Rutka

Przez cztery ostatnie dni jeździłem do Łomży, gdzie powoli kończy się 34. Walizka, bo festiwale są okazją do zobaczenia kilku spektakli, które gdzieś po drodze umknęły naszej uwadze, a zdarza się, że przynoszą też jakieś szczególne odkrycia. Jednym z przegapionych przeze mnie spektakli jest Rutka łódzkiego Arlekina. Powstał wprawdzie stosunkowo niedawno, tuż przed pandemią, ale zdążył już zebrać sporo recenzji, także prestiżowych nagród, bez wątpienia zasłużenie i pozostaje mi tylko wierzyć, że i z Łomży wywiezie jakieś cenne trofeum.

Spektakl, oparty na książce Joanny Fabickiej Rutka, jest przedstawieniem wybitnym. Znakomity scenariusz przygotowała Karolina Maciejaszek, która jest zarazem reżyserką, wyjątkową scenografię opracowała Marika Wojciechowska, świetną muzykę wykonywaną na żywo przez Macieja Kuczyńskiego napisał Piotr Klimek, a ruch sceniczny (być może obejmujący też mimikę aktorów) wymyśliła Ewelina Ciszewska. Wymieniam wszystkich współtwórców, bo nie tak często się zdarza, żeby wkład każdego był tak widoczny z widowni i decydował zarazem o wspólnym oddechu całego teamu. Na tej liście nazwisk nie może zabraknąć aktorów: fenomenalnej Katarzyny Pałki w roli Rutki, świetnej Teresy Kowalik w roli Zosi i Wojciecha Stagenalskiego partnerującego obu aktorkom w różnych rolach i zadaniach scenicznych.

Jak zwykle, nie będę się rozwodził nad sensami, bo w przedstawieniu teatralnym są one tylko jednym z elementów, choć tym razem uruchamiają tropy niezwykłe i wszechstronne. Odnoszą się do łódzkich współczesnych Bałut, w których mieszka dziesięciolatka Zosia, pozostawiona na przymusowe wakacje w domu pod opieką specjalnie ściągniętej ciotki-babki Róży, nieco zwariowanej staruszki, a zarazem odnoszą się do wyjątkowego czasu Litzmannstadt Ghetto 1940-1944 (taki napis widnieje na froncie pudła scenicznego), gdzie pod adresem Zosi przy ul. Rybnej 13 mieszkała Rutka (w spektaklu dzisiejsza ciotko-babka Róża). Pomiędzy tymi dwoma czasami, które dzieli sporo dekad, rozgrywa się akcja przedstawienia i zawiązuje przyjaźń dziewczynek, przenoszących się podczas wspólnych zabaw w jedną lub drugą epokę.

Świetny scenariusz Karoliny Maciejaszek pozwala uruchomić wyobraźnię. Nie ma w nim zbędnego słowa, a reżyserskie zabiegi Maciejaszek pozwalają nie tylko poruszać się w tej przestrzeni pewnie, ale poddać się całej skali emocji, nie wykluczając wzruszenia i na dodatek włączyć publiczność. Kilkoro dzieci siedzi na scenie, kilkoro w pierwszych rzędach. Co któreś krzesło przykryte  jest folią, a zabieg ten odsłania sens w czasie przedstawienia, gdy okazuje się, że pod folią, na oparciu krzesła, narysowany jest kontur kogoś z najbliższych, kogo Rutka straciła. Trzeba uważać, by niechcący nie nadepnąć mamy czy taty. Wyobraźnia twórców i widzów ożywia nieistniejące postaci.

Wielką pomocą we wspomnianym uruchomieniu wyobraźni jest wykreowana przez Marikę Wojciechowską przestrzeń sceniczna. Z pozoru prosta, sklejkowa, złożona z wielkich płaszczyzn ustawionych w kształcie parawanu z tyłu (chwilami będzie to też ekran do projekcji), ogromnych prostopadłościanów z wyciętymi oknami po bokach (współczesne bloki) i dziesiątków kubików różnej wielkości i kształtu, też z wyciętymi oknami, z których aktorzy budują niewyobrażalną liczbę urbanistycznych konstrukcji, także mostów, tramwaju czy pociągu. Wygląda to jak niekończąca się zabawa klockami, ale w jej trakcie doświadczamy przeżyć, które zapierają oddech. Zabawa w chowanego pomiędzy budynkami ma inny sens dla każdej z dziewczynek; Zosia jest nią już znudzona, dla Rutki to próba ocalenia życia. Wizyta w supermarkecie i spotkanie z zafoliowanym martwym bezgłowym kurczakiem (który w wyobraźni ożywa), dla Zosi jest oczywistością i czymś przerażającym, gdy ożywa i goni dziewczynki, dla Rutki szansą na pozyskanie „przyjaciela” i pozbycie się samotności. Każda scena prowokuje nowe, zaskakujące skojarzenia, w przyspieszonym tempie uczymy się empatii, poznajemy siebie samych, odkrywamy przeszłość i zawiązujemy z nią delikatną nić porozumienia i sympatii.

Niewiele jest w całym spektaklu odniesień do konkretnych historii. Nic nie jest narzucane na siłę. W kilku scenach na płaszczyznach kubików zawieszane są fotografie osób, zamieszkujących ongiś budynki getta łódzkiego. To jeden z elementów przestrzeni architektonicznej, którą musimy sami interpretować. Takich reżyserskich podpowiedzi, by rozwijać zasugerowane myśli czy refleksje jest w Rutce wiele. Stąd nie dziwi idea towarzysząca przedstawieniu od samego początku (Rutka powstała w wyniku teatralno-edukacyjnego Konkursu im. Jana Dormana prowadzonego przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego), by spektakl był częścią szerszych działań edukacyjnych. Ale jest to przede wszystkim wspaniały teatr, rewelacyjnie pomyślany i wirtuozersko zagrany.

Z reguły piszę na tym blogu o spektaklach lalkowych. Wprawdzie w Rutce pojawia się kilka „klasycznych” lalek, szmacianych i papierowych, ale ta kategoria nie na wiele tu się przyda. Oczywiście wiem, że twórców z reguły nie interesują rozważania teoretyczno-estetyczne dotyczące istoty lalkarstwa, tak jak widzów nie interesuje wysiłek włożony w stworzenie przedstawienia, jeśli nie przynosi ono odpowiedniej satysfakcji odbiorcy.

Musimy jednak od czasu do czasu zastanowić się nad współczesnym lalkarstwem, by mieć świadomość dokonujących się zmian, by umieć rozmawiać o uprawianej profesji, która nie jest przecież teatrem aktorskim czy teatrem tańca. I Rutka też nie należy mimo wszystko do gatunku teatru dramatycznego. Cóż zatem oglądamy?

Przychodzi mi na myśl termin wymyślony pewnie dekadę temu przez Halinę Waszkiel i bardzo już rozpowszechniony – animant. Lalka klasyczna oczywiście też może być animantem, ale używać tego terminu możemy głównie do środków współczesnego lalkarstwa, wymykających się tradycyjnym określeniom i technikom. Wszystkie kubiki, krzesła, także papierowe i szmaciane lalki wymyślone przez Marikę Wojciechowską są właśnie animantami. To nie są rekwizyty, to nie są elementy dekoracji. To ożywione przedmioty, to animanty. Kreowana na naszych oczach historia dzieje się pomiędzy trójką aktorów i dziesiątkami animantów. Pomiędzy nimi zachodzą najrozmaitsze relacje, budują sensy i znaczenia. Może dlatego właśnie moje pierwsze wrażenie po wejściu w przestrzeń spektaklu wychwyciło jedynie jej zdawkowość. Ileż to już razy widziałem takie architektoniczne drewniane kubiki na scenie? Ale w Rutce to są animanty, w pewnym sensie postaci całego dramatu, podobnie jak obie bohaterki.

Wspaniały spektakl Karoliny Maciejaszek i jej zespołu. No i wielki sukces Arlekina pod dyrekcją Wojciecha Brawera. Trzeba częściej zaglądać do Łodzi.

 

Fot. ze strony Teatru: www.arlekin.pl

 

PandemiJa w ATB

Wczorajsza premiera on-line spektaklu PandemiJa, dyplomu studentów IV roku kierunku aktorskiego (specjalność lalkarska) białostockiej Akademii Teatralnej, przyniosła sporo satysfakcji. Na mojej prywatnej liście, wśród prezentacji internetowych ostatnich miesięcy, plasuje się dość wysoko. Z pewnością to rezultat sympatii do realizatorów i wykonawców tego zdarzenia, których miałem okazję obserwować przez kilka lat, ale – obiektywizując moje wrażenia – studencki dyplom wypadł naprawdę ciekawie.

Powody są dwa. Po pierwsze, twórcy PandemiJi odnieśli się do bardzo aktualnego tematu, który wciąż nam towarzyszy i to w skali światowej. Rozpamiętujemy nieustannie jego społeczne i indywidualne skutki, własne doświadczenia z okresu lockdownu, perspektywy dalszego funkcjonowania w dobie epidemii. Taki głos najmłodszego pokolenia trudno przemilczeć i wypada tylko pogratulować Agacie Biziuk, reżyserce i autorce scenariusza, że podjęła ten temat, zainspirowała młodych twórców i z powodzeniem przeprowadziła cały proces budowania przedstawienia, w warunkach doprawdy skomplikowanych, gdy tylko niewiele czasu można było poświęcić na wspólne spotkania, całościowe próby i zgrywanie się zespołu.

Ale też pomysł na ten spektakl urodził się właśnie w izolacji i od początku zakładał w zasadzie niemal indywidualną pracę z kamerą. I to drugi powód satysfakcji z uzyskanego efektu. Wybrano oraz świadomie, chwilami nawet wielce efektownie, wykorzystano środki techniczne, telewizyjne i filmowe, które odpowiadały przyjętym założeniom i pomysłom. Klan Czołpińskich (zdjęcia Tobiasz, montaż Jonasz), wspierany bardzo piękną reżyserią światła Macieja Iwańczyka i zwłaszcza fachowym przygotowaniem reżyserki, zaproponował spektakl przedniej jakości technicznej. To zdarzenie nie mogłoby się zdarzyć na żywo. Pewnie mogłoby być realizowane na żywo, co podniosłoby jego atrakcyjność, ale tej poprzeczki zapewne w warunkach szkolnych nie dało się przeskoczyć.

Oejrzeliśmy zapis telewizyjno-filmowo-teatralnego przedsięwzięcia na bardzo aktualny temat. Każdy z młodych artystów miał okazję do indywidualnych monologów, chwilami dość osobistych, udziału w kilku scenach zbiorowych, można było ocenić aktorski warsztat poszczególnych studentów, którzy bez wątpienia wzbogacą swoje portfolia o cenny materiał demonstrujący ich umiejętności i talenty. Smakowitą oprawę kostiumowo-przestrzenną zaproponowała Marika Wojciechowska, z jednej strony – w aktorskich kostiumach – nawiązując do sanitarnych kombinezonów (znacznie lepiej prezentujących się na scenie niż w rzeczywistości pandemicznej), z drugiej – atrakcyjnie wykorzystując przestrzeń różnych sal w budynku białostockiej Akademii Teatralnej: a to umieszczając scenę (kraina mądrej Matki-natury) w wypełnionej wodą wannie otoczonej paprotkami, a to wykorzystując długaśną przestrzeń wąskiego szkolnego korytarza do zajmującej i ładnie filmowanej rozmowy z psem, a to przekształcając labirynt szkolnej biblioteki z półkami pełnymi książek w magiczną krainę górskich bezdroży, czy wreszcie adaptując salę baletową – w przestrzeń efemerycznych i zakochanych w sobie artystów-marzycieli i lekkoduchów. Tych przestrzeni jest rzecz jasna więcej, korespondują one z wygłaszanymi tekstami, dźwięczą młodzieńczym buntem, protestem, desperacją, a czasem nawet depresją, bądź samozachwytem. Patrzy się, słucha i choć wygłaszane zdania nie odstają od naszych powszechnych refleksji budowanych w czasie zarazy, nie przenoszą nas na wyższe piętra, niczego nie uogólniają, bo to nie są (w zasadzie) teksty literackie, raczej potoczne, codzienne, całość brzmi jednak naturalnie i szczerze: to głos tego pokolenia, dzisiejszych dwudziestokilkulatków.

Dzielę się tymi refleksjami (bo nie jest i nie miała to być recenzja) mimo wszystko z pewnym smutkiem. Po emisji spektaklu organizatorzy przeprowadzili debatę on-line z udziałem kilkorga zaproszonych gości, także reżyserki i jednej z aktorek. Był nawet krytyk teatralny (dziś wprawdzie nie zajmujący się recenzowaniem przedstawień, choć tylko w tej roli sens miała jego obecność) i socjolożka zajmująca się analizą pandemijnych zachowań. I była to ciekawa rozmowa. Tyle, że niewiele mówiono o PandemiJi. Rozmowę zdominował temat pandemii, żywy przecież i zasadniczy w przedstawieniu, ale refleksji dotyczących wspólnie obejrzanego spektaklu teatralnego nie usłyszeliśmy. To nie był polskojęzyczny odcinek programu ResiliArt, gdzie twórcy z szerokiego teatralnego świata dzielą się swymi doświadczeniami z przeżytych ostatnich miesięcy.  Pewnie młodzi wykonawcy z wypiekami na twarzach czekali chociaż na słowo o swoich rolach, efekcie wspólnej pracy. Na próżno! Nikt nie miał nic do powiedzenia o teatrze, dla którego spotkaliśmy się przed ekranami. Tak zresztą wygląda większość dyskusji o teatrze. Rozmawiamy o problemach, nie o sztuce teatru. Szkoda!

Mój smutek (i w konsekwencji brak oceny przedstawienia) wynika też z pragmatycznych powodów. Zajmuję się i czasem piszę o lalkach. Teatr jest mi bliski, oglądam dużo i często, ale wypowiadam się niemal wyłącznie o lalkach. Nie jestem zaskoczony, że najnowszy dyplom studentów lalkarstwa należy do innej dziedziny. Nie po raz pierwszy, nie tylko w białostockiej szkole lalkarskiej. Takiej szkoły w zasadzie nawet nie ma. Jest w Białymstoku kierunek aktorski ze specjalnością aktorstwa teatru lalek, a to zupełnie co innego niż szkołą lalkarska. Zatem z lalkarskiego punktu widzenia nic się nie stało i nie bardzo jest o czym rozmawiać. Zdecydowana większość kolegów-„lalkarzy” myśli inaczej i w tym też nic złego. Wybierają po prostu (poprzez „lalki”) dostępną im drogę do świata teatru w ogóle. I realizują swoje marzenia. Czasem, jak w PandemiJi,  doprawdy interesująco. I może to dobrze. Przykro tylko, że ta specjalność aktorstwa lalkowego w dyplomie najnowszym nie zaistniała nawet przez chwilę. Właściwie zaistniała – przez ułamek sekundy w spektaklu pojawia się stara szkolna marionetka. To żałosny widok, który nie powinien się zdarzyć (w aktorskich spektaklach kolegów ze specjalności aktorstwo i wokalistyka trudno sobie wyobrazić wyeliminowanie piosenek). Jakiś element sztuki lalkarskiej powinien zatem w spektaklu zaistnieć. Reżyserka też jest przecież absolwentką białostocką. Choć z drugiej strony świat lalek zarezerwowany jest dla jego sympatyków. Ci się odnajdują nawet w Polsce i z reguły poza szkołami lalkarskimi, nawet poza repertuarowymi teatrami lalek. Szkoda tylko, że coraz częściej przestajemy się rozumieć.

Fot. za strony Akademii Teatralnej w Białymstoku

Teatralna rozmaitość

Czytaj dalej Teatralna rozmaitość

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page