapiski, może porady czy zalecenia.

Scenografia zaprojektowana przez Elzę van den Akker zmienia obraz przedstawienia kilkakrotnie. Cat Smits stopniowo usuwa poszczególne materace, budując z nich inne przestrzenie. A to rodzaj sofy po prawej stronie sceny, osłoniętej największym ustawionym prostopadle materacem, tworzącym nowy ekran dla materiałów filmowych. Ten ekran, na który przeniesione zostają wszystkie dalsze projekcje dokumentalne, może też pełnić funkcję lalkarskiego parawanu, nad którym pojawiają się animanty. A to wygodną kanapę po lewej stronie – miejsce do rozegrania scen z dorosłą już Anną, ludzkich rozmiarów lalką z nogami. A to duży stół, na którym dochodzi do zasadniczego starcia Anny i Mii, efektownych scen mocowania się, walki pomiędzy bohaterkami.

Ponieważ płaszczyzna zbudowana z materaców i będąca centralnym prostokątnym ekranem jest ustawicznie dekonstruowana, funkcję ekranu dla materiałów filmowych pełni pionowy mniejszy ekran za sofą. Ekran główny staje się stopniowo rodzajem graficznej kompozycji prześwietlanej wciąż fragmentami dokumentów, aż do momentu, gdy Mia zburzy całą jego konstrukcję w kulminacyjnej scenie przedstawienia.

Wszystkie rozmowy, wspomnienia i relacje prezentowane najpierw na głównym ekranie, potem na mniejszym bocznym, wybrzmiewają niestety w języku niderlandzkim, widz nieznający tego języka z konieczności traci więc jakąś cząstkę tekstów i sensów, a szkoda. Stratę tę rekompensuje piękna i nieustannie zmieniająca się przestrzeń spektaklu, no i sama Cat Smits w rolach Mii i Anny.Obecność Cat Smits na scenie jest bowiem tą drugą koincydencją. Nie tak często się zdarza, by aktor/ka obdarzony był tak wyjątkową siłą magnetyczną. Smits oglądałem na scenach wielokrotnie, w różnych spektaklach. Dopiero jednak w Dis order znalazłem się pod jej bezpośrednim urokiem. Przykuwa wzrok, emanuje energią, czaruje swoim scenicznym działaniem, barwą głosu, uśmiechem, no i zachwyca animacją lalek.

Cat Smits, spektaklowa Mia, prowadzona punktowym reflektorem jeszcze w trakcie rozpoczynających spektakl projekcji, wychodzi na zaciemnioną scenę z maleńką gąbczaną lalką Anny, mającą może 30 cm. Lalka jest wykonana z jednego kawałka pianki, ale jej postać jest w pełni człekokształtna. I choć aktorka nie posiłkuje się żadnymi nitkami czy drutami, doskonała konstrukcja animanta sprawia, że lalka w jej rękach ożywa. Ręce lalki wykonują precyzyjne ruchy, nogi zwinnie podążają za animatorką, oczy łapią kontakt wzrokowy z aktorką. Mała Anna żyje. Tańczy z dorosłą Mią jeszcze przez dobrą chwilę, gdy wygasła już projekcja na ekranie. Pomiędzy Anną i Mią istnieje jakaś subtelna więź porozumienia. Może to kochające się przyjaciółki? I nagle Mia przerywa tę czułą scenę. Obejmuje lalkę Anny obydwiema dłońmi i zgniata ja do rozmiarów tenisowej piłki, którą chowa za plecami.

Prysł jeden czar, ale pojawia się następny. Cat Smits zwraca się do publiczności (aktorka gra w języku angielskim), przedstawia historię, którą zamierza opowiedzieć, własną historię. Mówi niezwykle spokojnie, ciepło, niemal prywatnie, zachowuje się naturalnie, porusza niespiesznie, wypowiadane słowa interpretuje perfekcyjnie. W tym krótkim entre przyciąga i skupia uwagę do tego stopnia, że trudno oderwać od niej wzrok. Jej działania z Anną, dialogi z nią, takie bezpośrednie, proste, delikatne, chciałoby się powiedzieć spontaniczne i serdeczne budują niezwykły klimat już na początku tego spektaklu.

Anna rośnie z każdą sceną. Cat Smits używa czterech czy pięciu lalek różnej wielkości, nieco inaczej animowanych, ale zawsze gąbkowych animantów. Anna nastoletnia jest wyłącznie korpusem z głową i rękoma. Jest troszkę mniejsza od aktorki. Anna pewnie niemal dwudziestoletnia zrównuje się wielkością z Cat Smits, choć to też jeszcze korpus z głową i rękoma. Następna lalka jest już kopią dojrzałej kobiety. Tu wszelkie stresy i kompleksy ujawniają się z całą mocą. Na ekranach pojawiają się dziewczyny z TikToka, rozpoczyna się prawdziwy wyścig z wagą, nadwagą, nadmiarem, przerostem… Mia, teraz w stroju gimnastycznym, wykonuje efektowne działania fizyczne na scenie. Ona sama i Anna, w której zaczynamy dostrzegać nie tyle przyjaciółkę bohaterki, ale ją samą, czy raczej jej drugie, inne oblicze. Choreografia scen ruchowych budzi respekt, przenikanie się elementów ciała aktorki i animanta fascynują. W finalnej, bardzo emocjonalnej scenie, lalka Anny jest jeszcze większa, znów ograniczona do korpusu, ale jej ręce mają monstrualne rozmiary. One zawłaszczają Miję, tłamszą ją i jakby pozbawiają własnej osobowości. To moment, kiedy świat Mii legnie w gruzach, rozpada się. Chaos ogarnia całą przestrzeń sceniczną.

Finał jest znów poetycki, liryczny i delikatny. Aktorka staje ponownie przed widzami i między innymi wspomina wakacje z dzieciństwa spędzone z rodzicami we Włoszech. Przy jednej z fontann turyści chcieli zrobić z nią, piękną jedenastolatką, pamiątkowe zdjęcia. Zgodziła się na to, w pierwszej chwili czuła się nawet dumna z wyróżnienia. Ale prośby kolejnych turystów, obejmujących ją ramionami, wydały się obrzydliwe. Poczuła się upokorzona, odarta z czegoś dla niej ważnego, pozbawiona prywatności, w jakimś sensie molestowana. Następnym proszącym odmówiła.

I znów Cat Smits wyciąga zza placów maleńką kulkę gąbki, najmłodszą Annę i wdaje się z nią w finałowy dialog. Zapewniają w nim obie, że będą się wzajemnie chronić i choć tyle czasu zajęło Mii dotarcie do zrozumienia i zaakceptowania siebie samej, w końcu się udało. Uff! wszyscy jesteśmy pokrzepieni. Zwłaszcza, że to nie tylko opowieść teatralna, ale rzeczywisty etap w życiu aktorki, której udało się przezwyciężyć demony.

Dis order jest niezwykłym spektaklem. W gruncie rzeczy to bardzo prosta opowieść. Nie ma w niej cienia dydaktyki, nie ma medyczno-klinicznego języka, nie ma nade wszystko żadnych pouczeń i rad. Jest atrakcyjna obecność Cat Smits i działanie z niezwykłymi animantami, swoisty liryzm i wirtuozeria. Oczywiście sztab współpracowników artystki jest ważny, z kompozytorem Wimem Sellesem, projektantem doskonałego oświetlenia Markem Verhoefem, autorami projekcji, konsultantami i doradcami, ale tak to wygląda na profesjonalnej scenie. W ocenie finalnej liczy się jednak Cat Smits.

 

PS.Swoją drogą Dis order może mieć silne działanie terapeutyczne. A spektakle o wysokim artyzmie i zarazem wyjątkowym znaczeniu społecznym to już doprawdy wielka rzadkość.

 

Fot. ze strony internetowej Cat Smits Company.

Tancerze i lalkowe awatary

 

„W tym wciągającym doświadczeniu przeplatają się kultury hinduska i brazylijska, angażując bogów, ludzi i (super)bohaterów z filmu/komiksu/mitologii. Nadprzyrodzone lalki z gąbczanej pianki tańczą, aby wyrazić oddech życia, podczas gdy publiczność zastanawia się, czy ludzkość stworzyła boskość, czy było odwrotnie.” Na dobrą sprawę to jedyna zapowiedź spektaklu Avatāra, koprodukcji Duda Paiva Company i Illusionary Rockaz Company (IRC), kończącego tegoroczną 22. edycję Światowego Festiwalu Lalkarskiego w Charleville-Mézières. Pochodzi z festiwalowego programu. Wątpię, by mówiła wiele o samym spektaklu, ale powodem do wpisania go na moją listę spektakli do obejrzenia w Charleville była oczywiście obecność Dudy Paiva, tancerza i lalkarza, którego przedstawiać na tym blogu nie muszę.

Avatāra była – kto wie – może najwybitniejszym przedstawieniem festiwalu, którego programu nikt w całości nie jest w stanie ogarnąć. Spektakl powstał przed rokiem, zdążył objechać całą Holandię, w bieżącym roku kandyduje do miana najlepszej innowacyjnej holenderskiej choreografii roku.

Nie wiem, czy publiczność po obejrzeniu przedstawienia rozmyślała rzeczywiście czy to ludzkość stworzyła boskość, czy było na odwrót. Z tą metaforą środowisko lalkarskie jest zaprzyjaźnione od wieków, bo nawiązuje ona do mglistych początków lalkarstwa i nierozstrzygniętego dylematu, czy to ludzie  stali się odważniejsi, czy bogowie bardziej ludzcy i pozwolili śmiertelnym przejąć boskie funkcje rządzenia zminiaturyzowanym światem teatru lalek. Faktem jest, że po raz pierwszy od dawna, a może w ogóle po raz pierwszy, nie próbowałem skupić uwagi na sensach, znaczeniach, przesłaniach, interpretacjach,  wymagających słów i zwyczajnego rozumienia działań i zawartych w nich intencji. Z pewnością one były, ale na ich odszyfrowywanie przyjdzie pewnie czas podczas kolejnych spotkań z przedstawieniem, którego autorami są tancerz i choreograf, szef artystyczny IRC, artysta wywodzący się z Surinamu – Shailesh Bahoran i właśnie Duda Paiva.

Avatāra to spektakl łączący sztukę tańca i sztukę lalkarską. Świadomie podkreślam słowo sztuka, bo przedstawienie jest niezwykłym przykładem właśnie artyzmu, piękna, doskonałości i wzruszenia, które przenoszą nas całkowicie w sferę emocjonalnych doznań, skłaniają przede wszystkim do refleksji, jak wciąż zaskakujący może być teatr, jakie nieograniczone możliwości oferuje doskonałość ruchu, gestu, animacji, dźwięku, światła, obrazu. Chciałoby się zatrzymać tę krótką chwilę trwania magicznego seansu.

Scena jest niemal pusta. Zamykają ją zawieszone pod horyzontem trzy potężne arkusze blachy, na których – przy pomocy magnesów wszytych w postaci lalkowe – komponowane będą w trakcie spektaklu, niczym obrazy, powłoki animantów, być może wyobrażenia właśnie demonów, herosów, rozmaitych awatarów, z którymi wcześniej działali na scenie aktorzy-tancerze, ożywiając te postaci, powołując niejako do życia, a czasem otrzymując życie właśnie od nich. Z prawego boku sceny widoczny jest jeszcze dużych rozmiarów piankowy blok materii, który zostaje zdekonstruowany i wydobywana jest z niego gąbczana postać ludzkich rozmiarów, będąca pierwszym wykorzystanym animantem. Ciała tancerzy i animanta przenikają nawzajem. Powstają niewiarygodnie atrakcyjne kompozycje, nieustannie zmieniające się i tworzące obrazy będące swoistymi dziełami sztuki. To jakby poklatkowa animacja filmowa, ale zarazem studium wystylizowanego ruchu i animacji lalki.

Pięcioro tancerzy (czterech mężczyzn i jedna kobieta) buduje kolejne sceny w  rozmaitych konfiguracjach, z lalką (lalkami) lub bez. Wszyscy wywodzą się, jak współtwórca przedstawienia, Shailesh Bahoran, z kultury hiphopowej i związanych z nią stylów, które łączą z animacją lalek. Lalki dla wszystkich tancerzy są nowością, nigdy z nimi nie pracowali, ale na scenie widać doskonale jakie efekty może przynieść wysiłek związany z ich oswojeniem i intensywny trening podczas prób. Czasem działają wspólnie, w wieloosobowej grupie, czasem w duetach czy solo. Splatają się z animantami, trudno rozdzielić i żywe i ożywiane ciała.

Jeden z gatunków współczesnego tańca, popping, technika polegająca na łączeniu dwóch rodzajów ruchu – szybkiego napinania mięśni tancerza i równie błyskawicznego ich rozluźniania – wydaje się zresztą silnie korespondować z lalkarstwem i jest w przedstawieniu szeroko wykorzystywana. Choreografia całości doprawdy zaskakuje, jest innowacyjna, oryginalna, wydaje się nieprawdopodobne, że wciąż można budować struktury kompozycyjne i partyturę działań w tak zaskakujący i nowy sposób. Takiego ruchu scenicznego nigdy nie widziałem. Wzbudza niekłamany zachwyt.

Oczywiście moje oko przyciągają formy lalkowe. Ich twórcami jest Duda Paiva i Cat Smits. Są rozmaite. Obok pełnowymiarowej postaci, o której wspomniałem, w jednej ze scen pojawiają się dwa awatary tancerki, z którymi wykonuje ona efektowne działania. To lalki złożone z korpusów z głowami i rękoma, bez nóg, wymagające innej animacji i specyficznego ruchu, jak w Bękarcie Paivy. Są też same głowy przymocowane do różnych części ciał tancerzy, ich nóg, ramion, barków, kolan czy stóp. Przypominają się sceny z niezbyt dobrze znanego w Europie spektaklu Paivy Scriming Object. Są też maski. Są wreszcie części ludzkiego ciała, np. olbrzymie ramię, powiększone do gigantycznych rozmiarów i zrośnięte z barkiem tancerza. Ta doczepiona ręka staje się samodzielnym istnieniem, jak niegdyś gigantyczna dłoń ludzka w Malediction i jej partnerstwo – zjednoczenie bądź sprzeciw – z aktorem wydaje się sceniczną perełką.

Gąbka, jako materiał wszystkich lalek Paivy, zachwyca przy każdym spotkaniu z tą formą. Wydaje się podpowiadać nieskończenie wiele rozwiązań dla pojawiających się animantów. Może być gotową postacią sceniczną, może być ściśnięta w niewielkich rozmiarów kulisty kształt, niczym miękka piłka do zabawy. Zwolnienie jednego elementu spiętego rzepem pozwala jej zaistnieć na scenie we wcześniej wyrzeźbionej formie. Powietrze i rozprężająca się pod jego działaniem gąbka ujawnia na oczach widzów rodzący się konkretny kształt, konkretną postać. Ten zaskakujący efekt Duda Paiva wykorzystuje bodaj w każdym swoim przedstawieniu i za każdym razem jest w tym magia, ujawnienie nieoczekiwanej tajemnicy.

Avatāra jest przedstawieniem magicznym, ze znakomitą muzyką, której twórcami są Wilco Alkema & Rik Ronner, zachwycającym światłem Mike’a den Ottolandera i wibrującym energią zespołem tancerzy, którzy porywają widzów. Ale kto wie, czy nie najważniejsze są te ożywiane formy animantów. To one budują zupełnie nowy wymiar współczesnego teatru tańca i teatru lalek. Połączenie tych dwóch sztuk prowadzi do stworzenia zupełnie nowej kategorii estetycznej. Partnerstwo aktora i lalki jest dyscypliną bez granic. Tyle, że wymaga mistrzostwa, a o nie wcale nie jest tak łatwo.

 

Fot. Shueti, Steven Tips, Maurice van der Meijs, Korosh Shahbazi

Yngvild Aspeli czyta Ibsena

Jak rzadko kiedy nie mogłem się doczekać nowej premiery Plexus Polaire. Znakomita międzynarodowa grupa teatralna założona i prowadzona od kilkunastu lat przez norweską artystkę Yngvild Aspeli dała się już poznać poprzednimi spektaklami: Cendres, Chambre noir, Dracula, nie wspominając o teatralnym wydarzeniu ostatnich lat, słynnym Moby Dicku. Wszystkie te spektakle opisywałem na tym blogu, pokusiłem się też o obszerny esej o twórczości Yngvild Aspeli, będącej bez wątpienia jedną z najciekawszych postaci współczesnego światowego lalkarstwa.

Tym razem Yngvild Aspeli sięgnęła po dramaturgię Henrika Ibsena, po dramat sprzed blisko półtora wieku: Dom lalki. Pojawienie się sztuki Ibsena w końcu XIX wieku było szokiem. Nikt wcześniej nie spojrzał z taką dociekliwością, precyzją i powagą na miejsce i rolę kobiety w ówczesnym mieszczańskim społeczeństwie. Jej prawo do bycia podmiotem i równorzędną postacią tak w rodzinie, jak w relacjach społecznych. To prawo było i wciąż jest kwestionowane, w znacznie mniejszym stopniu wprawdzie, ale nie brakuje przykładów dominującego patriarchatu, co sprawia, że sztuka Ibsena nie traci na aktualności. Choć zwietrzały niektóre sytuacje opisywane przez Ibsena, zmienił się język narracji, dawno zakwestionowany został rodzaj konstrukcji dramatycznej, istota problemu pozostała. Pozostało pytanie, czy miejsce kobiety to wyłącznie dom, dzieci, mąż, bycie przedmiotem, który traktuje się pobłażliwie i protekcjonalnie, nawet jeśli otacza się go miłością i troską? A gdzie przestrzeń na odkrywanie siebie, na rozpoznawanie własnych potrzeb, realizowanie marzeń, samorealizację właśnie?

Dramat Ibsena w wersji Yngvild Aspeli poddany został rzecz jasna skrótom, zrezygnowano z postaci służących, posłańca, uproszczono nieco konteksty poszczególnych zdarzeń, skrócono wiele kwestii. Mamy jednak wszystkie główne postaci – z Norą, jej mężem Torwaldem Helmerem – dyrektorem banku, ich trojgiem małych dzieci, przyjacielem domu dr Rankiem, przyjaciółką Nory sprzed lat Kristiną i czarnym charakterem sztuki Krogstadem, urzędnikiem bankowym, który udzielił przed laty pożyczki Norze na ratowanie zdrowia męża. Weksel, na którym Nora sfałszowała podpis swojego ojca, staje się powodem dramatu, w efekcie rozpadu rodziny, ale też przyczyną przemiany, jaka dokonuje się w Norze, decydującej się na opuszczenie męża, dzieci i domu. Nora dojrzewa do bycia sobą, już nie infantylną, piękną żoną, obsypywaną przez Helmera prezentami i pięknymi słowami, jego wiewióreczką, skowronkiem, słowikiem – pięknym ptaszkiem w złotej klatce. Uświadamia sobie, że zawsze była jedynie lalką, najpierw w domu ojca, później męża.

Najciekawsze oczywiście jest to, jak ten dom lalki wypada na scenie.

Aspeli zaczyna uwerturą: przed kurtyną pojawia się ubrana w czarny roboczy kostium. Opowiada o ptaku, który zderzył się z oknem jej pokoju, gdy ona sięgała na półkę z książkami i machinalnie wyciągnęła tom Ibsena. Figurkę ptaszka aktorka trzyma w dłoniach, a po chwili przekształca go w małą lalkę Nory. To rama spektaklu, inspiracja artystki, która sięgnęła po Ibsena. W finałowej scenie figurka ptaszka pojawi się raz jeszcze – martwego ptaka będzie trzymał  Helmer, siedzący – po odejściu Nory – samotnie na gruzach swojego troskliwie budowanego szczęścia.

Kiedy kurtyna odsłania się, widzimy mieszczański salon, obejmujący (patrząc od lewej) bożonarodzeniową choinkę (czas, w którym rozgrywa się akcja dramatu Ibsena), obok troje dzieci Helmerów upozowanych w grupę postaci, wygodną dużą sofę, za nią z prawej strony zawieszoną na stojaku lalkę Kristiny, w środku drzwi do salonu (na obrotowym podeście), dalej stojącego dra Ranka, stół z dwoma krzesłami, na prawym siedzi Torwald Helmer, wsparty dłonią o blat stołu. Wszystkie postaci lalkowe są naturalnej wielkości, w stylowych kostiumach z epoki. Ściany pokoju pokrywa tapeta w jasne pionowe pasy. Naturalistyczny obrazek, troszkę zaskakujący prostotą, zwłaszcza staroświeckością. Znacznie atrakcyjniej jawić się będzie przestrzeń gry w dalszych scenach, kiedy tapetę zastąpią fantazyjne konstrukcje, będące trochę siecią, która zaczyna oplatać bohaterkę, czy pajęczyną z poruszającymi się po niej pająkami wielkich rozmiarów (scenografia François Gauthier-Lafaye). Całemu spektaklowi towarzyszy dyskretna, ale wyraziście oddająca klimat i nastrój scen delikatna muzyka Guro Skumsnes Moe, budowana niekiedy na przedłużanych dźwiękach, szmerach, szumach, by w miarę czasu przejść w przejmujące wokalizy, zawsze będące tylko tłem dla dziejącej się na scenie akcji.

Yngvild Aspeli przemierza scenę z proscenium do centralnie usytuowanych drzwi, gdzie na roboczy czarny uniform nakłada piękną suknię (à la płaszcz) w granatowo-złoto-brązowych barwach. Staje się Norą Helmer, to jej salon, jej świat. Grając Norę Aspeli-aktorka prowadzi widzów przez całą Ibsenowską historię, którą opowiada z własnej perspektywy. Wchodzi w relacje ze wszystkimi postaciami, co i raz nawiązując dialog a to z mężem, a to z dr Rankiem czy Kristiną. Za każdym razem zmienia timbr głosu, charakteryzując poszczególne postaci. Robi to błyskotliwie i doprawdy niemal niewyobrażalne zdaje się ogarnięcie tego bogactwa przeobrażeń. W tych wszystkich scenach Aspeli jest ponadto jedyną animatorką człekopodobnych lalek. Przechadza się z nimi po salonie, zasiada na sofie, przy stole, czasem tańczy, po skończonej scenie pozując lalkowych bohaterów na stojakach lub wśród mebli. W scenach zabaw z dziećmi błyskotliwie umieszcza jedno na swoich plecach, drugie przyczepione do sukni, trzecie na rękach przed sobą. Nie ukrywa działań animacyjnych, bo to właśnie Nora kształtuje swój dom, jego mieszkańców oraz gości.

W planie ogólniejszym już cała pierwsza część spektaklu pokazuje zajmujący kontekst dramatu Ibsena. Nora jest inna, jest jedyną żywą postacią wśród występujących na scenie bohaterów. Nikt dotąd tego aspektu w taki sposób nie rozwiązał. Lalkowi protagoniści żyją jakby w swoich zamkniętych strukturach, można powiedzieć – są zamknięci w maskach, w z góry określonych kształtach, w swoich rutynowych działaniach i przyzwyczajeniach. Twarze lalek są pięknie rzeźbione, mają ruchome oczy, a zwłaszcza usta, które animatorka porusza w miarę potrzeb.

Ten aspekt lalkarskich zainteresowań Yngvild Aspeli ma też znacznie szerszy wymiar. Wielokrotnie w swoich wcześniejszych przedstawieniach artystka wykorzystywała lalki naturalnych rozmiarów. Zresztą z konwencji tej korzystają i inni twórcy, być może staje się ona najczęstszą praktyką współczesnych lalkarzy. Ale w Domu lalki mamy do czynienia ze zjawiskiem o znacznie szerszej skali. To jakby lalkowy teatr dramatyczny. W pewnym sensie jest to realizacja idei Edwarda Gordona Craiga dotycząca nadmarionety, lalki doskonałej, lalki zastępującej aktora. Lalki-postaci stworzonej do odegrania jednej jedynej roli. To może być interesujący trop dla współczesnego lalkarstwa. Z pewnością wart szczegółowszej analizy.

Druga część spektaklu Yngvild Aspeli troszkę komplikuje wrażenia. Z jednej strony, od momentu kiedy przewraca się świąteczna choinka w salonie Helmerów, powoli wkraczamy w świat już nie tylko psychologicznych perturbacji bohaterów, w których Aspeli-aktorka i grane  przez nią, a zarazem animowane, lalkowe postacie doskonale sobie radzą, ale przede wszystkim w świat teatralnych efektów, obrazów i wizji. Nora dostrzega jakiś poważny dyskomfort swojej sytuacji, zaczyna narastać w niej sprzeciw, bunt wobec zastałych realiów. Na jej sukni pojawia się mały kilkucentymetrowy pająk przemieszczający się z lewej na prawą, z góry na dół. Oczywiście, to mała lalka animowana przez aktorkę, ale to przede wszystkim symbol zagrożenia, opresji, która ją ogarnia. Wszystko to związane jest z pojawieniem się Krokstada, najpierw wyłącznie w drzwiach do salonu, później jednej z kilku lalek stale obecnych na scenie. Pajęczyna się rozszerza. Efektowne są sceny, kiedy z umieszczonych na proscenium zapadni wyłaniają się pewnie 30-centymetrowe pająki przebiegające w głąb sceny. Jeszcze większe poruszające się pająki pojawiają się na ścianach, wcześniej przykrytych tapetą.

W brawurowej scenie żywiołowego tańczenia taranteli przez Aspeli (przypomina się podobny obraz z Chambre noir) dochodzi do częściowego przekształcenia ciała aktorki w lalkę. Nogi aktorki zostają zastąpione przez sztuczne nogi o niebywałej giętkości, co pozwala ujawnić szaleństwo wpisane w tarantelę, kojarzoną ze skutkami ukąszenia przez pająka – tarantulę. Ta ucieleśniona metafora znajduje doskonałe uzupełnienie w przejmującej scenie zawładnięcia aktorką przez olbrzymiego pająka. Nora zostaje pochłonięta przez gigantyczną tarantulę o wielometrowych odnóżach. W rezultacie zostaje powołana do życia identycznie ubrana Nora-lalka ludzkich rozmiarów. Kulminacyjna jest scena, kiedy Helmer czyta list Krokstada, ujawniający fałszywy weksel podpisany przez Norę. Jej świat ulega totalnej zagładzie.

To właśnie ta druga strona komplikująca wrażenia. Nora zostaje niejako rozdwojona. Mamy Norę-Aspeli budującą coraz większy dystans wobec sytuacji scenicznej, i mamy identyczną lalkę Nory, będącą elementem wyposażenia domu Helmera. Aktorka i jej lalkowa postać wchodzą w relacje nie do końca przejrzyste. Komplikuje się to jeszcze bardziej, gdy Torwald Helmer, dotychczas wyłącznie lalka, uzyskuje zdublowaną postać aktora Victora Lukavskiego. W kluczowych scenach pomiędzy małżeństwem Helmerów mamy zatem cztery postaci: dwoje aktorów grających Torwalda i Norę, i dwie lalki wyglądające identycznie jak aktorzy.

Być może jednokrotne spotkanie ze spektaklem sprawia, że umknęły mi detale, że nie nadążyłem za wydarzeniami scenicznymi, że relacje Helmer-aktor/Helmer-lalka oraz Nora-aktorka/Nora-lalka zatarły się w mojej pamięci, że odniosłem wrażenie, że ten znakomity lalkowy spektakl w ostatnich obrazach staje się przedstawieniem czysto aktorskim, w którym lalki przestają odgrywać znaczącą rolę.

A może było to potrzebne z zupełnie innego powodu. W ostatnich scenach Nora-aktorka dokonuje unicestwienia świata, w którym dotychczas żyła. To unicestwienie dokonuje się za sprawą rozczłonkowania wszystkich lalek. Pozbawione rąk, nóg, głów, martwe korpusy Helmera, Nory, ich dzieci, Ranka, Kristiny i Krokstada są pożegnaniem ze światem, z którego bohaterce udało się uwolnić. Nora-Aspeli opuszcza scenę. Pozostaje Torwald-Lukavski, z martwym ptakiem w dłoniach i przejmującym wołaniem, choć nic już nie może się zmienić.

Dom lalki inspirowany sztuką Ibsena, w reżyserii Yngvild Aspeli i Paoli Rizza, jest przejmującym spektaklem współczesnego teatru lalek. Jego wymowa jest inna niż Ibsenowskiego oryginału. W nim Nora opuszcza świat, który ją ubezwłasnowolnił, Yngwild Aspeli ten świat po prostu niszczy. Może to słuszny kierunek.

 

Fot. Jonas Karlsson

Zasiedzenie

Nie ma, rzecz jasna, dobrej miary na określenie optymalnego trwania kadencji dyrektora teatru, powiedzmy –  dyrektora teatru lalek, bo to mnie interesuje.

Spośród twórców, którzy organizowali po wojnie instytucjonalne życie lalkarskie i współtworzyli sceny lalkowe, najdłużej kierował bielsko-bialską Banialuką Jerzy Zitzman (bodaj 46 lat). Jan Dorman tworzył swój Teatr Dzieci Zagłębia w Będzinie niemal 30 lat, Zofia Jaremowa liderowała krakowskiej Grotesce, a Henryk Ryl łódzkiemu Arlekinowi – po 26 lat. Powyżej dwudziestu lat dyrektorowali – m.in. Marta Janic w łódzkim Pinokiu (24) i Alojzy Smolka w Opolu (21). Spośród twórców, którzy obejmowali istniejące już teatry, niekwestionowanym leaderem był Krzysztof Niesiołowski – szef warszawskiego Baja przez 35 lat, niemal tyle samo Irena Dragan kierowała teatrem w Kielcach, niewiele ustępowała im Monika Snarska w warszawskim Guliwerze (30), a w naszych czasach Zbigniew Niecikowski w Szczecinie (28).

Dyrektorami z dwudziestoletnim stażem (i większym) w jednej instytucji byli także m.in. Wiesław Hejno (WTL), Krzysztof Rau (BTL), Jan Zbigniew Wroniszewski (Olsztyn), Zofia Miklińska (Słupsk), do dziś wciąż są: Krystian Kobyłka (Opole) i Zbigniew Lisowski (Toruń). Spośród dyrektorów, którzy pożegnali się w ostatnim okresie ze „swoimi” teatrami po dwóch z okładem dekadach, wspomnę o Waldemarze Wolańskim (Arlekin) czy Zbigniewie Wójciaku (Rabka). To z pewnością nie jest lista kompletna dyrektorów zasiedziałych. Wielu z nich dotrwało na stanowiskach do emerytury, wcale niemało przedłużało staż pracy tak długo, jak się dało. Byli potrzebni, niezastępowalni! W tym zestawieniu pojawiają się nazwiska wielkich artystów, którzy pozostaną w pamięci kolegów i na kartach historii, są też nazwiska mniej wyraziste, o których już dziś pamiętają jedynie współpracownicy i niewielka grupa lokalnych widzów. Wszak problem długości trwania dyrekcji nic nie stracił na aktualności.

Po 1989 roku zmieniły się, rzecz jasna, wszelkie warunki funkcjonowania teatrów, powoli najpopularniejszą formą powoływania dyrektorów są konkursy na to stanowisko, ale wciąż nie dotyczą one wszystkich, a organizator publicznych instytucji kultury ma wiele możliwości manewru. Zresztą, każdy teatr to inna historia, choć w dłuższej perspektywie wiele różnic się zaciera, a czas urzędowania dyrektorów zupełnie nie przekłada się na odnoszone sukcesy, zwłaszcza na artystyczną pozycję konkretnej sceny.

W ostatnim tygodniu ze sceną w Rabce pożegnał się Zbigniew Wójciak (po 22 latach), a kilka dni temu pożegnalną galę urządził sobie jeden z weteranów-dyrektorów, Adlof Weltschek, kierujący krakowską Groteską od ćwierć wieku. Przeczytałem właśnie ciekawy tekst Angeliki Pitoń w krakowskiej „Gazecie Wyborczej” sumujący dokonania/zaniechania Weltschka. Pouczająca lektura! Ustępującego dyrektora oklaskiwali politycy, posłowie, urzędnicy miejscy i regionalni, z prezydentem Krakowa na czele. Nie szczędzono pochwał przegranemu dyrektorowi: „dyrektor z prawdziwego zdarzenia, z powołania, nie przyspawany do stołka”, „pan dyrektor jest dobrem narodowym”, „jest człowiekiem kochającym teatr. Niezwykle inspirującym, poszukującym”. Na uroczystości zabrakło przedstawicieli krakowskiego środowiska kulturalnego, zabrakło przede wszystkim choćby reprezentantów polskiego środowiska lalkarskiego. Czy to coś znaczy? Bardzo wiele!

Mówiąc najprościej, Adolf Weltschek – mimo dwudziestu pięciu lat zarządzania Groteską – przemknął niezauważony. Groteska jest dziś artystycznie znacznie niżej niż była w połowie lat 90. ubiegłego wieku, cóż dopiero mówić o połowie lat 70., kiedy umierał Władysław Jarema, a Zofia Jaremowa kończyła swój czas dyrektorowania. Mam na myśli oczywiście artystyczny poziom teatru. Następcy Jaremów nigdy nawet nie zbliżyli się do osiągnięć poprzedników. Rzecz jasna, teatr jest działalnością zespołową. Wielu aktorów, wyspecjalizowanych rzemieślników teatralnych, pracowników rozmaitych działów, przez kolejne lata podtrzymywało prestiż Groteski, dysponowali przecież umiejętnościami i doświadczeniem daleko wykraczającym poza polskie standardy, ale sława Groteski Jaremów stawała się coraz bardziej legendarna, skoro nie wzmacniały jej nowe, głośne i szeroko komentowane inscenizacje. Takich w ciągu ostatniego 50-lecia było może kilka, ale z pewnością wystarczy palców jednej ręki.

Następczyni Jaremów, Freda Leniewicz, próbowała legendę poprzedników przekreślić, wymazać, zapomnieć. Jan Polewka w trudnych latach 90. starał się tę legendę ożywić, ale jego dyrekcja przypadła na najtrudniejszy okres. Adolf Weltschek po prostu od tej legendy się odciął. Tak jak odciął się od całego lalkarskiego środowiska. Na początku swej dyrekcji podjął próbę nawiązania środowiskowych więzi, pojawił się z zespołem Groteski na jednym czy drugim festiwalu, ale prezentowane spektakle nie wzbudziły specjalnego zainteresowania, nie przyniosły upragnionych nagród i zachwytów, w rezultacie Weltschek zamknął się w swoim własnym świecie. Nie był to świat lalkarski, chyba nawet w niewielkim stopniu świat teatralny. Był to najogólniej mówiąc świat działaczy politycznych.

Podobną drogę przechodził niejeden z dyrektorów-weteranów w przeszłości. Nie mogąc błyszczeć, zamykał się wąskim kręgu współpracowników, co najwyżej przyciągał innych „odrzuconych”, by w ich gronie znaleźć lepsze miejsce dla siebie.

Bez wątpienia Adolf Weltschek był sprawnym menadżerem. Jego teatr – komercyjny, nieartystyczny – świetnie wpasowywał się w niezbyt wyrafinowane gusta publiczności, która chciała przede wszystkim bezpiecznych przedstawień dla dzieci. Grał je setkami. Maszyna działała wzorcowo, był czas, kiedy aktorzy Groteski świetnie zarabiali, nawet nie mając instytucjonalnych etatów. Teatr zaś przyciągał  naprawdę duże pieniądze. Jego dotacja też była niebagatelna, bodaj najwyższa spośród wszystkich polskich teatrów lalek. Dla władz, od pewnego momentu samorządowych – sytuacja wymarzona. Nigdy nie interesował ich artystyczny poziom teatru, to zresztą nie jest cecha krakowska. Urzędnicy spoglądają na statystyki, ciągle rosnące kolumny, ilości spektakli, widzów, procenty wypełnienia sali widowiskowej, wpływy z biletów etc. Nie mając z reguły pojęcia o teatrze, dają się mamić cyfrom i sprytnie formułowanym notatkom o sukcesach, z których bije potęga i jakość. Na iluż to jubileuszach w różnych miastach Polski słyszałem i wciąż słyszę o wybitnym teatrze lalek, który znajduje się w danym mieście? Ba, nie tylko w mieście. Jego marka jest ogólnopolska, a niejeden mówca podkreśla i światowe znaczenie lokalnego teatru. Z reguły politycy zapominają, że wyłącznie gospodarzą mieniem publicznym, dobrem wspólnym i będą (powinni być!) rozliczeni. Tymczasem rozliczają np. teatry na miarę swojej wiedzy i możliwości. Te najczęściej buduje statystyka oraz przez lata pielęgnowane przez dyrektorów-weteranów dobre relacje, nawet przyjaźnie z organizatorem. Dzięki stosownemu okopaniu się w mieście można przetrwać całe dekady. Niektórym to wystarcza do dobrego samopoczucia.

Rządząc teatrem przez ćwierć wieku, nie sposób nie mieć sukcesów. Wspomniany artykuł z „Gazety Wyborczej” ironicznie je wymienia: „112 premier, niemal 12,3 tys. przedstawień [to niemal 500 spektakli rocznie!!! – MW], ponad 3,2 mln widzów”. A przecież jeszcze Wielka Parada Smoków – godzinna impreza, której koszt przekracza roczny budżet wielu teatrów lalek. No i przez 15 lat imprezka dla przyjaciół z politycznego grajdołka pt. „Reality Shopka Szoł”.

Aha – Materia Prima! Rzeczywiście wydarzenie prima! Nie każda edycja, ale było tu w przeszłości co oglądać (na ostatnią już nie pojechałem, bo wydała mi się wtórna, zbyt szybko komercjalizująca się). Tyle, że to zasługa nie tylko Adolfa Weltschka, ale całego sztabu ludzi Groteski, z selekcjonerami na czele (Zuzanna Głowacka!). No i wielki budżet, chyba nie pomylę się zbytnio jeśli powiem, że niemal przekracza łączny budżet wszystkich polskich festiwali lalkowych. Zatem sukces Materii Prima zapewniony, jeśli tylko organizatorzy sprostają artystycznym gustom. A z tym jest zdaje się coraz gorzej.

Najsmutniejsze jest to, że dyrektorzy-weterani, okopani, hołubieni i podkręcani przez lokalne władze, z czasem trwania swoich niekończących się kadencji tracą powoli kontakt z rzeczywistością. Ze starości, z utraty ambicji, ze zwykłego ludzkiego wygodnictwa? Albo popadają w konflikt z władzami, które – bywa – niekiedy same widzą, że nadszedł już najwyższy czas na zmianę. Częściej jednak dochodzi do buntu wewnętrznego. Teatr jest skomplikowaną machiną, ale najczęściej zespół starzeje się wraz z dyrektorem i drobne kosmetyczne uzupełnienia niczego nie zmieniają. Z latami wzrasta niezadowolenie z powodu stagnacji, braku wyzwań, bo to przecież dziedzina twórczości, choć jednocześnie umacnia się przekonanie, że lepszego miejsca już nie znajdę, nikt mnie nie zatrudni, jestem za stary, w rezultacie takie status quo jest satysfakcjonujące i dla zespołu, i dla szefa. Wszak do czasu!

Historia ostatnich lat Groteski, pełna konfliktów, procesów sądowych, zwolnień, zarzutów mobbingowych, przemocowych, przesłoniła to wszystko, co jest istotą teatru. Nawet repertuarowego teatru miejskiego. A wszystko to z powodu zasiedzenia dyrektora!

Czyż nie pora wreszcie zmienić obowiązujące prawo i wprowadzić, na przykład wzorem wyższych uczelni, maksymalną dwukadencyjność dyrektora teatru? Nawet najkrótsza, trzyletnia kadencja pozwala doskonale się zorientować, jaki jest rezultat efektownych programów artystycznych składanych przez kandydatów na dyrektorów. Jeśli dobry – powinno się przedłużyć kadencję o kolejny 3-5-letni okres. Będzie to w sumie średnio osiem lat dyrektorowania w jednym teatrze. To wystarczy. Osiem lat to szmat czasu, w którym wiele się zmieni. I powinien się zmienić dyrektor, bo trudno rozwiązywać umowy z pracownikami. A dyrektor może stanąć do konkursu w innym mieście, w którym jego sukcesy będą dodatkową atrakcją dla zespołu, pracowników i widzów. To przecież takie proste!

Apokaliptyczna wizja świata

Program tegorocznej edycji festiwalu LasFest w Solnikach 44 nieustannie zaskakuje. Choć impreza wciąż jeszcze trwa, jej część teatralną mogę nieco sumować, bo miałem okazję zobaczyć (w Solnikach lub wcześniej) wszystkie prezentowane spektakle. I ten dobór przedstawień wydaje się najbardziej atrakcyjny, choć wcale nie oczywisty. Chwilami można mieć nawet wątpliwości czy wciąż jesteśmy w teatrze? Z pewnością nie jest to teatr tradycyjny (myślę o rozmaitych jego gatunkach), ale to wielka zaleta LasFestu, choć pewnie dla niektórych nie do przyjęcia.

Zderzenie niebanalnych propozycji Grupy Coincidentia (w tym roku Bezbrzeża i Invisible), z węgierskim lalkowym Faustem, błyskotliwym monodramem Aleksandry Gosławskiej Stand-up i wreszcie polsko-białoruskimi Pozorami Teatru Czrevo/Laboratory Figures Oskar Schlemmer było wyjątkową okazją do spotkania ze współczesną sztuką teatralną. Nie lalkową oczywiście, bo lalki to tylko maleńki wycinek nowoczesnej performing art,  obejmującej aktora i performera, lalkę i przedmiot, muzykę i dźwięk, światło i przestrzeń, projekcje i mechanizmy.

We współczesnym teatrze (czasem instalacji, czasem seansie bądź hipnotycznym śnie, niekiedy nasączonym agresywną publicystyką, innym razem oniryczną pararzeczywistością) łączą się elementy różnych sztuk: słowo, gest, obraz, ruch. Podążamy (albo nie) za wizjami twórców, z których niekiedy budują się w naszych głowach precyzyjne sensy, innym razem urwane refleksje, rozmaite asocjacje. Osobiście mam wiele sympatii dla takich działań, będących przeciwieństwem linearnie opowiadanych historii, które często nie wymagają nawet używania środków teatralnych. To, co się dzieje coraz częściej w ostatnich dekadach jest swoistym zaprzeczeniem tradycyjnego teatru, choć nie mamy jeszcze pojęć pozwalających precyzyjnie nazywać współistniejące dziś formy tej sztuki. To tak jak z lalką i animantem, by pozostać w najbliższej mi dyscyplinie. Każda lalka wchodzi w zakres pojęcia animant, ale odwołuje się ono do zupełnie innej sfery kulturowej, filozofii działania scenicznego, emocjonalnego i intelektualnego.

Przedwczoraj podzieliłem się na tych łamach swoimi refleksjami o węgierskim lalkowym Fauście Magamury, dziś kilka słów o polsko-białoruskich Pozorach, gdzie pojawiło się kilka elementów współczesnego świata animantów. Jak to często bywa w moich spotkaniach z teatrem, nie przygotowałem się wcześniej do spektaklu i nie wiedziałem czego się spodziewać, choć byłem pewien – wnosząc z dotychczasowych prac jednego z najciekawszych według mnie białoruskich reżyserów (Jura Dziwakoŭ-Duszewskij) – że nie będzie to spektakl tradycyjny. Z uwagą śledzę też rozwój Joanny Troc, absolwentki białostockiej szkoły lalkarskiej, która od wielu już lat prowadzi na Podlasiu swój własny Teatr Czrevo, inspirując się nieustannie białorusko-polskim pograniczem i lokalną kulturą, językiem, zwyczajami i tradycją.

Dopiero rozmyślając nad tym spektaklem przeczytałem jego zapowiedź w internetowym programie LasFestu. „Pozory to ekspresjonistyczny seans wystawienia ciała na próbę. Wystawienia na próbę środowiska, które styka się z ciałem oraz przedmiotów, z którymi obcuje ciało. Ciało to POZORY. Praca powstała z inspiracji postacią XIX-wiecznej poetki – Julii Żadowskiej, której wiersze znajdują się w podlaskich bohohłaśnikach. Poetka była fizycznie niepełnosprawna. Urodziła się bez prawej ręki, a na lewej miała tylko trzy palce.”

Z pewnością ta zapowiedź dobrze koresponduje z przedstawieniem. W spektaklu pojawia się scena z upośledzoną bohaterką, ma on liczne nawiązania do tekstów z prawosławnych modlitewników wyrażających wdzięczność Bogu za wszystko, ale przede wszystkim odbieram Pozory jako niebywale silny głos pokazujący apokaliptyczną wizję świata, wyrażający ironiczny stosunek do wieszczonej w modlitwach boskiej opatrzności. W gruncie rzeczy możemy być wdzięczni Bogu za zgliszcza, za pozory. Za kobietę bez ręki i palców, za matkę rodzącą potwora (tu pluszową małpkę), za dzieci topione w plastikowych workach, za kobiety ubezwłasnowolnione (tu damski pantofelek przybijany gwoździem do deski), za fałsz (męsko-damska maska jarmarcznej szczęśliwości), eksperymenty medyczne, przeszczepy, wszelkie pozory, ułudy i miraże (świat Barbie).

Fascynujące jest, jak sterylna, wyestetyzowana i atrakcyjna przestrzeń sceniczna oglądana w pierwszym obrazie, powoli przekształca się w pobojowisko, zgliszcza i jeden wielki śmietnik, który zamyka spektakl i który widzowie zabierają ze sobą w pamięci. W głębi sceny jest umieszczona rozpięta na linkach i przezroczystych rurkach jakby sylwetka współczesnej wersji renesansowego człowieka witruwiańskiego Leonarda da Vinci. To sylwetka mocno zdeformowana, „odżywiana” ludzkimi organami, które aktorka wrzuca do wypełnionych wodą słojów. Ale współczesny człowiek witruwiański nie zmieni się aż do końca przedstawienia.

W różnych przestrzeniach sceny są ustawione elementy dekoracji/przedmioty/rekwizyty, które posłużą w kolejnych mikroscenkach, zawsze odgrywanych przez Joannę Troc. Warto by je opisać, ale to materiał na znacznie obszerniejszy tekst. Tu chcę wspomnieć o jednej z najpiękniejszych scen w tym spektaklu, zwłaszcza że to scena lalkowa. Aktorka rozwija na podłodze sceny dużą płachtę czerwonego materiału. Kucając za płachtą, dwa jej końce zapina ponad swoją głową, jednocześnie mocuje na głowie czaszkę przyozdobioną płomienistymi włosami. Podnosząc się do góry, na naszych oczach wykreowuje Śmierć, której czerwona suknia z niewielką trupią czaszką na górze, w całości zasłania aktorkę, ubraną w tej scenie w czarny kombinezon. To Pani naszego świata, zdają się mówić autorzy przedstawienia, czarująca, potężna i zwycięska.

Wierzę głęboko, że ten spektakl-seans, złożony z niezależnych obrazów i scenek, doczeka się stosownego opisu i interpretacji. O pewne rozwiązania, zwłaszcza muzykę – jakoś osadzoną w przedstawieniu, ale i silnie denerwującą – warto by się pospierać z twórcami. Ale – szanowni autorzy Pozorówchapeau bas!

 

Fot. Michał Troc

Węgierski lalkowy Faust

Szósta edycja festiwalu w lesie LasFest 2023, edycja Króla Jelenia, prezentująca oryginalne teatralno-muzyczno-filmowe wydarzenia w Siedlisku Kultury Solniki 44, jest już na półmetku. To niezwykłe, jak ta osobliwa idea Dagmary Sowy i Pawła Chomczyka, twórców Grupy Coincidentia, w ciągu kilku lat rozwinęła się i okrzepła. Każdego wieczoru mniej więcej stuosobowa scena w drewnianej leśnej stodole wypełnia się po brzegi niezależnie od pogody, mimo że dojazd tu niełatwy (siedlisko znajduje się ok. 25 km od Białegostoku). Co roku wpadam do Solnik na wybrane przedstawienia, głównie rzecz jasna lalkowe, bo organizatorzy festiwalu – mając lalkarskie korzenie – są wrażliwi na wszelkiego rodzaju zdarzenia z kręgu teatru ożywionej materii. Jak sami piszą – „to teatr, w którym zbiegają się przeciwieństwa”.

Takim przeciwieństwem w tegorocznym programie festiwalu jest bez wątpienia obecność węgierskiej grupy Magamura. Przeciwieństwem osobliwym, bo czysto – chciałoby się powiedzieć – klasycznie lalkowym. Mamy do czynienia z formą marionetkowego teatru wyprowadzonego z tradycji czeskiego lalkarstwa ludowego, spopularyzowanego w formie marionetkowych teatrzyków domowych, zainicjowanych pod koniec XIX wieku, które wszak przetrwały i wciąż inspirują współczesnych profesjonalnych lalkarzy, nie tylko czeskich. Wykorzystują oni nieskomplikowane marionetki na sztywnym drucie, z prostym krzyżakiem i nitkami do rąk i nóg, wielkości mniej więcej 20-30 centymetrów. Magamurę tworzy małżeństwo Milada i Szilárd Boráros, a w Fauście występuje ponadto Áron Pilári, współkompozytor (obok Dániela Takácsa) i twórca sfery dźwiękowej w przedstawieniu. Milada Boráros jest Czeszką, reżyserką i dramaturżką, autorką wielu węgierskich spektakli lalkowych na przestrzeni ostatnich lat, wśród nich wspaniałego przedstawienia Cyrk Dobronka (koprodukcja  Mesebolt Bábszínház /Magamura), pokazywanego przed kilkoma laty także w Polsce. Szilárd Boráros jest bodaj najciekawszym węgierskim scenografem lalkowym, od kilku dekad stale obecnym w środkowoeuropejskiej przestrzeni teatralnej.

Johannes Doktor Faust, czyli Straszliwa komedia z udziałem diabłów to jeszcze jeden efekt pandemii, która zamknęła w domach także twórców. Borárosowie wykorzystali ten czas na przygotowanie własnej wersji Fausta. Tekst napisała Milada Boráros i – wnosząc z precyzyjnego polskiego streszczenia – powstał bardzo dobry scenariusz, łączący różne warianty opowieści, od Marlowe’a, przez wariacje niemieckie, po popularny zapis lalkarzy czeskich. Szkoda, że węgierska wersja uniemożliwia rozumienie poszczególnych kwestii, których jakość można jedynie przeczuwać wiążąc pojawiające się postaci z budowanymi na scenie obrazami. Umyka w ten sposób ważny element przedstawienia, bo – zgodnie z klasycznym lalkarskim stylem – snuta opowieść, zabawne dialogi, słowne kalambury stanowiły istotną część lalkarskich prezentacji.

Tym większą uwagę można zatem skoncentrować na przestrzeni scenicznej i działających lalkach. Prostokątne małe okno teatrzyku wycięto w okręgu, będącym jakby obrazem planety. Wokół niej widzimy całe instrumentarium teatru, stojaki z wiszącymi przedmiotami, lalkami i elementami dekoracji, po które sięgają aktorzy widoczni ponad i obok głównej przestrzenią gry. Zabieg ten pozwala obserwować jednocześnie działania sceniczne i nie mniej interesujące kulisy przedstawienia; zatem teatr i sam akt kreacji.

Aktorzy nie ukrywają swoich rąk, w których trzymają krzyżaki marionetek. To dłonie kreatorów, „stwórców”, którzy powołują do życia cały ten teatralny kosmos. Drewniana dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym, osadzona na cienkich nóżkach osłoniętych kawałkiem materiału-płaszcza, przedstawia króla Portugalii, którego odwiedza Faust. To też symboliczne zobrazowanie władzy, ziemskiej władzy. Ponad królewską dłonią, a poniżej dłoni animatorów, wybija się trójkątny niebieski znak Boskiej Opatrzności. Ciekawa triada, pozwala na snucie daleko idących refleksji.

Niezwykłe są lalki diabłów. Najniższy rangą ma zamiast głowy dwa rogi osadzone na ludzkich nogach. Człekopodobny korpus wyższego rangą diabła osłania ogromna zwierzęca czaszka. Ludzki korpusik Mefistofelesa wieńczy odwrócony, czerwony trójkąt opatrzności, z którego niczym na bardzo długiej, wężowej szyi wystaje gałka oczna podwieszona na sznurku i żywiołowo animowana. Lalki diabłów poruszają się także w przestrzeni, nie mają ograniczeń ziemskich postaci. I mogą przyjmować najrozmaitsze kształty, jak choćby efektowna dziewica (ludzki korpus z osłoniętą woalką głową), którą Mefistofeles podsuwa Faustowi na pokuszenie.

Znakomicie zbudowana została scena ożywienia Heleny na życzenie portugalskiego króla. Sprowadzony przez Fausta obraz bohaterki naprawdę ożywa, a Helena – płaska lalka wkomponowana w blejtram – wychodzi z niego na scenę. Niemniej atrakcyjny jest obraz zalania królewskiego pałacu przez morskie odmęty, z których wyskakują ponad fale wodne smoki i morskie potwory.

Właściwie lalka każdej postaci jest osobliwa: intrygująca, wyposażona w rozmaite sensy i konstrukcyjne atrakcje, a na dodatek doskonale animowana. Choćby Wagner, służący Fausta, który głowę ma w kształcie budzika z cyferblatem (dokładność, sumienność, precyzja!), a w łukowatych ramionach trzyma ścierkę i robi z niej efektowny użytek. Kasper, żółto-czerwonym kostiumem nawiązujący do tradycyjnych postaci lalkowych błaznów, ma głowę z przeciętej poziomo kuli, której części się rozsuwają. Można w tym dostrzec i szerokie usta postaci komicznej, i jej wielkie chciwe oczy, a w sumie ta ruchliwa głowa określa charakter postaci.

 

Oglądając kolejne sceny-obrazy, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ten miniaturowy węgierski Faust jest jakby żywcem wyjęty z epoki modernizmu, realizuje idee, o które upominali się Otto Morach, Carl Fischer, Sophie Taeuber-Arp, Geza Blattner, Fortunato Depero czy Oskar Schlemmer. Łączy to, co tradycyjne z nowoczesnością i z piękną teatralną, lalkową plastyką. A jeszcze feeria kolorów i nieograniczonej wyobraźni Szilárda Borárosa, zachwycające bengalskie ognie starych lalkarskich mistrzów, no i ta skromność twórców Magamury – artystów, którzy świadomie wybrali lalki. Piękny wieczór w Solnikach. Wielkie dzięki!

 

Fot. Zoltán Kovács

Wyjęte z pamięci. Wspomnienia Stanisława Ochmańskiego

 

 

Urodziłem się 25 lipca 1929 roku w Łodzi. Podobno około trzeciej nad ranem, ale szczegółów nie pamiętam, bo to było bardzo dawno. A co pamiętam? Pamiętam jak zimą Ojciec ciągnął sanki, ja leżałem na tych sankach i patrzyłem w niebo. Był wieczór, padał śnieg dużymi płatami i w świetle latarni te lecące płatki śniegu były jak z baśni. Ile wówczas mogłem mieć lat? Trzy, cztery? Później szkoła podstawowa, pierwsze zakochanie w pani nauczycielce, wychowawczyni klasy. Była piękna i mądra. Chodziłem do szkoły w czasie, kiedy karano niegrzecznych uczniów, stawiano do kąta albo bito linijką po łapach. Ja byłem bardzo grzeczny i nigdy nie stałem w kącie, ani po łapach linijką nie dostałem.

Rodziców miałem wspaniałych. Uczciwych i pracowitych, prostych robotników fabryk łódzkich. Kochali i wychowywali mnie, a później młodsze rodzeństwo: Włodka, Janka i siostrę Annę. Wychowywali nas może nieraz zbyt surowo, ale też ja na tę surowość zasługiwałem. Na przykład: rodzice monety groszowe wrzucali do słoiczka i tam sobie te grosiaki leżały, a ja te drobniaki sobie podbierałem i kupowałem cukierki. Raz nawet kupiłem organki, bo bardzo chciałem nauczyć się grać. Ale na te organki to sporo tych grosiaków musiałem wybrać i sprawa się wydała. Przyznałem się do wybierania groszy. Rodzice mówią, że złodziejstwa w domu tolerować nie będą. Postanowili zaprowadzić mnie na posterunek policji. Idziemy. Ja poważny. Przed posterunkiem stoi policjant i ojciec mówi: – Proszę pana, przyprowadziliśmy wam złodziejaszka. Podkradał nam pieniążki. Posterunkowy mówi: – To co z nim zrobimy? Zamknąć go?

 I wówczas ja z płaczem, że już nigdy, przenigdy.

– No to przeproś rodziców i koniec sprawy.

I takie to były metody wychowawcze moich rodzicieli. Może trochę okrutne, ale skuteczne, to wiem po sobie. Ażeby mi osłodzić to przeżycie, kupili mi banana. Jadłem go pierwszy raz w życiu i mówiąc szczerze, wcale mi tak nie smakował, ale wówczas banan to był luksus dla naszych kieszeni.

Okupacja

1-go września 1939 roku miałem pójść do czwartej klasy szkoły podstawowej. Niemcy hitlerowskie napadają na Polskę. WOJNA! Szkoła zamieniona w koszary wojskowe. Obserwowałem walki polskich lotników z niemieckimi bombowcami, które leciały bombardować Warszawę. To było coś! Te wybuchające pociski, potem dymki-obłoczki i wreszcie trafiony! Pali się, spada, cudo! Tych walk naszych dzielnych pilotów i obrony przeciwlotniczej z Niemcami jakie ja widziałem, nie oddaje żaden film wojenny oglądany przeze mnie później. Połowa września. Wojska  okupanta wkraczają do Łodzi. Maszerują dumni, odprasowani, w wypolerowanych butach, z orkiestrą. Rozrzucają cukierki dla obserwujących ich paradę dzieci. Cukierki padają obok nas, pękają i rozlewa się sok-nadzienie na płytach chodnika. Nikt z nas przygnębionych klęską wrześniową nie podniósł cukierka. Tak to zapamiętałem. A przecież wcale się nie umawialiśmy, że nie pozbieramy tych cukierków, choć kusiły potwornie. Byliśmy dumni i polscy. Tak byliśmy wychowani od małego.

„Kto ty jesteś? – Polak mały.

Jaki znak twój? – Orzeł biały…” (Autor: Władysław Bełza)

            Koniec września 1939r. Ojciec Stanisław wrócił z kampanii wrześniowej. Tato był ułanem. Został zmobilizowany już w marcu 1939r. Przeszedł szlak bojowy przez całą Polskę. Walki nad Bzurą. Niemcy wypierali naszych na wschód. 17 września Rosja Sowiecka napadła na Polskę. Ojciec dostał się do niewoli sowieckiej. Sowieci trzymali naszych żołnierzy w wagonach bydlęcych i kompletowali cały transport do wywózki. Raz dziennie wypuszczali jeńców za własną potrzebą. Ojcu udało się uciec kryjąc się pod wagonami i w mundurze kolejarza wrócił do domu. Dobrzy ludzie pomagali żołnierzom kampanii wrześniowej. Myślę, że jakiś kolejarz dał Ojcu ten mundur. Później aresztowali Ojca hitlerowcy, bo przed wojną sympatyzował ze Związkiem Zachodnim. Siedział na Radogoszczu i w Sieradzu. Ja poczuwałem się do pomocy Mamie, był już też brat Włodek. Odwoziłem zimą węgiel ze składu węgla do klientów na tych samych sankach, na których woził mnie Tata. Później handlowałem w tramwajach. Sprzedawałem zeszyty, spinacze do włosów, ołówki i inne drobiazgi, jakie w sklepach dla Polaków były nie dostępne. Tajniacy często mnie gonili, ale ludzie w tramwaju zawsze mi pomagali uciec, podstawiali nogi i utrudniali im pogoń za mną. W lutym 1943 złapali mnie. Zawieźli na Anstadta, gdzie znajdowała się siedziba gestapo. Obijali mnie i przesłuchiwali. Chodziło im o to aby się dowiedzieć, gdzie nabywałem towar. Nic nie wyciągnęli ode mnie. Wreszcie kazali mi otworzyć taka płaska szufladę w szafie. Jak otworzyłem,  zobaczyłem w wyrzeźbionych rowkach nahajki, takie baty ułożone w kolejności od najcieńszego do najgrubszego, chyba z 10 sztuk. Jeden z nich krzyknął: – Wybieraj. Szybko zacząłem kombinować, jaki wybrać. Cienka mnie poprzecina (poprzecina mi skórę), gruba poprzetrąca. Wybrałem średnią. Kiedy mnie już wypuścili, przypadkowi ludzie pomogli mi dotrzeć do domu. Dwa tygodnie leczyłem się po tym przesłuchaniu. Ale hurtowni nie wydałem. Na tramwajach (w tramwajach) także przestałem handlować.

            Potem były jeszcze inne przygody. Handel z Generalną Gubernią. Bo Polska była podzielona przez Niemców na dwie części. Była granica. Łódź (Litzmanstadt) należała do Rzeszy Niemieckiej, a Generalna Gubernia była niby dla Polaków. Chodziłem (jeździłem) do Tomaszowa Mazowieckiego (to była Generalna Gubernia) i przenosiłem (handlowałem, przemycałem) różne towary spożywcze, np. cukier, a przynosiłem tytoń i papierosy, bo tam były tańsze i to mi się kalkulowało. Raz coś mnie podkusiło, żeby pojechać do Warszawy. Kupiłem kopę jaj (całe wiadro), bo podobno w Warszawie dobrze płacą. Jak tylko wysiadłem na dworcu w Warszawie, jakieś cwaniaki nakopali mi, jajka zabrali i po handlu. Więcej do Warszawy na handel nie pojechałem.

            W roku 1944 groziła mi wywózka do Niemiec, bo kończyłem 15 lat i to był wiek, w jakim wywożono na przymusowe roboty. Wujek–chrzestny był kierownikiem introligatorni i ramiarni obrazów u Niemca o nazwisku Nikiel w Łodzi na ul. Głównej. Nie ma już tej ulicy. To było w okolicy, gdzie obecnie znajduje się Galeria Łódzka. No więc wujek załatwił z Niklem i pracowałem u niego w tej introligatorni. Paliłem w piecach, zamiatałem, robiłem drobne zakupy dla pracowników, a później woziłem rikszą po Piotrkowskiej (wtedy Adolf Hitler Strasie) książki z bibliotek do oprawy i oprawione odwoziłem z powrotem. Duża biblioteka była na rogu Piotrkowskiej i Andrzeja. W introligatorni nauczyłem się oprawiać książki, a później dzięki tej umiejętności w Liceum Pedagogicznym w Łowiczu mogłem dorobić sobie do stypendium i wspomagać finansowo rodzinę, oprawiając książki z biblioteki szkolnej. Do dziś mam w swojej bibliotece 3 – 4 książki oprawione własnoręcznie.

            Wreszcie nadeszło wyzwolenie spod  okupacji hitlerowskiej. Tą samą szosą, którą z taką pompą (tak paradnie) wkraczały wojska niemieckie, teraz w odwrotnym kierunku uciekały w popłochu.

            Podczas okupacji uczęszczałem na tajne komplety nauczania i tam w ciągu trzech lat ukończyłem szkołę podstawową i dostałem zaświadczenie upoważniające (umożliwiające mi) przyjęcie do gimnazjum. Uczyła nas, narażając się na aresztowanie, wspaniała pedagog – pani Leokadia Woźnicka. Ona jedna uczyła wszystkich przedmiotów. Było nas chyba ośmioro w dwóch grupach.

Natychmiast po wyzwoleniu ruszyły zapisy do szkół. Ja po okazaniu świadectwa od pani Woźnickiej zostałem przyjęty do XX Gimnazjum i Liceum w Rudzie Pabianickiej. To przedmieście Łodzi. Uczyli nas wspaniali pedagodzy, przedwojenna kadra profesorów, którym udało się przeżyć okupację. Niektórzy wracali z obozów, niewoli lub wywózek na wschód. Przekazywali nam to, co najcenniejsze, wychowywali na wartościowych ludzi. Za chwilę powstało harcerstwo, ale to prawdziwe, wywodzące się ze skautingu. Ja szalałem. Prowadziłem ogniska harcerskie, organizowałem akademie szkolne, akademie święta spółdzielczości itp. Czego ja nie robiłem! Prowadziłem chór rewelersów, reżyserowałem skecze na ogniskach. W harcerstwie byłem zastępowym, a później najmłodszym w Łodzi drużynowym z żółtym suwakiem, co znaczyło, że jestem drużynowym po próbie o najwyższych kwalifikacjach. Miałem odznakę Harcerza Orlego i prawie wszystkie sprawności harcerskie. To były czasy! Ale co z nauką? Kiepsko. Ledwo przechodziłem z klasy do klasy. Profesorowie widząc, że mnie rozpiera działalność organizacyjna i artystyczna  (że mnie rozpiera energia, którą wyładowuje w działalności organizacyjnej i artystycznej), patrzyli przez palce na moje wyniki w nauce, ale ile można było mnie tak przepychać? Znana pani prof. Sachadyniukowa, historyczka, mówi przy całej klasie: – Ochmański, ja wiem, że ty będziesz artystą, ale artysta też musi znać historię. Ja już odpytałam całą klasę oprócz ciebie. Powiedz mi cos o wojnach peloponeskich.

Stoję ci ja przed mapą. Gdzie jest ta Peloponezja? Patrzę na klasę. Koledzy pokazują mi na migi. Ja błądzę po tej mapie patyczkiem wyżej, niżej i nijak trafić nie mogę. Dwója. Zdawałem poprawkę. Poszło. Ale jeszcze łacina, a matematyka? Rany, nie dam rady. Profesor Tadeusz Gajewski, harcmistrz Rzeczypospolitej, hufcowy w Łodzi, polonista wygłaszający przepiękne gawędy na ogniskach harcerskich, każdorazowo na radach pedagogicznych walczył o mnie jak lew, ażeby mnie promować do następnej klasy. Ja szczerze przyrzekałem poprawę i przez jakiś czas było lepiej, ale później znów zaczynały się kłopoty. Nie miałem ja głowy do nauki. Ale jakoś zdałem małą maturę (cztery klasy gimnazjum) i poszedłem do Liceum Pedagogicznego w Łowiczu, ale to już inna historia.

Teatr lalek

            Jest rok 1949. Rodzina postanowiła, że trzeba mi zmienić szkołę, bo po ogólniaku nie ma żadnego zawodu. Mój wspaniały profesor T. Gajewski załatwił mi przejście do Liceum Pedagogicznego w Łowiczu. Poradził, żebym się nie ujawniał ze swoimi pasjami organizatorsko-artystycznymi i zaczął się porządnie uczyć. Uważał, że w gimnazjum i liceum w Łodzi uprzedzeni do mnie wykładowcy nie daliby mi szansy, nie wierzyli we mnie. Miewałem stany lękowe przed chodzeniem do szkoły w Łodzi, często wagarowałem. W Łowiczu to co innego. Nikt mnie nie znał. Półrocze, świetne stopnie. Autentycznie interesuje mnie nauczanie dzieci. Dobry nauczyciel, to trochę aktor. I znów teatr? Teatr rozpierał mnie. Nie dało rady dalej nie ujawnianie się ze swoimi pasjami. Ale jaki teatr dla dzieci robić w liceum pedagogicznym?  Wpadło mi w ręce takie czasopismo harcerskie „Na tropie” i tam był instruktaż, jak zbudować teatr lalek. Napisali, że to bardzo proste. Kilka patyczków, trochę szmatek i lalka gotowa, a scenka także łatwa do zbudowania. Były rysunki techniczne, no więc do roboty. Zebrałem chętnych kolegów z różnych klas, śpiewających, recytujących, grających na instrumentach, ładnie malujących, dziewczyny, które szyły, majsterkowiczów i zbudowaliśmy teatr lalek w Liceum Pedagogicznym w Łowiczu. Nazwaliśmy go „Baj Łowicki”.

            Pierwsze przedstawienie, jakie przygotowaliśmy, to klasyka teatru lalek, sztuka Marii Kownackiej „O straszliwym smoku, dzielnym szewczyku, prześlicznej królewnie i królu Gwoździku”. Premiera! Wielkie święto w liceum. Dzieciarnia z ćwiczeniówki (to szkoła podstawowa przy naszym liceum, w której licealiści pod kierunkiem profesorów prowadzili lekcje, tzw. ćwiczenia i nabierali wprawy jako przyszli nauczyciele). Na przedstawieniu byli także nasi profesorowie włącznie z dyrektorem liceum panem Pakulskim. Przedstawienie przyjęto owacjami. Graliśmy raz w tygodniu w sali gimnastycznej. Komplety na widowni. Później było następne przedstawienie – „Zaczarowana skrzynia” Jana Sztaudyngera, „Kuba Jurek”  i inne tytuły.

            Teatr nasz cieszył się dużym zainteresowaniem pedagogów. Stwierdzono, że to bardzo dobry środek wychowawczy dla dzieci, szczególnie w małych ośrodkach i na wsiach. Informacja o naszym teatrze dotarła do Kuratorium Oświaty w Łodzi i postanowiono wprowadzić w liceum pedagogicznym kilka godzin zajęć z zakresu, jak tworzyć teatr lalek w szkole. A co z moja nauką? Hm… jakoś tam było. Szczęśliwie  dotarłem do matury. Najbardziej obawiałem się matematyki. To była dla mnie czarna magia.

            Rozpoczyna się matura. Na pisemnym jakoś poszło. Trochę się pościągało i do przodu. Ale egzamin ustny? Wyciągam kartkę-los z matematyki. Trzy zadania. Patrzę na pierwsze – dam radę. Drugie – coś mi świta. Ale trzecie – nic! W ogóle nie wiem o co chodzi. Rozwiązałem pierwsze. Nad drugim zastanawiam się. Zadania rozwiązywaliśmy na tablicy, takiej stojącej, na trzech nogach. Komisja rozmawia sobie szeptem i czeka na wyniki. Ja oparłem się o tablice i rozmyślam. W pewnym momencie tablica runęła na podłogę. Tumany pyłu z kredy. (wzniosły się tumany pyłu z kredy). Ja przerażony stoję i czekam. Przez mgłę kredową widzę, jak wstaje przewodniczący komisji – dyrektor liceum, pan Pakulski i mówi:

– Skoro kolega Ochmański przewrócił tablicę, to znak, że jest mocny z matematyki. Dziękuję. Proszę do innego przedmiotu.

I dalej to już poszło. No, może nie na piątki, ale trójki, czwórki. A i mam trzy piątki: ze śpiewu, w-fu  i sprawowania. To byli wychowawcy, prawdziwi nauczyciele, którzy znali swoich uczniów i wiedzieli, jak im pomóc, jak nimi pokierować.

Ale to nie koniec kontaktów z dyr. Pakulskim i liceum w Łowiczu. Żyłem w czasach, kiedy po skończeniu liceum pedagogicznego i uzyskaniu dyplomu nauczyciela obowiązywał nakaz pracy. Powiatowy Inspektorat Oświaty w Łowiczu przydzielał pracę poszczególnym absolwentom do jakiejś szkoły w miasteczkach czy na wsiach powiatu, a także województwa łódzkiego. Natomiast nasz zespół „Baja Łowickiego” postanowiono zostawić w liceum w Łowiczu i na etatach nauczycieli prowadziliśmy swój teatrzyk lalkowy. Czasem zatrudniano nas w zastępstwie np. za chorego nauczyciela w jakiejś szkole podstawowej do poprowadzenia lekcji. Bardzo lubiłem te zastępstwa.

Teatr nasz miał być wzorem i instruktażem dla nauczycieli, którzy chcieli założyć teatrzyk lalkowy w swojej szkole. Ale ja mierzyłem wyżej. Nawiązałem kontakt z teatrem ARLEKIN w Łodzi (wówczas miał siedzibę przy ul. Piotrkowskiej 150). Poprosiłem o spotkanie z dyr. Rylem i wszystko opowiedziałem o naszym teatrzyku w Łowiczu. Prosiłem, ażebym mógł się zapoznać pracowniami teatru, zobaczyć, jak się mechanizuje lalki. Chciałem także zobaczyć pracę za kulisami teatru podczas prób i przedstawienia. Henryk Ryl zgodził się. Dyr. Ryl był bardzo przyjazny amatorskim zespołom lalkowym. Zaprosiłem też Henryka Ryla na nasze przedstawienie „Szewczyka Dratewki”. Pewnego dnia przyjechali: dyr. Ryl, pani Maria Rylowa, małżonka dyr. Ryla, pedagog teatru i wielkiej zacności człowiek oraz scenograf – pani Gutkowska-Nowosielska. Potwornie stremowani zagraliśmy przedstawienie, chyba dobre. Po spektaklu rozmowa z zespołem, uwagi, rady. W pewnym momencie Ryl pyta mnie, czy chciałbym pracować w zawodowym teatrze lalek (po nocach to mi się śniło). Pewnie, że chciałbym, ale ja mam nakaz pracy.

– Co tam nakaz pracy? Gdzie jest dyrektor tego liceum?

Prowadzą dyr. Ryla do gabinetu dyr. Pakulskiego. Witają się i Ryl mówi: – Panie dyrektorze, ten Ochmański to zdolny, młody człowiek i szkoda żeby się tu marnował. Chciałbym go zabrać do swojego teatru w Łodzi. Dyr. Pakulski oburzony: – Co to znaczy „się marnował”? A co pan myśli, że my zdolnych ludzi nie potrzebujemy? Nie ma mowy.

Dyr. Ryl mówi do mnie: – Zostaw nas samych.

Nie wiem jak i o czym rozmawiali, ale rezultat był taki, że napisali pismo do Ministerstwa Oświaty i w drodze wyjątku zostałem odroczony z zawodu nauczycielskiego na czas studiów w teatrze lalek. W ten oto sposób znalazłem się w ARLEKINIE.

Pracę rozpocząłem 1 lutego 1951 r. jako adept sztuki lalkarskiej. Podobno dobrze zapowiadałem się jako aktor. Szczególnie jeden epizod grany przeze mnie zwrócił uwagę wszystkich.

W „Balladynie” J. Słowackiego w reżyserii Henryka Ryla grałem postać Gońca. Mówiłem następujący tekst: „Widziałem sztandar Kirkora zatknięty, na małym wzgórku gdzie rosną trzy brzozy”. To wszystko. Byłem bardzo przejęty tym występem. Ale co tam! Tekst mam dobrze opanowany, lalkę także, sytuacje znam. Rozpoczyna się przedstawienie. Nadchodzi moja scena. Wchodzę i mówię: „Widziałem sztandar Kirkora zatknięty, na małym wzgórku gdzie rosną TSY BZOZY”. Na scenie cisza, a potem wszyscy zataczają się ze śmiechu. Wszystko dzieje się za parawanem. Kompromitacja. Następnego dnia znów „Balladyna”. Ja w kulisie ćwiczę swoją kwestię Gońca: „…gdzie rosną trzy brzozy, trzy brzozy”. Nadchodzi moja scena. Tym razem wszyscy koledzy aktorzy wlepiają we mnie oczy. Okrutni. Wchodzę energicznym krokiem i mówię „…na małym wzgórku gdzie rosną TSY BZOZY”. To straszne!

Na następnych przedstawieniach koledzy z utęsknieniem czekają na moją scenę, a ja ciągle „TSY BZOZY”. Po kilku występach Ryl wycofał mnie z obsady. Nigdy potem moje występy aktorskie nie cieszyły się takim zainteresowaniem kolegów. I słusznie.

W Arlekinie spotkałem swoją przyszłą żonę Lilianę. Do Arlekina została zaangażowana w 1949r. jako niepełnoletnia (16 lat). Uparła się, że musi pracować w tym teatrze. Dyrektor Ryl nie mógł się od niej opędzić. Musiała przynieść pisemną zgodę matki. Była świetną aktorką. Najwierniejszym moim Przyjacielem (Najwierniejszy mój Przyjaciel) na dobre i złe. Ukochaną Żoną. Oczywiście mieliśmy też kryzysy jak w każdym małżeństwie bywa. Najpoważniejszy, pamiętam, miał miejsce w 1956r. Mieliśmy się rozstać. To bardzo poważna decyzja, a przecież jest trzyletnie dziecko – Magda. Przyczyny i wina były po obu stronach. Postanowiliśmy jeszcze spróbować poprawić nasze współżycie. Umówiliśmy się w kawiarni Grand Hotelu i wyjaśniliśmy sobie wszystkie żale i pretensje. Zaczęliśmy jeszcze raz od początku, głownie mając na uwadze dobro Magdy. Udało się. Przeżyliśmy wspólnie 45 lat. Piękna miłość przerodziła się później w przyjaźń. To uczucie moim zdaniem jest cenniejsze niż miłość.

Jest rok 1989/90 (przełom roku 1989/90) . Czułem, że teatr artystycznie martwiał. Niby wszystko funkcjonowało poprawnie, ale ja nie potrafiłem wykrzesać z siebie energii dla tworzenia. Młody zespół, który sam stworzyłem, oczekiwał czegoś nowego. Ja przez 18 lat kierowania Arlekinem chyba się wypaliłem. Potrzeba było nowej (świeżej) krwi, zmian. Sprowadziłem młodych studentów reżyserii z Białostockiej Szkoły. Obserwowałem jak pracują, co sobą reprezentują i jak dogadują się z zespołem aktorskim i pracowniami. Najbardziej sprawdzał się aktor, którego przyjąłem w roku 1981, po białostockim wydziale aktorskim. Wychowanek Jana Wilkowskiego. Rwał się do reżyserii.  Tak oto pewnego dnia zapukał do mojego gabinetu. Oj, niepokorny to był facet. Ciągle przychodził z nowymi pomysłami. Sam pisał sztuki, sam projektował scenografię, sam komponował muzykę i znosił mi to do gabinetu. Był wytrwały i uparty. Trzeba dać takiemu spróbować. Dałem. Wyreżyserował z powodzeniem kilka oryginalnych przedstawień.

Szukałem młodego reżysera, zdolnego unieść trud kierowania teatrem. No to co ja miałem robić? Miałem pod ręką Waldka Wolańskiego. Wziąłem głęboki oddech i zaproponowałem mu dyrekcje i kierownictwo artystyczne. Wziął bez wahania. Nie krygował się.

Waldek Wolański jest świetnym managerem. Jest trzecim dyrektorem „Arlekina” namaszczonym przez swojego poprzednika. Jesteśmy jednym z nielicznych teatrów w taki sposób przekazujących następcy kierownictwo.

Ale jeszcze musze przypomnieć pewien epizod w sprawie przejęcia teatru przez Waldka Wolańskiego. Wolański był zniecierpliwiony zbyt długim oczekiwaniem na przekazanie teatru i niezbyt wierzył w moją propozycję. Postanowiłem przejść na emeryturę. Złożyłem podanie do wojewody Bogdanowicza, jednocześnie zasugerowałem, że teatr mógłby przejąć Waldemar Wolański, wykształcony i prawdziwy człowiek teatru. Wojewoda nie zgodził się na moje odejście i przesunął o cały rok moje przejście na emeryturę. I stąd to oczekiwanie Waldka i zniecierpliwienie. Wreszcie jest zgoda i nominacja p. Wolańskiego na dyrektora Arlekina od 1 stycznia 1992 r. Proszę sekretarkę, ażeby powiadomiła Waldka, że chcę z nim rozmawiać. Sekretarka mówi: – Właśnie pan Wolański także prosił o spotkanie z panem dyrektorem.

Wchodzi Waldek.

– Słucham pana, panie Waldku. Jaką ma pan sprawę?

– Nie, najpierw pan dyrektor.

– No więc jest zgoda na objęcie przez pana teatru od 1 stycznia 1992 r.

Cisza.

– A jaka jest pana sprawa?

– A to ja już nie mam sprawy.

Po latach Waldek mi powiedział, że przyszedł do mnie zwolnić się z teatru.

 

Bracia i Siostra (Rodzeństwo)

Uczyli się zawzięcie. Janek ukończył Politechnikę Łódzką. Ania Technikum Włókiennicze. Włodek technikum mechaniczne. Wszyscy byli fachowcami dużej klasy. Życie osobiste niezbyt udane. Nie trafieni współmałżonkowie. Ale wszystko dobrze się skończyło i obecnie wszyscy są z nowymi partnerami. Janek wrażliwy, dusza artystyczna, wielkiej dobroci człowiek. Myślę, że często jego dobroć niektórzy z bliskich wykorzystywali. Włodek, mocny typ, ceniony specjalista w swoim fachu, ale miał okres słabości. Pamiętam, że mama prosiła mnie jako najstarszego brata, ażebym przyjechał do Łodzi (byłem wówczas dyrektorem teatru w Lublinie) i przemówił Włodkowi do rozsądku, bo popadł w alkoholizm. Mama mówi: – Ty masz autorytet u niego i na pewno cię posłucha.

 – Co ja mu powiem?

Ułożyłem sobie mowę, żeby mu wyjaśnić następstwa tego nałogu i żeby go na właściwą drogę wprowadzić (sprowadzić). Przyjeżdżam do Łodzi, spotykamy się w jakiejś kawiarni. Ja przejęty, wygłaszam autorytatywnie, co sobie ułożyłem. Włodek słucha. Powiedziałem wszystko. Włodek mówi: – Skończyłeś? Ja: – Tak. Włodek: – Za twoje piję? Ja: – Nie.  – No to się od…..pip. I spotkanie się zakończyło. (Tak starszego brata pouczył?). Ale później Włodek spotkał kobietę, która umiejętnie wyprowadziła go z tego uzależnienia. Żyją z sobą szczęśliwi, a Włodek w pełni świadomy, ile dla niego zrobiła jego obecna małżonka .

            Ania świetna gospodyni, pracowita, miłośniczka zwierząt, kotów, psów. Poświęciła wiele lat swojego życia naszej Matce. Opiekowała się do ostatnich Jej dni. Piękny człowiek.

Z perspektywy czasu muszę przyznać, że plany miałem szalone. Jak poznałem strukturę i działanie teatru zawodowego, wymyśliłem  sobie, że część zespołu „Łowickiego Baja” będzie stanowiła podstawowy trzon zespołu zawodowego, jaki zamierzałem stworzyć. Co tam Ryl, Jarema, Janicowa. Mój teatr będzie najlepszy. Nie przewidziałem tego, że jak ja pracowałem w Arlekinie zespół teatru lalek w Łowiczu przeobraził się w harcerską organizację podziemną, w skrócie HOP. Były warunki do konspiry, bo mieliśmy swoje pomieszczenie na pracownie i próby. Była też maszyna do pisania. Pisali i odbijali ulotki. Namawiali ludzi na ulicy, żeby nie oddawali trzody chlewnej, bydła, mleka (nie kontraktowali). W ogóle żeby nie popierali władzy komunistycznej. Mieli jeden pistolet i kilka naboi. Ja o tym wiedziałem, ale nie chciałem z nimi działać. Nie widziałem szans. Namawiałem ich, tłumaczyłem, że więcej zdziałamy dla Polski jak będziemy robić teatr, wystawiać polskie sztuki i w ten sposób wychowywać młode pokolenie. Działalność organizacji nie trwała długo. Około 1,5 roku. Prawdopodobnie mieli wśród zespołu donosiciela. Domyślam się nawet, kto nim był. Wszystkich aresztowali. Dostali wyroki po 5 – 7 lat. Czekałem, kiedy przyjdą po mnie, bo przecież o wszystkim wiedziałem. Nie przyszli. Ubecy mieli bardziej wyrafinowany plan dla mnie (na mnie). Urząd Bezpieczeństwa wmówił wszystkim z zespołu, że to ja doniosłem o ich organizacji. Taki był koniec istnienia „Łowickiego Baja”. Ja straciłem wspaniałych kolegów, z którymi miałem stworzyć najlepszy teatr lalek w Polsce. Zesłali mnie na dwa lata do kopalni (zastępcza służba wojskowa), ponieważ wiedziałem o podziemnej organizacji, a władzy ludowej nie doniosłem. Tak to działało. Dyrektor Henryk Ryl robił starania, ażeby mnie odroczyć z tej służby. Wysyłał do Wojskowej Komendy delegacje z teatru, związki zawodowe, pisał, że jestem niezbędny w teatrze, ale nic nie pomogło. 29 listopada 1952 roku zostałem wcielony do ZSW.

 

Wojsko i kopalnia

Wojskowy pisarz funkcyjny uzupełnia ewidencję. Nazwisko? Ochmański. Imię? Stanisław. Data urodzenia? 25 lipca 1929 roku. Zawód? Aktor. Jak to aktor?  – No, aktor. Pisarz melduje wyżej: – Obywatelu kapitanie, mamy tu jednego cyrkowca! Kapitan: – Przyślijcie go do mnie. – Obywatelu kapitanie, szeregowy Ochmański melduje się na rozkaz.

Kapitan: – No dobrze, dobrze. To co? Wy jesteście cyrkowcem?

– Nie, obywatelu kapitanie. Jestem aktorem.

Kapitan: – No patrzcie, patrzcie, kogo my tu mamy. To co, umielibyście tak wyjść na scenę, coś powiecie i ludzie będą się śmiali?

– Jak będzie trzeba, to tak.

– No to dobrze, dobrze. Słuchajcie, Ochmański. Napiszcie sztukę na sylwestra. Stary rok odchodzi, nowy przychodzi i buduje się Pałac Kultury w Warszawie. Zwolnię was z ćwiczeń w polu i będziecie pisać.

– Ale obywatelu kapitanie, ja to mogę odegrać jak mam napisany tekst, a sam?

– No to sami napiszcie i odegracie. Odmaszerować.

            Napisałem i odegraliśmy tę historyjkę o powstającym Pałacu Kultury. Był to jedyny scenariusz, jaki napisałem w życiu. Kadra oficerska i ich rodziny byli bardzo zadowoleni z mojej roboty i świetnie się bawili. Nawet dowódca jednostki płk Skowron poczęstował mnie kieliszkiem alkoholu. A później kapitan, a później porucznik, sierżant, a dalej to już nie bardzo pamiętam, kto mnie częstował. Sielanka w ZSW trwała trzy miesiące. Zdążyłem jeszcze wyreżyserować w jednostce przedstawienie lalkowe – „Wielkiego Iwana” Sergiusza Obrazcowa i Sergiusza Preobrażeńskiego. To wszystko działo się w Pszczynie, gdzie przebywałem do przysięgi. Później zetknąłem się z twardą rzeczywistością. Kopalnia. Specjalność po przeszkoleniu – młodszy rębacz. Poziom 820 metrów pod ziemią. Temperatura 30 – 35 stopni Celsjusza. Często chodziliśmy po kostki w wodzie. Nieprawda, że „chłopaki nie płaczą”. Widziałem tam na dole płaczących chłopców, a i ja czasem załzawiłem. Kobiety w tych warunkach pracowały tylko w majtkach, często bez biustonoszy. Kobiety pracowały na guziku, tzn. uruchamiały taśmę z urobkiem guzikiem start, stop. Siły mężczyzn było szkoda na tak lekką robotę.

            Było bardzo ciężko. Środowisko, w którym pracowałem było, określając delikatnie, zróżnicowane. Był syn organisty kościelnego, był syn przedwojennego oficera wojska polskiego. Byli kryminaliści, a nawet mordercy. Był taki jeden w mojej drużynie. Pytam go: – Za co siedziałeś? – Za nielegalny ubój teścia. (Więcej już nikogo nie pytałem). Żyłem wśród tych ludzi. Z niektórymi się zaprzyjaźniłem. Wydaje mi się, że mnie lubili, a może tylko tolerowali?

 

Oficer informacyjny

            Zdarzyło się dwukrotnie, że oficer informacyjny (to takie UB wojskowe) wzywał mnie do siebie i próbował wypytywać: – Słuchajcie, Ochmański. Wy macie szafkę z Owczarzakiem? – Tak. – A Owczarzak ma tam w szafce książeczkę do nabożeństwa? – Ja nie wiem, obywatelu poruczniku, co on tam ma, bo on ma swoja połowę szafki, a ja swoją połowę i ja tam do jego połowy nie zaglądam. – A wy w niedziele wychodzicie z Krawczykiem na przepustkę i on zdaje się chodzi do kościoła? – Ja naprawdę nie wiem, gdzie on chodzi. (To były próby zdobywania sobie współpracownika, donosiciela). – Oj, Ochmański, Ochmański. Jesteście inteligentni (a nie chcecie mi pomóc) nie chcecie powiedzieć prawdy. A moglibyście mieć lepiej. Pracować na powierzchni, ale wy widocznie wolicie pracować na dole, no to zjeżdżajcie na dół.

Te chodniki, na których my musieliśmy pracować były bardzo niebezpieczne. Były wybrane i cywile nie godzili się tam pracować., a my musieliśmy wykonać rozkaz i wybieraliśmy te resztki węgla. Chodniki były miejscami tak niskie, że można było przemieścić się tylko czołgając , ciągnąc za sobą okrąglaki do stemplowania (podpierania) wyrobisk, ażeby się nie zawaliły. Zdarzało się, że nie wszyscy mieli szczęście wrócić z szychty (ze zmiany). Były przypadki śmiertelne. Puste łóżko po koledze, który zginął, szybko uzupełniano nowym kompanem, ażeby nie rozpamiętywać jego śmierci.

 

Depesza 

            23 grudnia 1953 roku otrzymałem depeszę następującej treści: „Urodziło się dziecko. Stop. Staraj się o przepustkę. Stop. Mama”. Depeszę nadała teściowa. Z przejęcia zapomniała o drobnym szczególe. Dziecko? Ale dziewczynka? Chłopiec? Biegnę na pocztę. Wydzwaniam po szpitalach w Łodzi. Nie wiem, w którym szpitalu leży Lila z dzieckiem. Brakuje mi pieniędzy na połączenie. Dziewczyny na poczcie łączą mnie za darmo. Fajne telefonistki. Wreszcie trafiam szpital. Dziecko to dziewczynka MAGDA. Jestem szczęśliwy. Telefonistki też. Gratulują córki.

            Po 25 miesiącach  koniec tego koszmaru. 21 grudnia 1954 roku wychodzę do cywila. Jestem zniszczony psychicznie. Wracam do „Arlekina”. Dyrektor Ryl proponuje mi główną rolę Sganarela w „Lekarzu mimo woli” Moliera. Po kilku dniach rolę oddaję. Nie jestem w stanie. Nie dam rady. Sganarela brawurowo zagrał Józio Kaczorowski. Dyr. Ryl kieruje mnie do zespołu objazdowego. Gram jakieś epizody i pełnię funkcję kierownika. Takiego inspicjenta-asystenta. Zaczynam wracać do normy. Praca mnie wciąga i leczy z depresji. Zespół w terenie żył rozrywkowo i burzliwie. Bywało, że obsługa hotelu budziła mnie w nocy i jako odpowiedzialnego za zespół, żądała, abym uspokoił awanturujących się kolegów i uregulował należność za porozbijane szklane blaty na stolikach w restauracji. Wyjazdy często były 2-3-tygodniowe i po powrocie z objazdu dyr. Ryl mnie wzywał i pytał: – Co tam w terenie? Jak przedstawienie? Jak zespół? – Wszystko w porządku, panie dyrektorze. – A te awantury w hotelu? Potłuczone blaty? – Załatwiliśmy to wszystko między sobą i nie widzę potrzeby zajmować panu czas tymi sprawami. Widać Ryl miał kogoś usłużnego. Zadania, jakie mi Henryk Ryl powierzał pozwalały zdobywać doświadczenia organizacyjne i doskonalić umiejętność współpracy z ludźmi w teatrze.

Ale ja chciałem reżyserować. Zawsze chciałem być reżyserem. Odważyłem się pewnego razu i zapukałem do gabinetu dyr. Ryla. – O co chodzi? – pyta Ryl. – Panie dyrektorze, ja chciałbym reżyserować. –Ty? A jaką masz sztukę? – Mam tekst pt. „Kichuś majstra Lepigliny” M. Karwatowej.

– I co jeszcze? – Na razie nic. – To co z ciebie za reżyser? Reżyser to nabity pistolet i strzela tekstami na wszystkie strony. Nie zawracaj mi głowy. Koniec.

Za pół roku znowu pukam do gabinetu dyr. Henryka Ryla. Tym razem mam kilka tekstów. Niestety, żaden Rylowi nie odpowiadał. Ale widocznie mój upór i namolność zmęczyły Ryla, bo wreszcie dał mi scenariusz do realizacji. Tak wystartowałem pod okiem Mistrza jako reżyser. To był rok 1956.

Pierwszą wyreżyserowaną pozycję w Arlekinie zgłosiłem jako warsztat reżyserski. Ażeby zdobyć dyplom reżysera, trzeba było zrealizować trzy warsztaty, przedstawić bardzo szczegółowy egzemplarz reżyserski i obronić swoją pracę przed Państwową Komisją powołaną przez Ministerstwo Kultury i sztuki. Pierwszy warsztat to „Awantura w Pacynkowie” Phera i Spacila oraz „Szałaputki” Ewy Laue. Po tym pierwszym warsztacie w Arlekinie Komisja zaleciła reżyserię drugiego warsztatu poza teatrem macierzystym. Postanowiono sprawdzić, jak sobie poradzę w nowym środowisku. Zaproponowano teatr „Banialuka” w Bielsku-Białej. Wybrałem sztukę Jerzego Zaborowskiego „Tomcio Paluszek”, napisaną specjalnie dla mnie z moimi sugestiami. Była to wersja wieloobsadowa. Bo później pan J. Zaborowski napisał na moje życzenie ten sam tytuł dla 3-odobowego zespołu. Wersja małoobsadowa do tej pory jest grana przez teatry lalek (np. Teatr Lalek „Tęcza” w Słupsku). Henryk Ryl niezbyt chętnie przyglądał się moim poczynaniom reżyserskim. Dawał wręcz sygnały, że reżyser nie jest mu potrzebny. Postanowiłem pojechać do Ministerstwa Kultury i Sztuki, gdzie pracował już wówczas Henryk Jurkowski na stanowisku naczelnika wydziału teatrów lalkowych. Henryk Ryl o mojej wizycie w ministerstwie nic nie wiedział. Powiedziałem panu Jurkowskiemu, że bardzo chcę być reżyserem w teatrze lalkowym, a u Henryka Ryla nie ma szans. W dorobku mam dwa przyjęte warsztaty, kilka wznowień i asystentury. Henryk Jurkowski przyjął do wiadomości moją prośbę (zainteresowanie) i obiecał pomóc. Po kilku miesiącach dzwoni Henryk Jurkowski. – Proszę pana, w Szczecinie jest wakat na stanowisku reżysera i dyrektora teatru. Proszę (tam jechać) jechać do Szczecina i złożyć wymagane dokumenty. Zastanawiamy się z małżonką, czy tam jechać. To przecież przeniesienie całej rodziny. A poza tym, czy Szczecin nadal będzie polski? To były tak zwane Ziemie Odzyskane w 1958r. Po dwóch tygodniach drugi telefon z ministerstwa. – Panie, czy pan jest poważny? Szczecin już zajęty. Lublin jest do objęcia. – Panie naczelniku, ja chciałem być reżyserem, a nie dyrektorem. – Nie ma etatów samego reżysera. Albo bierze pan Lublin, albo rezygnuje. Proszę jutro jechać do Lublina z podaniem i życiorysem.

Decyduję się na Lublin.  Następnego dnia wysiadam z pociągu w Lublinie. Dowiaduję się, jak dojechać na Plac Litewski, gdzie mieścił się Wojewódzki Wydział Kultury. Zgłaszam się w sekretariacie dyrektora wydziału. Pani sekretarka prosi, ażebym zaczekał. Siadam na stołeczku i czekam pod drzwiami dyrektora. Różni urzędnicy wchodzą i wychodzą, a ja czekam. Od czasu do czasu ktoś pyta: – A pan w jakiej sprawie? – Ja do pana dyrektora w sprawie teatru lalek. – A, w sprawie tych kukiełek? Niech pan czeka.

Wreszcie pan dyrektor mnie przyjmuje. Przedstawiam dokumenty. Dyrektor przegląda. – W porządku. Zaraz zadzwonię do teatru lalki i ktoś panu pokaże całe gospodarstwo. W teatrze była tylko pani Wanda Prętka. Krawcowa, kasjerka, bileterka w jednej osobie. Pootwierała wszystkie pomieszczenia, pooprowadzała. To była wspaniała postać. Człowiek teatru, pełna ciepła. Matkowała naszemu teatrowi przez wiele lat. Następnego dnia spotkanie z całą załoga teatru: 17 osób, w tym 8 aktorów. Nikt nie miał dyplomu aktorskiego. Pojechali na eksternistyczny egzamin aktorski, ale nikt nie zdał. Wszyscy złożyli podanie o zwolnienie, bo po trzech latach pracy czuli się zawiedzeni, a byli po prostu źle przygotowani do egzaminu. W takim teatrze zacząłem pracę. Pełen energii i planów. Henryk Ryl był wściekły, że odszedłem z Arlekina. Mnie pozwolił odejść, ale Lili nie puścił do Lublina. Powiedział, że sezon musi przepracować. Ale po pół roku zlitował się i Lilę zwolnił. Razem w Lublinie było łatwiej. Zaczęliśmy szkolenia dla aktorów.Po roku przygotowań  wszyscy aktorzy uzyskali dyplom aktora lalkarza.1 stycznia 1960 roku uchwałą Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie Teatr Lalki i Aktora został upaństwowiony. Tak więc teatr stał się w pełni profesjonalny.   A dalej to już od sukcesu do sukcesu. Oczywiście były także porażki. Henryk Jurkowski z sympatią obserwował naszą pracę, a czasem nawet dobrym słowem poczęstował.

Odejście z Lublina nie było łatwe. Byłem w okresie największego sukcesu: Grand Prix za Tryptyk staropolski na festiwalu w Opolu, główna nagroda publiczności za Tymoteusza wśród ptaków na festiwalu telewizyjnym. Następnego dnia po złożeniu podania o odejściu, wezwał mnie ówczesny wojewoda lubelski, Ryszard Wójcik: Dyrektorze, co to jest? – pyta. Podanie o zwolnienie – odpowiadam. Ale co się stało? Mieszkanie większe? Zaraz załatwimy. Nie, panie Wojewodo – mówię. No, proszę Pana, pensje ma Pan taka jak w Osterwie i w Teatrze Muzycznym. Więcej Panu nie mogę dać. Nie, panie Wojewodo. A co, ktoś w teatrze przeszkadza? Zwolnimy. W takiej atmosferze odchodziłem z Lublina. Ale decyzja o przejściu do Łodzi ważyła się półtora roku. Ryl powiedział, że odda teatr tylko Ochmańskiemu. Zaczęły się rozmaite przekonywania. Henryk Jurkowski, reprezentujący wówczas MKiS i JanWilkowski, który był we władzach sekcji lalkowej SPATiF-u, wzywali mnie do Warszawy, a i tu w Lublinie namawiali mnie do objęcia „Arlekina”: że to Łódź, duże miasto, moje miasto, duży teatr, a nie Lublin. Troszkę mnie to raziło, bo wydawało mi się, i tak było!, że w Lublinie robiłem bardzo dobry teatr. Decyzję pomogła mi podjąć żona, Lila, która argumentowała domem i rodziną w Łodzi. Kiedyś przyszło dwóch panów ,prosili czy mogą zwiedzić teatr. Często turyści zwiedzali stare miasto i nasz teatr, miałem wówczas próbę wznowieniową  Tryptyku, obejrzeli teatr, pokazałem im jakąś scenę ze spektaklu, a kiedy podziękowali i wyszli na korytarz (holl) powiedzieli, że są z Łodzi, z Wydziału Kultury, i że przyjechali mnie kupić. Cały czas była mowa o objęciu przeze mnie całości. Już po ustaleniach z łódzkim Wydziałem Kultury, dzwoni do mnie Ryl i mówi: No to się cieszę, że przyjdziesz do teatru. Będziemy razem rządzili, ty jesteś kierownikiem artystycznym, ja dyrektorem. Zaniemówiłem: Henryku, inaczej ustalaliśmy, będziesz reżyserem. Nie, no jakże – odpowiedział. Odmówiłem i przerwałem rozmowę. Pół godziny później kolejny telefon od Ryla: W porządku. Zgoda. Bierzesz całość. Ryl był niezwykłym człowiekiem i niezwykle trudnym partnerem. „Arlekin” uznawał za swoją własność.

Nie dało się dłużej z Rylem pracować. Postanowiłem rozwiązać z nim umowę o pracę. To była niezwykle trudna decyzja. Wychodziłem z domu i mówiłem sobie: dzisiaj to już załatwię. Przychodzili do mnie zdesperowani koledzy i pracownicy teatru, żądając prostej odpowiedzi: kto tu rządzi? Ryl wkraczał wszędzie: na scenę, do pracowni, administracji. Ludzie zaczynali się buntować. Chroniłem go, był reżyserem i konsultantem programowym, i mógł być do końca. Znosiłem wiele. Czasem, na stronie, mówiłem mu: Henryku, ty mnie kompromitujesz, nie możesz mnie w ten sposób traktować. W takich chwilach był szczerze zakłopotany, ale na co dzień był przecież porywczy i impulsywny. Uważam,że Henryk Ryl zostanie w historii teatru lalek jako twórca teatru “Arlekin” i jako wielki dyrektor .Henryk Ryl reżyserował, pisał sztuki dla teatru lalek, współtworzył i redagował czasopismo “Teatr Lalek”,pisał artykuły. Był działaczem UNIMY i POLUNIMY, którą organizował.Henryk Ryl był wychowawcą wielu pokoleń lalkarzy. Był moim nauczycielem.

 

„Grajcie tylko rzadziej”

Rok 1963. Jestem dyrektorem Teatru Lalki i Aktora w Lublinie. Reżyseruję spektakl „O Zwyrtale Muzykancie czyli Jak się Góral dostał do nieba” Jana Wilkowskiego wg Kazimierza Tetmajera. Scenografia: Wacław Kondek, muzyka Krzysztof Penderecki. Premiera odbyła się 13 maja. Podobno udana robota, ale nie o tym chciałem napisać. Kilka dni po premierze telefon z komitetu wojewódzkiego partii (PZPR). Proszę zgłosić się do sekretarza propagandy. Przychodzę o wyznaczonej porze. W pokoju siedzi trzech towarzyszy i kolejno mnie przepytują. „Dyrektorze, gracie tam w tym teatrzyku kukiełek o jakimś góralu co do nieba szedł. Słuchajcie – nie za dużo tam tych aniołków i świętych po scenie lata? My tu mamy różne kłopoty, a to KUL (Katolicki Uniwersytet Lubelski), a to tych kościołów u nas dużo i wy dyrektorze jeszcze z tymi świętymi na scenie? Zamiast wychowywać po naszemu, świecko… Nastała cisza. Po chwili mówię: Ja myślałem, że jak tę sztukę wysoko ocenił zasłużony artysta Związku Radzieckiego, to ona jest dobra, Cisza… To ja nie wiem, czy ja mogę dalej grać te sztukę, czy mam ja zdjąć.  – Nie, nie, grajcie dalej, grajcie, tylko może trochę rzadziej.  – Tak się skończyło to przesłuchanie i próba ocenzurowania przedstawienia „O Zwyrtale Muzykancie”. A jeśli chodzi o Sergiusza Obrazcowa i jego ocenę sztuki „O Zwyrtale”, to wymyśliłem to wówczas w komitecie partii, ażeby ratować przedstawienie i „świętych” z aniołkami fruwających po scenie”.

W 1969 roku wyreżyserowałem „Ludową Szopkę Polską” Henryka Jurkowskiego. Po premierze, niektórzy księża z ambony namawiali rodziców ażeby szli do Teatru Lalki i Aktora z dziećmi bo tam przedstawiają bardzo dobrą sztukę. W teatrze tłumy widzów. Miejsc brak. W niedziele graliśmy po 2-3 przedstawienia i wówczas autentycznie niepokoiłem się o los naszego teatru, ale komitet partii na szczęście milczał.

            Wspominałem o organkach i że chciałem się nauczyć grać. Nauczyłem się. Grałem bardzo dobrze. Po wojnie występowałem na różnych akademiach. Miałem kilka numerów popisowych. Podczas okupacji grywałem na różnych wieczorkach tanecznych dla starszych kolegów. Posiadanie radia w tamtych czasach było zabronione. A więc koledzy chętnie mnie zapraszali i ja im chętnie podgrywałem.

 

Wspaniali wielcy

            Miałem szczęście przebywać wśród wielkich ludzi sztuki teatru, a z niektórymi współpracować. Henryk Ryl, Kazimierz Dejmek, Władysław Jarema, Zenobiusz i Rajmund Strzeleccy, Jan Dorman, Natalia Gołębska, Ali Bunsch, Leokadia Serafinowicz, Henry Poulain, Adam Kilian, Stanisław Fijałkowski, Zofia i Jerzy Nowosielscy, Wacław Kondek, Krzysztof Penderecki, Stanisław Radwan, Zbigniew Bargielski i wielu, wielu innych wspaniałych artystów.

 

Henryk Jurkowski

            Henryk Jurkowski jest ważną osoba w moim życiu zawodowym. Jak już wspomniałem wcześniej, skierował mnie do Lublina. Byłem wówczas najmłodszym dyrektorem teatru lalek w Polsce (29 lat). Cały czas monitorował moją działalność jako dyrektora i reżysera. W roku 1965 w Lubelskim TLiA zrealizowałem „Małego księcia” Antoine de Saint-Exupéry’ego. (Byłem pierwszy w Polsce, który po wygaśnięciu praw autorskich zrealizował ten tytuł na scenie lalkowej.) Scenografię zaprojektował Zenobiusz Strzelecki, wybitny scenograf współpracujący z Leonem Schillerem, Kazimierzem Dejmkiem. Muzykę napisał Zbigniew Bargielski. „Mały książę” był bardzo ważnym przedstawieniem dla mnie i całego zespołu. Byliśmy przekonani, że powstało coś doniosłego. Zgłosiliśmy to przedstawienie na Konkurs Mało Obsadowych Przedtawień w Teatrach Lalek., który odbywał się w Warszawie w 1965 r. Po prezentacji “Małego Księcia” decyzją Jury zostaliśmy wykluczeni z Konkursu .W protokole końcowym Jury napisano”Jury wyraża żal ,że nie mogło ustosunkować się do pełnego poezji, kulturalnie zrealizowanego przedstawienia “Małego Księcia” ze względu na fakt, że lalka była w nim tylko uzupełnieniem działań aktora-recytatora. Nie mniej jednak jury pragnie podkreślić wysoki poziom kultury słowa ,scenografii i inscenizacji.” Wykluczono także „Arlekin” z Łodzi ze sztuką „Błękitnogrzywy lew” autorstwa i w reżyserii Henryka Ryla.

Przypadek sprawił, że uczeń i nauczyciel znaleźli się poza festiwalem. Główną nagrodę otrzymał wówczas „Niebieski Piesek” Gyuli Urbana w reżyserii Włodka Dobromilskiego. Było to dobre przedstawienie, ale ranga tekstu „Mały książę” i „Niebieski piesek”? Byłem załamany. Zenobiusz Strzelecki mówi: – Co się pan martwi? Jest pan przekonany, że „Mały książę” to dobre przedstawienie? – Tak. – I to jest najważniejsze, a nie opinia jakiegoś Jury. Nie trzeba się tak poddawać. Jednak rozżalony napisałem list do Henryka Jurkowskiego. Odpisał i przysłał protokół Jury uzasadniający werdykt. Kilka lat później Henryk Jurkowski napisał: „Następnie należy wymienić na pierwszym miejscu „Małego księcia” Saint-Exupéry’ego. Przedstawienie to ze względu zarówno na wartość utworu, jak i środki wyrazowe, miało charakter manifestacji artystycznej. Zdradzało wszystkie marzenia teatru o bohaterze lirycznym, o kondensacji metafory scenicznej, o równouprawnieniu aktora, rekwizytu i lalki. Trudno powiedzieć, czy w poczuciu teatru marzenia te zostały zrealizowane. Mimo, że moje słowa z roku 1969 brzmią przychylnie wobec przedstawienia Małego księcia, muszę wyznać, że jego forma zaskoczyła mnie niemało. Teatr odrzucił całkowicie imitację bajkowej, kosmicznej rzeczywistości, Starał się natomiast pokazać Małego księcia jako filozoficzny dyskurs aktorów, którzy przekładają jego symbolikę na język teatru. Jeśli pomyślimy, że przedstawienie zrealizowane przez Ochmańskiego i Zenobiusza Strzeleckiego w roku 1965 nie znalazło należytego zrozumienia w swoim czasie, potwierdzimy przekorny udział losu w niepowodzeniach wszystkich prekursorów.” (Henryk Jurkowski – Moje pokolenie, str. 269.)

„Małego księcia” nie zagrałem więcej. Byłem zbyt młody i porywczy, ażeby z godnością przyjąć tę porażkę. Trzeba było grać, bo przedstawienie podobało się widzom. Ale stało się. Zespół tez był przygnębiony i akceptował moja decyzję. A ja powiedziałem, że takiego „Niebieskiego pieska” to zrobię w trzy tygodnie. I zrobiłem. Scenografię robił Ali Bunsch, muzykę Franciszek Wasikowski. Przedstawienie moje tak się podobało, że powtarzałem je w Białymstoku, Olsztynie, w Łodzi w „Pinokio”, we Wrocławiu. Rozszalałem się. Dzwoni Henryk Jurkowski i prosi o spotkanie w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Stawiam się w oznaczonym terminie. Naczelnik Jurkowski mówi: – Panie Stanisławie. Jestem zaniepokojony. Jest pan zdolnym reżyserem i stać pana na reżyserię różnych tytułów. Przecież pan mi” zapieszczy” całą Polskę tym swoim przedstawieniem. Henryk Jurkowski miał rację. Takie powielanie jednego tytułu w tej samej inscenizacji to zgubna działalność dla reżysera.

W roku 1968 Henryk Jurkowski napisał dla lubelskiego teatru Lalki i Aktora „Ludową szopkę polską” złożoną z odszukanych świetnych tekstów. Bardzo dobry scenariusz. Przedstawienie to reżyserowałem, ale w różnych inscenizacjach w Poznaniu, Łodzi, Toruniu, Łomży, Słupsku ze scenografią Wacława Kondka, później Rajmunda Strzeleckiego. Muzyka zawsze Bogumiła Pasternaka. „Ludowa szopka polska” często była prezentowana za granicą: Chorwacja, Turcja, Niemcy Zachodnie, Ukraina, Litwa i inne kraje. Następnie na moją prośbę H. Jurkowski napisał „Tryptyk staropolski”. To wspaniały tekst. I znów współpracuje z Zenobiuszem Strzeleckim. Tym razem na festiwalu w Opolu w 1973 roku. Jury przyznaje mi Grand Prix i wszystkie pierwsze nagrody dla scenografii, kompozytora (Stefan Sutkowski), reżysera i aktorów. Kompletny sukces.

Z Henrykiem Jurkowskim współpracowałem długie lata. W pewnym okresie był konsultantem literackim w „Arlekinie”. Napisał jeszcze dla „Arlekina” scenariusz „Narodziny Arlekina” i „Parysa królewica trojańskiego”. Oba zrealizowane z powodzeniem. Zawsze służył swoja radą. Czasem był surowy w ocenie, ale zawsze zmuszało to do przemyśleń i zastanowienia. Człowiek wielkiej erudycji i kultury. Teatr lalek w Polsce i na świecie zawdzięcza mu niezmiernie dużo. To tytan pracy. Zna go cały świat lalkarski. Ciągle bierze czynny udział w festiwalach, konferencjach i publikuje materiały z zakresu historii teatru lalek. Recenzuje przedstawienia, opisuje festiwale, pisze książki.

 

Magdalena

Magda była dobrym dzieckiem. Radosnym, może zbyt ufnym wobec swoich rówieśników. Była hojna. Za swoje pierwsze kieszonkowe zaprosiła swoje koleżanki na karuzelę i wyjeździły wszystkie pieniążki do mdłości. Wychowywała się w domu przepełnionym atmosferą teatru. Przebywała wśród wspaniałych reżyserów, scenografów, kompozytorów, aktorów. Wczesne dzieciństwo spędziła w Łodzi z ukochaną babcią Bronisławą Niedbalik, matką Lili. Wielkiej zacności człowiek. Od 6-go roku życia była w Lublinie z nami. Uczyła się w szkole muzycznej w Lublinie gry na organach, flecie poprzecznym, wreszcie na fortepianie i przy tym instrumencie została. Skończyła na UMCS-ie psychologię i pedagogikę z kierunkiem wychowanie muzyczne. Jest bardzo utalentowanym i cenionym nauczycielem muzyki. Uczyła w szkole muzycznej w Łodzi. Przez wiele lat była kierownikiem sekcji fortepianu i do chwili obecnej naucza gry na fortepianie. Świetnie wychowała syna Piotra, choć nie był to łatwy dzieciak, a była sama, bo małżonek wyjechał do Stanów Zjednoczonych i zostawił rodzinę nie utrzymując żadnych kontaktów z synem, co jest wielce oburzające i niegodziwe. Magda bardzo mnie wspiera w różnych (trudnych) chwilach mojego życia. Ma umiejętność łagodzenia sytuacji konfliktowych. Otoczona jest gronem oddanych przyjaciół.

 

Moi koledzy.

Jędrek.

Kiedyś mój kolega szkolny Jędrek B. profesor Politechniki Łódzkiej spotyka mnie na Piotrkowskiej. – Cześć Staszek! – Cześć Jędrek! Co u Ciebie? – A wykładam na Politechnice, a także za granicą, między innymi w Stanach Zjednoczonych. A ty co? Ciągle w tych kukiełkach? – Tak. Jestem dyrektorem Arlekina, reżyseruję. Profesor Jędrek B. zatroskał się i mówi: – Tak, słyszałem. …No popatrz, a taki zdolny byłeś. – No to cześć! – No to cześć!

 

Andrzej

Jak odchodziłem z Lublina, pożegnałem się z całym zespołem. Podziękowałem za współpracę i lata przyjaźni. Niektórzy przychodzili indywidualnie do naszego domu powspominać przeżyte wspólnie chwile. Przyszedł Andrzej J. Siedzimy i rozmawiamy. Jest już trzecia nad ranem. Lila poszła spać, a my sobie siedzimy. Sączymy jakiś trunek i gawędzimy. W pewnym momencie Andrzej po dłuższym milczeniu w przypływie szczerej sympatii (przyjaźni) mówi: – Szkoda, że wyjeżdżasz do Łodzi. Jak zostałbyś w Lublinie, to przynosiłbym Ci kwiatki na cmentarz. – Tak, szkoda, że wyjeżdżam – odpowiedziałem i  głęboko się zadumaliśmy.

 

Paweł

Wspaniały kolega z gimnazjum. Usiłował przybliżać mi tajniki matematyki. Spędziliśmy wspólnie dużo czasu na wycieczkach i obozach harcerskich. I marzyliśmy. Ja, żeby pracować w teatrze, a on żeby zostać pilotem. Ciągle budował jakieś modele samolotów i szybowce. Skończyliśmy gimnazjum i nasze drogi się rozeszły. Ja poszedłem do liceum w Łowiczu, a o nim słuch zaginął. Po latach leciałem na festiwal do Paryża. Stewardessa mówi: – Szanowni Państwo. Kapitan Paweł Kurowski wita państwa na pokładzie… i wygłasza dalej wszystkim znane powtarzające się formułki. Proszę stewardessę, żeby powiedziała , że  w samolocie jest Stanisław Ochmański. Po chwili stewardessa wraca i mówi: – Pan kapitan prosi pana do kabiny pilotów. Wchodzę do kabiny pilotów, Paweł wstaje i witamy się serdecznie. Panów w kabinie jest trzech. Wszyscy w białych koszulach. Krawaty poluzowane. Przed nimi ściana różnych zegarów i migających światełek. I nie to mnie najbardziej zdziwiło, ale to, że ani jeden z pilotów nie trzymał żadnej kierownicy, no kompletnie nic i rozmawiają ze mną, a ja myślę tylko o jednym: czy dolecimy?

Ale Paweł to dobry pilot. Dolecieliśmy do Paryża bez kłopotu. Do chwili obecnej utrzymuję z Pawłem kontakt. I jeszcze jedno. Słuchajcie młodzi, marzenia się spełniają.

 

Przygotowanie do egzaminów i spotkanie z Józefem Węgrzynem

Jak powstała Komisja Egzaminacyjna powołana przez Ministerstwo Kultury i Sztuki do egzaminowania aktorów lalkarzy (szkół aktorskich dla lalkarzy  jeszcze wówczas w Polsce nie było) zaczęliśmy się przygotowywać do egzaminów. Zajęcia praktyczne, sceny gry lalką, rekwizytem, mówienie wiersza, prozy, sceny żywoplanowe organizował nam teatr. Zajęcia praktyczne prowadzili wybitni specjaliści, aktorzy teatrów dramatycznych, m.in. Wanda Jakubińska, Ryszard Barycz, Jerzy Antczak. Natomiast przedmioty teoretyczne, historię teatru lalek, historię sztuki, historię dramatu, teatru powszechnego i polskiego przygotowywaliśmy we własnym zakresie. Każdy z nas wybierał sobie temat, przygotowywał go w domu i referował na zajęciach w grupie. Było to tak zwane samokształcenie. W jakiejś książce o teatrze wspólnie z Lilą wyczytaliśmy, że Gabriela Zapolska prowadziła szkołę dla aktorów, do której uczęszczał Józef Węgrzyn. Tu dla niektórych młodych informacja, że Józef Węgrzyn to legenda polskiego teatru i filmu. Józef Węgrzyn w tym czasie występował w Łodzi gościnnie w teatrze „Syrena”, 7.15(?) Grał w „Porwaniu Sabinek”. Postanowiliśmy z Lilą pójść do Józefa Węgrzyna i poprosić go o spotkanie z zespołem Arlekina, rozmowę i informację o Gabrieli Zapolskiej i jej szkole aktorskiej. Po wielu trudnościach, przedostaliśmy się wreszcie w pobliże garderoby Węgrzyna. Pukamy i czekamy. Otwierają się drzwi i w nich staje Mistrz, bóg sztuki aktorskiej, mężczyzna niezwykłej urody o piorunującym spojrzeniu.

– Słucham – my Mistrzu przyszliśmy, bo my przeczytaliśmy, że Mistrz u Gabrieli Zapolskiej – chcieliśmy prosić, żeby Mistrz przyszedł i opowiedział, itd., wybąkaliśmy jakoś nieskładnie, o co nam chodzi. Mistrz na to odpowiada: – Nie udzielam się społecznie. Do widzenia. – i znika w garderobie, a my zaskoczeni zostajemy w korytarzu. Po chwili drzwi garderoby otwierają się ponownie. Mistrz wyjmuje portfel, wyciąga dwie wejściówki i wręcza nam na przedstawienie, w którym gra. Dzięki temu zobaczyliśmy z Lilą Józefa Węgrzyna na scenie jeden jedyny raz. Jego wejście na scenę, tzw. antre, specjalność wielkich aktorów, było

witane owacją na stojąco. Wielkie przeżycie. Wielkie przeżycie odmowy spotkania i zobaczenia Węgrzyna na scenie. A eksternistyczny egzamin aktorski zdaliśmy wszyscy arlekinowcy, mający 3 lata stażu jako adepci lalkarze, co było warunkiem przystąpienia do egzaminów.

 

Lila

Wspomnienie to poświęcam pamięci Żony mojej, o ostatnich miesiącach jej życia.

Czerwiec – lipiec 1996.

 

Z Lilą przeżyłem wszystko co najpiękniejsze w miłości i przyjaźni. Już nic wznioślejszego zdarzyć się nie może. Zastanawiające, że im była bardziej wyniszczona przez chorobę i pozbawiona codziennej toalety, wydawała mi się piękniejsza.

U kresu swojego życia, była pełna szlachetności i głębokiej mądrości. Ile godności w jej charakterze, ile silnej woli i wytrwałości w cierpieniu, w walce z chorobą i wreszcie realistycznego patrzenia na fakt odchodzenia. Nigdy nie użalała się na swój los. Raczej myślała o nas, którzy mieliśmy zostać. Martwiła się, abyśmy poradzili sobie w dalszym życiu. Było paradoksem, że najbardziej szczęśliwy byłem wówczas, gdy mogłem opiekować się nią w ostatnich miesiącach jej życia.

Niewielu ludzi wie, co to prawdziwa miłość i przyjaźń. Ja miałem to szczęście. Rozmowy, jakie prowadziłem z Lilą w ostatnich dniach jej życia, były przepiękne i niezapomniane.

„Zwyczajne choroby same z człowieka wyjdom. Najgorsza choroba, to jest ta ostatnio. Ona sama nie wyjdzie. Jak ostatnia chorość na człowieka przyjdzie, to mu już medycyna tela pomoże, co wronie mydło, a umarłemu kadzidło”. (Jędrzej Wowro – Świątkarz ludowy)

Lila była drobnej budowy, a mimo to wydawała się bardzo odporna na choroby. Chorowała na nerki (kamica), choroby kobiece, kręgosłup. Miała dwukrotnie wycinaną narośl na czole, pochodzenia nowotworowego. I wszystkie te choroby traktowała doraźnie, przejściowo. Była silnego charakteru. Podziwiałem jej odwagę w tamtych trudnych chwilach. Ostatnia choroba zaczęła się chyba w 1994 roku. Jej stan zdecydowanie zaniepokoił mnie podczas pobytu w Toruniu. Reżyserowaliśmy wspólnie „Ludową Szopkę Polską”. Lila często narzekała ma bóle kręgosłupa i biodra. Wybieraliśmy się nawet do lecznicy, ale jakoś przekładaliśmy tę wizytę, bo bóle ustąpiły ,lub nie były tak uciążliwe.

Bałem się tych wizyt u lekarza. Miałem podświadomy lęk. Premiera „Szopki” bardzo udana. Lila pomagała mi, jak zwykle niewymiernie. Bardzo często ratowała mnie w chwilach słabości podczas prób. Jeśli widziała, że gonię resztkami sił, wkraczała ze swoim ciepłem i zdecydowaniem. Zostawiała mnie w domu, albo kazała iść na spacer do miasta, a sama szła na próbę. Tam tryskała energią, niespożytą inwencją twórczą i organizacyjną. Lila miała olbrzymie doświadczenie pracy na scenie. Zdobyła je jako wybitna aktorka. Miała także dużą umiejętność przekazywania tych doświadczeń innym aktorom i nie tylko. Po Toruniu jeszcze bielsko-Biała „Ghelderode” i Łomża „Szkaradka”. W Łomży było jej bardzo trudno poruszać się, bo kilka razy dziennie musieliśmy pokonywać 4 piętra. Mieszkaliśmy na 4 piętrze i próby też mieliśmy na 4 piętrze. Było jej ciężko, ale jej pasja do pracy sprawiała, że zapominała o chorobie i bólu. Ciągle narzekała na kręgosłup i lewe biodro. Wówczas już zacząłem bardziej troszczyć się o jej stan zdrowia. Oszczędzałem ją. Nie pozwalałem tak się eksploatować. Niewiele to pomogło, ale wydaje mi się, że trochę zwolniła ten pęd do pracy. Teraz z perspektywy minionego czasu dostrzegam, że był to niezrozumiały dla mnie pośpiech z jej strony. Strasznie pędziła z różnymi pracami. Chwytała się wszystkiego. Robiła wykroje, serwetki, szyła, sadziła i hodowała kwiatki, gotowała, czytała, korespondowała. Odczuwała wielka potrzebę kontaktów z ludźmi, nawet przygodnymi, w sklepie, na ulicy czy rynku. Miała wszechstronne zainteresowania i była przykładem pracowitości, ale ten ostatni okres jej życia był szczególnym zagęszczeniem działań i zainteresowań. Tak to dzisiaj odbieram.

Jest maj 1995 rok. Choroba się nasila. Nie wiemy, co się dzieje. Magda poznaje ojca swojego ucznia dr Piwowarskiego, chirurga-neurologa, który oferuje swoją pomoc w razie potrzeby. Lila udaje się do niego. Stwierdza, że to kręgosłup, poważne schorzenie. Na razie zaleca gimnastykę. Lila bardzo serio podejmuje zadane ćwiczenia. Jest jak zwykle konsekwentna i odpowiedzialna. Sumiennie ćwiczy. Namawia mnie także do tych ćwiczeń, bo i ja narzekam na bóle w kręgosłupie. Ćwiczę bardziej dla niej niż z przekonania, że mi to coś pomoże. Dr Piwowarski kieruje Lilę na prześwietlenie kręgosłupa. Jest bardzo źle. Są poważne skrzywienia i przesunięcia kręgów. Chyba trzeba operować. Jest to poważna operacja. Ojciec Ani Bojarskiej, aktorki z „Arlekina” uczennicy Lili, także świetny chirurg-neurolog, obecnie na emeryturze, mówi żeby nie operować, a wytrwale ćwiczyć. Taktem Lila robi. Jest poprawa. Jednak jeszcze zalecają prześwietlenie-badanie radioizotopowe. Rano podwożę Lilę do szpitala wojskowego przy ul. Żeromskiego. Parkuję samochód po przeciwnej stronie ulicy przy szpitalu. Prowadzę ją na miejsce prześwietlenia. Wracam do samochodu. Czekam. W pewnej chwili widzę, że ze szpitala wybiega pielęgniarka i rozgląda się nerwowo, kogoś wypatrując. Mam złe przeczucie. Wychodzę z auta. Pielęgniarka dostrzega mnie i woła, żebym szybko przyszedł do szpitala. – „Żona pana dostała silnego ataku nerki, musi pan być przy niej”. Biegnę przerażony. Lila strasznie jęczy z bólu. Jakiś lekarz mówi, że za moment ból ustąpi. Dostała silny zastrzyk przeciwbólowy. Prześwietlenia w takim stanie nie mogą robić. Po godzinie ból mija. Zabierają Lilę na prześwietlenie. Wynik będzie po południu tego samego dnia. Odbieram wynik. Szok. Lekarz stwierdza, że lewa nerka jest martwa. Trzeba szybko operować. Szukamy dojścia do jakiegoś dobrego chirurga. Przypadkowo, w rozmowie z sąsiadką dowiaduję się, że jest bardzo dobry chirurg urolog dr Biń. Przyjmuje w Spółdzielni Lekarzy przy ul. Kościuszki. Podwożę Lilę do Lecznicy. Sytuacja bardzo nerwowa, szczególnie dla Lili, bo ona załatwia sprawę z lekarzem i to ona będzie operowana. Lekarz okazuje się bardzo miły. Lila darzy go wielkim zaufaniem. Po zapoznaniu się z wynikami prześwietlenia i wszystkich analiz, jakie w międzyczasie były robione, dr Biń kieruje Lilę niezwłocznie do szpitala. Lila mówi doktorowi, że jesienią musi być zdrowa, bo będzie reżyserować ze mną w teatrze poza Łodzią. – „Na pewno będzie pani mogła jesienią wyjechać i pracować”.

Musze tu wspomnieć o naszej córce Magdzie. W tym całym okresie choroby Lili, Magda zaskoczyła mnie swoją zaradnością i dojrzałością w załatwianiu spraw z lekarzami, z wizytami w szpitalu i odpowiedzialną opieką nad swoją matką. Poznałem inną Magdę. Tyle lat obserwuje się swoje dziecko, wydaje ci się, że ją znasz. Traktujesz ją ciągle jak osobę potrzebującą pomocy, porady, aż tu nagle ona przejmuje pełną inicjatywę. Ja jestem przy niej nieporadny i w ogóle boję się tej choroby Lili. Unikam szpitala, wizyt. Zawsze tak było. Lila nawet to akceptuje. Nie wymaga, ażebym ją odwiedzał, bo widzi, jak taka wizyta wyczerpuje mnie psychicznie. A Magda mimo pracy w szkole, prowadzeniu Piotrka, który jest absorbującym dzieckiem, miota się i o wszystkim pamięta. Całość spraw jest w jej rękach. A propos Piotrka. Odwiedzał Lilę często w szpitalu. Karmił ja, przemywał, czesał. Lila zawsze z miłością wspominała do końca, że tak jak jej kochany Piotrek, nikt jej nie obsługiwał, nie nakarmił i nie umył. Chciałbym także wspomnieć o tym, że Lila każdorazowo, kiedy szła do szpitala, przygotowywała sobie wszystkie rzeczy osobiste, odzież, kosmetyki i inne akcesoria. Zawsze przewidywała, co jej będzie potrzebne. W każdej sytuacji starała się być zadbana i z klasą. Lubiła zwracać na siebie uwagę, aktorka, a także dbała o to, ażeby w każdych warunkach było jej wygodnie.

23 czerwca Lila jest po operacji. Lewa nerka usunięta i część przewodu moczowego. Operacja udana. Lekarz pobiera próbkę i wysyła do przebadania w Warszawie. Wynik będzie za 2 tygodnie. Takie pobieranie próbek jest teraz powszechne. Lila w szpitalu powoli wraca do sił, ale psychicznie źle znosi pobyt na sali z chorymi. Dr Biń orientuje się w sytuacji i bardzo szybko, po 5 dniach, wypisuje Lilę ze szpitala. Wszystkie formalności załatwia niezastąpiona w tych sytuacjach Magda. Wreszcie Lila znów w domu. Dom ożył. Jestem szczęśliwy, że już po operacji i że wyrwaliśmy Lilę ze szpitala, w którym, jak już wspomniałem, czuła się bardzo źle. Zaczyna się teraz troskliwa opieka. Dieta, dawkowanie lekarstw. Spełniamy każde jej życzenie. Magda przyrządza różne dietetyczne zupki, przeciery itp. Z wolna Lila powraca do sił i ostrożnie porusza się po mieszkaniu. Wszyscy dookoła pocieszają nas, że z jedną nerka można żyć, bez większych utrudnień. Badanie kontrolne wykazało, że wszystko goi się ładnie. Jednak dr Biń daje list polecający do ordynatora szpitala im. Kopernika na onkologię, ażeby przebadali Lilę w związku z przysłanym z Warszawy opisem próbki. Kiedy Lila czuła się na siłach zdecydowaliśmy pojechać do szpitala ze wspomnianym listem. Adresata listu, ordynatora nie było w szpitalu. Jest na urlopie. Magda przypadkowo spotyka w szpitalu kolegę chirurga. Wspólnie z nim, kilku innych lekarzy po zapoznaniu się z listem i wynikami badań kierują Lilę do dr Dukowicza, który jest specjalistą od chemio i radioterapii, jak się później okazało, jednym z najlepszych fachowców w tej dziedzinie. Po przebadaniu, dr Dukowicz decyduje, że konieczne jest naświetlanie, Saturnem, radioterapia, ażeby wyeliminować ewentualne podejrzenie nowotworu. Dzięki szczególnym staraniom, termin naświetlania nie jest zbyt odległy, za dwa tygodnie (przy normalnym trybie załatwiania czas oczekiwania na naświetlanie trwa 2-3 miesiące). Oczywiście tu znów wszystko załatwia Magda. Ja żyję jak we śnie. Ta sytuacja jest dla mnie nie do zrozumienia. Całe dotychczasowe nasze życie jest zmienione. Jest pełnia lata. Działka, zieleń, kwiaty, owoce, a my nawet o tym nie myślimy. Marzymy tylko o jednym – żeby Lila wyzdrowiała.

Rozpoczynają się naświetlania. Lila początkowo znosi te zabiegi dobrze. Każdego dnia jeździmy do szpitala. Dr Dukowicz informuje Magdę jak dawkować nowe leki i pierwszy raz przepisuje Lili morfinę. W razie bólu – 12 – 15 kropli. Ale ciągła nadzieja na szybkie wyzdrowienie Lili nas nie opuszcza. Lila nie mogła sypiać w nocy. Często chodziła po mieszkaniu, czytała, robiła sobie herbatę lub kawę. Ja spałem i nie przeszkadzało mi to jej buszowanie po mieszkaniu. Często rano przychodziła z kawką do mojego pokoju, siadała w fotelu i popijając kawkę opowiadała, co ciekawego przeczytała w nocy, albo co wymyśliła do nowej sztuki, jaką mieliśmy reżyserować. Właśnie pewnego bardzo wczesnego poranka słyszę brzęk kluczy od działki. Gdy wstałem rano widzę, że klucze leżą na ladzie w kuchni, wyjęte z pojemnika, w którym były przechowywane. Podczas śniadania Lila mówi: – Wiesz Tatku? Dziś jest taka ładna pogoda, ja się dość dobrze czuję, może po naświetlaniu pojedziemy na działkę z Magdą? Byłem bardzo zadowolony. Na działce nie byliśmy kilka miesięcy. Jak dojeżdżaliśmy do naszego lasu, Lila powiedziała: – „Wiecie, dzieci? Myślałam, że już nigdy nie zobaczę tej działki”. Była bardzo szczęśliwa. Obeszła całe gospodarstwo, dotykała kwiatki, krzaczki, drzewka. Oczywiście chodziła wspierana na Magdzie. Później poszliśmy jeszcze do restauracji na Wrzącej. Lila jadła mało. Zmęczona wróciła do domu. To był jej ostatni wyjazd na działkę.

Po szóstym naświetlaniu Lila zaczynała się bardzo źle czuć. Nie może nic jeść, nawet pić. Ciągłe torsje, wzmożone bóle. Wizyta u dr Dukowicza. Naświetlania natychmiast przerwane. Nowa porcja leków. Poprawy nie ma. Lila nic nie je. Słabnie. Chudnie. Konieczny szpital. Tym razem onkologia. Kroplówki, wszelakie badania, konieczne przy jej chorobie. Sytuacja jej zdrowia coraz bardziej się komplikuje. Wpadliśmy w tajemniczy krąg jej choroby, dla nas niewiadomej. Lekarze wiedzą, ale nam nie mówią. Co się dzieje? Lecimy w jakąś otchłań. Wszyscy próbujemy zachować spokój i równowagę w tej naprawdę dla nas trudnej sytuacji. Najważniejsze jednak ratować Lilę. Początek września 1995. Tym razem pobyt Lili w szpitalu przygnębiający. Na Sali czteroosobowej. Każda chora na raka. Choroba zaawansowana. Leżą na tej Sali po kilka tygodni. Rozmowy tylko o chorobach i śmierci, o pisaniu testamentów itp., itp. Lila trzyma się dzielnie. Strasznie pokłuta jest od kroplówek. Pełno sinych plam po wylewach z żył. Noga bardzo spuchnięta. Postanowiłem ją odwiedzić. Przełamałem strach kontaktu ze szpitalem, tą przedziwną atmosferą fabryką leczenia i widokiem schorowanych i udręczonych ludzi. Onkologia to specyficzny oddział. Ludzie tam przebywający są skupieni, poważni, bez cienia uśmiechu. Ta choroba wymaga pokory i nie daje pewności wyzdrowienia, ale każdy próbuje walczyć. Lila jest już przyzwyczajona do tych widoków, bo minęło zaledwie 8 miesięcy, jak wróciła po operacji w tym samym szpitalu. Wycinali jej narośl na czole. Operował ją wówczas świetny chirurg dr Pluta, znany w Polsce. Tak więc Lila na tej sali cierpiała fizycznie, ale bardziej psychicznie. Raz podczas odwiedzin, wszedłem na salę niezapowiedziany, a ona leżała obrócona twarzą do ściany i udawała, że śpi, ażeby nie musiała uczestniczyć w tych przygnębiających rozmowach. Wkładała sobie także stopery do uszu. Przez te kilka dni wróciła do sił. Wykonano jej wszystkie niezbędne badania, analizy, prześwietlenia, ustalono jakość i ilość morfiny. Morfinę dostawała doustnie i teraz co 4 godziny. Poprzednio tylko w razie bólu, a teraz obowiązkowo co 4 godziny. Po ośmiu dniach pobytu w szpitalu, wraca do domu. Przed naszym blokiem spotykają ją sąsiedzi, rozmawiają, pocieszają. W windzie Lila obraca się do mnie tyłem, opiera czołem o ścianę windy i płacze jak bezsilne dziecko. Nie wiem, co robić, co mówić, jak ją pocieszać? Straszny to dla mnie moment. Pierwszy raz widzę ją jak bardzo jest załamana i wyczerpana nerwowo. W domu powoli wraca do normy, oczywiście przy pomocy środków uspokajających, ale także samopoczucie Lili poprawia Przyjazd Bogusi z Chicago, a po Bogusi, Joli z Australii. Obie siostrzenice bardzo dużo zawdzięczają Lili i stąd ta wielka wdzięczność i poświęcenie dziewczynek. Poniosły wielki trud i koszty. Zdecydowanie jest mi lżej i Magdzie. Najpierw Bogusia, a po jej wyjeździe Julcia, prowadza podupadłe trochę gospodarstwo. Przede wszystkim przygotowują dietetyczne posiłki dla Lili i ja korzystam z kulinarnych popisów Bogdy i Joli. Magda także przedtem przygotowywała posiłki, ale to sporadycznie, sobota – niedziela, bo przecież pracowała. Znów lekarz zaleca nowe badania i trzeba wykonać scyntygrafie kości w Zakładzie Medycyny Nuklearnej, a także USC kończyn dolnych w szpitalu Matki Polki. Te wszystkie wyjazdy na badania były dla Lili bardzo męczące. Lila właściwie poruszała się tylko po mieszkaniu, powoli i nie często. Z tego okresu pozostały mi w pamięci olbrzymie ilości badań, prześwietleń, masa przyjmowanych przez nią lekarstw. Ciągle nowe leki podmieniane na inne, ponieważ niektórych z poprzednich Lila nie tolerowała. Ja ciągle podawałem, co 4 godziny morfinę  inne lekarstwa. Magda utrzymywała bez przerwy kontakt z dr Dukowiczem i dostarczała nowe lekarstwa z dokładnym opisem dawkowania. Dziewczynki zza Wielkiej Wody pobyły z Lilą, opiekowały się nią, odciążyły nas w gospodarstwie i pojechały, bo przecież ich domy i praca były tam, a my zostaliśmy tu. Chciałbym wyrazić tu słowa uznania dla Bogdy. Przez cały czas choroby Lili, a więc przez około 8 miesięcy, Bogda prawie co tydzień dzwoniła z Ameryki do Lili troszcząc się o jej zdrowie. Jola także dzwoniła, ale nie tak często. W czasie choroby Lili, było kilka osób opiekujących się nią z własnej nieprzymuszonej woli. Szczególne wyrazy uznania należą się Monice i Jackowi. To prawie rodzina. Monika bywała kilka razy w tygodniu i zajmowała się Lilą z wielkim poświęceniem i znawstwem, a także przygotowywała posiłki. Jacek w każdym koniecznym przypadku przyjeżdżał i służył swoja pomocą. Byli to bardzo serdeczni i oddani ludzie w tamtym trudnym dla nas czasie. Kiedyś zakłopotany ich bezinteresownym poświęceniem coś powiedziałem, że to mnie krepuje, na to Jacek odpowiedział: – „Za to, co Lila zrobiła dla Kingi i dla mnie, nie wypłacę się jej do końca mojego życia.” Powtórzyłem to Lili. Była bardzo szczęśliwa, że tak zostało ocenione jej zaangażowanie w sprawę Kingi i rodziny. Pomagała nam także koleżanka Magdy, pani Ela. Człowiek wielkiego serca, spokojna i prawa. Świetna organizatorka gospodarstwa domowego. Potrawy przygotowane przez nią były przewspaniałe, a przygotowane dla mnie kusiły Lilę i musiałem choć odrobinę dać spróbować. Około 2-ch miesięcy przed śmiercią, Magdusia załatwiła do pomocy panią Danusię, która przychodziła 2 razy w tygodniu gotować, sprzątać, ale głównie opiekować się Lilą, ażeby mnie trochę odciążyć. Oczywiście pani ta była za opłatą. Tak więc prawie każdego dnia ktoś był 4 – 5 godzin i pomagał nam. Lila była zadowolona z tej obecności różnych przyjaznych ludzi. To jej pomagało trwać, bo każdy z serdecznością i wyrozumiałością podchodził do jej cierpienia. Rozmawiał i pocieszał. Wszystkie te dobroczynne kontakty zawdzięczaliśmy Magdzie, niestrudzonej organizatorce, która posiadła nieczęstą umiejętność bezkonfliktowego obcowania z ludźmi. Oczywiście Magda także bywała u chorej matki, ale głównie sterowała wszystkim telefonicznie, ponieważ miała dużo zajęć w szkole, a i z Piotrem było sporo kłopotów, 8 klasa, zmiana szkoły. A może bała się bezpośredniego kontaktu z odchodzącą matką i dlatego unikała częstych wizyt?

Po tej dygresji o ludziach, którzy przewinęli się przez nasz dom, wracam do postępującej choroby Lili. Kontakty Magdy z dr Dukowiczem i wizyty Lili u tego doktora nie wyjaśniły stanu zdrowia Lili. Ciągle im coś mówił, że trzeba cierpliwie czekać, że szukamy, że może, że chyba… Postanowiłem ja pójść do doktora Dukowicza. Bałem się tej wizyty przez cały czas, ale po 3 miesiącach choroby Lili, byłem przygotowany na taką rozmowę. Najpierw Magda załatwiła, jak zwykle, sprawy lekarstw, receptę na morfinę i dawkowanie, a później wprowadziła i przedstawiła mnie doktorowi, po czym zostawiła nas samych. Doktor Dukowicz, mężczyzna około 50-letni, szczupły, o łagodnym spojrzeniu, od którego emanował spokój. – Proszę, niech pan siada – usiadłem – słucham pana. – Panie doktorze, dziękuję panu, że tak troskliwie opiekuje się pan moją żoną i tyle czasu poświęca pan córce Magdalenie, ażeby ją objaśnić w sposobie opieki nad matką i dawkowania leków. Ale ja chciałbym się dowiedzieć, co jest mojej żonie? Dlaczego ona tak cierpi? Dlaczego nie może nic jeść? Dlaczego tak traci na wadze? Dlaczego opada z sił? Panie doktorze, wydaje mi się, że jestem już przygotowany do rozmowy z panem o najgorszym. Doktor pomilczał dłuższa chwilę, po czym, patrząc mi prosto w oczy, spokojnie i zdecydowanie powiedział: – Jeśli jest pan przygotowany na najgorsze, to musze pana powiadomić, że stan pana żony jest bardzo poważny. Jest to rzadki przypadek umiejscowienia nowotworu. Nie mamy żadnych możliwości leczenia tego przypadku. – Panie doktorze, to nie ma żadnego ratunku? Za żadne pieniądze? A może jacyś uzdrowiciele? Czy to możliwe, żeby nie było sposobu na tę chorobę? – Nie, proszę pana. Nie ma sposobu. Teraz należy troskliwie opiekować się żoną, stworzyć jej warunki pełne ciepła, godziwego dożywiania. Musicie uzbroić się w cierpliwość i wyrozumiałość dla chorej. Będzie miała różne stany zachowań, odbiegające od znanych wam ze wspólnego przebywania. Przede wszystkim uśmierzać jej ból, dając morfinę. Proszę, ażeby córka była w ciągłym kontakcie ze mną.

Wyszedłem od doktora… i nie potrafię powiedzieć, opisać, co czułem. Wstąpiłem w inny świat, inne życie. Świeci słońce, na ulicach ruch, krzątanina, a ja jestem obok. Byłem jak we śnie, otępiały. To poczucie nierealności towarzyszy mi nieustannie, także teraz, po śmierci Lili. Wróciłem do domu i zacząłem zachłannie przyglądać się Lili. Chciałem napatrzeć się na nią, zapamiętać, bo czas umyka. Zaczęło się udawanie, że wszystko będzie dobrze, a nawet, że jest poprawa, że lepiej wygląda, tylko musi więcej jeść. Postanowiłem także powiedzieć Magdzie o tym, co powiedział mi dr Dukowicz. Byliśmy oboje bardzo przygnębieni i osamotnieni w tym naszym nieszczęściu. Lila coraz bardziej słabła. Poruszała się po mieszkaniu jeszcze sama, ale z trudnością. Pewnej nocy usłyszałem straszny łomot. Zerwałem się z łóżka, biegnę do pokoju i widzę, że Lila leży na podłodze w progu drzwi do przedpokoju. Upadła. Już nie miała sił iść do toalety, nawet opierając się o ściany i sprzęty. Od tego momentu już nigdy nie wstała sama z łóżka. W nocy po kilka razy wstawałem, ażeby jej towarzyszyć. W ogóle doszedłem do takiej wprawy, że spałem jak zając. Na każde zawołanie, nawet szeptem, już byłem w Lili pokoju. Sypiałem 3 – 4 godziny na dobę. Czasem w dzień dosypiałem1 godzinę w Lili pokoju. Lila coraz częściej prosiła, ażeby być z nią w nocy, wówczas w mojej obecności spokojnie zasypiała. Siedziałem obok i patrzyłem na nią bezsilny. Bardzo cierpiała. Przepraszała mnie, że jęczy z bólu, ale jest jej lżej, jak sobie pojęczy. Jak czasem zasypiałem u niej w dzień po południu, to po przebudzeniu spotykałem na sobie jej wzrok. Patrzyła na mnie milcząco z dobrotliwym uśmiechem. O czym myślała? Czy ona zna swój los? Czy może my nawzajem udajemy przed sobą, że to nie jest to najgorsze? Dwa razy dała sygnał, że wie o swoim stanie choroby. Raz mówiłem jej o jakichś wspólnych planach na przyszłość, a ona mi na to: – Tatku, czy ty nie widzisz, że ja odchodzę?

Zaniemówiłem. Byliśmy z sobą długi czas milcząc. Innym razem w nocy powiedziała: – Tatku, przecież ja umieram, naprawdę. To porażające stwierdzenie wypowiedziała bardzo spokojnie. Nie mówiliśmy więcej na ten temat.

            Choroba postępowała. Jej umęczona twarz była piękna szlachetnością i doświadczeniem w cierpieniu i chorobie. Ważyła już tylko 32 kg. Jeść nie mogła. Magda załatwiła energoterapeutę. Przyszedł 2 razy. Pomógł jej odzyskać spokój, trochę podtrzymał na duchu. Bólu nie oddalił, ani nie zmniejszył. Za trzecim razem jak był z wizytą powiedział mi, że życie Lili to sprawa kilku tygodni. Dwukrotnie był w domu z wizytą dr Dukowicz. Badał Lilę, rozmawiał z nią, łudził, uspokajał, a mnie po wizycie powiedział, że to schyłek choroby. – Nie żałujcie morfiny.

Nie żałowałem. Chodził ksiądz po kolędzie. Poświęcił mieszkanie. Życzył nam szczęścia, porozmawiał z Lilą, a potem wszedł do mojego pokoju i powiedział: – Bardzo źle jest z pana żoną. Jak będzie potrzebowała mojej obecności, proszę dzwonić o każdej porze.

Nie miałem odwagi zaproponować Lili, ażeby przyszedł do niej ksiądz. Tak wyraźnie dawać jej znać, że to kres życia? Łudziliśmy się, że jeszcze dłużej będzie trwała wśród nas. Tenże sam ksiądz bardzo pięknie wspominał w mowie pogrzebowej o swojej wizycie u nas i rozmowie z Lilą.

W ostatnim tygodniu przed jej odejściem, nasze nocne rozmowy były jakby posumowaniem naszych dokonań. Dopilnowała także spraw zabezpieczenia oszczędności, ażebym przepisał konto na siebie. A więc jak wynika z tego, z cała przytomnością i przejmującą rzeczowością przezywała te ostatnie dni. Jedyną noc podczas całej choroby, nie wiedząc, że będzie to ostatnia noc w jej życiu, spałem u jej stóp. Ucieszyła się bardzo, że będę z nią całą noc. Właśnie tej nocy powiedziała mi, że byłem najlepszym przyjacielem w życiu. Odpowiedziałem, że ona dla mnie także, bo tak było w istocie. Później prosiła, żebym ją pocałował. To było pożegnanie. Zaczęła strasznie cierpieć. Dawałem coraz częściej i więcej morfiny. Nie pomagało. W pewnej chwili powiedziała: – Tatku, my mamy córkę, dzwoń!

Była godzina 5.30. Później chciała jeszcze pić. Moczyłem jej wargi wilgotnym tamponem. Leżała już spokojnie. Duża dawka morfiny zadziałała. Próbowała coś mówić, ale nie mogłem nic zrozumieć. Była to bezdźwięczna mowa. Zauważyłem, że oczy jej są niewidzące. Otwarte, a nie reagują na żadne bodźce. Dzwonię do Magdy. Przypadek, że Magda wyjątkowo tej nocy nie wyłączyła telefonu, co robi zawsze. Jest godzina 6.15. Po 15 minutach przyjeżdża Magda. Zadzwoniłem do Jacków. Przyjeżdżają niezwłocznie. Jesteśmy przy Lili wszyscy. Lila nie mówi, nie widzi, ale daje znać lekkim kiwnięciem głowy, że słyszy jak mówiłem że jest Magdusia, a później Monika i Jacek. Jacek dzwoni po pogotowie. Pogotowie przyjeżdża po 20 minutach. Idę otworzyć drzwi. Lekarz pyta, gdzie jest chora. Wskazuję pokój, w którym leży Lila. Przy niej są Magda, Monika i Jacek. Ja zostaję w przedpokoju. – Proszę pana, żona nie żyje.

– Ale jak odchodziłem otworzyć państwu drzwi żona przecież…

– Proszę pana, żona nie żyje.

Jest godzina 7.30 rano. 17 lutego 1996 roku. Bóg tak chciał.

 

Pewnej nocy przed jej śmiercią miałem dziwny sen. Byłem z Lilą na ogromnej równinie, jakby polu, ale niezmierzonej wielkości. W pewnej chwili na te równinę zaczęła wlewać się potężna woda z olbrzymią szybkością, jakby pękła tama. Na horyzoncie widziałem sylwetki ludzi, którzy uciekali i mieli możliwości uratowania się. Przynajmniej ja tak oceniałem tę sytuację. My nie mieliśmy żadnych szans. Stałem zrozpaczony swoja bezsilnością. I nie bałem się o siebie, a myślałem przerażony o Lili, że nic nie mogę zrobić dla jej uratowania. Ona patrzyła na tę całą sytuację obojętnie. Obudziłem się przed unicestwieniem. Innym razem śniło mi się, że byliśmy, to znaczy Lila i ja na jakimś betonowym tarasie, bardzo wysoko, może to był dach wieżowca? Lila zdjęła jeden bucik i rzuciła w dół. Mówię do niej, że to nie są jej buty, dlaczego je wyrzuca? Ona zbliża się powoli, tyłem do samej krawędzi tego tarasu. Jestem sparaliżowany, Boję się jej powiedzieć, że z tyłu nie ma żadnego zabezpieczenia, boję się, żeby jej nie przestraszyć. Ona patrzy mi prosto w oczy z tajemniczym uśmiechem i w pewnym momencie skacze w dół, nie patrząc gdzie skacze. Obudziłem się. Nie wiem, gdzie spadła i co się z nią stało. Wiem, że jej nie ma wśród nas.

Wielką pomocą służył nam w każdym momencie i potrzebie mój brat Janek. Także siostra Ania, pisząc piękne słowa otuchy. Helenka Hiriakow, nasza koleżanka z początkowych lat pracy w „Arlekinie” i Janusz Uptas, kolega teatralny, który często dzwonił do Lili i poprzez długie rozmowy, dodawał jej otuchy, by wytrwać w chorobie i cierpieniu, a także udzielał porad farmakologicznych.

Dzięki im za to.

 

 

 

           

 

 

           

Metamorfozy lalek (7): Lalkarski popis

 

Świetny początek i jeszcze lepszy finał Metamorfoz Lalek w Białymstoku. Spektakl Ostatni taniec Brigitte hiszpańskiej grupy Zero en Conducta był wymarzoną propozycją na zamknięcie festiwalu. Lekki, pełen błyskotliwego tańca Juliety Gascón i Putxy, mający delikatną refleksyjną wymowę o upływającym czasie, który niepostrzeżenie minął starej dziś kobiecie, przykutej do wózka, wracającej na koniec do młodzieńczych czy dziecięcych wspomnień zamkniętych w niewielkiej walizce. I na dodatek mistrzowski lalkarsko. Czegóż chcieć więcej?

Zero en Conducta znana już jest w Białymstoku i w Polsce całkiem dobrze. Zachwycaliśmy się ich ostatnią premierą Eh man he, pokazywaną na poprzedniej edycji Metamorfoz. Ostatni taniec Brigitte to spektakl, którym zespół rozpoczął działalność w 2016 roku. Objechał kawał świata i bez wątpienia należy dziś do teatrów, których obecność uświetnia każdą imprezę lalkarską.

Warto zastanowić się, co charakteryzuje ten ensemble? W swojej nazwie odwołują się do dwóch gatunków: gestu i lalki. I w obydwu są mistrzami. Nie tak często się zdarza we współczesnym lalkarstwie oglądać wirtuozerię. Wymaga ona z jednej strony autentycznego rzemiosła, z drugiej – talentu. Podstawą jest rzemiosło, które obejmuje nie tylko dogłębną znajomość techniki (aktorskiej, tanecznej, lalkarskiej), ale przede wszystkim długą praktykę, intensywne ćwiczenia, doskonalenie własnego warsztatu, bezustannie i nieprzerwanie. Z tym wielu aktorów-lalkarzy ma problem. Z reguły kończąc edukację zawodową pozostają na etapie przyswojonym w krótkim procesie kształcenia. A potem pozostaje już tylko odcinać kupony od najczęściej dość przeciętnych umiejętności. I z reguły, kiedy pojawiają się na scenie, łatwo można sobie wyobrazić ich szybkie zastępstwo. Ani Juliety Gascón ani Putxy nie da się tak łatwo zastąpić. Mają oni wykształcenie taneczne, lalkami zafascynowali się z czasem i mozolną własną pracą, pod okiem wielu mistrzów, budowali swój warsztat. Nie tworzą lalek, nie projektują przestrzeni plastycznej, ale myślą i o dramaturgii, i reżyserii, i choreografii, i animacji, choć zapraszają do współpracy/konsultacji/nadzoru wielu innych artystów. I w efekcie oglądamy takie perełki jak Ostatni taniec Brigitte.  

Połączenie lalkarstwa z tańcem i pantomimą jest swoistą cechą współczesnego teatru ożywionej materii. Można wszak łączyć i inne gatunki z teatrem lalek: aktorstwo, cyrk, sztuki multimedialne… Ważne, by w tych dyscyplinach wspiąć się na wyżyny, osiągnąć mistrzostwo, bo przeciętność jest wszędzie wokół nas i słabo nas fascynuje. Chodzimy np. do teatru między innymi po to, by zobaczyć wirtuozów w swojej dyscyplinie. Większość aktorów-lalkarzy zadowala się snuciem opowieści. Czasem to się sprawdza, czasem opowieści pochłaniają nas bez reszty, ale są one obecne wszędzie i nie potrzebujemy do tego teatru ożywionej materii.

Zero en Conducta również opowiada, opowiada bez słów, opowiada gestem, tańcem, ruchem i lalkową animacją. Taniec Juliety Gascón i Putxy pochłania nasze zmysły. Oglądamy dwoje tancerzy oddychających jednym rytmem, jakby połączonych ze sobą. Synchroniczność ich gestów oszołamia, a kiedy rozbijają swoje działania na sekwencje, na poszczególne frazy, kiedy demonstrują je jakby w zwolnionym tempie sprawiają wrażenie posiadania ponadludzkich umiejętności.

A praca z lalkami? To jest prawdziwe partnerstwo aktora i lalki, różnych ciał mających własne osobowości, potrzebujących swojej współobecności na scenie. Widać to bardzo precyzyjnie we wszystkich działaniach – i z dużą siedzącą w wózku lalką starej kobiety, i w działaniach z jej zminiaturyzowaną postacią, budowaną przez aktorów wyłącznie z własnych dłoni, trzymających małą główkę lalki i osłoniętych krótką spódniczką, spod której wystają poruszające się/tańczące – nogi/palce aktorki. Magia nieożywionej materii staje się na naszych oczach. Jest obezwładniająca.

„Metamorfozy Lalek. Teatr lalek dla dorosłych 2023” dobiegły końca. Szczęśliwie nie był to konkurs, nie było jury. Kto chciał, mógł głosować na ulubiony spektakl. Nie znam wyników, pokuszę się o własne podsumowanie.

Organizatorzy pokazali 23 spektakle, plus kilka koncertów muzycznych, wystaw, spotkań. Dziesięć spektakli przyjechało ze świata i z Polski (Opole, Warszawa, Gdańsk). O tych przedstawieniach starałem napisać w moich codziennych refleksjach. Pozostałe stanowiła bogata prezentacja Białostockiego Teatru Lalek i białostockich grup okołoteatralno-lalkowych, o których w zasadzie nie pisałem, bo wszystkie widziałem wcześniej, a czasem nawet nawiązywałem w moim blogu. Osobiście najwyżej cenię Draculę francusko-norweskiego Plexus Polaire i Ostatni taniec Brigitte hiszpańskiej Zero en Conducta. Wielką przyjemność sprawiły mi holenderskie przedstawienia teatru TAMTAM (Wspomnienia z przyszłości) i Cat Smits Company (Nouveau fuck). Z pozostałych cenię sobie rozmaite elementy, czasem formę plastyczną, czasem aktorskie umiejętności, czasem ideę, a nawet konkretną lalkę (jak w ukraińskim Night call), niekiedy po prostu poszczególne sceny.

Nie był to festiwal wybitny, ale ze świetną atmosferą, tłumami widzów i ogólną radością, że łączy na idea teatru lalek dla dorosłych, teatru ożywionej materii, choć niektórych spektakli pod tę formułę podciągnąć się w żaden sposób nie da. No, ale takie są meandry naszej rzeczywistości.

 

Fot. J. Doroszkiewicz

Metamorfozy Lalek (6): Wyzwanie

Holenderski spektakl Cat Smits i Sanne van Dijk pod prowokacyjnym tytułem Nouveau fuck z pewnością zaskoczył publiczność Metamorfoz Lalek. Po pierwszej, atrakcyjnej i szokującej scenie wiolonczelowego koncertu na waginie, artystki zapowiadają, że dalej będzie jeszcze ostrzej i proponują opuszczenie sali teatralnej zbyt przerażonym widzom, ale nikt nie wstaje z miejsc.

Cat Smits siedzi na obrotowym stołku, w czarnym obcisłym kombinezonie, tyłem do widowni, na tle ogromnego białego okrągłego ekranu, sugerując trzymany w rękach instrument. Na podłodze sceny rozciągnięta jest wielka czerwona pofalowana materia. Piękny obraz. Kiedy aktorka odwraca się do widzów okazuje się, że trzyma przed sobą nie instrument, ale animanta ponad metrowej wielkości w kształcie słynnej sofy Salvatora Dalego – ust Mae West. To wagina, a „granie” na niej, z użyciem obydwu rąk aktorki trwa może nieco przydługo, ale zaskakuje, szokuje, prowokuje i oszołamia. Seksualność ściera się z refleksją o upodleniu, wykorzystywaniu, przedmiotowym traktowaniu kobiety. Wagina przenosi się na biały ekran, teraz wyświetlający kobiece usta (też animowane) i wyrzucany z nich potok słów atakujących, dosadnych, rozliczających, obraźliwych, wojowniczych, czułych, tęsknych.

Cały spektakl jest rodzajem agresywnego manifestu feministycznego. Oparty został na niedawno wydanej książce Stelli Bergsmy, piosenkarki rockowej grupy Einsteinbarbie, poetki i autorki Nouveau fuck. To „manifest dla myślących krzyżowo, w którym najniebezpieczniejsza pisarka Holandii przedstawia nieustraszoną kobietę”. Sceniczna interpretacja tego manifestu zawiera sporo angielskiego tekstu, który częściowo tylko rozumiem, a hiperfeminizm zawarty jest raczej w tekście niż w aktorsko-lalkowych działaniach Smits i van Dijk. Obraz teatralny być może sugeruje nawet coś odwrotnego, przed czym bronią się walczące kobiety, utożsamiane z cielesnością, seksualnością, bo w pięknej finałowej scenie głowę wykreowanej na naszych oczach kobiety-lalki, odrzucającej perukę blond włosów, przykrywają wielokrotnie większe usta-wagina, która jest głównym animantem przedstawienia. Czyżbyśmy się bronili używając broni przeciwników?

W spektaklu jest kilka pięknych lalek, jak ta hybrydowa w stylu Paivy, z którą gra Cat Smits demonstrując prawdziwie lalkarskie umiejętności, inne – o pięknym nagim kobiecym ciele i zwierzęcej głowie-masce, upodlającym to ciało. Sporo dzieje się na kolistym ekranie, w pewnym momencie przykrytym czerwoną materią podnoszoną na wielkiej obręczy z podłogi sceny. To znów sceny o silnym zabarwieniu erotycznym, bo zdaje się kobieca seksualność jest tematem najbardziej nośnym w interpretacji Nouveau fuck. I troszkę mi żal, bo to tylko ułamek problemu kobiecości. No, ale o wszystkim mówić się nie da.

W finałowej scenie aktorki tworzą lalkę-kobietę, unosząc na naszych oczach czerwoną materię wyścielającą podłogę sceny, w którą wkomponowują kobiecą gąbczaną postać bez ust. Gigantyczne usta (wcześniej wagina) dodane do lalki zasłaniają głowę i zdają się mówić: nie jesteśmy tylko ciałem. Słuchajcie naszego głosu! To jeden z obrazów, które zachowam w pamięci, podobnie jak spektakl – agresywny, kontrowersyjny, może nawet szokujący, ale potrzebny.

 

Fot. B. Gudalewski

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page