Listopadowy weekend upływa pod znakiem białostockich premier teatralnych. W BTL-u Marvin w autorskiej interpretacji Marty Guśniowskiej, w Akademii Teatralnej nowy dyplom studentów sztuki lalkarskiej – Dziewczyno, takie konfundujące. Guśniowska kocha lalki i udowadnia to każdym swoim działaniem. W Akademii Teatralnej bywa różnie.
Raptem przed kilkoma tygodniami świętowaliśmy 50-lecie białostockiej uczelni. Było tłumnie, radośnie, wspominaliśmy minione lata, odnawialiśmy przykurzone nieco kontakty, wspominaliśmy tych, których już nie ma, opowiadaliśmy o sukcesach i cieszyliśmy się, że białostocka Akademia trwa. Powodów do radości jest doprawdy sporo, ale może też warto do tej jubileuszowej okoliczności dodać łyżkę dziegciu. Bo czy rzeczywiście jest tak dobrze?
Z tutejszym środowiskiem jestem związany niemal od początku istnienia uczelni. Być może powinienem milczeć, bo przecież to moje miejsce pracy. Pocieszam się tym, że piszę i wypowiadam się we własnym imieniu, a może czasem warto zastanowić się dokąd zmierzamy?
Od lat nie widziałem w Białymstoku lalkowego dyplomu studentów. Rzadko pojawiają się lalkowe spektakle i w teatrach, ale czasem tak się zdarza. Może nawet w ostatnich miesiącach ich przybyło. W szkole też nie brakuje rozmaitych małych lalkowych form, studenci dość często pokazują je na rozmaitych teatralnych imprezach w całym kraju i zbierają zasłużone laury. Kiedy przychodzi jednak czas dyplomów – o lalkach zapominamy.
Po części to efekt marzeń studentów, którzy przecież w większości aplikowali bez powodzenia do szkół aktorskich, a ci, którzy nie mieli odwagi – wyobrażali sobie, że do zawodu można też wejść bocznymi drzwiami. Wielu z nich wciąż o karierze aktorskiej marzy. Na ich „dramatyczne” dyplomy zjadą przecież dyrektorzy największych polskich scen teatralnych i otworzą się drzwi do wielkiej kariery: teatralnej, filmowej, dubbingowej, a choćby reklamowej. Przecież znamy kariery kilku kolegów, można się nawet otrzeć o Hollywood.
Po części to efekt kompleksów pedagogów (i kierujących uczelnią), wśród których lalkarzy niewielu, choć niemal wszyscy posiedli takie wykształcenie i częstokroć doprawdy dobrze znają swoją profesję. Jednak tylko nieliczni spośród nich mogli zrealizować swoje lalkarskie marzenia, na co mało jest miejsca w profesjonalnych teatrach lalek, nie mówiąc już o innych przystankach.
Więc kiedy planujemy dyplomy, szukamy ambitnych twórców teatralnych. Wszyscy powinni być zadowoleni. Czy doprawdy są? Nie spodziewałem się lalkowego przedstawienia, ale liczyłem na garść teatralnych wrażeń. Niestety, przeliczyłem się.
Dziewczyno, takie konfundujące już poprzez swój tytuł zapowiada doświadczenie przykre, niepokojące, chwilami ponadto jest nietaktowne, zawstydzające, a nawet żenujące. Rozumiem, że takie było założenie twórczyń. Damski team odreagowuje własne upokorzenia i niespełnione ambicje: mityczne Hollywood. A skoro nie możemy tam się dostać, pozostaje je obśmiać, bo przecież zatopione w blichtrze reklamowo-promocyjnych działań amerykańskie środowisko jest żałosne. Tyle, że spektakl śmiechu nie wywołuje. Śmiech jest w ogóle trudną do osiągnięcia kategorią w polskim teatrze i poza rasowymi komediami rzadko się udaje.
Młodzi aktorzy wylewają z siebie tony bełkotliwego tekstu. I jeśli o to właśnie chodziło, żeby doświadczyć meandrów współczesnych facebooków, twitterów, tik-toków etc. z całą pewnością lepiej jest zajrzeć do tych portali niż spędzić dwie godziny w małej sali. Zresztą i tak nic z tego nie wynika. Wizja reżyserki jest okrutnie uboga. Może dałoby się z tego wykroić półgodzinny stand-up, z pewnością nie pełnowymiarowy spektakl. Szkoda wielka, że reżyserka nie zetknęła się nigdy wcześniej z jakąkolwiek odmianą sztuki animacji. Mogłaby ona wzbogacić język widowiska, ale najpierw trzeba wiedzieć, co ona oznacza.
Feministyczne aspiracje twórczyń legły pod własnymi sztandarami. W gruncie rzeczy w większości scen twórczynie eksponują to wszystko, z czym wydają się walczyć: kobiecą przedmiotowość. Feminizm i jego atrakcyjność nie polega przecież na kwestionowaniu współczesności, ale na uwzględnieniu kobiecego punktu widzenia, kobiecej podmiotowości.
Obronną ręką ze spektaklu wychodzi autorka kostiumów, Marta Szypulska, choć i jej najciekawsze propozycje niezbyt sprawdzają się w teatralnej przestrzeni. Naprawdę oglądam to przedstawienie z uwagi na studentów. Włożyli w swoje działania ogrom energii, błyszczą młodością, choć to kiepska pochwała. Potrafią i umieją znacznie więcej niż dano im szansę zaprezentować. Mają dobrze postawione głosy (a to rzadkość wśród lalkarzy), wiedzą na czym polega interpretacja, dysponują bogatą plastyką ruchu. Wpuszczanie ich w improwizacje aktorskie to lekka przesada.
Zobaczymy, co zaproponują nowe białostockie władze Akademii. Może jednak czas pomyśleć o lalkach, bo tymczasem tak jestem skonfundowany.