Metamorfozy Lalek (1): “Dracula. Sen Lucy”

Miłośnikom sztuki lalkarskiej nie ma potrzeby przedstawiać francusko-norweskiego zespołu Plexus Polaire i jego liderki Yngvild Aspeli. Choć pokazywał on w Polsce przed kilkoma laty chyba jedynie Popioły, sława ostatnich premier – Moby Dicka według Melville’a i Draculi inspirowanego powieścią Stokera – dotarła do zainteresowanych wiele miesięcy temu. Pierwszą wersję Draculi, z podtytułem Siły ciemności, Aspeli zrealizowała w końcu 2021 roku w Niemczech, w koprodukcji Plexus Polaire i Puppentheater Halle, a kilka miesięcy później powstała druga wersja spektaklu z podtytułem Sen Lucy, eksploatowana wyłącznie przez Plexus Polaire. O niemieckiej wersji pisałem na tym blogu wkrótce po premierze (zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2021/11/09/dracula/). Przedstawienie  zaprezentowane podczas białostockich Metamorfoz Lalek jest wariacją wersji drugiej.

I tu nasuwa się pierwsza refleksja, chyba ważna z polskiej perspektywy. Przyzwyczailiśmy się, że teatry „produkują” przedstawienia. Raz wychodzi lepiej, raz gorzej, ale premiera fiksuje ostateczny kształt spektaklu, którego eksploatacja może trwać nawet wiele lat; najczęściej bez nadzoru reżysera, mimo zmian obsadowych i upływającego czasu. Praktyka wielu zespołów na świecie jest całkowicie odmienna. Spektakl nie jest „produktem”, ale żywym aktem twórczym. Ostatni raz widziałem Draculę. Sen Lucy kilka miesięcy temu w Danii i jakież było moje zdumienie podczas białostockiego pokazu? Spektakl nie tylko ugruntował się w zespole aktorskim, ale zmienia się, zyskał nowe sceny, inne rozwiązania plastyczno-świetlne, wydaje mi się, że nawet kompozycyjnie poddany został korekcie, nie wspominając o precyzji animacyjnej i wizualnej.

Nie miejsce w tej krótkiej refleksji na szczegółowe opisy. Dość powiedzieć, że przedstawienie nieustannie żyje. Oglądając je po raz trzeci, odnajduję nieustającą przyjemność obcowania z dziełem artystycznym wciąż zaskakującym. Jak spotkanie z dziełem malarskim, które utkwiło w mojej pamięci, jak z ponowną lekturą książki, która mnie poruszyła, jak z filmem, który przy kolejnych oglądaniach ujawnia nowe szczegóły lub nowe konteksty. Tak też jest, czy raczej powinno być, ze spektaklem teatralnym. I nie chodzi tu wcale o lepszy czy gorszy dzień aktora czy widza sprawiający, że inaczej oglądamy to samo przedstawienie przy kolejnych spotkaniach. To, rzecz jasna, też wpływa na ostateczny efekt, ale najważniejszy jest proces twórczy, który powinien kończyć się w momencie zdjęcia spektaklu z repertuaru, nie wraz z zagraniem premiery.

Druga refleksja ma charakter ogólny. Lalkarze oczywiście mogą wystawiać, nawet z ogromnym aplauzem widzów, przedstawienia aktorskie. Tylko czy to są rzeczywiście lalkarze? Dracula. Sen Lucy pokazuje, że tematyka wystawianych spektakli może dotykać rozmaitych problemów, ale wykorzystywane środki teatralne muszą korespondować z uprawianym gatunkiem sztuki. W teatrze lalek, w teatrze ożywionej materii, podstawowym środkiem teatralnym jest animant i animacja. W przeciwnym razie powodujemy nie tylko bałagan myślowy, ale wręcz uniemożliwiamy wzajemne porozumiewanie się. Doświadczamy dziś tego na każdym kroku, w efekcie tracimy szansę kontaktu, komunikowania się między sobą i to nie tylko w zakresie sztuki.

Dracula Yngvild Aspeli osnuty jest na wątku transylwańskiego wampira i jego ofiary. Nierealne zdarzenia stają się sceniczną rzeczywistością. Twórcy Plexus Polaire wizualizują przed nami sceny, które możemy budować w wyobraźni, albo przeżywać we śnie, czy oglądać na ekranie dzięki skomplikowanym technikom montażu. Zobaczyć je na scenie można wyłącznie w teatrze ożywionej materii: nieustanne przemienianie żywego w nieożywione, rozczłonkowania postaci kilka sekund wcześniej poruszających się i oddychających, przepotwarzanie się bohaterów ludzkich w zwierzęce bestie i latające owady, działania przeczące grawitacji, a przecież realne, przetaczanie krwi „płynącej” po czerwonych nitkach oplatających tytułową Lucy, lewitację bohaterów, nie wspominając już o multiplikacjach, zwielokrotnieniu i transgresji. To wszystko oferuje Dracula. Sen Lucy – lalkowy spektakl Ingvild Aspeli i Plexus Polaire.

Wreszcie ostatnia refleksja odnosi się do interdyscyplinarności przedstawienia i nowoczesnego teatru lalek, teatru lalek dla dorosłych, którzy tłumnie wypełnili wczoraj salę Białostockiego Teatru Lalek. Aktor, animant, światło, wizualizacje, muzyka, kształt przestrzeni i jej wielokrotna zmienność, to elementy, które stanowią jedność, budują jednolity język przedstawienia, język teatru. Ten język nie składa się z poszczególnych elementów, ale z ich jednoczesnego scenicznego istnienia. Nie buduje go nieskończona ilość słów i utopiona w nich historia. Wyjątkowo dobrze sprawdza się popularna ekspresja językowa:  w i d z i a ł e m   przedstawienie teatralne! Aktor + plastyka w ruchu! Jeśli naprawdę chodzi nam o teatr ożywionej materii – niech ona istnieje.

 

Fot. Bugumił Gudalewski

Doliński – aktor w lalkach

 

Benefis Ryszarda Dolińskiego w Białostockim Teatrze Lalek wieńczy jego sześćdziesięciopięciolecie i zarazem niemal czterdzieści pięć lat pracy w jednym teatrze. Niedzielny wieczór (8.01.2023), ozdobiony spektaklem Garderobiany Ronalda Harwooda, w którym Doliński gra rolę starego aktora (Sir), nie wiązał się wszak z żadnym jubileuszem, a kwiaty, przemówienia i toasty wynikały z zakończenia przez artystę etatowego zatrudnienia. Z pewnością nieraz będziemy jeszcze oglądać Ryszarda Dolińskiego na scenie, ale… jakaś epoka właśnie się zamknęła. I to chyba dobra okazja, by podzielić się kilkoma refleksjami.

Miałem szansę, na przestrzeni minionych dekad, widzieć niemal wszystkie role aktora, a była ich pewnie setka. Pojawiał się w rolach pierwszo- i drugoplanowych, grał epizody, niejednokrotnie należał po prostu do zespołu występujących aktorów, co w przedstawieniach teatrów lalek zdarza się dość często. A jednak w zasadzie od początku swojej kariery nie był anonimową postacią. Miał „to coś”. Jego nazwisko bardzo szybko zapamiętali nie tylko białostoczanie, nie tylko lalkarze z różnych polskich teatrów, ale po prostu środowisko teatralne. I choć zdarzało mu się występować na scenach dramatycznych, w filmie i telewizji, nazwisko Doliński przylgnęło do BTL-u. Było i nadal jest jego wizytówką, firmowym znakiem!

 

Ryszard Doliński teatr ma we krwi. Choć mało kto wie, że jego wyuczony zawód to hydraulik, niemal od początku kariery zawodowej związał się z teatrem. Był maszynistą sceny, potem brygadzistą, uległ namowom, by zdawać (bez powodzenia) do szkoły aktorskiej. Został adeptem w lalkach, skończył białostocką Akademię Teatralną, nawet przez krótki czas pracował jako nauczyciel akademicki, wszak jego życiowym powołaniem był i pozostał teatr. Jest jego profesją i pasją życia. Wypełnia mu 24 godziny na dobę. I emanuje z niego nieustannie. Jego główne miejsca pobytu to scena, garderoba i przyteatralna kawiarnia. Główne tematy rozmów i wszelakich spotkań – to role, przedstawienia, ludzie teatru i cały teatralny entourage. Dla równie namiętnych maniaków teatru Ryszard Doliński jest wymarzonym partnerem, towarzyszem, kompanem, przyjacielem. Jest też kopalnią anegdotek, opowiastek, zabawnych historyjek. Spędzanie z nim czasu to prawdziwa przyjemność, która zawsze kończy się zbyt wcześnie, za szybko. Nie pamiętam zresztą, żeby kiedykolwiek finał spotkania wynikał z jego inicjatywy. Gdy chodzi o teatr czas nie ma granic, przestaje odmierzać minuty czy godziny, jest niekończącym się wymiarem.

Doliński należy do tej niewielkiej grupy aktorów, którzy w wyjątkowym stopniu przyciągają uwagę na scenie. Są magnetyczni. To cecha, którą mają wyłącznie wybitni aktorzy. Trudno oderwać od nich wzrok, a każde poruszenie, najdrobniejszy gest, wypowiedziana kwestia skupiają uwagę, elektryzują. Jego praca nad rolą często związana jest z poszukiwaniem właśnie tych drobnych gestów, niemal niezauważalnych działań, które w efekcie tworzą charakterystykę granej postaci. Dzięki takim aktorom teatr należy do tych szczególnych miejsc, w których przeplata się fikcja z rzeczywistością, gdzie emocje sięgają zenitu, a widzowie tracą poczucie czasu, zanurzając się w opowiadanych historiach, słowach, dźwiękach, obrazach i działaniach.

 

Lista ról zagranych przez Ryszarda Dolińskiego jest doprawdy imponująca. Nie mogę oprzeć się potrzebie wymienienia, choćby najważniejszych (według mnie): Zielona Gęś Gałczyńskiego/Wilkowskiego, mężczyzna zmysłowy Dioneo oraz Pietro di Viniciolo w Dekameronie 8.5 Boccaccia/Wilkowskiego, Cze w Scenariuszu dla trzech aktorów Schaeffera/Słobodzianka,  Wodzirej w Polowaniu na lisa Mrożka/Tomaszuka, jeden z siedmiu wspaniałych w Kabarecie Dada i Żywej klasie Szelachowskiego, Czort w Turlajgroszku Tomaszuka, Aktor, Muzyk,  Gajowy w Czerwonym Kapturku Fischera, Artur w Merlinie Słobodzianka/Tomaszuka, Komediant w Niech żyje Punch! Szelachowskiego, Cyrano w Cyrano de Bergerac Rostanda/Pecki, Mężczyzna w Jedź Sadur/Szady-Borzyszkowskiego, Scrooge w Opowieści wigilijnej Dickensa/Rozhina, Ksiądz Bernard w Rozmowach z diabłem Kołakowskiego/Szelachowskiego, Krawiec w Płaszczu Gogola/Dąbrowskiego, niesforny uczeń w Krótkim kursie poezji dla dzieci Tuwima/Szelachowskiego, Misza w Merlin Mongoł Kolady/Śmigasiewicza, Komediant w Baronie Münchhausenie. Odsłona pierwsza Szelachowskich, Bruscon w Komediancie Bernharda/Pecki, Oram w Spalonej powieści Gołosowkera/Szelachowskiego, Włóczęga w Fasadzie Paivy, Scott w Biegunie Nabokova/Skuratowej/Piotrowskiej, Katz w Szwejku Haška/Nosálka, tytułowy Lis w spektaklu Guśniowskiej/Tomaszuka, Kanclerz Witamiński w Księżniczce Anginie Topora/Aignera, Kreon w Widmie Antygony Lusuardiego/Montecchiego, tytułowy smutny kowboj Texas Jim u Gripariego/Aignera,  tytułowy Ony w sztuce Guśniowskiej/Sunklodaite/Malinowskiego, wreszcie Sir w Garderobianym Harwooda/Aignera.

 

Wspaniałych ról Ryszarda Dolińskiego było oczywiście znacznie więcej, a jednak nie umiem oprzeć się wrażeniu, że za mało. W ostatnich czterech dekadach BTL-u bywały sezony, w których Doliński pojawiał się rzadko, a nawet bardzo rzadko. Wiem, to ogromny ensemble i trudno spełnić marzenia wielu aktorów, by najlepiej ze sceny nie schodzić nigdy. Ale przez całe dekady w BTL-u nie było drugiego Dolińskiego. Przytoczona powyżej lista spektakli z Dolińskim, skądinąd imponująca, pokazuje też drugą stronę lalkarskiej praktyki. Przeważają na niej spektakle dla dorosłych, a przecież wiadomo, że lalki żyją ze spektakli dla dzieci. Angażowano do nich i Dolińskiego, choć jego podstawowe miejsce było w repertuarze dla dorosłych. Ten był grany rzadko, okazjonalnie. Ile razy zagrano Komedianta, Cyrano de Bergeraca, nawet Szwejka czy Księżniczkę Anginę, choć były to przedstawienia wyjątkowe? I tak jest nadal. Garderobiany, od premiery w 2021 roku miał raptem kilka powtórzeń.

W wielu teatrach lalek narasta swoista frustracja, są nawet zespoły, których aktorzy jak ognia unikają trafiania do spektakularnych, prestiżowych tytułów odwołujących się do wielkiego dramatycznego repertuaru, bo nawet lokalny sukces tych spektakli nie gwarantuje pełnej aktorskiej satysfakcji, nie daje dostatecznej przyjemności regularnego występowania przed widownią, a większość aktorów czerpie przyjemność właśnie z grania, nie tylko ze żmudnego procesu pracy nad przedstawieniem. Udane lalkowe spektakle dla dorosłych też nie jest łatwo wprowadzić do obiegu. Lokalna widownia jest z reguły ograniczona i to problem znany w każdym kraju, nie jest on żadną polską specyfiką, ale jednak lalkowy rynek dla lalkarzy (nawet tych rzadko sięgających po lalki) jest znacznie szerszy: mnóstwo krajowych imprez, a jeśli komuś dopisze szczęście – także rozmaite spotkania na arenie międzynarodowej. Ryszard Doliński miał szczęście zagrać w kilku takich lalkowych przedstawieniach dla dorosłych, o których wciąż się pamięta: Dekameron 8.5 Wilkowskiego, Niech żyje Punch! Szelachowskiego, Biegun Skuratowej/Piotrowskiej…

 

Bo przecież aktorstwo Ryszarda Dolińskiego idzie w parze z jego lalkarskim talentem. Jedną z niezapomnianych scen w Dekameronie 8.5  zagrał z Barbarą Muszyńską: „małżonkowie kolejno przeglądają się w lustrze. Zwierciadło to oczywiście tylko rama, a odbicie postaci, która jest prawą dłonią aktora, tworzy jego lewa dłoń. Każda z tych etiud to po prostu studium postaci” – pisał przed laty Henryk R. Rogacki.

 

O Punchu Doliński wielokrotnie sam opowiadał: „Mocny spektakl, więc jak wszystko się zgrywało, to naprawdę odczuwałem ogromną przyjemność grania. Dużo energii w to wkładałem. Nie graliśmy przecież klasycznie. Tam Punch zwycięża diabła. Mówię: ‘Przed tobą stoi twój najlepszy sługa. Co u pana słychać?’ I diabeł mnie ‘pyk’. ‘Łaskawy panie diable, nigdy nie robiłem nic złego, zawsze wiernie ci służyłem.’ I on mnie znów uderza ‘pyk’. ‘Skoro tak, to zobaczymy, kto lepszy. Punch czy diabeł?’ Nie ma uzdy, to jest anarchia, jeśli Punch zabije diabła. Grając to, emocje tak we mnie buzują, że po spektaklu nie wiem, co zrobiłem. Ktoś mi mówi, że go uderzyłem i żebym uważał. Lalka waży prawie trzy kilogramy i nie dasz rady. Mięśnie bolą i to musi mieć rozpęd i być grane z mocą, z zamachem. Dlatego one są drewniane. To nie jest ‘pyk’ uderzenie, tylko je aż czuć ‘trach!’. Gra się teatr nad parawanem, a jeśli pod nim kogoś uderzyłem niechcący, to trudno. Jeśli ktoś mi każe uważać na to, co robię pod nim, to znaczy, że każe mi być świadomym, zdystansować się do roli. Gramy przecież na emocjach. One są nakręcone do zenitu, pot leci z nas, ale ja o tym nie myślę.”

Alain Mollot, francuski reżyser i wykładowca Ecole Jacques Lecoq po obejrzeniu Puncha Dolińskiego powiedział: “Znam Puncha dobrze, widziałem wiele realizacji, jako reżyser mam tę postać i strukturę spektaklu w małym palcu… Ale to, co zobaczyłem w wykonaniu białostoczan, było jak objawienie. Zaraz po spektaklu pomyślałem: Muszę mieć go u siebie! Aktora, który grał Puncha, naprawdę można było się bać, tak był wyrazisty w swojej roli. Gdy grał – po prostu budził przerażenie, był demoniczny, wbijał w siedzenie swoim szatańskim śmiechem.”

 

Włóczęga Dolińskiego w Fasadzie stawał się autentycznym menelem, a swoją rolę zaczynał grać poza budynkiem teatru, na długo przed rozpoczęciem przedstawienia. Dziś to już zaledwie anegdota, ale w 2007 roku doprawdy aktor miał wiele szczęścia, że nie został zamknięty przez rosyjską milicję za włóczęgostwo. Ostatnia scena spektaklu, pomiędzy Dolińskim i lalką Staruchy, gdy okazuje się, że jedyną postacią o ludzkim sercu jest pijak i wagabunda, to jedna z najbardziej wzruszających scen w teatrze lalek jakie widziałem: niema, znakomita aktorsko i wirtuozerska pod względem lalkowym.

Takich perełek, także lalkowych, w swoim dorobku aktorskim Ryszard Doliński ma znacznie więcej. Pracował z reżyserami, którym zawdzięcza ogromnie wiele. Najpierw z mitycznym Janem Wilkowskim, który nauczył go, że teatr to życie. Potem spotkał się z Tadeuszem Słobodziankiem i Piotrem Tomaszukiem. Na kilka lat związał się nawet na stałe z Wierszalinem. „Po pracy u Tomaszuka – opowiadał przed laty – aktor zna swoje możliwości. Ja wiem, co we mnie siedzi. Większość moich kolegów jest poblokowana, a szkoda. Mamy taki zawód, że nie mamy prywatności.” Dalej był Wojciech Szelachowski, który dobrze rozpoznał swoich aktorów i dla nich i z nimi budował swój autorski teatr. Wreszcie Marian Pecko, Petr Nosálek i wielu innych, aż po Pawła Aignera, z którym chyba najczęściej spotykał się w ostatnich latach.

 

„Zawsze trzeba zaufać reżyserowi – mówił Doliński (wszystkie wypowiedzi Dolińskiego pochodzą z jego tekstu Moje role zamieszczonego w książce Nasz BTL, Białystok 2013) – nawet, gdy jest zły. Brak zaufania to jest pierwszy krok do ‘zes…’ się w teatrze, bo kto inny cię wyreżyseruje? To polega na tym, że ja wierzę, że to, co on proponuje i w tym kierunku jest dobre, słuszne, mądre, sensowne, że to nie będzie popelina. Jeśli nie ma zaufania do reżysera, to myślisz, że sam siebie wyreżyserujesz? Można, ale w ten sposób wszystkie spektakle zaczynają być takie same, bo moja poetyka i stylistyka co do siebie i do spektaklu jest taka sama, ale jeśli zaufam, to mam szansę być inny. Wtedy ufam i buduję siebie od nowa. Chodzi o to, by w teatrze mieć szansę wciąż być innym i rozwijać się. Ja się mogę nie zgadzać z reżyserem, ale jeśli on wie, jak chce to realizować, to ja się mu poddaję… zazwyczaj. Najgorsze u reżysera jest to, gdy on nie wie. Ooo! Ooo! Bardzo trudno się wtedy współpracuje, bo co z tego, że ja jestem mądrala? Jeśli on nie wie, jak chce to realizować, to ja zaczynam się bać, bo wszystko co mi powiedział i jego przeprowadzenie mnie przez rolę to jest przypadek!”

 

Z perspektywy lat i dokonań Ryszard Doliński wyłania się przede wszystkim jako aktor. Aktor wybitny, wrażliwy na partnera i publiczność. „Masz tak budować tematy, żeby widz z tobą oddychał.” Nie zawsze to się udaje, ale jeśli rola, scenariusz i szczęście dopisuje – obie strony odczuwają rozkosz. W karierze Dolińskiego takich momentów było wiele, dlatego od lat jest na BTL-owskim szczycie. Los zrządził, że trafił do lalek. Zna się na nich, potrafi je doskonale ożywiać, wie lepiej niż wielu kolegów na czym polega partnerstwo aktora i lalki, i czasem możemy tego wszyscy doświadczać. Czasem, bo podział ról i wybór środków teatralnych w przedstawieniach lalkowych nie należy do aktorów. A ponieważ środowisko jest znacznie bardziej niż lalkami zainteresowane po prostu teatrem, także Ryszard Doliński najczęściej może je spotkać w Piwnicy Lalek. Otóż to: aktor w lalkach. Ale jaki aktor!

 

Ryszardzie, publicznie dziękuję Ci za pół wieku spotkań z aktorstwem najwyższej próby. No i mimo wszystko za lalki, bo kiedy nawet wspólnie narzekaliśmy na ich niedostatek w teatrze, to przecież one pozwoliły nam się spotkać. O ile byłbym uboższy bez Twojej obecności w BTL-u? Dziękuję.

 

Fotografie pochodzą ze zbiorów Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie, Białostockiego Teatru Lalek i autora. Autorzy zdjęć: Krzysztof Bieliński, Bogumił Gudalewski, Niemczynowicz, Roman Sieńko.

Cybermusical w BTL-u

 

BTL. Partycja, królowa sieci, fot. Jerzy Doroszkiewicz

 

         Teatr bywa piękny w rozmaitych realizacjach. Ale często wieje z niego nudą, nawet jeśli to szlachetna jej odmiana. Repertuar scen lalkowych obfituje i w klasykę, i w nowości, ale ze świecą trzeba szukać spektakli, które rzeczywiście mówią o tu i teraz, o współczesności. I nie mam na myśli przedstawień o trudnych społecznych problemach, które są dziś na porządku dziennym. Myślę o tym, z czym wszyscy spotykamy się na co dzień: o świecie internetu, komputerów, botów, konsol, gier, rzeczywistości wirtualnej, memów, lajków, troli, hakerów, influenserów i całej cyberprzestrzeni. A chcieć na dodatek zobaczyć spektakl wyjątkowy? Brzmi jak mrzonka. A jednak!

Właśnie wróciłem z najnowszej premiery w białostockim BTL-u: Partycja, królowa sieci Michała Walczaka w reżyserii autora. Prawie dwugodzinny spektakl jest być może najważniejszą premierą białostockich lalkarzy w ostatniej dekadzie. Świetny tekst Walczaka, zajmująca dramaturgia przedstawienia, układająca się w swoistą współczesną baśń, doskonała i bogata muzyka Andrzeja Izdebskiego, nietuzinkowa przestrzeń, kostiumy i nawet lalki Agaty Stanuli, przyciągająca uwagę choreografia Karoliny Garbacik i wreszcie zachwycająca feeria projekcji Krzysztofa Kiziewicza. Doprawdy było żal, że spektakl się skończył. Zwłaszcza że i aktorzy przyciągali uwagę swoją grą, sceniczną obecnością, nie tylko sympatią, jaką darzy się dobrych znajomych.

Na opis tego spektaklu trzeba znacznie więcej miejsca i czasu. Tu chcę się tylko ograniczyć do kilku refleksji, pisanych na gorąco, troszkę pod wpływem emocji, które wciąż jeszcze nie opadły. I zacznę od aktorów właśnie. Grażyna Kozłowska (w różnych rolach) i Agnieszka Sobolewska (Nauczycielka, a potem Darkneta) wpiszą swój udział w tym przedstawieniu do najważniejszych życiowych ról. Często zaszufladkowane do jednego aktorskiego emploi, pod okiem Michała Walczaka odkrywają zupełnie nowe oblicze, ujawniają nieznane dotąd możliwości: interpretacyjne, wokalne i ruchowe. Agata Stasiulewicz w tytułowej roli Partycji gra najlepszą rolę od czasu debiutanckiej Wendy. Iwona Szczęsna jako matka Partycji jest zniewalająca. Jacek Dojlidko (dr Pikuś – ojciec Partycji) pokazuje, że nie tylko z lalką w ręku potrafi zabłysnąć, choć w białostockim zespole jego umiejętności animacyjne są wyjątkowe. Michał Jarmoszuk przyzwyczaił już do swojej aktorskiej inteligencji, precyzji i wszechstronności, ale w Partycji, królowej sieci jest w najlepszej dyspozycji. Maciej Zalewski rośnie z roli na rolę, a tu jako generał Zoom jest perfekcyjny.

Spektakl nie do końca jest musicalem, raczej to przedstawienie z wieloma piosenkami, doskonale wykonywanymi, ale i sceny aktorskie są przednie, i sceny lalkowe, zwłaszcza że wykorzystano tu różne techniki lalkowe, także maski, a nawet lalki hybrydowe. Dramatyczny choreograficzny dialog Partycji z Zoomem jest majstersztykiem, w czym z pewnością wielka zasługa doświadczonej pracowni plastycznej BTL-u, bo uszycie kostiumu Zooma, niemal ośmiornicy, z chwytliwymi odnóżami zawijającymi się na ciele partnerki to sztuka sama w sobie.

Największy ukłon należy się jednak Michałowi Walczakowi. Że jest wytrawnym dramatopisarzem – wiemy wszyscy. Jego dorobek reżyserski też już wiele waży. W Partycji, królowej sieci pokazał jednak po raz kolejny umiejętność żonglowania środkami współczesnego teatru, w tym teatru lalek, który ma do zaproponowania znacznie więcej niż się wielu twórcom wydaje. Na dodatek Walczak  rozmawia z nami (bo nie tylko z młodą widownią) językiem, w którym się roi wprawdzie od komputerowych terminów, większość imion postaci też zaczerpnął z wirtualnej rzeczywistości, a mimo to pozostajemy w kręgu literackiej polszczyzny całkowicie dostępnej dla przeciętnego użytkownika cyberprzestrzeni, miłośnika współczesnej baśni z gatunku fantasy w kostiumie cyber-lalkowego musicalu internetowego.

Zaskakująca premiera! Jeszcze jeden przykład dobrego (przy całym koszmarze minionych miesięcy) wpływu czasu pandemii na twórczość artystyczną.

Konkurs BTL 2020: I co dalej?

Białystok nie jest kulturalnym centrum Polski, ale w sprawach lalkarskich to bezwzględnie jeden z najważniejszych ośrodków teatralnych w naszym kraju. I za sprawą supraskiego Wierszalina Piotra Tomaszuka, wyznaczającego ongiś (bo dziś ma inny profil) kryteria lalkarskich możliwości, i wielce atrakcyjnej  Grupy Coincidentia Pawła Chomczyka / Dagmary Sowy, wielu niezależnych zespołów teatralnych prowadzonych przez absolwentów tutejszej Akademii Teatralnej, oczywiście za sprawą samej Akademii, dziś Filii warszawskiej AT im. Zelwerowicza, funkcjonującej na Podlasiu od z górą czterech dekad. Są tu stowarzyszenia lalkarskie, siedziba Polskiego Centrum Lalkarskiego UNIMA. Rzecz jasna najważniejszą lokalną instytucją lalkarską jest Białostocki Teatr Lalek.

Przed laty sam byłem związany z tą instytucją, stąd szczególnie drogi jest mi jej los, od czasu do czasu wypowiadam się publicznie na jej temat, bo należy to do mojej profesji, i choć – bywa – moje refleksje wzbudzają kontrowersje, formułuję je z pełnym przekonaniem, że o sprawach publicznych powinniśmy mówić otwarcie i szczerze, jeśli trzeba – nawet się spierać, niezależnie od aktualnej koniunktury, doraźnie formowanych koalicji i wreszcie osobistych emocji.

1 maja lokalny portal internetowy zapowiedział, że wkrótce zostanie ogłoszony konkurs na dyrektora Białostockiego Teatru Lalek, 6 maja prezydent Białegostoku podpisał stosowne zarządzenie, bezzwłocznie opublikowane na stronie internetowej teatru, 10 maja – informację podało Radio Białystok, a dwa dni później zamieściła je lokalna prasa i teatralne ogólnopolskie wortale. I nastąpiła cisza. Z pewnością czas pandemii nie sprzyja takim wiadomościom, teatr mało już kogo w ogóle interesuje, zostaliśmy zmuszeni do pozostania w domach, teatry zamknięto, tylko najdzielniejsi próbują działać w sieci, ale przecież to nawet nie jest namiastka teatru. Czy w ogóle będzie do czego wracać po wakacjach? Zobaczymy. Tymczasem życie jednak toczy się dalej, urzędowe pisma powoli, ale jednak krążą, podejmowane są decyzje, które określą nasze życie w przyszłości, konkurs na dyrektora teatru w czasach pandemii wkrótce się odbędzie i choć nikt nie wie, jak to będzie wyglądało, 1 września 2020 na czele BTL-u powinien stanąć nowy dyrektor.

Czy będzie to nowy-stary dyrektor? Prezydent Białegostoku z upływającej kolejnej dyrekcji Jacka Malinowskiego jest bardzo zadowolony. „Dyrektor BTL-u ma bardzo duże osiągnięcia i jest wysoko oceniany nie tylko w kraju, ale i za granicą. To co robi minister to tylko gra polityczna” – mówił kilka tygodni temu Tadeusz Truskolaski. Kto tu z kim gra? O jaką politykę chodzi? Truskolaski nie zgłosił  zamiaru ogłoszenia konkursu z wymaganym rocznym wyprzedzeniem, bo obecny stan BTL-u uznał za najkorzystniejszy i nie chciał żadnych zmian, choć pragnie ich niemała część białostockiego środowiska lalkarskiego. Odmówił też jakichkolwiek rozmów na temat teatru, bo o czym tu rozmawiać, skoro jest tak dobrze? Wystąpił do ministra kultury (zgodnie z ustawą, choć chyba dużo za późno) o opinię w sprawie przedłużenia dyrekcji obecnego dyrektora, ale najwyraźniej nie spodziewał się odmowy (choć mógł się spodziewać, bo minister odmawiał i wcześniej). I nagle, choć przecież negatywna opinia ministra nie jest wiążąca, nie zdecydował się na przedłużenie umowy z dyrektorem BTL. Ogłosił konkurs.

Więc jest w BTL-u dobrze czy nie? Jacek Malinowski sprawdził się, czy nie? Jeśli prezydent Białegostoku jest pewien swoich sądów, po co ogłasza fikcyjny konkurs, już w samych warunkach nastawiony na z góry upatrzonego kandydata, który powinien posiadać m.in. stopień naukowy. Czy naprawdę dyrektorowi teatru lalek potrzebny jest stopień naukowy? Konkurs to ważne narzędzie demokracji, nie polityki. Wciąż nie są one w Polsce idealne, bo daleko nam do demokratycznej struktury państwa, ale przecież dziś konkursy są znacznie bardziej przejrzyste niż kilka/kilkanaście lat temu. Po co komu ustawiony konkurs?

BTL wymaga zmiany. I nie ma w tym stwierdzeniu nic przeciwko obecnemu dyrektorowi. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby Jacek Malinowski starał się o objecie innego teatru w Polsce. Taki powinien być los wysokiego urzędnika służby publicznej. To nie jest dożywotnia synekura. Malinowski wykazał się w Białymstoku bez wątpienia umiejętnościami menadżerskimi. Co do osiągnięć artystycznych i promocyjnych (zwłaszcza na świecie), pozwolę sobie mieć odmienną od prezydenta Białegostoku opinię (to tylko moja opinia). I choć przez całe tygodnie BTL publikował listę rozmaitych sukcesów z ośmiu lat dyrekcji Malinowskiego, sukcesy te nie wykraczają poza dokonania wielu innych polskich teatrów lalek, niejednemu nawet nie dorównują. Niemal wszystkie teatry mogą się poszczycić nagrodami, udziałem w festiwalach, gościnnych występach, międzynarodowych wojażach. To przecież była część naszego powszedniego teatralnego życia i być może już nigdy tak nie będzie. Żeby o tym wiedzieć, trzeba chcieć nieco lepiej zrozumieć kulisy działania teatru, nie tylko patrzeć na słupki i wykresy popularności. Trzeba też zainteresować się wewnętrznym życiem teatru. Nie oczekuję tego od prezydenta miasta, ale przecież ma on swoje służby, ludzi którzy nadzorują wszystkie instytucje, rozmawiają, oglądają, wizytują.

BTL nie jest szczęśliwym domem pracy twórczej. To żywy organizm. Trudniejszy – bo skupiający wielu artystów: niepokornych, niezadowolonych, bywa skonfliktowanych i nade wszystko marzących. Część spośród nich marzy o nowych wyzwaniach, które pojawiają się ogromnie rzadko, coraz rzadziej; część – o świętym spokoju, który zapewnia najlepiej oswojony już układ i stała pensja. Czy takiego BTL-u oczekuje prezydent miasta?

Niechciany konkurs na szefa BTL ruszył. Dobre choć i to. Nawet, jeśli skończy się tak jak wielu przewiduje, przyniesie liczne korzyści: nowy dyrektor przygotuje strategię na cztery lata, którą – wierzę – zweryfikuje komisja konkursowa i oceni najuczciwiej jak będzie potrafiła; ta koncepcja powinna być udostępniona publicznie, bo i teatr jest publiczny; zespół artystyczny (dziś przecież bardzo podzielony) – proponując kogokolwiek lub nie, popierając kogokolwiek lub nie – określi swoje artystyczne i instytucjonalne preferencje. A my poczekamy. Choćby cztery lata.

A może będzie znacznie lepiej? Czego BTL-owi i samemu sobie z serca życzę.

Mądzik w Białymstoku

 

Pierwodruk: PRÓBY. Nieregularnik Filologiczny. Pismo studentów Wydziału Filologicznego Uniwersytetu w Białymstoku, 2019, nr 5, ss. 71-72.

 

Częstotliwość obecności Leszka Mądzika i jego Sceny Plastycznej KUL w Białymstoku być może nie oszołamia, ale trudno wyobrazić sobie duże polskie miasto, mające wielkie ambicje kulturalne, a i spory potencjał, by nie zabiegało o zaprezentowanie tego niezwykłego artysty własnej publiczności. Białystok nie przegapił swojej szansy.

Ponad trzydzieści lat temu, w połowie lat 80., ówczesna Scena Propozycji Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki zaprosiła Scenę Plastyczną KUL z Wilgocią. Takiego przedstawienia białostocczanie wcześniej nie widzieli. Szczęśliwcy, którym udało się zobaczyć Wilgoć, z pewnością zachowali ten spektakl w pamięci. I pewnie niejeden teatroman zmienił optykę patrzenia na sztukę teatru, odtąd widzianą już nie tylko przez pryzmat gry aktorskiej czy lalkowej, ale oczyma malarza światła, wizjonera, omijającego słowo, a mimo to trafiającego precyzyjnie do wyobraźni i emocji odbiorców.

            Później już tylko dwukrotnie Mądzik pokazywał swoje przedstawienia w Białymstoku, zawsze w ramach Dni Sztuki Współczesnej, jednej z najważniejszych podlaskich imprez kulturalnych organizowanych przez Białostocki Ośrodek Kultury. W 1995 oglądaliśmy Szczelinę, w 2011 – Przejście. Te trzy tytuły dały jednak szansę na poznanie stylu Leszka Mądzika, jego fascynującej wyobraźni, uruchamiającej nieoczekiwane przestrzenie piękna, ale i  pokory w opowiadaniu o najtrudniejszych momentach ludzkiego życia.

            Kilkakrotnie Leszek Mądzik dzielił się z białostocką publicznością swoimi pracami scenograficznymi, fotograficznymi i graficznymi. W różnych przestrzeniach miasta pokazywano zdjęcia z jego spektakli, zdjęcia autorskie (m.in. Faktura ziemi), a nawet elementy scenografii z przedstawień Sceny Plastycznej KUL.

            Najściślejszą współpracę na Podlasiu podjął jednak z lalkarzami. Był autorem scenografii do Inkwizytora wg Braci Karamazow Fiodora Dostojewskiego wyreżyserowanego w Białostockim Teatrze Lalek przez Wojciecha Kobrzyńskiego (prem. 13 X 2007). Zdjęcie z tego spektaklu pojawiło się na okładce albumu Leszek Mądzik. Teatr, scenografia, warsztaty, fotografia, plakat / theatre, stage design, workshops, photography, poster (Wydawnictwo Jedność, Kielce 2008). Dłuższą współpracę podjął z białostockim Wydziałem Sztuki Lalkarskiej warszawskiej Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza. Tu wykładem inauguracyjnym otworzył rok akademicki 1999/2000. Mówił o swoim teatrze. Wypowiedział chyba po raz pierwszy słowami swoje artystyczne credo. To było niezwykłe wystąpienie. Mądzik łączył słowa w tak zaskakujące i nieoczekiwane konteksty, że budował nowy język, podobnie jak tworzył nowy teatr malując na scenie niezwyczajne obrazy.

            W kilka lat później, po serii warsztatów ze studentami, przygotował spektakl dyplomowy studentów Wydziału Sztuki Lalkarskiej. Były to Warstwy z muzyką Arvo Pärta i Pawła Serafińskiego (prem. 9 I 2005). Warto też może na koniec przypomnieć, że Leszek Mądzik posiada dyplom magisterski kierunku reżyserskiego białostockiego Wydziału Sztuki Lalkarskiej, a jego praca dyplomowa, będąca autorskim opisem zrealizowanych na Scenie Plastycznej KUL spektakli, jest niezwykłą, literacką wypowiedzią tego „milczącego” artysty o swoim dziele.

BTL tonie!

Najnowszą premierę BTL-u, 3 x M, czyli Moniuszko – Miłość – Miraże teatr zapowiada jako „zabawę formą”, recenzent lokalnego dziennika napisał po premierze, że „to idealna propozycja niezobowiązującej rozrywki, za to przygotowanej na najwyższym – dosłownie i w przenośni poziomie” (cytat za stroną internetową teatru). Obejrzałem przedstawienie dziś, kilka dni po premierze. Nie sądzę, abym trafił na jakiś szczególnie pechowy spektakl, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że BTL dotknął dna! Bernarda Bielenia, autorka scenariusza i reżyserka zarazem osiągnęła szczyty bezmyślności, dyletantyzmu, niewiedzy, złego gustu i zwyczajnej teatralnej bezradności. Porwała się nawet na napisanie scenariusza (to przecież tantiemy!), ujawniając silne grafomaństwo, co nierzadko zdarza się polskim reżyserom nieusatysfakcjonowanym pracą żadnego dramaturga, ani broń Boże dramatopisarza. Nie pomógł jej profesorski skład autorów realizacji, z Andrzejem Dworakowskim jako scenografem, Martyną Štĕpán-Dworakowską – autorką kostiumów, nawet mówiącym z off-u Krzysztofem Dziermą (sam Moniuszko), który pojawia się wyłącznie na projekcjach Krzysztofa Kiziewicza, ani wreszcie muzyka ojca narodowej opery. Jedyną zaletą tej propozycji są rzeczywiście atrakcyjne, a chwilami bardzo piękne, aranżacje pieśni Moniuszki opracowane przez Marcina Nagnajewicza.

Przenosimy się w świat XIX-wiecznych seansów stolikowych. Aktorzy wywołują duchy, paplają o miłości (czy raczej prymitywno-ludowym i dawno zakwestionowanym jej obrazie).  Za przeszkloną ścianą horyzontu dostrzegamy wyciągnięte z magazynu teatralnego i rozwieszone w przestrzeni lalki z Leć głosie po rosie Gołębskiej/Dobraczyńskiego/Bunscha, Nim zapieje trzeci kur… Szukszyna/Raua/Jurkowskiego, z kilku innych ważnych spektakli BTL-u z przeszłości. Oglądamy plejadę aktorów w skądinąd zaskakujących kostiumach, łączących cepeliowską ludowość ze współczesną swobodą, albo czarny frak z białymi kalesonami. Izabela Maria Wilczewska chwali się umiejętnościami akrobatycznymi na wiszących szarfach, Sylwia Janowicz-Dobrowolska prezentuje perlisty śmiech à la osiołek Porfirion Gałczyńskiego/Wilkowskiego, Kamila Wróbel-Malec kica do Moniuszki, Krzysztof Pilat, Paweł Szymański i Zbigniew Litwińczuk obleśnie pozują na wstydliwe panienki, Michał Jarmoszuk dwoi się i troi w roli Chochlika, ale niczego ocalić nie może, Łucja Grzeszczyk próbuje zaśpiewać najpiękniej jak umie, wszyscy zresztą dużo śpiewają, raczej słabo lub przeciętnie, wszyscy uruchamiają stare lalki w osobliwych pląsach w kółeczku, rzecz wszak o Moniuszce i jego czasach (o Boże!), nieokiełznanej miłości, sielance i reżyserskich mirażach.

Publiczność młodzieżowa, silnie skonsternowana, uprzejmie przełyka kolejne sceny, natomiast starsza – dość specyficzna – cieszy się z każdego obłapiania, niewyrafinowanych dowcipów sytuacyjnych lub tekstowych, które wreszcie rozumie. Na koniec pojawia się nawet współczesna naga gąbczana lalka chłopca (niby w stylu wielkich lalkarzy dziś?!), bo przecież Moniuszko Moniuszką, ale świat idzie do przodu, a my lalkarze-reżyserzy wraz z nim. Przez 70 minut wieje grozą. Czy twórcy pojawiających się w spektaklu lalek wyrazili zgodę na ich użycie? Czy mają świadomość, że ich wybitne kreacje plastyczne wykorzystano niegodnie i całkowicie wbrew intencjom autorów historycznych spektakli BTL-u? Przywoływanie Kursów Szelachowskiego/Dziermy/Dworakowskiego (w kontekście plagiatu), można włożyć między bajki. Gdzie Rzym, gdzie Krym – chciałoby się powiedzieć.

A jednak kraje mi się serce. Nawet jeśli „kicanie z Moniuszką” odniesie jakiś lokalny sukces frekwencyjny (publiczność wszak jest różna, różne ma gusty i oczekiwania), silnie boli dziś niemal całkowity upadek teatru, który przez lata wyznaczał poziom teatralnych i lalkarskich poszukiwań. Sam zostawiłem tu jakiegoś horkruksa, miałem udział w wyborze dyrektora na swojego następcę i muszę to wyznać: pomyliłem się. Minęło siedem lat. Z sezonu na sezon jest coraz gorzej i nie zmienią tego statystyczne słupki, wciąż dobre, satysfakcjonujące organizatora teatru. BTL ma nadal znakomite pracownie plastyczne, świetny zespół techniczny, oddaną i spolegliwą administrację wszystkich szczebli. Ma przede wszystkim zespół znakomitych aktorów. Niejeden raz uratowali oni wątpliwe reżyserskie propozycje. Ale od wielu już premier stoją w miejscu, nie mają wyzwań, nie mierzą się z niczym, co rozszerzałoby ich umiejętności. Młodzi, którzy wciąż tu lgną, szybko tracą energię przynależną ich wiekowi, a doświadczenia nie nabierają. Może tylko w szybszym rutynizowaniu się.

Na dodatek BTL jest przecież odniesieniem dla młodych adeptów lalkarstwa, których kształci białostocka Akademia Teatralna. Może to w sumie dobrze, że studenci tak rzadko oglądają spektakle profesorów. Jedni i drudzy czują się dzięki temu lepiej. Przecież realizatorzy i wykonawcy „kicania z Moniuszką” to w przeważającej większości profesorska kadra. Ci starsi mają jednak do czego się odwoływać w praktyce nauczycielskiej, ale ci najmłodsi?

Chyba nadszedł czas na zmiany. BTL, korzystający z najnowocześniejszego w Polsce budynku i wyposażenia, nie może się zadowolić niską komercyjną produkcją nastawioną na niewymagającego odbiorcę. Miasto, które szczyci się przynależnością do Unii Miast Lalkarskich, którego jednym ze znaków herbowych jest lalkarstwo, nie może zrezygnować z flagowego okrętu, jakim jest BTL. A ten okręt tonie. I jeśli dotąd nie wybuchł bunt na pokładzie, to tylko z braku odwagi, z troski o swoje rodziny i etatowe bezpieczeństwo. Bomba tyka!

 

Fot. Krzysztof Bieliński (ze strony BTL)

Zmarnowany temat

cof

W końcu czerwca ukazała się nowa publikacja Białostockiego Teatru Lalek z serii „Nasz BTL”. Właściwie dwie publikacje w jednej: „Scena dla dorosłych” i „Dzierma. Dworakowski. Szelachowski. 30 lat”. W zależności z której strony książki rozpoczniemy lekturę natrafimy bądź na kilkustronicowy tekst Bożeny Frankowskiej Scena dla dorosłych w BTL, w wersji polskiej i angielskiej, bądź (także w dwóch wersjach językowych) trzy rozmowy Tomasza Damulewicza: z Krzysztofem Dziermą, Andrzejem Dworakowskim i Wojciechem Szelachowskim. Pomiędzy tymi dwoma tematami znajduje się dwujęzyczny spis 76 przedstawień BTL z repertuaru dla dorosłych, od Historii o żołnierzu tułaczu Zdzisława Dąbrowskiego z 1962 do planowanej na jesieni br. premiery wg Becketta Końcówka. Akt bez słów i kilkadziesiąt zdjęć z tych przedstawień.

Chciałoby się zakrzyczeć: WOW! Nim jednak okrzyk ten wybrzmi, nasuwają się rozmaite pytania, wątpliwości, refleksje, które sprowokowały mnie do napisania tego tekstu.

Pierwsza książka zatytułowana Nasz BTL, sumująca sześćdziesięciolecie białostockich lalek, ukazała się w 2013 roku. Tytuł urodził się z potrzeby spisania wspomnień i doświadczeń ludzi, którzy teatr ten tworzyli od samego początku. Jedynie w odniesieniu do tych, których już nie było, Piotra Sawickiego i Joanny Piekarskiej, Andrzeja Dziedziula i Jana Wilkowskiego zdecydowano się zamieścić szkice krytyczne, ale i ich teatr przypominały przedrukowane rozmowy sprzed lat lub wspomnienia dawnych współpracowników. Jacek Malinowski po objęciu dyrekcji teatru postanowił kontynuować serię wydawnictw pod tytułem „Nasz BTL”. Zmienił szatę graficzną, którą znakomicie wymyśliła Giedrė Brazytė i od 2014 każdego roku ukazuje się atrakcyjny tomik dokumentujący działalność teatru. W latach parzystych jest to po prostu dokumentacja dwóch minionych sezonów (2014, 2016, 2018), w nieparzystych – książki tematyczne. W 2015 był to Nasz BTL. Festiwale, znakomita i kompletna publikacja pod red. Karola Suszczyńskiego o wszystkich festiwalach, które BTL organizował w latach 1972-2015. Dwa lata później było to zabawne wydawnictwo fotograficzne Nasz BTL. Od kulis, ze zdjęciami Bartka Warzechy i kolejną (po Scena ze sceny) smakowitą jednoaktówką Marty Guśniowskiej Kulisa. Teraz – scena dla dorosłych i jak należałoby przypuszczać jej główni twórcy ostatniego trzydziestolecia: Dzierma, Dworakowski, Szelachowski.

Teatr lalek dla dorosłych urodził się w Polsce po wojnie z potrzeby artystycznej, ale i z opozycji wobec popularnego rozumienia tego gatunku sztuki jako działalności teatralnej dla dzieci. Rozumienia wynikającego z założeń socjalistycznej polityki kulturalnej, choć i z ambicji i oczekiwań tworzącego się lalkarskiego środowiska. Miał wielu wybitnych przedstawicieli, od Władysława Jaremy poczynając, poprzez Andrzeja Dziedziula, Leokadię Serafinowicz, Zofię Jaremową, Jana Wilkowskiego, Wiesława Hejno, Krzysztofa Raua, Piotra Tomaszuka, by wymienić najważniejszych twórców, choć mierzyli się z tym gatunkiem i inni, osiągając niekiedy znakomite rezultaty. Niektórzy artyści, najbardziej nieustępliwi, zorganizowali – poczynając od lat 60. – osobne sceny w kierowanych przez siebie teatrach. Najwcześniej taką działalność podjęła Leokadia Serafinowicz w Poznaniu, nazywając ją nieco później Sceną Młodych. Najsilniej zaistnieli twórcy wrocławscy i ich Mała Scena. W 1972 o Scenę dla Dorosłych pokusił się Krzysztof Rau w Białymstoku, inaugurując jej działalność premierą Kartoteki Różewicza.

Od 1972 minęło z górą 45 lat i trzeba przyznać, że przez wszystkie te lata BTL był jedynym polskim teatrem lalek regularnie grającym dla widza niedziecięcego. Wspomniana na początku liczba 76 przedstawień dla dorosłych wystawionych przez BTL mówi sama za siebie (choć według przyjętych kryteriów pominięto kilka spektakli: np. Jedź czy Bramy). Ale… i tak to liczba wątpliwa. Trudno uznać spektakl Zdzisława Dąbrowskiego wg Ramuza z 1962 za spektakl dla dorosłych (trzeba by wówczas myśleć podobnie choćby o dziełach np. Wilkowskiego – Guignolu w tarapatach czy Zwytrale muzykancie – jako spektaklach dla dorosłych (!), a byłaby to spora przesada). Historia o żołnierzu była po prostu inteligentnym przedstawieniem, które wykraczało poza dziecięcego odbiorcę, proponowało coś nowego i znacznie starszej widowni, spełniało zatem wymóg, który dziś stawiamy przed każdym przedstawieniem dla dzieci: wielopoziomowość, rozmaitego rodzaju atrakcyjność (intelektualna, plastyczna, interpretacyjna). Z całej listy przywołanych w publikacji BTL-u przedstawień znaczną ich część trzeba po prostu wyrzucić, choć raczej nie z powodu adresata.  Z teatrem lalek dla dorosłych nie miały one bowiem nic wspólnego.

„Białostockie Lalki” mają przynajmniej dwa ukryte znaczenia. Jedno dobrze pamiętam z czasów kiedy sam znalazłem się w zespole BTL. Rozwiązywano wówczas (zarówno wewnątrz zespołu, jak i poza nim) skrót BTL – jako były teatr lalek. Z czegoś to przecież wynikało. Doprawdy konia z rzędem temu, kto by Scenariusz dla trzech aktorów, Kabaret Dada, Żywą klasę, serię Kursów Szelachowskiego, Cyrano de Bergerac, Rozmowy z diabłem, Płaszcz, Merlin Mongoł, Zamek, Komedianta, Spaloną powieść, Inkwizytora, Texas Jima, Jaśniepanienkę, Pięcioksiąg Izaaka, After play, Krzywą wieżę, Kandyda czy Słomkowy kapelusz (tę listę można znacznie rozszerzyć) uważał za lalkowe przedstawienia dla dorosłych. W zdecydowanej większości były to świetne spektakle, aktorzy BTL-u wpisywali się w nie całkowicie, a publiczność niejednokrotnie wiwatowała. Wynika to jednak z zupełnie innych powodów. Białystok, być może od czasów Bronisława Orlicza, nie ma atrakcyjnego teatru dramatycznego. W niektórych okresach przepaść pomiędzy BTL-em i Teatrem Dramatycznym  im. Węgierki była wielka. To na BTL-u wychowywały się pokolenia białostockiej inteligencji. Przyjęło się określenie, że coś się dzieje w „lalkach”, tj. w instytucji o nazwie Białostocki Teatr Lalek. I się działo! Nie zawsze miało to związek z lalkami i dziś też nie ma (tak z pewnością będą argumentowali moi oponenci; nie o lalkach to przecież, tylko o scenie dla dorosłych!). Na tym polega pomieszanie pojęć.

Kiedy budujemy refleksję na temat teatru lalek dla dorosłych, kiedy decydujemy się na wydanie publikacji, która będzie dostępna dłużej niż pamięć nawet najstarszych artystów, byłoby dobrze przemyśleć znaczenia słów. Białystok od lat nie ma sceny lalkowej dla dorosłych, zdarzają się – jak wszędzie – lepsze i gorsze przedstawienia, czasem także lalkowe dla dorosłych, ale pewnie więcej ich zobaczymy w Akademii Teatralnej przy Sienkiewicza, z pewnością w programie młodego festiwalu Metamorfozy Lalek w ramach jednej edycji. W tym kontekście najnowsza publikacja BTL-u jest po prostu myląca. Naprawdę chyba już mamy za sobą czas jubileuszowych wydawnictw teatralnych będących laurkami dla wszystkich poprzedników, nie wyłączając siebie. Mamy dostatecznie atrakcyjną grupę badaczy, krytyków, którzy mogą pokusić się o refleksję na temat naszych dokonań. Te publikacje nie są przecież adresowane do nas samych, nie mają łechtać naszych ambicji, mają za cel budowanie zaplecza dokumentacyjnego i teoretycznego uprawianej przez nas sztuki. A teatr lalek dla dorosłych to jedno z najistotniejszych zjawisk polskiego powojennego lalkarstwa. I Białystok doprawdy ma się czym poszczycić w tym zakresie. Dość przypomnieć garść tytułów z przeszłości: wspominana już Kartoteka, Niech żyje Punch, Nim zapieje trzeci kur, Zielona gęś, Dekameron 8.5, Turlajgorszek, Polowanie na lisa, Parady, Fasada, Biegun i wiele, wiele innych. W BTL-u odkrywano nowy repertuar, odświeżano środki lalkarskie, proponowano nowe lalkarskie konwencje, a jego aktorzy pokazywali kunszt sztuki animacji. Jest o czym myśleć, dyskutować, pisać.

Druga część publikacji BTL-u, wywiady z Dziermą, Dworakowskim i Szelachowskim w związku z ich trzydziestoleciem współpracy, też wymagałaby solidniejszej refleksji. To, co możemy tu przeczytać chyba nawet nie wykracza poza rozmowy i refleksje tych artystów ogłoszone w pierwszej publikacji Nasz BTL z 2013 roku. A – choć nie mają oni wiele wspólnego z białostocką lalkową sceną dla dorosłych, o czy sami mówili i mówią przy każdej okazji, także w omawianej publikacji – bez wątpienia zbudowali właśnie w BTL-u niezwykły gatunek teatru. Momentami tak silny, że wydawać by się mogło przesłaniał dokonania wszystkich innych artystów z BTL-em związanych. I im bez wątpienia należy się osobna publikacja. Ale któż się teraz podejmie pisania o lalkach dla dorosłych w Białymstoku, kto zastanowi się nad fenomenem Wojciecha Szelachowskiego i jego partnerów? Kto to wyda, skoro BTL odfajkował powinność?

Zmarnowany temat! Dwa zmarnowane tematy!!

“Jaren” vs “Dom nad jeziorem”

Białostockie Metamorfozy Lalek 2019

Z wielkim opóźnieniem dotarłem na białostocki festiwal teatru lalek dla dorosłych Metamorfozy Lalek. Właśnie zakończył się siódmy festiwalowy dzień. Jest gorąco, w przyjemnie klimatyzowanych salach BTL-u komfortowo, na scenach silne emocje. Widziałem dziś dwa spektakle: japońską baśń Jaren Michiki Iidy z Yumehina Theatre i izraelski Dom nad jeziorem Yael Rasooly & Yaary Goldring/HaZira Performance Art Arena. Emocje i doświadczenia odmienne, jak to w teatrze.

Jaren jest przedstawieniem bez słów, jednoosobowym, będącym hołdem wobec zmarłego kilka lat temu wielkiego japońskiego artysty Hoichi Okamoto, twórcy niezapomnianego Dondoro Theatre, którego kilkakrotnie gościliśmy w Polsce. Spektakl zaczyna się podobnie jak jedno z najpiękniejszych przedstawień Okamoto Kiyohima Mandara, historia buddyjskiego mnicha i porzuconej przez niego kobiety: rytualne określenie miejsca akcji poprzez zapalenie świec w narożnikach sceny i efektowne wejście aktorki, zakapturzonej, prowadzącej przed sobą lalkę głównego bohatera. Działania animacyjne w tej sekwencji są zajmujące. Nie ma tu precyzji Okamoto, ale wrażenia widzów uzyskują wystarczająco wysoki poziom. W pewnym momencie aktorka odrzuca kryjącą jej twarz czarną zasłonę i oglądamy niemy dialog kobiety i mężczyzny. Michika Iida w roli kobiety ma atrakcyjne czerwone kimono i wyrazistą maskę na twarzy, jej partner jest lalką. U Okamoto ta scena stopniowo przechodziła w kolejne, aktor dokonywał wirtuozerskich przeobrażeń siebie i lalki w kolejne postaci, na oczach widzów, zmieniając płeć, kostiumy, wchodząc w nowe role. Traciliśmy poczucie rzeczywistości, choćby scenicznej – kto jest kim. Gdzie żywy człowiek, gdzie lalka. Michika Iida tego efektu nie osiąga. Dramaturgię buduje inaczej. Głównie poprzez efektowną muzykę, czy bardziej sferę dźwiękową skomponowaną przez Kazuhiko Kinami. Sama opuszcza przestrzeń gry, by za chwilę pojawić się w nowym wcieleniu. Gubi przez to magię teatru, niesamowitość lalkarskiej profesji. Wchodząc w kolejnej scenie, w tym samym kostiumie i masce, jest samotną zakochaną kobietą, którą opuścił kochanek. Przedstawia etiudę w konwencji tańca butho, ale nie ma wystarczającej siły, by porwać widzów. Jest sprawna, na swój sposób efektowna, może jednak bardziej dzięki pięknemu kostiumowi niż samej grze aktorskiej. Trzecia etiuda jest wykreowaniem efektownego demona-węża, w którego sama się przeistacza czy może przywołuje z przestworzy, który zabija nieszczęsnego kochanka, by wreszcie w finale spotkać się z nim ponownie. Pozostaje płacz, żal i ból.

Na naszym podwórku to przede wszystkim ciekawa praca aktora z lalką, odwołująca się do wielkich mistrzowskich realizacji, znanych choćby z przedstawień Nicole Mossoux, ostatnio Brazylijki Caroliny Garcia Marques (Habite-me) i wielu innych artystów-lalkarzy na całym świecie, ale też i całkiem udanych prób polskich twórców, by wspomnieć choćby Annę Skubik w Złamanych paznokciach przed laty, czy nie tak dawno Natalię Sakowicz w Pobudce, Karolinę Martin w Trzy ćwierci do śmierci. Michika Iida nie osiąga mistrzostwa w tej kategorii. Może niepotrzebnie „cytuje” Hoichi Okamoto. Nie dziwi jej fascynacja tym niezwykłym gatunkiem animacji, ale pewnie lepiej szukać własnej drogi i mistrzowskie wykonania traktować wyłącznie jako inspirację dla własnych poszukiwań. Choć z drugiej strony wypada pochylić czoło przed tytaniczną pracą niewielkiej grupy japońskich artystów-lalkarzy, którzy dzięki Miyako Kurotani, wytrwałej propagatorce osiągnięć Hoichi Okamoto, wciąż odwołują się do spuścizny tego lalkarskiego mistrza i coraz częściej goszczą na europejskich scenach lalkarskich.

Izraelski Dom nad jeziorem był spektaklem w każdym znaczeniu tego słowa wyjątkowym. Widziałem go wiele lat temu, mam wciąż przed oczyma, ale przed laty nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak dziś. Przez te lata urósł, dojrzał, choć rzadko jest eksploatowany. Poprzedni spektakl odbył się rok temu. Dziś błyszczał. Ma konwencję muzyczno-kabaretową, posługuje się niekiedy wyświechtanymi trickami, wykorzystuje dobrze znane lalkarskie i czasem nawet już komercyjne sztuczki z dziewczynkami w przykrótkich sukienkach, przerysowanych, machających do rytmu nogami, czasem w konwencji baletowej, czasem przerysowanej dziewczyńskości. Ale jakość wykonania nie pozostawia złudzeń, że oglądamy arcyperfekcyjny i profesjonalny spektakl.

Trzy aktorki (Yael Rasooly, Edna Blilious Havivi i Gili Beit Hallahmi), ucharakteryzowane na podlotki o krańcowo odmiennych warunkach fizycznych, znajdują się w zamkniętym pokoju, są zdane na siebie, organizują własny czas, gry i zabawy, droczą się i godzą, marzą, czasem zamykają w sobie. Dzieje się to gdzieś w Europie Centralnej, stopniowo dociera do nas, że w czasie II wojny światowej, że oto oglądamy osobliwy obraz holocaustu. Mijają pory roku, dziewczynki czekają na matkę, która zakazała im opuszczać pokój, czasami przez okno dolatują do nich dźwięki przejeżdżających wojskowych transportów, tupotu żołnierskich butów, krzyki i wybuchy. Niejako en passant dociera do nas echo toczącej się wojny. Matka pojawi się tylko raz, w zjawiskowej scenie jako opiekuńczy biały duch, który czuwa już tylko z oddali. Dwie dziewczynki stracą życie, trzecia – będzie przywoływać ich obecność w lalkowej konwencji, by nie zapomnieć. W miarę rozwoju akcji spektakl staje się przejmujący, drapieżny, oskarżycielski, choć wszystko przebiegać będzie w atmosferze zabawy i dziewczęcej współgry z lalkami-zabawkami i rozmaitymi przedmiotami.

Niezwykła jest i kompozycja tego przedstawienia, znakomite światła, i zwłaszcza aktorskie wykonanie. Chwilami jest wirtuozerskie. Dorosłe aktorki udzielają swoich przerysowanych wdzięków sklepowym lalkom. Z ich części (np. korpus z nogami) budują tintamareski, prowadzą angielsko-francusko-niemieckie konwersacje w konwencji klasowych zajęć szkolnych, gdy zasypiają przerażone, opowiadają bajkę o księciu, który je uratuje, budowanym z kilku przedmiotów, gdy marzą – budują zachwycającą scenę napowietrznego baletu, tworzonego wyłącznie z rąk. Ten spektakl skrzy się od aktorskiej i lalkarskiej pomysłowości, przeplatany jest zachwycająco wykonanymi partiami wokalnymi (głównie Yael Rasooly). I udowadnia czym jest teatralna wyobraźnia, nie mająca granic ani ograniczeń.

Kilkanaście dni temu, na dalekiej Syberii, widziałem inny spektakl dotykający II wojny światowej. Lalkarze z Jekaterinburga pokazali przedstawienie Lalka. Historia blokady, opowiadający o tragedii Leningradu podczas wojny widzianej oczyma dziecka. Jakże to inna perspektywa niż ta, którą narzuca literatura i kino. Podobnie jak w izraelskim Domu nad jeziorem nie epatuje się widza przemocą, brutalnością, krwią i ludzkim okrucieństwem. I efekt jest podobny: otrzymujemy przejmujący i wzruszający zarazem obraz cierpienia i krzywdy, dobra i zła. Rozumieją to dzieci, rozumieją poeci, rozumieją lalkarze.

Fot. ze strony internetowej Białostockiego Teatru Lalek.

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page