Metamorfozy lalek (7): Lalkarski popis

 

Świetny początek i jeszcze lepszy finał Metamorfoz Lalek w Białymstoku. Spektakl Ostatni taniec Brigitte hiszpańskiej grupy Zero en Conducta był wymarzoną propozycją na zamknięcie festiwalu. Lekki, pełen błyskotliwego tańca Juliety Gascón i Putxy, mający delikatną refleksyjną wymowę o upływającym czasie, który niepostrzeżenie minął starej dziś kobiecie, przykutej do wózka, wracającej na koniec do młodzieńczych czy dziecięcych wspomnień zamkniętych w niewielkiej walizce. I na dodatek mistrzowski lalkarsko. Czegóż chcieć więcej?

Zero en Conducta znana już jest w Białymstoku i w Polsce całkiem dobrze. Zachwycaliśmy się ich ostatnią premierą Eh man he, pokazywaną na poprzedniej edycji Metamorfoz. Ostatni taniec Brigitte to spektakl, którym zespół rozpoczął działalność w 2016 roku. Objechał kawał świata i bez wątpienia należy dziś do teatrów, których obecność uświetnia każdą imprezę lalkarską.

Warto zastanowić się, co charakteryzuje ten ensemble? W swojej nazwie odwołują się do dwóch gatunków: gestu i lalki. I w obydwu są mistrzami. Nie tak często się zdarza we współczesnym lalkarstwie oglądać wirtuozerię. Wymaga ona z jednej strony autentycznego rzemiosła, z drugiej – talentu. Podstawą jest rzemiosło, które obejmuje nie tylko dogłębną znajomość techniki (aktorskiej, tanecznej, lalkarskiej), ale przede wszystkim długą praktykę, intensywne ćwiczenia, doskonalenie własnego warsztatu, bezustannie i nieprzerwanie. Z tym wielu aktorów-lalkarzy ma problem. Z reguły kończąc edukację zawodową pozostają na etapie przyswojonym w krótkim procesie kształcenia. A potem pozostaje już tylko odcinać kupony od najczęściej dość przeciętnych umiejętności. I z reguły, kiedy pojawiają się na scenie, łatwo można sobie wyobrazić ich szybkie zastępstwo. Ani Juliety Gascón ani Putxy nie da się tak łatwo zastąpić. Mają oni wykształcenie taneczne, lalkami zafascynowali się z czasem i mozolną własną pracą, pod okiem wielu mistrzów, budowali swój warsztat. Nie tworzą lalek, nie projektują przestrzeni plastycznej, ale myślą i o dramaturgii, i reżyserii, i choreografii, i animacji, choć zapraszają do współpracy/konsultacji/nadzoru wielu innych artystów. I w efekcie oglądamy takie perełki jak Ostatni taniec Brigitte.  

Połączenie lalkarstwa z tańcem i pantomimą jest swoistą cechą współczesnego teatru ożywionej materii. Można wszak łączyć i inne gatunki z teatrem lalek: aktorstwo, cyrk, sztuki multimedialne… Ważne, by w tych dyscyplinach wspiąć się na wyżyny, osiągnąć mistrzostwo, bo przeciętność jest wszędzie wokół nas i słabo nas fascynuje. Chodzimy np. do teatru między innymi po to, by zobaczyć wirtuozów w swojej dyscyplinie. Większość aktorów-lalkarzy zadowala się snuciem opowieści. Czasem to się sprawdza, czasem opowieści pochłaniają nas bez reszty, ale są one obecne wszędzie i nie potrzebujemy do tego teatru ożywionej materii.

Zero en Conducta również opowiada, opowiada bez słów, opowiada gestem, tańcem, ruchem i lalkową animacją. Taniec Juliety Gascón i Putxy pochłania nasze zmysły. Oglądamy dwoje tancerzy oddychających jednym rytmem, jakby połączonych ze sobą. Synchroniczność ich gestów oszołamia, a kiedy rozbijają swoje działania na sekwencje, na poszczególne frazy, kiedy demonstrują je jakby w zwolnionym tempie sprawiają wrażenie posiadania ponadludzkich umiejętności.

A praca z lalkami? To jest prawdziwe partnerstwo aktora i lalki, różnych ciał mających własne osobowości, potrzebujących swojej współobecności na scenie. Widać to bardzo precyzyjnie we wszystkich działaniach – i z dużą siedzącą w wózku lalką starej kobiety, i w działaniach z jej zminiaturyzowaną postacią, budowaną przez aktorów wyłącznie z własnych dłoni, trzymających małą główkę lalki i osłoniętych krótką spódniczką, spod której wystają poruszające się/tańczące – nogi/palce aktorki. Magia nieożywionej materii staje się na naszych oczach. Jest obezwładniająca.

„Metamorfozy Lalek. Teatr lalek dla dorosłych 2023” dobiegły końca. Szczęśliwie nie był to konkurs, nie było jury. Kto chciał, mógł głosować na ulubiony spektakl. Nie znam wyników, pokuszę się o własne podsumowanie.

Organizatorzy pokazali 23 spektakle, plus kilka koncertów muzycznych, wystaw, spotkań. Dziesięć spektakli przyjechało ze świata i z Polski (Opole, Warszawa, Gdańsk). O tych przedstawieniach starałem napisać w moich codziennych refleksjach. Pozostałe stanowiła bogata prezentacja Białostockiego Teatru Lalek i białostockich grup okołoteatralno-lalkowych, o których w zasadzie nie pisałem, bo wszystkie widziałem wcześniej, a czasem nawet nawiązywałem w moim blogu. Osobiście najwyżej cenię Draculę francusko-norweskiego Plexus Polaire i Ostatni taniec Brigitte hiszpańskiej Zero en Conducta. Wielką przyjemność sprawiły mi holenderskie przedstawienia teatru TAMTAM (Wspomnienia z przyszłości) i Cat Smits Company (Nouveau fuck). Z pozostałych cenię sobie rozmaite elementy, czasem formę plastyczną, czasem aktorskie umiejętności, czasem ideę, a nawet konkretną lalkę (jak w ukraińskim Night call), niekiedy po prostu poszczególne sceny.

Nie był to festiwal wybitny, ale ze świetną atmosferą, tłumami widzów i ogólną radością, że łączy na idea teatru lalek dla dorosłych, teatru ożywionej materii, choć niektórych spektakli pod tę formułę podciągnąć się w żaden sposób nie da. No, ale takie są meandry naszej rzeczywistości.

 

Fot. J. Doroszkiewicz

Metamorfozy Lalek (6): Wyzwanie

Holenderski spektakl Cat Smits i Sanne van Dijk pod prowokacyjnym tytułem Nouveau fuck z pewnością zaskoczył publiczność Metamorfoz Lalek. Po pierwszej, atrakcyjnej i szokującej scenie wiolonczelowego koncertu na waginie, artystki zapowiadają, że dalej będzie jeszcze ostrzej i proponują opuszczenie sali teatralnej zbyt przerażonym widzom, ale nikt nie wstaje z miejsc.

Cat Smits siedzi na obrotowym stołku, w czarnym obcisłym kombinezonie, tyłem do widowni, na tle ogromnego białego okrągłego ekranu, sugerując trzymany w rękach instrument. Na podłodze sceny rozciągnięta jest wielka czerwona pofalowana materia. Piękny obraz. Kiedy aktorka odwraca się do widzów okazuje się, że trzyma przed sobą nie instrument, ale animanta ponad metrowej wielkości w kształcie słynnej sofy Salvatora Dalego – ust Mae West. To wagina, a „granie” na niej, z użyciem obydwu rąk aktorki trwa może nieco przydługo, ale zaskakuje, szokuje, prowokuje i oszołamia. Seksualność ściera się z refleksją o upodleniu, wykorzystywaniu, przedmiotowym traktowaniu kobiety. Wagina przenosi się na biały ekran, teraz wyświetlający kobiece usta (też animowane) i wyrzucany z nich potok słów atakujących, dosadnych, rozliczających, obraźliwych, wojowniczych, czułych, tęsknych.

Cały spektakl jest rodzajem agresywnego manifestu feministycznego. Oparty został na niedawno wydanej książce Stelli Bergsmy, piosenkarki rockowej grupy Einsteinbarbie, poetki i autorki Nouveau fuck. To „manifest dla myślących krzyżowo, w którym najniebezpieczniejsza pisarka Holandii przedstawia nieustraszoną kobietę”. Sceniczna interpretacja tego manifestu zawiera sporo angielskiego tekstu, który częściowo tylko rozumiem, a hiperfeminizm zawarty jest raczej w tekście niż w aktorsko-lalkowych działaniach Smits i van Dijk. Obraz teatralny być może sugeruje nawet coś odwrotnego, przed czym bronią się walczące kobiety, utożsamiane z cielesnością, seksualnością, bo w pięknej finałowej scenie głowę wykreowanej na naszych oczach kobiety-lalki, odrzucającej perukę blond włosów, przykrywają wielokrotnie większe usta-wagina, która jest głównym animantem przedstawienia. Czyżbyśmy się bronili używając broni przeciwników?

W spektaklu jest kilka pięknych lalek, jak ta hybrydowa w stylu Paivy, z którą gra Cat Smits demonstrując prawdziwie lalkarskie umiejętności, inne – o pięknym nagim kobiecym ciele i zwierzęcej głowie-masce, upodlającym to ciało. Sporo dzieje się na kolistym ekranie, w pewnym momencie przykrytym czerwoną materią podnoszoną na wielkiej obręczy z podłogi sceny. To znów sceny o silnym zabarwieniu erotycznym, bo zdaje się kobieca seksualność jest tematem najbardziej nośnym w interpretacji Nouveau fuck. I troszkę mi żal, bo to tylko ułamek problemu kobiecości. No, ale o wszystkim mówić się nie da.

W finałowej scenie aktorki tworzą lalkę-kobietę, unosząc na naszych oczach czerwoną materię wyścielającą podłogę sceny, w którą wkomponowują kobiecą gąbczaną postać bez ust. Gigantyczne usta (wcześniej wagina) dodane do lalki zasłaniają głowę i zdają się mówić: nie jesteśmy tylko ciałem. Słuchajcie naszego głosu! To jeden z obrazów, które zachowam w pamięci, podobnie jak spektakl – agresywny, kontrowersyjny, może nawet szokujący, ale potrzebny.

 

Fot. B. Gudalewski

Metamorfozy lalek (3): Lalkarska rzeczywistość

 

Postanowiłem dzielić się własnymi refleksjami na temat trwającego w Białymstoku festiwalu Metamorfozy Lalek. Pierwszy odcinek dotyczył inspirującego spektaklu Yngvild Aspeli Dracula. Sen Lucy, będącego bez wątpliwości przykładem współczesnego lalkarstwa opartego na partnerstwie aktora i lalki. Drugi dotyczył szerokiego spektrum zainteresowań twórców poruszających się w obrębie teatru ożywionej materii: od czerpania z tradycji (izraelskie Nie drażnić niedźwiedzia), po pogranicza plastyki, aktorstwa, improwizacji i intelektualnych roszad (Nieosobni Malabar Hotelu). Czas na lalkarskie tu i teraz.

Pretekstem do moich rozważań będzie pokazany wczoraj opolski spektakl Troja. Wojny nie będzie według scenariusza i w reżyserii Anny Wieczorek. To spektakl mający swoją urodę, ale i budzący wiele wątpliwości, moich osobistych wątpliwości, bo z pewnością różnimy się nie tylko w opiniach, ale w rozumieniu podstawowych kryteriów określających interesujący nas gatunek.

Z pewnością Troja nie jest przedstawieniem lalkowym, więc w zasadzie nie powinienem się nim zajmować. Jednak fakt, że znalazła się programie Metamorfoz Lalek zmusza do refleksji. Czy dlatego, że pojawiają się tam dwie bardzo różne maski (Achillesa użyta przez kilkanaście sekund, podczas gdy od aktora grającego tę postać trudno się opędzić; i Menelaosa w jednej scenie) oraz trzy szmaciane białe rękawice kuchenne (pacynki!) Hery, Afrodyty i Ateny, uwłaczające najprymitywniejszemu pojmowaniu sztuki lalkarskiej, zatem dwie maleńkie sekwencje, może łącznie trwające trzy minuty wystarczą, by Troja znalazła się w orbicie lalkarskiego gatunku? Z pewnością nie wystarczą i doprawdy lepiej by było, gdyby te sceny usunąć z przedstawienia, bo kompromitują one nie tylko lalkarstwo, ale przede wszystkim profesjonalny teatr.

Dlaczego takie spektakle (a jest ich doprawdy mnóstwo w repertuarze polskich teatrów lalek i tymczasem tego wątku nie podejmuję) reprezentują nas na imprezach międzynarodowych, chyba ważnych i znaczących, jak to ma miejsce na Metamorfozach Lalek w Białymstoku? Dlaczego nie oglądamy spektakli rzeczywiście lalkowych, a i tych nie brakuje (nawet w Polsce), by można było dyskutować o sztuce lalkarskiej, jej przemianach, zaletach i wadach, a nade wszystko „metamorfozach”? Co i komu chcemy udowodnić? Przecież nawet politycy różnych opcji (dobrze to było widać w Białymstoku podczas niedzielnego jubileuszu 70-lecia BTL, ale podczas każdego jubileuszu w Polsce słyszymy to samo), z pewnością nie mający zwyczaju chadzania do teatru lalek i odwołujący się z reguły do swoich dziecięcych przymusowych wizyt i mitologizowanych z czasem opinii, wygłaszają ze sceny jakieś ogólniki o sile lalki, ogólnopolskiej i światowej randze teatru lalek, choć oglądają co najwyżej Hotel Ritz czy Zemstę, a i tego nie byłbym pewny. Swoistym kuriozum były króciutkie wypowiedzi wszystkich członków zespołu aktorskiego BTL emitowane na ekranie o ich miłości do lalek, zachwycie nad możliwościami form animowanych, etc. etc.  Słowa, słowa, słowa…

Właśnie słowa! Opolska Troja, która sprowokowała te refleksje, oparta całkowicie na tekście, powinna być monodramem. Ma jedną bohaterkę. To Kasandra grana przez Aleksandrę Mikołajczyk. Mikołajczyk jest bardzo energetyczna, uwagę, skupia myśli, w jakimś stopniu zachwyca swoim aktorstwem i obecnością na scenie. Reszta aktorów nie istnieje, albo wręcz przeszkadza. Oczyma duszy widzę Kasandrę, w otoczeniu animantów, rozprawiającą o wojnie trojańskiej, której się sprzeciwia. Animanty mogą być bezduszne, ożywiane i uśmiercane, rysowałyby wówczas różnicę w patrzeniu na rzeczywistość: tę męską i tę kobiecą, w patrzeniu na dziejącą się historię opisywaną jednostronnie przez Homera, w mit o wojnie, który powtarzany jest od wieków. I w niezauważanie tych innych odcieni wojny, prowadzonej niemal na co dzień, jak to się rysuje podczas dziwacznej sceny prze stole, gdzie rodzice Kasandry jej nie słuchają, siebie też nie słuchają, bo ojciec myśli o krzyżówkach, matka o sałatce, a ją samą zaprzątają losy świata.

Gdyby przyjrzeć się blisko poszczególnym scenom, kolejnym pieśniom, tekstom (czasem Homerowskim, czasem zaczerpniętym z polskiej kultury popularnej, czasem prymitywnie banalnym, co może mieć jakiś sens, choć nie ma teatralnej urody), pewnie dałoby się obronić to i owo w opolskim spektaklu. Tylko czy warto? To teatr bez teatru, bez znaczącej wizualnej oprawy, bez ożywionej materii nade wszystko. I gdyby nie Aleksandra Mikołajczyk, żałowałbym 75 minut. Dlaczego tak trudno jest pojąć wielu „lalkowym” reżyserom, że gatunek, w którym postanowili pracować, to nie jest uniwersytecka katedra literacka, to nie jest przestrzeń uwalniania choćby najbardziej spektakularnych rozważań i wszelkich osobistych intelektualnych asocjacji, jeśli nie korespondują one z wizualnością, z wykreowaną (przecież nie przez reżysera, tylko przez plastyka) nieożywioną materią, dzięki aktorowi ożywającą i poruszającą wyobraźnię widza.

 

Fot. Grzegorz Gajos

Metamorfozy Lalek (2): Lalkarskie spektrum

 

Drugi dzień festiwalu Metamorfozy Lalek pokazał współczesny wachlarz zainteresowań twórców tworzących w obrębie sztuki lalkarskiej. Dwa zaprezentowane spektakle nie budują rzecz jasna całego obrazu, ale wyznaczają jego ramy.

Najpierw izraelski The Key Theatre na Sali prób BTL-u (od wczoraj noszącej imię Jana Wilkowskiego, który w tej przestrzeni zrealizował dwa wielkie spektakle lat 80. – Zieloną gęś i Dekameron 8.5) zagrał przedstawienie Nie drażnić niedźwiedzia, potem Malabar Hotel (na Małej scenie, nie mającej jeszcze patrona) wystąpił z nową premierą pt. Nieosobni.

Izraelski spektakl rozczarował, choć zbudowana przestrzeń sceny zapowiadała coś znacznie bardziej atrakcyjnego. Nad długim stołem rozpięto rodzaj cyrkowego namiotu, przestrzeń wypełniał z jednej strony odsłonięty wóz cyrkowy (mieszkanie antreprenera), z drugiej klatka, do której trafiały niepokorne zwierzęta cyrkowe (małpka Tina lub Niedźwiedź). Z offu brzmiały zapowiedzi  konferansjera prowadzącego pokaz, nawet brawa były nagrane (może słusznie, bo nikomu z widzów ręce nie składały się do oklasków), a na scenie prezentowały się trzy lalki stolikowe w swoich estradowych numerach. To spektakl troszkę bez adresata, dla dzieci zbyt mroczny (chodzi o relacje antreprener – wykorzystywane przez niego zwierzęta, które w finale wymierzają sprawiedliwość), dla dorosłych zbyt oczywisty i nade wszystko bardzo przestarzały. Stolikowe lalki w rękach animatorów były mało atrakcyjne, tempo całości dość żółwie, emocje – słabe, a morał troszkę z innej epoki.

Oczywiście na przykładzie tego przedstawienia nie da się oceniać atrakcyjności klasycznych form lalkowych. Myślę, że każdy z sympatyków lalkarstwa ma w pamięci wirtuozerskie działania animatorów takich form i są one we współczesnym lalkarstwie wciąż obecne. Pozostaje więc tylko pytanie, dlaczego w programie Metamorfoz znalazł się The Key Theatre, a zwłaszcza ten spektakl? Troszkę szkoda, bo współczesne lalkarstwo czerpiące silnie z dawnych tradycji ma wiele atrakcyjnych i wciąż mało znanych przedstawień.

Ramą ad quem poszukiwań współczesnych twórców (pomijając rzecz jasna technologiczne eksperymenty) jest propozycja Teatru Malabar Hotel. Autorem scenariusza, inspirowanego osobliwym Teatrem Osobnym Mirona Białoszewskiego, jest Marcin Bartnikowski. Już tytuł przedstawienia nawiązuje do eksperymentów Białoszewskiego i jego przyjaciół sprzed 70 lat (poezja lingwistyczna, abstrakcyjne zderzenia form, awangarda teatralna, zabawa metaforą, teatr przedmiotów): Nieosobni – program romantyczny w czterech częściach podszyty mykologią, ezoteryką i psychotroniką. Scenografię, kostiumy i lalki zaprojektował Marcin Bikowski, a obydwaj artyści występują na scenie.

Malabar Hotel przyzwyczaił nas do własnego, odmiennego stylu przedstawień. Z jednej strony są one przesycone kontekstem intelektualnym, chwilami wirtuozerską techniką łączenia myśli, refleksji, sentencji najznakomitszych autorów literatury, z drugiej – popkulturowym rozbijaniem panoszącej się górnolotności, sprowadzaniem wzniosłych lub intelektualnie zawiłych konstrukcji do języka potocznego. Jednocześnie to teatr bezsprzecznie silnych osobowości artystycznych. Marcin Bikowski potrafi skupiać uwagę widza jak mało który aktor. Jest magnetyczny, elektryzujący, bez względu na to, jakie działania podejmuje (lub nie) na scenie. I to połączenie aktorskiego magnetyzmu (ileż urody jest w wykonaniu Pod papugami przez Bartnikowskiego), z oszałamiającą wyobraźnią twórców, mnożeniem papierowych bytów scenicznych, zaskakującymi zabawami lingwistycznymi, menażerią papierowych lalek-sylwetek artystów z otoczenia Białoszewskiego, w pełni świadomym byciu tu i teraz, na scenie, wśród widzów, buduje cały szereg emocji. I choć wychodzę ze spektaklu nieco oszołomiony, pogubiony w przeszłości, zdecydowanie niedouczony (bez żadnych skrupułów), to zarazem odczuwam rodzaj satysfakcji: nie ma granic twórczości, a partnerstwo z formą plastyczną jest nieskończonym polem poszukiwań.

 

Fot. K. Bieliński, B. Gudalewski

Podmieniec

 

 

Festiwale lalkowe, po wielu miesiącach zastoju i niemal dwóch martwych sezonach, wreszcie odżyły. Może na chwilę, może już na zawsze, zobaczymy. Wciąż jeszcze trudno wybrać się poza granice Polski, ale i u nas się dzieje! Po łomżyńskiej Walizce, rzeszowskiej Maskaradzie, teraz trwają białostockie Metamorfozy Lalek. Właściwie ich pierwsza odsłona, odbywająca się w kolejne weekendy, bo drugą (także weekendową) zaplanowano na wrzesień, choć wówczas już będzie niezwykle gęsto.

Do snucia tych blogowych refleksji wybieram spektakle, które sprawiły mi wyjątkową radość. Nie chcę pisać o przedstawieniach – moim zdaniem – wątpliwej jakości, ani o propozycjach, które nie powinny zaistnieć na lalkowych scenach, choć często tam się pojawiają. I na razie wciąż nie mogę nadążyć z rejestrowaniem przedstawień, które mnie poruszyły. W kolejce czeka m.in. zdobywca Grand Prix w Łomży hiszpański 2062 Karli Kracht & Andrésa Beladieza czy jeden z najpiękniejszych spektakli, jakie widziałem w ostatnich latach, Eh man he hiszpańskiej grupy Zero en Conducta. Ten ostatni, otwierający Metamorfozy Lalek, oglądałem  już dwukrotnie, napisałem kilka zdań zaraz po premierze, przed dwoma laty, ale czekam na jeszcze jedno spotkanie, bo to spektakl bez mała filozoficzny, analizujący istotę lalki i wyjątkowo perfekcyjny.

Dziś troszkę o Podmieńcu, którego premiera w ramach Metamorfoz Lalek odbyła się wczoraj. Być może ten spektakl jest zapowiedzią przyszłej grupy teatralnej Smaczny – Tomkiel. Czas pokaże. Potencjał obydwu artystów jest pokaźny, a talenty nieprzeciętne. Karol Smaczny ma za sobą dwie dekady działalności lalkarskiej, zaczynał w studenckiej grupie DZRT i w zasadzie pozostał wierny teatrom niezależnym, wiążąc się na dłużej z Towarzystwem Wierszalin – Teatr, potem Teatrem TrzyRzecze, ale współpracował też jako reżyser i aktor ze scenami dramatycznymi i lalkowymi w różnych miastach. Marcin Tomkiel zbliża się dopiero do finału studiów lalkarskich w białostockiej Filii Akademii Teatralnej. Obydwaj od dawna są silnie zaangażowani w pracę ze środowiskami wykluczonych, niepełnosprawnych, ludzi odbiegających od powszechnie akceptowanych norm. I Podmieniec Tomkiela jest właśnie o takim uwięzionym na wózku inwalidzkim Marcinie, który nie chce wyrzec się prawa przynależenia do otaczającego go świata.

Dobry, zwięzły, ostry, akcentujący najważniejsze sprawy tego braku akceptacji inności tekst Tomkiela, skorygowany literackim okiem Maliki Ledeman, uzupełniają świetne songi z tekstami Ledeman do muzyki skomponowanej przez Jakuba Olszewskiego, towarzyszącego na żywo spektaklowi. Karol Smaczny zajął się reżyserią całości oraz wraz z Tomkielem jest autorem lalek i przestrzeni. Lalki, naturalnej wielkości, bliższe manekinom, są zawieszone na linach, wysoko ponad sceną, stanowią atrakcyjny entourage, a kiedy trzeba zjeżdżają w dół, wchodząc w rozmaite relacje z aktorem.

Rzecz dzieje się w skromnej przestrzeni ni to mieszkania, ni to pracowni, osłoniętej z tyłu białym płótnem, na którym bohater w pierwszych sekwencjach ogląda ze starego zapisu wideo kadry pokazujące bawiące się dzieci. Może ogląda siebie samego w dzieciństwie? Po drodze musiał zdarzyć się wypadek, który przykuł go do wózka. Ale Marcin nie zrezygnował ze swoich intelektualnych i artystycznych pasji. Odradzono mu jednak zdawanie do szkoły teatralnej. Aktor na wózku – niemożliwe! Nie zrezygnował jednak ze świata teatru, poznawał literaturę, zbudował swój domowy maleńki papierowy teatrzyk, w którym on sam, mały Marcin, jest niewielką tekturową postacią, z którą dialoguje bohater. Ten mały Marcin wisi na sznurku sięgającym inwalidzkiego wózka i z nim aktor chwilami konwersuje, zmieniając jedynie swój głos. By odegrać wyobrażoną scenkę z innymi postaciami teatralnymi, Hamletem i Makbetem, dokonuje ekwilibrystycznych czynności, czołgając się po podłodze. To jedna ze wstrząsających scen wymagających nie lada fizycznej sprawności.

Spektakl przywołuje kilka obrazów punktujących brak akceptacji dla inności. Natalka (jedna z początkowo wiszących u góry lalek), młodzieńcza miłość Marcina, stanowczo i bez skrupułów porzuca inwalidę, gdy ten wyznaje swoje uczucia. Znakomita aktorsko jest scena rozmowy Marcina z potencjalnym pracodawcą. Tomkiel gra jednocześnie dwie postaci, zmieniając nie tylko tembr głosu, ale błyskawicznie odmieniając mimikę, kreując doprawdy fizycznie dwie różne postaci, choć zdejmuje tylko lub na powrót nakłada czerwoną dzianinową czapkę. Kolory czerwieni i bieli pojawiają się zresztą w różnych sytuacjach: w charakteryzacji twarzy aktora, kostiumach postaci. Czerwień jest chyba zawsze związana z jakimś aktem przemocy, agresji, ale trudno uwolnić się od sugestii, że to też element naszych barw narodowych, że wszystko, co się dzieje na scenie jest jakimś odniesieniem do konkretnej, polskiej sytuacji i warunków.

Świetne teksty songów punktują powszechną nietolerancję. Tomkiel wykonuje je na różne sposoby. Czasem są to gwałtowne protesty, niekiedy niemal liryczne kołysanko-ballady. Muzyka Olszewskiego świdruje niekiedy ucho widza, by za chwilę ukoić, uspokoić emocje, poddać się chwilowemu nastrojowi. Piękne są też światła Macieja Iwańczyka, który ma na BTL-owskiej scenie techniczne możliwości budowania dramaturgii zdarzeń.

W finale przedstawienia i trochę ku zaskoczeniu widzów, Tomkiel podnosi się z inwalidzkiego wózka. Po wykonaniu wspaniałego choreograficznie układu ruchowego rzuca się w szczelinę między białymi płótnami horyzontu, jakby wyskakiwał przez okno. A może naprawdę odleciał, przeciął tę kruchą nić wiążącą go z codziennością, pozwolił wyobrazić nam sobie swoje marzenia i popełnił samobójstwo? To jedna z interpretacyjnych możliwości, zrealizowana z wielką klasą i jednak silnie prawdopodobna.

Mam nadzieję, że ten spektakl trafi szeroko do widzów w całym kraju. Jest nie tylko artystycznie atrakcyjny, ale odnosi się do coraz powszechniej powracającego tematu niepełnosprawności, społecznej akceptacji, równych szans, o czym opowiada z wyjątkową kulturą, smakiem, życzliwością i empatią. Przed opuszczeniem sali teatralnej przeżywamy rodzaj katharsis, co w teatrze współczesnym doprawdy jest rzadkością.

No i może warto podkreślić, że spektakl powstał całkowicie ze środków własnych artystów. Nabiera to szczególnego znaczenia w kontekście innej premiery odbywającej się tego samego dnia, wystawnej, na swój sposób efektownej i całkowicie obojętnej. Coraz częściej mam przekonanie, że pandemia uruchomiła w Polsce coś nowego, zainspirowała młodych artystów do wypowiadania się własnym głosem. Najpierw Natalia Sakowicz z Romansem, potem Łukasz Batko z Bezimiennym / Nieznanym, teraz Smaczny – Tomkiel z Podmieńcem. A jeśli przypomnimy sobie internetową premierę Paralel Fundacji Analog i Marka Zimakiewicza sprzed kilku miesięcy, to odsłoni nam się lista artystów, którzy być może otwierają nowe drogi polskiego lalkarstwa.

 

Zdjęcia udostępnione przez tandem Smaczny – Tomkiel.

“Jaren” vs “Dom nad jeziorem”

Białostockie Metamorfozy Lalek 2019

Z wielkim opóźnieniem dotarłem na białostocki festiwal teatru lalek dla dorosłych Metamorfozy Lalek. Właśnie zakończył się siódmy festiwalowy dzień. Jest gorąco, w przyjemnie klimatyzowanych salach BTL-u komfortowo, na scenach silne emocje. Widziałem dziś dwa spektakle: japońską baśń Jaren Michiki Iidy z Yumehina Theatre i izraelski Dom nad jeziorem Yael Rasooly & Yaary Goldring/HaZira Performance Art Arena. Emocje i doświadczenia odmienne, jak to w teatrze.

Jaren jest przedstawieniem bez słów, jednoosobowym, będącym hołdem wobec zmarłego kilka lat temu wielkiego japońskiego artysty Hoichi Okamoto, twórcy niezapomnianego Dondoro Theatre, którego kilkakrotnie gościliśmy w Polsce. Spektakl zaczyna się podobnie jak jedno z najpiękniejszych przedstawień Okamoto Kiyohima Mandara, historia buddyjskiego mnicha i porzuconej przez niego kobiety: rytualne określenie miejsca akcji poprzez zapalenie świec w narożnikach sceny i efektowne wejście aktorki, zakapturzonej, prowadzącej przed sobą lalkę głównego bohatera. Działania animacyjne w tej sekwencji są zajmujące. Nie ma tu precyzji Okamoto, ale wrażenia widzów uzyskują wystarczająco wysoki poziom. W pewnym momencie aktorka odrzuca kryjącą jej twarz czarną zasłonę i oglądamy niemy dialog kobiety i mężczyzny. Michika Iida w roli kobiety ma atrakcyjne czerwone kimono i wyrazistą maskę na twarzy, jej partner jest lalką. U Okamoto ta scena stopniowo przechodziła w kolejne, aktor dokonywał wirtuozerskich przeobrażeń siebie i lalki w kolejne postaci, na oczach widzów, zmieniając płeć, kostiumy, wchodząc w nowe role. Traciliśmy poczucie rzeczywistości, choćby scenicznej – kto jest kim. Gdzie żywy człowiek, gdzie lalka. Michika Iida tego efektu nie osiąga. Dramaturgię buduje inaczej. Głównie poprzez efektowną muzykę, czy bardziej sferę dźwiękową skomponowaną przez Kazuhiko Kinami. Sama opuszcza przestrzeń gry, by za chwilę pojawić się w nowym wcieleniu. Gubi przez to magię teatru, niesamowitość lalkarskiej profesji. Wchodząc w kolejnej scenie, w tym samym kostiumie i masce, jest samotną zakochaną kobietą, którą opuścił kochanek. Przedstawia etiudę w konwencji tańca butho, ale nie ma wystarczającej siły, by porwać widzów. Jest sprawna, na swój sposób efektowna, może jednak bardziej dzięki pięknemu kostiumowi niż samej grze aktorskiej. Trzecia etiuda jest wykreowaniem efektownego demona-węża, w którego sama się przeistacza czy może przywołuje z przestworzy, który zabija nieszczęsnego kochanka, by wreszcie w finale spotkać się z nim ponownie. Pozostaje płacz, żal i ból.

Na naszym podwórku to przede wszystkim ciekawa praca aktora z lalką, odwołująca się do wielkich mistrzowskich realizacji, znanych choćby z przedstawień Nicole Mossoux, ostatnio Brazylijki Caroliny Garcia Marques (Habite-me) i wielu innych artystów-lalkarzy na całym świecie, ale też i całkiem udanych prób polskich twórców, by wspomnieć choćby Annę Skubik w Złamanych paznokciach przed laty, czy nie tak dawno Natalię Sakowicz w Pobudce, Karolinę Martin w Trzy ćwierci do śmierci. Michika Iida nie osiąga mistrzostwa w tej kategorii. Może niepotrzebnie „cytuje” Hoichi Okamoto. Nie dziwi jej fascynacja tym niezwykłym gatunkiem animacji, ale pewnie lepiej szukać własnej drogi i mistrzowskie wykonania traktować wyłącznie jako inspirację dla własnych poszukiwań. Choć z drugiej strony wypada pochylić czoło przed tytaniczną pracą niewielkiej grupy japońskich artystów-lalkarzy, którzy dzięki Miyako Kurotani, wytrwałej propagatorce osiągnięć Hoichi Okamoto, wciąż odwołują się do spuścizny tego lalkarskiego mistrza i coraz częściej goszczą na europejskich scenach lalkarskich.

Izraelski Dom nad jeziorem był spektaklem w każdym znaczeniu tego słowa wyjątkowym. Widziałem go wiele lat temu, mam wciąż przed oczyma, ale przed laty nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak dziś. Przez te lata urósł, dojrzał, choć rzadko jest eksploatowany. Poprzedni spektakl odbył się rok temu. Dziś błyszczał. Ma konwencję muzyczno-kabaretową, posługuje się niekiedy wyświechtanymi trickami, wykorzystuje dobrze znane lalkarskie i czasem nawet już komercyjne sztuczki z dziewczynkami w przykrótkich sukienkach, przerysowanych, machających do rytmu nogami, czasem w konwencji baletowej, czasem przerysowanej dziewczyńskości. Ale jakość wykonania nie pozostawia złudzeń, że oglądamy arcyperfekcyjny i profesjonalny spektakl.

Trzy aktorki (Yael Rasooly, Edna Blilious Havivi i Gili Beit Hallahmi), ucharakteryzowane na podlotki o krańcowo odmiennych warunkach fizycznych, znajdują się w zamkniętym pokoju, są zdane na siebie, organizują własny czas, gry i zabawy, droczą się i godzą, marzą, czasem zamykają w sobie. Dzieje się to gdzieś w Europie Centralnej, stopniowo dociera do nas, że w czasie II wojny światowej, że oto oglądamy osobliwy obraz holocaustu. Mijają pory roku, dziewczynki czekają na matkę, która zakazała im opuszczać pokój, czasami przez okno dolatują do nich dźwięki przejeżdżających wojskowych transportów, tupotu żołnierskich butów, krzyki i wybuchy. Niejako en passant dociera do nas echo toczącej się wojny. Matka pojawi się tylko raz, w zjawiskowej scenie jako opiekuńczy biały duch, który czuwa już tylko z oddali. Dwie dziewczynki stracą życie, trzecia – będzie przywoływać ich obecność w lalkowej konwencji, by nie zapomnieć. W miarę rozwoju akcji spektakl staje się przejmujący, drapieżny, oskarżycielski, choć wszystko przebiegać będzie w atmosferze zabawy i dziewczęcej współgry z lalkami-zabawkami i rozmaitymi przedmiotami.

Niezwykła jest i kompozycja tego przedstawienia, znakomite światła, i zwłaszcza aktorskie wykonanie. Chwilami jest wirtuozerskie. Dorosłe aktorki udzielają swoich przerysowanych wdzięków sklepowym lalkom. Z ich części (np. korpus z nogami) budują tintamareski, prowadzą angielsko-francusko-niemieckie konwersacje w konwencji klasowych zajęć szkolnych, gdy zasypiają przerażone, opowiadają bajkę o księciu, który je uratuje, budowanym z kilku przedmiotów, gdy marzą – budują zachwycającą scenę napowietrznego baletu, tworzonego wyłącznie z rąk. Ten spektakl skrzy się od aktorskiej i lalkarskiej pomysłowości, przeplatany jest zachwycająco wykonanymi partiami wokalnymi (głównie Yael Rasooly). I udowadnia czym jest teatralna wyobraźnia, nie mająca granic ani ograniczeń.

Kilkanaście dni temu, na dalekiej Syberii, widziałem inny spektakl dotykający II wojny światowej. Lalkarze z Jekaterinburga pokazali przedstawienie Lalka. Historia blokady, opowiadający o tragedii Leningradu podczas wojny widzianej oczyma dziecka. Jakże to inna perspektywa niż ta, którą narzuca literatura i kino. Podobnie jak w izraelskim Domu nad jeziorem nie epatuje się widza przemocą, brutalnością, krwią i ludzkim okrucieństwem. I efekt jest podobny: otrzymujemy przejmujący i wzruszający zarazem obraz cierpienia i krzywdy, dobra i zła. Rozumieją to dzieci, rozumieją poeci, rozumieją lalkarze.

Fot. ze strony internetowej Białostockiego Teatru Lalek.

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page