50 lat białostockiej szkoły lalkarskiej

Czas płynie! Kto by przypuszczał w początku lat siedemdziesiątych, kiedy działała już szeroka sieć państwowych teatrów lalek, okrzepły festiwale i rozmaite lalkarskie stowarzyszenia, a samo środowisko czuło się całkiem silne i – choć nieco marginalizowane – jednak ważne, że największe wyzwanie stoi wciąż przed nim? Kto by przypuszczał, że po kilkakrotnie podejmowanych i w zasadzie nieudanych lub krótkotrwałych próbach utworzenia szkolnictwa lalkarskiego w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, torpedowanych pomysłach z lat sześćdziesiątych, wreszcie powiedzie się inicjatywa wrocławska, pod wodzą mało znanego szerzej Stanisława Stapfa, ówczesnego dyrektora tamtejszego teatru lalek Chochlik, teatru też peryferyjnego?

A jednak! Stanisław Stapf zapoczątkował przełom, który zmienił polskie lalkarstwo następnego półwiecza. Jego trzyletni SATL, przyteatralna szkoła lalkarska, zasadniczo wpłynął na pisanie nowej historii polskiego lalkarstwa, którego jedną z najważniejszych bolączek był brak profesjonalnie przygotowanej kadry, zwłaszcza aktorskiej, ale i reżyserskiej. Powodzenie SATL-u, nie bez komplikacji, otworzyło jednak drogę do uruchomienia wrocławskiego Wydziału Lalkarskiego krakowskiej PWST. Wrocławska szkoła działa od 52 lat i mimo rozmaitych zakrętów dziś ma się coraz lepiej.

Białystok, podobnie jak Wrocław końca lat sześćdziesiątych, był poza lalkarskim mainstreamem w tamtym czasie. Kierująca tutejszym Świerszczem Joanna Piekarska wykonała gigantyczną pracę, by zbliżyć się do przodujących teatrów (Groteska, Marcinek, Arlekin, Lalka, Miniatura), ale droga była wciąż daleka. Po niej białostocki teatr przejął Krzysztof Rau, którego Piekarska ściągnęła z Gdańska.

Rau, praktykujący lalkarstwo najpierw w Marcinku Leokadii Serafinowicz, potem pod okiem Natalii Gołębskiej, okazał się przede wszystkim znakomitym organizatorem. Szermował pomysłami, umiał skupiać wokół siebie rozmaitych pasjonatów, a wytrwałością i konsekwencją działania imponował. Mając już pełne uprawnienia aktora-lalkarza, dyplom uniwersytecki i zaliczony egzamin reżyserski, obejmował w 1969 roku białostocki teatr z głową pełną nowych inicjatyw i pomysłów, nie tylko artystycznych. Wkrótce zmienił nazwę teatru na Białostocki Teatr Lalek, zainicjował stałą Scenę dla Dorosłych, w perspektywie kolejnych kilku lat doprowadził do wybudowania w Białymstoku pierwszego w Polsce budynku teatru lalek z prawdziwego zdarzenia (1979), zorganizował festiwal solistów lalkarzy (5 edycji), potem Ogólnopolskie Spotkania Teatrów Lalek (trzy edycje). A przecież był aktywnym reżyserem, pisał sztuki dla teatru, prowadził niebywale szeroką działalność społeczną (SPATiF-ZASP, POLUNIMA, ASSITEJ, konkursy dramaturgiczne, kierował pracami komisji eksternistycznych), nie wspominając już o aktywności w strukturach politycznych (Sejmowa Komisja Kultury, Narodowa Rada Kultury, Komisja Kultury KC PZPR czy Komitet Nagród Państwowych). Z perspektywy lat kto wie czy jego największym osiągnieciem nie będzie jednak białostocka szkoła lalkarska.

Została zainaugurowana (choć bez oficjalnej zgody MKiS o jej powołaniu) 1 IX 1974 jako Studium Aktorskie Teatru Lalek przy Białostockim Teatrze Lalek, którego dyrektorem był Rau. Przyjęto 18 słuchaczy. Powtórzono wrocławską nazwę szkoły Stapfa, w zasadzie też powielono jej program, którego autorem był przede wszystkim Klemens Krzyżagórski. Nazwisko Krzyżagórskiego umyka najczęściej z lalkarskiej pamięci, choć jego zasługi dla teatru i szkoły wrocławskiej (wcześniej teatru w Wałbrzychu), a w latach 70. dla Białegostoku, są zupełnie wyjątkowe. Był dziennikarzem zafascynowanym lalkami. We Wrocławiu kierował znakomitym czasopismem „Odra”, w Białymstoku budował prestiż „Kontrastów”. Program SATL-u, wrocławskiego i białostockiego, był w wielkim stopniu jego dziełem. W BTL-u pełnił funkcję doradcy literackiego, jak wcześniej w Wałbrzychu i Wrocławiu. I to w dyskusjach z nim Krzysztof Rau tworzył białostocką szkołę. Program studia rozszerzono o przedmioty, które wynikały troszkę z podlaskiej specyfiki, troszkę z muzycznych pasji Bernadetty Rau, kierowniczki muzycznej BTL-u i żony Raua. Doszły instrumenty muzyczne, śpiewanie, chór (niemałe sukcesy odniósł chór studenów białostockich) i cała gama zajęć wokalnych. Zastanawiające, że Krzyżagórski nigdy nie włączył się w dydaktykę ani we Wrocławiu, ani w Białymstoku. A wkrótce pochłonęły go całkowicie dziennikarstwo i polityka.

Wśród nauczycieli Studium byli, obok Raua, m.in.: Irena Dragan, Tomasz Brzeziński, Krystyna Matuszewska, Dorota Wiszowata, Zdzisław Dąbrowski, Włodzimierz Fełenczak, Jan Bondar, Halina Lechowska, Bernadetta Rau, Elżbieta Warszawska, Bożena Frankowska, Henryk Jurkowski, Andrzej Makowiecki, Wiesław Jurkowski, Włodzimierz Pawluczuk.

Wszystkie organizacyjne sznurki, w studium i w teatrze, trzymał Krzysztof Rau. Nieustannie poszerzał swoje kontakty i grono współpracowników. W połowie lat 70. w BTL pojawiały się spektakle już nie tylko reżyserowane przez niego samego i Joannę Piekarską. Zaprosił m.in. Zlatiego Zlatewa z Bułgarii, tu swoje pierwsze spektakle po studiach lalkarskich w Pradze realizował Włodzimierz Fełenczak, wkrótce na kilka lat zadomowił się Andrzej Dziedziul, reżyserował Tomasz Jaworski, od 1975 z BTL-em związał się Jan Wilkowski. Wśród scenografów prym wiedli lokalni plastycy: Wiesław Jurkowski i Ryszard Kuzyszyn, ale świetni artyści coraz liczniej ciągnęli na Podlasie: Gizela Bachtin-Karłowska, Wanda Fik, Adam Kilian… Sam Rau aktywnie działał na forum ogólnopolskim, zwłaszcza w SPATiF-ie, kierowanym przez całą dekadę lat siedemdziesiątych przez Jana Wilkowskiego. Wilkowski był więc wówczas naturalnym partnerem do prowadzenia wszelkich środowiskowych negocjacji. A rozmaitych sporów, konfliktów i napięć nie brakowało. Szkolnictwo było jedną z takich zapalnych kwestii, o którym nieustannie dyskutowano.

Ponieważ budowanie wysokiego poziomu aktorskiego było jedną z naczelnych idei przyświecających Rauowi, kształcenie lalkarzy w oczywisty sposób stało w centrum jego uwagi. Wydeptywał ścieżki na gruncie lokalnym, w Ministerstwie Kultury, rozmaitych instytucjach, oczywiście w warszawskiej PWST, SPATiF-ie. Wyrzucany (jak z MKiS, gdzie odpowiedzialna za sprawy lalkowe Wiesława Domańska przekonywała, że prędzej jej kaktus wyrośnie na dłoni niż w Białymstoku powstania szkoła teatralna), wracał innymi drzwiami. Chciał ściągnąć Wilkowskiego do włączenia się w białostocką szkołę, a gdy jego wysiłki okazały się niewystarczające, przekonał Tadeusza Łomnickiego, ówczesnego rektora warszawskiej PWST, by stał się orędownikiem sprawy. Wilkowski uległ. Sam barwnie opisał swoją pedagogiczną karierę w jubileuszowym wydawnictwie PWST (Warszawa 1991), nadając jej tytuł Belfer mimo woli. W tym samym wydawnictwie Krzysztof Rau podzielił się własną wizją tworzenia szkoły pt. Najdłuższy egzamin do PWST.

W efekcie, w 1975 roku w Białymstoku przeprowadzono dodatkowy egzamin dla słuchaczy Studium, któremu przewodniczył Wilkowski jako szef sekcji lalkowej SPATiF-u, który wyłonił studentów rozpoczynających naukę od II roku studiów w PWST. Chcąc nie chcąc, Jan Wilkowski został pierwszym dziekanem białostockiego Wydziału Lalkarskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, Krzysztof Rau – pierwszym prodziekanem.

Droga od powstania Studium do utworzenia Wydziału Lalkarskiego w Białymstoku okazała się w sumie bardzo krótka. Kilka lat wcześniej, we Wrocławiu, proces ten zajął pięć lat. W Białymstoku – rok. Przekształcenie Studium w warszawski Wydział Lalkarski poszerzyło grono wykładowców. Doszli m.in.: Jan Wilkowski, Krzysztof Niesiołowski, Jan Plewako, Barbara Muszyńska, Edward Dobraczyński, Eliza Piechowska, Maria Redkowska, Lesław Piecka, Waldemar Wilhelm, Andrzej Witkowski, Maciej Wojtyszko, Tadeusz Zapaśnik, Andrzej Ziembiński, Jerzy Zegalski, Danuta Kierklo-Czajkowska, Marek Waszkiel, Bogdan Głuszczak, Zbigniew Wilski, Halina Waszkiel, Jolanta Wiśniewska, Maria Berwid-Osińska. Niektórzy byli w szkole przez lata, inni się zmieniali. Na przełomie lat 70. i 80. dołączyli białostoccy absolwenci, z Piotrem Damulewiczem, Aliną Skiepko-Gielniewską, Andrzejem Zaborskim, Marią Rogowską, Zdzisławem Rejem, w kolejnych latach m.in. Wiesław Czołpiński i wielu zwłaszcza aktorów BTL-u bądź absolwentów białostockiej uczelni, którzy rozpierzchli się po Polsce, ale ze szkołą zachowali ścisły kontakt.

I tak jest do dziś. Wielu wczorajszych studentów nazajutrz rozpoczyna karierę wykładowców. Przechodzą rzecz jasna długą drogę od obserwatorów, przez asystentów, nim podejmą trud samodzielnego powadzenia zajęć. Muszą uzyskać w nieprzekraczalnym terminie kolejne stopnie naukowe, osiągnąć jakieś artystyczne sukcesy, ale nie umiem uwolnić się od refleksji, że w zakresie środków lalkarskich wciąż obracamy się wokół własnej osi. W niewielkim zakresie wykraczamy poza dokonania naszych nauczycieli (choć dziś jest dużo lepiej niż jeszcze kilka lat temu).

Wszak z drugiej strony perspektywa pół wieku istnienia białostockiej szkoły pokazuje ogromny dystans i długą krętą drogę, którą przeszło polskie lalkarstwo.

Nieustająco legendarną postacią ATB jest Jan Wilkowski. Choć nie ma go już od ponad ćwierćwiecza, wciąż jest obecny w murach szkoły. Niedawno uroczyście obchodziliśmy 100-lecie jego urodzin. Legenda Wilkowskiego wciąż jest podtrzymywana w białostockiej uczelni. Trudno się temu dziwić. Był to wyjątkowo ciepły, życzliwy, łagodny i przyjacielski człowiek, a do tego wielki artysta. No i lalkarz! Twórca, który z białostockimi studentami, najpierw podczas realizacji dyplomów (lalkowych dyplomów!) odnosił sukcesy, a wkrótce potem – z byłymi już studentami – zrealizował wielkie spektakle lalkowe lat 80.: szczeciński Żywot Wowry wśród żywotów świętych, w BTL – Zieloną gęś i Dekameron 8.5.

W 1980 roku w Białymstoku powołano Wydział Reżyserii, na którego czele stanął Henryk Jurkowski (po nim przez dwie kadencje był Wojciech Wieczorkiewicz). Dziekan Henryk Jurkowski był kolejną wielką postacią w środowisku lalkarskim, na dodatek marka jego nazwiska daleko wykraczała poza granice Polski. Przez ostatnie lata (1972-1980) sprawował urząd sekretarza generalnego UNIMA, był współtwórcą Instytutu Lalkarskiego w Cherleville-Mézieres i tamtejszej szkoły lalkarskiej, a w Polsce i na świecie od lat niekwestionowanym autorytetem. Lokalizacja kształcenia reżyserów w Białymstoku wywoływała jednak niekończące się i wyjątkowo ostre dyskusje i spory. Krzysztof Rau mimo wszystko zdołał postawić na swoim.

Istnienie w Białymstoku dwóch wydziałów lalkarskich sprawiło, że od 1984 roku pojawiło się w strukturze warszawskiej uczelni nowe stanowisko – prorektor do spraw białostockich wydziałów. Pierwszym został Krzysztof Rau. W kolejnych kadencjach (a szczęśliwie środowisko akademickie utrzymuje przepis o jednokrotnej możliwości reelekcji) prorektorami do spraw Białegostoku (nawet kiedy w 1990 połączono dotychczasowe dwa wydziały w Wydział Sztuki Lalkarskiej), byli: Henryk Jurkowski, Tomasz Jaworski, Marek Waszkiel, Wojciech Kobrzyński, Wiesław Czołpiński i Marta Rau. Funkcje dziekańskie po Wilkowskim pełnili: Tomasz Jaworski, Jan Plewako, Wojciech Kobrzyński, Wiesław Czołpiński, Sylwia Janowicz-Dobrowolska, Artur Dwulit. Warto może przypomnieć, że pierwszym spośród absolwentów białostockich przedstawicielem władz wydziału był Piotr Damulewicz, który w 1987 roku został prodziekanem. Tak oto zamknęło się koło historii, dobiegł końca proces, o którym od początku marzył Krzysztof Rau przepowiadając, że swoją misję uzna za zrealizowaną, gdy jego wychowankowie przejmą kierowanie białostocka szkołą.

Wygląda na to, że dziś jestem najdłużej pracującym wykładowcą białostockiej Akademii Teatralnej. Zajęcia z historii teatru lalek zacząłem jesienią 1977 i, z kilkuletnią przerwą w stanie wojennym, prowadzę do dziś. Początki były niezwykłe. Niektórzy studenci byli wprawdzie starsi ode mnie, ale nie było problemów z porozumiewaniem się. Właściwie przez pierwsze lata uczyliśmy się razem. Zadawałem lektury, które czytaliśmy i o których rozmawialiśmy. To przecież jeszcze epoka przedkomputerowa, ze śladową ilością zdjęć, artykułów i książek. Niemal od razu powołałem koło naukowe, które po dwóch latach doprawdy intensywnej pracy zorganizowało wyprawę naukową do Japonii. Poznawaliśmy bunraku, ale miesięczny pobyt był też okazją do przemierzenia Japonii. Chyba od razu po powrocie zacząłem też prowadzić seminaria magisterskie.

W samej szkole też się działo. W 1979 odbył się pierwszy w Polsce międzynarodowy przegląd dyplomów lalkarskich, który potem trafił do Wrocławia i wciąż istnieje, oczywiście w innej formule. Lata 80. i 90. dla nikogo nie były łatwe. Permanentne kryzysy, stagnacje, ograniczenia, przekształcenia, ale to przecież wtedy właśnie debiutowali studenci reżyserii, wnosząc do polskiego lalkarstwa ożywienie i swoisty entuzjazm, za sprawą spektakli Wojciecha Szelachowskiego, Macieja Tondery, Aleksandra Antończaka, Grzegorza Kwiecińskiego, Tadeusza Wierzbickiego, Piotra Tomaszuka, Marka Chodaczyńskiego i wielu innych młodych utalentowanych artystów.

To wówczas zaczęła się rodzić w polskim lalkarstwie zupełnie nowa, wyeliminowana w czasach komunistycznych, struktura: teatry prywatne, niezależne grupy artystyczne. Białostoccy absolwenci zawładnęli tą przestrzenią, dość wspomnieć: Teatr Ognia i Papieru Grzegorza Kwiecińskiego, Teatr małe i Tadeusza Wierzbickiego, Unię Teatr Niemożliwy Marka Chodaczyńskiego, Walny-Teatr Adama Walnego, ale przecież i Teatr Wierszalin Piotra Tomaszuka i Tadeusza Słobodzianka, i Teatr ¾ Zusno Krzysztofa Raua, zbudowany ze szkolnych doświadczeń i marzeń.

A i w teatrach instytucjonalnych białostoccy absolwenci byli silnie widoczni. W wielu teatrach pojawili się całymi grupami – w Szczecinie, Gdańsku, Jeleniej Górze, warszawskiej Lalce, Lublinie… W końcu lat 90. wspominany już Klemens Krzyżagórski przygotował pasjonujące zestawienie losów absolwentów wszystkich polskich uczelni lalkarskich od 1950 roku do końca wieku. Wnioski były zaskakujące: spośród aktorów-lalkarzy pracujących w profesjonalnych teatrach ponad 45% stanowili absolwenci białostoccy! Dla porównania: procent absolwentów wrocławskich wyniósł 12.

Kiedyś zestawiłem listę dyrektorów teatrów lalek z lat 90. Na 27 istniejących instytucji białostoccy absolwenci kierowali ponad połową. Po 25 latach istnienia szkoły lalkarskiej na Podlasiu śmiało można było powiedzieć, że jej absolwenci zdominowali polski teatr lalek. W XXI wieku wydaje się, że proporcje się wyrównały, tyle że dziś lalkarstwo w Polsce wygląda zupełnie inaczej.

W 1999 roku na kolejne dwie kadencje losy białostockiego Wydziału Sztuki Lalkarskiej, mającego niemal od dekady dwa kierunki – aktorski i reżyserski, znalazły się w moich rękach. Ze sztuką teatru lalek i ze szkołą związany byłem od dawna, ale nigdy wcześniej nie kierowałem instytucją. To, że dałem się namówić na kandydowanie (bo był to czas wyborów do wszelkich władz uczelnianych, a rektor-elekt mógł powołać lub nie wybranego w Białymstoku kandydata) jest wyłączną zasługą Marii Ościłowicz, kierowniczki białostockiego dziekanatu, która miesiącami przekonywała mnie (a pewnie i agitowała kolegów za mną), że powinienem objąć tę funkcję. Nie żałuję.

Przez sześć lat mojej obecności na stanowisku prorektora wiele się zmieniło. Zmiany są nieubłagane i zawsze potrzebne, także – a może przede wszystkim – na stanowiskach kierowniczych. Obejmowałem szkołę dobrze funkcjonującą i jeszcze lepiej postrzeganą. Od wielu lat aktywnie uczestniczyłem w międzynarodowym życiu lalkarskim i miałem świadomość, że wielu moim kolegom (a z całą pewnością studentom) brakuje bliskiego kontaktu ze światem. Wiedziałem też, że nasza uczelnia wzbudza zainteresowanie na świecie, bo uczelnie lalkarskie nie są powszechnie znane. Ponadto byliśmy w przededniu wejścia w struktury Unii Europejskiej.

Zacząłem od zapraszania wybranych spektakli bądź artystów do Białegostoku. Konsekwencją tych kontaktów były wizyty warsztatowe specjalistów-lalkarzy z różnych krajów świata, którzy odbywali spotkania, a wręcz prowadzili regularne warsztaty ze studentami. W Białymstoku zaczęli pojawiać się wielcy twórcy światowego lalkarstwa: Michael Meschke, Eric Bass, Massimo Schuster, Jordi Bertran, Fabrizio Montecchi, Alain Lecucq, Andras Lenart, Michael Vogel. Każdy z nich wnosił coś nowego, inną technikę lalkarską, inną metodę pracy, inną wyobraźnię i osobowość artystyczną. Nie były to spotkania łatwe i to bynajmniej nie z powodów komunikacyjnych. Problemem podstawowym była całkowicie inna u nas świadomość uprawiania zawodu, nieumiejętność określania i realizowania przez studentów własnych ambicji i marzeń, niekiedy nawet ich całkowity brak, oczekiwanie na sformułowanie przez reżysera zadania do wykonania. To wciąż ogromny problem także teatrów, nie tylko studentów szkół teatralnych.

Wizyty świetnych lalkarzy, warsztaty z nimi, zaczęły powoli przyciągać zainteresowanie szkołą. Pojawili się pierwsi międzynarodowi stażyści, szukający sposobu na uzupełnienie swojego wykształcenia i wypatrujący nowych miejsc i starych/nowych mistrzów. A po stażystach przybyli pełnoprawni studenci-obcokrajowcy. W samej szkole zaczęto powierzać twórcom ze świata realizację dyplomów.

Proces ten wspierały trzy dodatkowe elementy: stopniowe zmiany programowe, zmierzające generalnie do wyzwolenia większej indywidualnej odpowiedzialności studentów za swoje prace i – wynikający z tych zmian – obowiązek programowy realizacji własnych etiud; rezygnacja ważnego międzynarodowego ośrodka kształcenia lalkarzy we Francji z organizacji międzynarodowych spotkań studentów-lalkarzy i przejęcia przez ATB tej imprezy; po trzecie wreszcie partnerstwo w trzyletnim projekcie unijnym „Teatro Figura Europa”.

Każda uczelnie teatralna powinna być nieco konserwatywna, bo nauczyć można tego, co było, co istnieje, nie tego, co dopiero nastąpi. Silny akcent położony na rzemiosło, na sztukę animacji tradycyjnych technik lalkowych, na kształcenie głosu, na ruch, na pracę z przedmiotem, na techniki aktorskie wreszcie, wszystko to sprawiło, że szkoła białostocka była postrzegana jako miejsce, gdzie uczą warsztatu. Zmiany programowe ostatniego ćwierćwiecza pozwoliły rozwinąć także drugi element nieodzowny w każdej twórczości: wyobraźnię, intuicję, indywidualne myślenie studentów. Było to możliwe, bo wielu profesorom białostockim – na pewnym etapie kształcenia studentów – udało się wygasić własne przyzwyczajenia, oddać inicjatywę młodym adeptom i tylko obserwować ich działania, odpowiadać na zgłaszane wątpliwości, ingerować wówczas, gdy młodego twórcę ogarnia bezradność. Ostateczne wybory muszą być jednak zawsze własne, jeśli formułujemy osobistą wypowiedź. Taka polityka powinna oczywiście akceptować prawo młodego artysty do pomyłek, artystycznych potknięć, ale bez nich nie ma budowania twórczej indywidualności.

Ten proces w Białymstoku przebiega od lat i możemy obserwować jego owoce. Najpełniej świadczą o nim liczne gruby niezależne, teatry prywatne i losy wielu młodych artystów, którzy zdecydowali się na rozwijanie własnej aktywności twórczej. Dość wymienić Kompanię Doomsday, potem Malabar Hotel Marcina Bartnikowskiego i Marcina Bikowskiego, Grupę Coincidentia Pawła Chomczyka i Dagmary Sowy, PAPAHEMĘ, Kwadrygę Ewy i Janusza Walesiaków, Teatr Korzunowiczów, Teatr Bez Rzędów Lecha Walickiego, Teatr Wolność Karola Smacznego, Grupę Teatralna bez Ziemi Marka Ciunela, TeatRyle Marioli i Marcina Ryl-Krystianowskich, Teatr Łątek Krzysztofa Zemły, Fundację Teatr Sakowicz Cempura, Teatr Małe Mi Sławy Tarkowskiej, Teatr Fraktal Ewy Wolskiej, ale też działalność Wiesława Kusy, Krzysztofa Falkowskiego, Mariana Ołdziejewskiego, Karoliny  Martin, Marii Żynel, Pauli Czarneckiej, Marcina Tomkiela i wielu, wielu innych twórców, którzy wyszli z białostockiej szkoły teatralnej i funkcjonują na teatralnym rynku.

Do Akademii białostockiej udało się też przenieść wielką międzynarodową imprezę: spotkania studentów lalkarzy z całego świata, kiedy z ich organizacji wycofali się Francuzi. W 2002 roku odbyła się pierwsza edycja festiwalu lalkanielalka. Festiwal został bardzo dobrze przyjęty w mieście, co wzmocniło jego pozycję i ugruntowało miejsce Białegostoku na międzynarodowej arenie, zwłaszcza że towarzyszyły mu sesje UNIMA Training Commission, konferencje i spotkania pedagogów lalkarskich z różnych krajów.

Elementy nowej strategii ATB z początku XXI wieku, akceptacja różnorodności (kształcenia, metody, celowości wyboru środków, nawet artystycznego gustu), kształtowały się wreszcie podczas trzyletniego projektu europejskiego „Teatro Figura Europa”, który umocnił Wydział Sztuki Lalkarskiej strukturalnie, organizacyjnie, zapewniając jednocześnie stałe kontakty europejskie na płaszczyźnie warsztatowej, festiwalowej, wreszcie finałowych projektów artystycznych. Lata 2002-2005, czas realizacji projektu, to okres zwielokrotnionej wymiany, jednoczesnego funkcjonowania wszystkich dotychczas uruchomionych składników strategii ATB.

W tym też czasie studenci poczuli się współodpowiedzialni za dalsze funkcjonowanie Wydziału Sztuki Lalkarskiej, Wymyślili, a wkrótce przejęli na własność organizację Festiwalu Białysztuk – przeglądu inicjatyw teatralnych, który wykroczył daleko poza Białystok, choć zrodził się z niemożności częstszego pokazywania prac studenckich na scenie Teatru Szkolnego im. Jana Wilkowskiego. Studenci i absolwenci założyli kilka grup teatralnych w ramach Stowarzyszenia Pomocy Artystycznej, które powołali do życia. I nieśli ideę przemian, która nigdy nie powinna ustać.

Szczęśliwie w kolejnych latach, przy wszystkich zmianach i modyfikacjach, ten kurs na łączenie rzemiosła lalkarskiego i troski o indywidualny rozwój artystyczny został utrzymany. Trzeba bowiem wsłuchiwać się we współczesny teatr, przede wszystkim ten, którym żyją młode pokolenia. Naszą, profesorów powinnością jest troska o to, by jego warsztatowa jakość była na możliwie najwyższym poziomie. I dobrze byłoby pamiętać o tym, że dyplomy studenckie w szkole lalkarskiej powinny być lalkowe. Żadnym usprawiedliwieniem nie może być zapraszanie nawet atrakcyjnych twórców, którzy nigdy nie otarli się o lalki. Oni mogą być przydatni wyłącznie w procesie dydaktycznym.

Większość szkół lalkarskich w naszym regionie Europy przyciąga młodych ludzi, którym nie powiodło się dostać na kierunki aktorskie. O lalkach z reguły nie mają nawet pojęcia. Ale bywa całkiem często, że w trakcie studiów dokonuje się w nich całkowita przemiana. Zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy teatr parawanowy, a i tradycyjnie lalkowy, należą do przeszłości, a świat animantów, teatru ożywionej materii rysuje doprawdy atrakcyjne perspektywy. On również wymaga rzemiosła, najlepiej mistrzostwa, które niestety trzeba wypracować. I to właśnie szkoła powinna zatroszczyć się o rzemiosło. A jak je opanowaliśmy powinien pokazać studencki dyplom, nawet jeśli nie będzie to teatralne arcydzieło, bo żaden dyplom studencki tego poziomu nie osiąga i osiągnąć nie może.

50 lat temu zaczynaliśmy w Białymstoku od lalkarskiego studia, potem nastał wydział lalkarski, który przekształcił się w wydział sztuki lalkarskiej, by pięć lat temu zamienić się w jednostkę o nazwie filia stołecznej uczelni. Dziś w filii białostockiej żaden szyld nie uwzględnia lalek. Studenci uczą się na kierunkach: aktorskim, reżyserskim i (a jednak!) technologii teatru lalek. Ale nie o nazewnictwo tu przecież chodzi, tylko o samodzielny gatunek sztuki mający tysiące lat historii i wspaniałe, także polskie okresy chwały. Wierzę głęboko i tego życzę białostockiej ATB na następne lata, że uda się mimo wszystko zachować jego niezależność, wyjątkowość i oryginalność. Ad multos annos!

 

Lalkarze świata: Neville Tranter

Jest to pełna wersja artykułu o Neville’u Tranterze. Jego znacznie skrócona edycja (po polsku i w języku angielskim) ukazała się w “Teatr Lalek” 2023, nr 1, ss. 7-20.

Tekst o Neville’u Tranterze powinien otwierać cykl publikowanych tu rozpraw o współczesnych lalkarzach świata. Nie tylko dlatego, że Tranter rozpoczynał swoją karierę wcześniej niż Frank Soehnle, Ilka Schönbein, Duda Paiva czy Yngvild Aspeli. Nie tylko dlatego, że przynajmniej od dwóch generacji jest wciąż jednym z najbardziej poszukiwanych nauczycieli-mistrzów. Wydaje mi się, że reprezentuje on najważniejsze cechy współczesnego lalkarstwa, wypełnionego rozmaitymi animantami. Dotyczą one samej lalki i zupełnie nowych relacji budowanych między lalką i jej animatorem. Relacji, których wcześniej, przynajmniej na taką skalę, nie znaliśmy i nie praktykowaliśmy. Oczywiście, zdarzały się wyjątki, jak na przykład Jan Wilkowski w Guignolu w tarapatach (Teatr Lalka, Warszawa 1956), w Spowiedzi w drewnie (Teatr Lalek Pleciuga, Szczecin 1983), czy Eric Bass w Jesiennych portretach (Sandglass Theatre, 1982). Ogólnie rzecz biorąc, w XX wieku aktor-lalkarz nie był równorzędną wobec lalki postacią, jej partnerem. Był animatorem, kreatorem tworzonego świata, świata wymyślonych postaci tworzonych przez artystów-plastyków, scenografów czy lalkarzy. Czasem pozostawał niewidzialny, czasem istniał na scenie równolegle z lalką. Jego widzialna lub niewidzialna obecność w gruncie rzeczy nie była najważniejsza. Najważniejsza była lalka.

Wraz z Nevillem Tranterem i rozwijającym swoją działalność niemal w tym samym czasie (lata 80. XX wieku) japońskim lalkarzem Hoichi Okamoto, utrwalał się nowy kształt teatru lalek – teatru ożywionej materii. Teraz aktor pojawiał się obok lalki. Mógł on pełnić różne funkcje. Zawsze rzecz jasna odpowiadał za animację form nieożywionych i czynił to w sposób jawny, choć czasem niewidoczny dla widza, gdyż sama technika animacji mogła być ukryta. Ale aktor był przede wszystkim partnerem lalki. Grał jakąś postać sceniczną, podobnie jak lalka. I były to postaci równorzędne. Aktor-człowiek nie dominował w przestrzeni teatralnej. Pokazywał świat, w którym istota ludzka, on sam, i nieożywiony obiekt funkcjonują na tych samych prawach. Doskonale było to uwidocznione w spektaklach Hoichiego Okamoto.[1] Postaci tworzone przez ruch aktora przypominający taniec, posługującego się maskami okrywającymi własną twarz i oblicze lalki, dokonującego zaskakujących przemian sprawiały, że trudno było oddzielić lalkarza od lalki i opowiadanej historii. Chwilami niepodobna było odgadnąć, czy obnażone części ciała aktora należały do niego samego czy wykreowanej postaci scenicznej, a może obydwu naraz, które zatracały się w teatralnym istnieniu.

Równie precyzyjnie ujawniał i rozwijał swój lalkowy język Australijczyk Neville Tranter, twórca Stuffed Puppet Theatre. Tranter zdecydował się na kompletnie inne lalki, poniekąd wyprowadzone z muppetów Jima Hensona, ale powiększone, pozbawione nóg, obdarzone wyłącznie korpusem i mimicznymi twarzami, z ogromnymi ustami i oczyma oraz wielkimi dłońmi, przy których dostojna postać samego Trantera-aktora maleje. Lalki Trantera są  karykaturalne, groteskowe, mają wyrazistą kolorystykę, ostry makijaż i agresywne kostiumy. To wszystko wyróżnia je na scenie, wydobywa ich nieożywione kształty na plan pierwszy. Neville Tranter jest też mistrzem animacji i interpretacji. Mówi za wszystkie postaci, modulując głos, zmieniając jego timbre i tak ustawia się wobec lalki, że często nie dostrzegamy nie tylko ruchu jego warg, ale nawet twarzy. Oblicze lalki i jej perfekcyjną artykulację widzimy za to doskonale. Tranter jest aktorem dramatycznym i, jak Hoichi Okamoto przeniósł w przestrzeń lalkowych przedstawień świadomość ciała i technikę tańca butoh, tak Tranter przeniósł warsztat aktorski. Jego spektakle, niezależnie od lalkarskiej wirtuozerii, są mistrzowską aktorską kreacją jednocześnie kilku-/kilkunastu postaci lalkowych. Tranter jest nie tylko interpretatorem ról granych przez lalki, ale i ich animatorem. Bywa jako aktor służącym swoich bohaterów, bywa ich asystentem. Zawsze jest przede wszystkim partnerem pojawiających się animantów, występując w jakiejś roli jako żywy aktor. Zdarza się nawet, że dodatkowo komplikuje swoje aktorskie zadania i – oprócz granej przez siebie postaci – jawi się jako demiurg, który kreuje całą tę skomplikowaną teatralną rzeczywistość, wielopiętrowy świat teatralnej matafory. Ta mnogość ról wykonywanych przez jednego artystę stała się odtąd jedną z zasad wyróżniających współczesne lalkarstwo, ale niewielu osiągnęło mistrzostwo w tej materii.

Tranter i Okamoto włączyli do lalkarstwa nowe dyscypliny, sztukę aktorską i body art. I odtąd wielu najwybitniejszych lalkarzy swoje umiejętności animacyjne wyposażać będzie w perfekcyjną znajomość warsztatu innych dyscyplin artystycznych, innych sztuk, także cyrku, pantomimy, tańca, wideo, sztuk plastycznych… Współczesne lalkarstwo jest bowiem czymś więcej niż tylko sztuką animacji, choć animacja pozostaje jego podstawowym wyróżnikiem.

Kariera Neville’a Trantera rozpoczęła się w Australii. Urodził się w 1955 roku w rodzinie górniczej w Toowoomba w stanie Queensland. Marzył o zawodzie nauczyciela. Studiował w szkole artystycznej, ucząc się teatru, malarstwa[2] i rzeźby, ale to właśnie  spotkanie z amerykańskim reżyserem Robertem Gistem, u którego przez cztery lata opanowywał klasyczne aktorstwo oparte na metodzie Stanisławskiego, wpłynęło na zmianę życiowych decyzji. Na drugim roku studiów opiekun ich grupy zaprosił Barbarę i Billa Turnbullów, którzy prowadzili tradycyjny teatr lalek Billbar Puppet Theatre i „szukali kogoś, komu mogliby przekazać swój warsztat”.[3] „Widziałem po raz pierwszy na żywo spektakl lalkowy… odkryłem lalki i ich świat fantazji, i od razu wiedziałem, że będę pracował z lalkami”.[4] U Turnbullów uczył się sztuki animacji oraz przede wszystkim konstruowania własnych animantów. Tworzenie lalek zawdzięcza Barbarze Turnbull, która pochodziła z Wiednia, miała w swojej wspaniałej kolekcji wiele książek, głównie niemieckich, związanych także z rzeźbieniem w drewnie. Niemieckie lalki, często o silnym ekspresjonistycznym wyrazie, realistyczne, a czasem abstrakcyjne, były doskonałym wzorem podczas nauki rzeźbienia. Barbara nadzorowała tę pracę, wręcz zmuszała Trantera do wypracowania własnego stylu.[5]

„Bezpośrednio po skończeniu studiów przez pół roku pracowałem w Melbourne, w przykościelnym teatrze marionetkowym, gdzie dzień w dzień wystawialiśmy biblijną historię o Dawidzie i Goliacie. Nigdy nie widziałem widzów ani ich reakcji, nie wiedziałem, czy moja lalka patrzy na miejsce, które jest przez kogoś zajęte. Byłem tylko ja i lalki. Nie dawało mi to satysfakcji, więc rzuciłem tę pracę. Eksperymentowałem także z innymi formami – od masek, przez płaskie formy, po pacynki. Najwięcej nauczyła mnie praca w teatralnej restauracji – zainspirowany dokonaniami Jima Hensona w pewnym momencie sięgnąłem po talking puppets (lalki muppetowe) i one okazały się strzałem w dziesiątkę.”[6]

W 1976 wraz z przyjaciółmi założył Stuffed Puppet Theatre[7]. Po raz pierwszy wystąpił przed publicznością w klubie nocnym w Melbourne, pokazując kabaretowe lalkowe show, rodzaj politycznego kabaretu z muzyką na żywo. Zmaganie się z niezbyt trzeźwą widownią nauczyło go pokory wobec odbiorców i nade wszystko poważnego ich traktowania, ale okazało się też trampoliną do dalszej kariery. Jego lalkowy program, wraz z inną australijską grupą kabaretową, został zaproszony na amsterdamski Festival of Fools – ważną imprezę  teatru otwartego, alternatywnego i ulicznego. Lalki dwudziestotrzyletniego Trantera przyjęto w Holandii entuzjastycznie, co w konsekwencji zdecydowało o osiedleniu się w Europie i zamieszkaniu w  Amsterdamie. Od samego początku chciał grać wyłącznie dla widzów dorosłych i nie musieć daleko podróżować, by do nich dotrzeć, co w Australii stanowiło duży problem.

W ciągu czterdziestu z okładem lat działalności Neville Tranter zrealizował ponad 20 solowych przedstawień, od Studies in Fantasy (1982) po UBU (2021). Sięgał po różne techniki lalkowe, odwoływał się do rozmaitych konwencji teatralnych, zanim ostatecznie ukształtował swój własny styl. Niezmienna pozostawała wyłącznie jego więź z animantami. „Lalki pomogły mi stać się lepszym aktorem. Potrafią przedstawiać każdy aspekt ludzkiej duszy, od niewinności po zło. I potrafią to robić z niesamowitą szczerością.”[8]  W rozmowie z Agatą Drwięgą rozwijał tę myśl: „Lalki mają taką specjalną właściwość, są znakami ludzkich postaci. Dzięki temu, że same nie są ludźmi, z ich pomocą na scenie można pokazać każdy aspekt człowieczeństwa. W chwili, w której odkryłem tę ich moc, przeraziłem się i czułem przy nich niepewnie – zrozumiałem, że nie mogę z nimi konkurować. Wejście na scenę z lalką jako jej równorzędny partner kosztowało mnie ogromnie dużo odwagi. Kiedy przyjechałem do Holandii, jeszcze nie znałem holenderskiego, ale w pewnym momencie pozwoliłem swoim lalkom mówić w tym języku. […] One to potrafiły! Prawie bez obcego akcentu! Natomiast kiedy sam próbowałem coś powiedzieć, każdy szybko orientował się, że jestem obcokrajowcem. Wiem, że to brzmi dziwnie… Ta relacja jest po prostu bardzo nieoczywista. Z jednej strony doskonale wiem, że moje lalki żyją dzięki mnie, ale z drugiej za każdym razem czuję, że w jakiś tajemniczy sposób są autonomicznymi bytami.”[9]

Pierwszy solowy spektakl Trantera, Studies in Fantasy, składał się z zestawu krótkich etiud. Był to program rozrywkowy dla dorosłych, wykorzystujący pantomimę, niewielką ilość tekstu oraz pacynki i marionetki, m.in. marionetkowego klowna, który nie umiał zdecydować się czy wybrać czerwoną, czy białą różę. To po tej premierze artysta zdecydował, by używać form ludzkich rozmiarów: najbardziej bezpośrednich i zarazem praktycznych; mogła je równie dobrze widzieć publiczność pierwszych rzędów, jak i miejsc oddalonych od sceny.

Wydaje się, że swój indywidualny styl Tranter zaczął kształtować poczynając od premiery The Seven Deadly Sins (Siedem grzechów głównych, 1984). Sztuka, oparta w zasadzie na jednej scenie z Tragicznej historii doktora Fausta Christophera Marlowe’a, była serią etiud rozgrywających się między aktorem-Tranterem, mającym na twarzy wyrazistą złotą maskę Mefistofelesa, służącego i adwokata Belzebuba, i lalkami przedstawiającymi siedem grzechów głównych – pychę, chciwość, gniew, zazdrość, obżarstwo, lenistwo i nieczystość. Tranter-Mefisto był niemym adresatem, animatorem i partnerem wszystkich postaci lalkowych, wygłaszających monologi, użalających się nad swoim losem, prowokujących animatora, ale przede wszystkim publiczność, z którą lalki wchodziły w monologowe interakcje. W scenie z Belzebubem (lalka o wilczym pysku, z kłami i wielką paszczą), otwierającej przedstawienie, zarysowana była historia kontraktu o duszę Fausta i zawarte zaproszenie do udziału w spektaklu – rozrywkowym show rodem z piekielnych otchłani, z udziałem grzechów głównych. Tekst scenariusza był tylko zainspirowany Marlowe’em, powstał na potrzeby spektaklu, co stało się odtąd stałą zasadą przedstawień Trantera. Tematy kolejnych przedstawień, często wyprowadzane z wielkiej literatury, ale zasadniczo przepisywane, artysta dostosowywał do potrzeb współczesnej widowni i możliwości scenicznych.

Podobnie jak relacje aktora z lalką, które Tranter buduje w zupełnie nieznany dotąd sposób. Lalki, będące niezależnymi i samodzielnymi postaciami przedstawień, nawiązują  własne związki z publicznością. Zazdrość w Siedmiu grzechach głównych, lalka pozbawiona kończyn, domaga się nóg jednego z widzów. Łasy na kobiece wdzięki służący Moliera z późniejszego o kilka lat przedstawienia, będzie zachęcał przypadkowo dostrzeżoną na widowni osobę do spotkania tête-à-tête po spektalu. Lalki w rękach Trantera czują się swobodnie, reagują na działania lub brak reakcji animatora, wychwytują reakcje sali i odpowiadają na nie, albo prowokują widzów. To są reakcje lalek, nie Trantera-aktora. Na dodatek podejmują tematy delikatne, kontrowersyjne, związane z przemocą, seksualnością, dominacją, agresją, wprawiając niekiedy widownię w zakłopotanie. Objawia się ono czasem osobliwym śmiechem, czasem wycofaniem się widzów, czasem publicznie zgłaszaną krytyką lub zaszokowaniem, jak uczynił to Cary M. Mazer zapowiadając amerykańskie występy Nevilla Trantera z The Nightclub: „kilka lat temu w spektaklu Room 5 [Tranter] jedną [lalkę] biczował, a drugą dusił, a jeśli mnie pamięć nie myli (a wątpię, czy mam taką wyobraźnię, aby to wymyślić), ksiądz-lalka uprawiał seks ze zwłokami innej lalki. W tytułowej roli w swojej wersji Makbeta! dwa lata temu (z tekstem Luka van Meerbeke) wyciągnął lalkowy penis z rozporka i nasikał na zwłoki Duncana, którego właśnie zamordował i udawał, że opłakuje.”[10]

Zanim jednak powstały Room 5 i Makbet! Neville Tranter w 1985 roku przygotował dwa spektakle, grane wielokrotnie w ramach jednego wieczoru: Manipulator oraz Underdog. Łączyła je osobliwa idea przemocy i uległości, dominacji i upokorzenia, realizowana przewrotnie środkami teatralnymi. Obydwa wpisywały się jeszcze w nurt przedstawień złożonych z samodzielnych etiud, które przynajmniej teoretycznie można wymienić na inne, bo nie są to pełne dramaty, jak późniejsze spektakle Trantera, np. Salome, Moliere, Re: Frankenstein, Schicklgruber, Mathilde czy UBU. Manipulator był rodzajem kabaretu, Underdog – swoistą psychodramą, ale obydwa stanowiły jakąś kwintesencję zależności i uwikłań międzyludzkich, a w planie teatralnym – relacji lalkarza i lalki.

W Manipulatorze Tranter, estradowy showman z wymalowanym na twarzy delikatnym ołówkowym wąsikiem, demonstruje serię lalkowych numerów.[11] Opatruje je błyskotliwym komentarzem nawiązującym i do okoliczności grania spektaklu, i widzów zebranych na sali, i przede wszystkim historii opowiadanych przez lalki, które zaprasza do swoich numerów. Prowadzi zajmujące dialogi o ludzkiej/lalkowej kondycji z Nickiem the Nose, którego pozbawia najpierw nóg, potem nosa, z partnerką do tańca, którą w końcu wypycha ze sceny,  z głową lalki, która poszukuje kończyn i ląduje wśród widowni, z sympatycznym psem Le Woof Woof, którego brutalnie tresuje, z lalką Charliego, wyłaniającą się z torby zawieszonej na ramieniu aktora, którą dusi, wreszcie z biedną chińską kaczką, z której wyciska jajka, bo sama nie może ich znieść. I choć ostatni numer z żabą Florissą, która całując Trantera przemienia go w ropuchę jest poniekąd wymierzeniem sprawiedliwości lalek wobec manipulującego nimi lalkarza, nie zmienia to ogólnego wrażenia, że to człowiek-animator dominuje nad światem przywołanych do życia postaci, które są dla niego wyłącznie obiektami manipulacji, bez względu na wyrażane przez nie uczucia i emocje. Relacje aktor-lalka są w spektaklu realizowane na różnych poziomach: tekstowym, interpretacyjnym, animacyjnym, emocjonalnym. Oglądając ten spektakl nawet dziś, po czterech dekadach, trudno nie zachwycić się mistrzostwem Trantera: aktorskim i lalkowym.

„W Underdog – pisał przed laty Julian Leatherdale – temat dominacji i uległości, nieodłącznie związany z konfrontacją lalek i lalkarza w Manipulatorze, jest kontynuowany w jeszcze mroczniejszym tonie, ale znowu metafora teatru jest centralna dla utworu. […] Iluzja jest wspaniałym paradoksem relacji lalka-lalkarz. Oto Tranter jako lalkarz animujący i dający głos lalce, która brutalizuje, kontroluje i uderza głupiego Trantera-aktora. Ta nieustanna gra pomiędzy aktorem i lalką utrzymuje się przez cały spektakl.”[12] Tranter-aktor gra Boya, upokorzonego, wykorzystywanego seksualnie (znakomita scena z doktorem, którego lalka – jakby rozbierając się przed chłopcem – pozbawia się rąk, korpusu i kończyn, a nawet głowy, przekształcając się w obrzydliwego pająka) i niemego zarazem syna złowrogiego impresario Lazarillo, który prowadzi wędrowny Teatru Strachu, Okrucieństwa i Bólu. Boy-Tranter jest łysy, ma obnażony tors, na szyi obrożę, a w jednej ze scen z Lazarillem nawet doczepiony łańcuch, za który ojciec-lalka, której nogi oplatają talię Trantera, wciąga chłopca na arenę. Boy jest niemową, z ust Trantera wydobywają się wyłącznie nieartykułowane dźwięki, ale jego twarz, oczy, usta rysują nieprawdopodobnie dramatyczną postać upodlonego bohatera. Za to lalki – jego matki, ojca, przyrodniego brata, lekarza-pedofila, wreszcie śmierci – rysują pełnokrwiste postaci, którym Tranter oddaje swój głos. I lalki są tego świadome. Potrzebują Boya-niemowy, by móc istnieć na scenie.

Przewrotność, ale i teatralny kunszt Nevilla Trantera w Manipulatorze i w Underdogu wyraża się właśnie niezwykłym partnerstwem aktora i jego scenicznych postaci. Lalki mogą być upokarzane, tłamszone i degradowane, ale ten sam los może spotkać ich twórcę. To animanty osądzają go i sprawują nad nim kontrolę. I mogą być równie czułe albo brutalne jak żywy człowiek. To cechy współczesnego lalkarstwa, partnerstwa aktora i lalki.

W drugiej połowie lat 80. Tranter nie zaprzestawał eksplorowania nowych konwencji i pogłębiania swoich relacji z lalkami. Naturalna zdolność do rozszczepiania własnej osobowości na lalkę, którą odkrył w początku kariery, przyniosła nowe doświadczenia w spektaklu Room 5, psychologicznym trillerze, w którym – bodaj jedyny raz w swojej scenicznej praktyce – przeistoczył się w obsesyjną pielęgniarkę „opiekującą się” pacjentami na oddziale psychiatrycznym. Charakteryzacja aktora sprawiła, że był nierozpoznawalny, a znęcanie się siostry nad lalkowymi pacjentami, m.in. schizofrenicznym chłopcem, który myśli, że zamordował swoją matkę, wpisywało ten spektakl w nurt teatru okrucieństwa.

Studium zła, ludzkiego zła, znalazło – według Juliana Leatherdale’a – swoje apogeum w Makbecie! (1990) napisanym i wyreżyserowanym przez Luka van Meerbeke [Adrian van Dijk], z którym Tranter współpracować będzie jeszcze kilkakrotnie (m.in. przy The Nightclub i Molierze). W spektaklu tym artysta wykorzystał nieco inne lalki, bardzo duże, osadzone na ruchomych stojakach. To pozwoliło Tranterowi na pełniejsze zakomponowanie przestrzeni scenicznej, w której pojawiały się odtąd animanty nie działające wprawdzie, jeśli aktor nie wchodził z nimi w bezpośrednie relacje, ale budujące całościowy obraz sceniczny. Niespodziewana jednoczesna wielość postaci w The Nightclub, Salome, Molierze, Re: Frankenstein, Schicklgruberze, Wampirze, Cuniculus czy Matyldzie zmieniła zasadniczo charakter spektakli Trantera z serii połączonych tematycznie estradowych etiud w rodzaj inscenizacji teatralnych.

Lalki Trantera – jak sam mówi – „w rzeczywistości są bardzo ograniczone”. Wykonane z gumowej pianki pokrytej warstwą kleju i warstwą lateksu są lekkie i wytrzymałe. Ich konstrukcja nie jest skomplikowana i jeśli często wydaje się, że lalki robią o wiele więcej niż mogą, to efekt aktorskiej interpretacji, posługiwania się głosem, sprawności ręki animatora i odpowiedniego oświetlenia. Swoich lalek “nie traktuję jak świętych przedmiotów. Są bite, rzucane w publiczność. To denerwuje niektórych lalkarzy”, przyznaje Tranter, przyzwyczajony do kontrowersyjnych i skrajnych reakcji krytyków i publiczności.[13]

Od początku swojej kariery Neville Tranter sięga po tematy o potężnym ładunku emocjonalnym, wierząc zarazem, że nie narusza bezpieczeństwa widza, bo „w tym teatrze chodzi o codzienną walkę ze śmiercią i życiem. Z takiej energii powstaje. W różnych postaciach spotykamy się z nią na co dzień, nawet jeśli nie zawsze jesteśmy tego świadomi” – mówi. „Teatr to jedyne miejsce, w którym można sobie poradzić z silnymi emocjami.” Przyzwyczajeni do magicznej dwoistości lalkarstwa, zachowujemy przecież jednocześnie dystans do opowiadanych przez lalki historii. „W końcu to tylko lalka; czy powinieneś brać to tak śmiertelnie poważnie?”[14]

Pewnie trudno byłoby jednoznacznie uporządkować twórczość Neville’a Trantera i określić największe jego sukcesy. Bez wątpienia jednak Molier we współreżyserii Luka van Meerbeke (1998) oraz Schicklgruber alias Adolf Hitler (współreżyser Theo Fransz,  koprodukcja z Kleine Spui, Schauspielhaus Wien we współpracy z Wiener Festwochen i Novapool Berlin, 2003) należą do przedstawień najczęściej nagradzanych i komentowanych. Warto przy okazji wspomnieć o okolicznościach ich powstania.

System finansowania przedsięwzięć kulturalnych w wielu krajach jest podobny i często jedynie uzyskane dotacje umożliwiają artystom i zespołom niezależnym kontynuowanie pracy twórczej. „Kiedy wspólnie z reżyserem Adrianem van Dijkiem planowaliśmy rozpocząć pracę nad którąś ze sztuk Moliera, otrzymałem odmowną decyzję odnośnie mojego wniosku, co w praktyce oznaczało, że nie będę miał za co żyć. Najbardziej zabolał mnie nie tyle fakt ucięcia dotacji, co argumentacja – ‘brak artystycznego rozwoju’ oraz ‘szacunku do lalek’. [Uderzenie pięścią w stół.] Poświęciłem teatrowi lalek dla dorosłych całe swoje życie, od przeszło dwudziestu lat pracowałem bardzo ciężko, by ostatecznie usłyszeć taką opinię z ust urzędników! Dlatego zdecydowałem, że zrobię spektakl o samym Molierze oraz o wierności – artysty wobec samego siebie, własnego talentu i pracy, ale także o wierności w małżeństwie, lojalności sługi względem pana… Choć od śmierci Moliera minęło tyle czasu, pewne rzeczy się nie zmieniły: artyści wciąż muszą walczyć o przetrwanie, a z pracy rozliczają ich urzędnicy.”[15] 

Molier był kolejnym solowym spektaklem Neville’a Trantera. Na potrzeby tego szkicu odwołam się jednak do ponownej realizacji tego przedstawienia, przygotowanej kilkanaście lat później przez Trantera w poznańskim Teatrze Animacji (2015). Dla holenderskiego artysty było to spotkanie z sześcioosobowym zespołem aktorskim, na który Tranter rozpisał swój solowy spektakl. „Główny bohater ‘komedyi’ – Jean-Baptiste Poquelin, czyli Molier – jest przez Trantera potraktowany bezceremonialnie – pisał po premierze Juliusz Tyszka – i niczym się nie różni od rozlicznych karykaturalnych bohaterów swych sztuk – śmiesznych starców, tracących powoli kontakt z rzeczywistością, bezczelnie oszukiwanych przez żony, służbę, podwładnych i zwierzchników […]. Molier Trantera jest zwykłym człowiekiem, poruszającym się w kieracie swej codziennej dworskiej konfliktogennej krzątaniny i zdecydowanie pozbawionym znamion wielkości. Oglądamy człowieka, który swą przenikliwą inteligencją i talentem wzniósł się na wyżyny poznania ludzkiej kondycji, lecz aktualnie, w realnym życiu czyni gigantyczne wysiłki, by samemu nie stać się Alcestem i Orgonem jednocześnie. Z Molierem-Pantalonem (głównym animatorem tego muppeta jest Marcin Ryl-Krystianowski) współgra i kontrastuje sługa Antoś (Artur Romański), czyli Arlekin  – nadmiernie ruchliwy, nadpobudliwy, udzielający swych animatorskich i wokalnych ‘usług’ kilku postaciom, sam jednak niezwiązany na dłużej z żadną z lalek. Tranter wsparł fabułę swej opowieści na chorym, symbiotycznym układzie między tymi dwoma postaciami, którego fundamentem jest jakże ludzka Hassliebe, wynikająca z oficjalnej podległości oraz (przede wszystkim) z wzajemnego uzależnienia. Molier jest panem, Antoś sługą, ale – jak to często bywa w życiu i w ‘komedyjej’ – to sługa jest głównym intrygantem i manipulatorem, który niemal w stu procentach kontroluje przyczyny i skutki poczynań swego pryncypała. […] Poruszające są sceny, gdy wspólnie z Romańskim bezceremonialnie, brutalnie, wręcz okrutnie manipulują ciałem Moliera-muppeta, układając go do snu. Swoistym intermedium, a zarazem komediową wisienką na Tranterowskim torcie jest scena adoracji Króla Słońce w wykonaniu całego zespołu dworskich pieczeniarek i pieczeniarzy. Ludwik XIV – złociście przybrany, ukwiecony, uśmiechnięty – radośnie podryguje w takt kilku przebojów mających słońce w tekście bądź w tytule. Mamy tu piękny, różnorodny, słonecznie wazeliniarski repertuar, od nieśmiertelnego przeboju Sopotu‘63 Pust’ wsiegda budiet sołnce Tamary Miansarowej po hippisowski hymn Let the Sunshine In z musicalu Hair.”[16]

Poznański Molier był okazją do zweryfikowania Tranterowskiej koncepcji gry aktora z lalką w wieloobsadowej obsadzie. Ujawnił nowe możliwości, wzbogacił repertuar aktorsko-animacyjnych środków, stanowił bez wątpienia nowe wyzwanie i dla Neville’a Trantera, i dla instytucjonalnego teatru, z którym Tranter spotkał się jako reżyser po raz pierwszy.[17] I musiał być zadowolony z tej współpracy, skoro trzy lata później wrócił do wieloobsadowej realizacji, przygotowując tym razem premierowego Króla Ubu w wileńskim Teatrze Lele (Litwa, 2018).

Przedstawienia teatralne Tranter robi jednak przede wszystkim dla siebie. „Szukam własnego języka do mówienia o tematach, które mnie interesują – mówi. – Kiedy zaproponowano mi zrobienie spektaklu o Adolfie Hitlerze, w pierwszym momencie odmówiłem, uznając, że ten człowiek nie zasługuje na poświęcanie mu uwagi. Jednak potem zacząłem zastanawiać się nad tym, czy jestem w stanie sprawić, by lalki udźwignęły taki trudny i złożony temat. Tak jak wspomniałem, bezgranicznie ufam lalkom i wierzę, że lepiej niż aktorzy potrafią w czysty sposób pokazać wszelkie aspekty ludzkiej natury – od tych najpiękniejszych po najbardziej mroczne. Ich największą siłą jest groteskowość – łatwiej jest wydobyć groteskowość ludzkiej egzystencji przy użyciu lalek niż ludzi. Wiedząc to wszystko, byłem ciekaw, czy potrafiłbym znaleźć sposób na opowiedzenie historii o Hitlerze. Ostatecznie podjąłem się pracy nad tym spektaklem – potraktowałem to jako wyzwanie. Przygotowywałem się do tego przez trzy lata. […] Nie chciałem sam pisać scenariusza; Jan Veldman zgodził się podjąć tego zadania. Usiedliśmy w czwórkę przy kuchennym stole: ja, Jan i dwie wcześniej zrobione lalki – Hitlera i Śmierci. I tak rozmawialiśmy o ostatecznym kształcie scenariusza.”[18] 

Schicklgruber alias Adolf Hitler opowiada o ostatnich dniach Trzeciej Rzeszy i jest osobliwym studium szaleństwa Führera, zamkniętego ze swoimi najbliższymi (Ewa Braun, Joseph Goebbels, Hermann Göring) w bunkrze. Tranter-aktor jest jak zwykle animatorem, służącym, ale gra też żywoplanowego kamerdynera Heinza Linge i lalkową postać Śmierci-klowna, nadającej całości grotesko-humorystyczny odcień. Wykorzystywane w spektaklu lalki to spectrum Tranterowskich animantów: od prościutkich lalkowych główek na patykach przedstawiających dzieci Goebbelsa, których imion ojciec nigdy nie zdołał zapamiętać, poprzez klasyczne połówkowe muppety (Hitler czy Goebbels z kulą, na której Tranter wspiera lalkę pozbawioną nóg), po pełne postaci (Braun, Göring i Śmierć). Wykorzystuje rozmaite ruchome wózki, stelaże do osadzenia lalek, wypełnia przestrzeń sceniczną rozmaitymi rekwizytami, budując rozległy entourage dla swojej wirtuozerskiej pracy aktora i lalkarza.

W Schicklgruberze artysta sięgnął po kolejny mroczny temat ludzkich namiętności, dla których znalazł fascynującą teatralną wizję. Kilka lat później uczynił to w Wampirze (2006), gdzie eksplorował świat relacji nastolatków i ich rodziców, potem w Cuniculus (2008) – przypowieści o zachowaniu i utracie człowieczeństwa, rozgrywającej się w króliczej norze, gdzie rozwijał temat ludzkiej odmienności, a w Matyldzie (2012) – jakże aktualny dziś problem starości, przeżywanej w domu opieki, będącym dla jednych krwiopijczym interesem, dla pensjonariuszy – ostatnią próbą ocalenia własnej godności i nieustającą ludzką pogonią za umykającym szczęściem.

Nie rezygnując z własnych solowych artystycznych planów, które przyniosły m.in. Puncha i Judy w Afganistanie (2009), The King (2015), przewrotny i chwilami obrazoburczy Babylon (2018), Neville Tranter od lat fascynuje się związkami lalkarstwa i muzyki. Poczynając od 2005 roku, gdy uczestniczył wraz z zaprojektowanymi przez siebie lalkami w Orestei Yannisa Xenakisa do tekstu Ajschylosa (Muziektheater Hollands Diep, reż. Cilia Hogerzeil), następnie reżyserował i występował w Acis i Galatei, kameralnej operze Haendla w Szwajcarii (2007) z Freitagsakademie (Berno), z tym samym zespołem wystawił Dydonę i Eneasza Henry’ego Purcella w 2010 roku. Realizacje operowe, często poprzedzone warsztatami lalkowymi, specjalnie przygotowywanymi dla śpiewaków, otwierały przestrzeń dla nowych lalek (czasem transparentnych, tworzonych z osadzonej na szyi głowy i rąk na drążkach), zwłaszcza dla nowych relacji lalki i aktora-wokalisty, zarazem animatora.

W 2019 napisał i wraz z Nikolausem Habjanem wystąpił w wyprodukowanym przez  Schauspielhaus Graz w Austrii przedstawieniu The Hils Are Alive (Wzgórza żyją), luźno opartym na klasycznym hollywoodzkim musicalu Sound of Music, ale będącym wciąż żywą i aktualną satyrą na austriacką politykę, problemy związane z uchodźstwem i zawierającym groteskowe skojarzenia z historycznymi i współczesnymi kontekstami, choć niekiedy nieczytelnymi dla postronnego widza. Lecz znów, jak w najlepszych spektaklach Neville’a Trantera, dominuje wyśmienita aktorsko-lalkowa interpretacja, zwłaszcza że Nicolaus Habjan – co jest doprawdy rzadkością – dorównuje swoim mistrzostwem Neville’owi Tranterowi. Swoistego smaczku premierze austriackiej dodaje fakt, że Habjan – jako czternastolatek – spotkał się z Tranterem w 2001 roku uczestnicząc w warsztacie lalkarskim prowadzonym przez artystę w Grazu. Kilkanaście lat później razem zrealizowali mistrzowski spektakl.

Ostatnim solowym spektaklem Neville’a Trantera jest UBU (2021) oparty na sztuce Alfreda Jarry’ego. Powrócił do niego po kilku latach od wileńskiej inscenizacji, ale powstało zupełnie inne przedstawienie. Tranter, przepisując na nowo tekst Jarry’ego, dodał nieistniejącą w oryginale postać o imieniu Nobody (Nikt), z którą identyfikuje się na scenie jako żywy aktor wobec wszelkich innych postaci-lalek. Jak zawsze konfrontuje publiczność z jej lękami i marzeniami. Tym razem głównym tematem jest żądza władzy. W finałowej scenie sięga po nią Nobody, tak jak to obserwujemy we współczesnej polityce. Jego zamach na władzę powstrzyma chwilowo Byczysław, syn zdetronizowanego króla, ale czy na długo? Opuszczając salę teatralną wsłuchujemy się w amerykański hymn państwowy, choć moglibyśmy pewnie zastąpić go hymnami wielu innych mocarstw. Tak, to już czas Nobodych.

Być może UBU Neville’a Trantera to jego ostatni solowy spektakl. W ciągu czterech dekad udało mu się ujawnić wiele ciemnych stron człowieczeństwa. Teraz chce się poświęcić pracy dydaktycznej i reżyserskiej, a w obydwu tych specjalnościach ma wyjątkowo dużo do zaproponowania.

Wszechświat Neville’a Trantera nabiera kształtów na scenie. Artysta „otoczony jest stworzeniami wielkości niemal ludzkich, o ogromnych twarzach i dłoniach. Rozcięte usta, błyszczące oczy są przerażające, zabawne lub poruszające. Ich obecność jest tak silna, że widzimy tylko lalki: wzrok widzów jest nieustannie przyciągany do nich, a nie do niego, ludzkiego aktora, bardzo żywego. Neville Tranter jest ich głosem, przewodnikiem, sługą. Uwielbia ten dziwny związek, ten związek siły i czułości między panem a sługą, twórcą a lalką.”[19] Lalki Trantera nie mają nóg i to też bardzo świadoma decyzja artysty. Uznał, że nie są one  elementem niezbędnym. „Jeśli dodasz lalce nogi, one ożyją, będą rozpraszać uwagę widza swoim ruchem, bo wszystko co się porusza na scenie przyciąga uwagę. Jeśli lalki muszą poruszać się po ziemi, wydłużam kostium postaci.”[20]

„Lalki mogą przedstawiać każdy pojedynczy aspekt ludzkiej natury, a ja mogę to pokazać, sprawiam, że jest to widzialne. Wszystko: protest, ciemna strona człowieczeństwa, miłość, każdy aspekt natury ludzkiej. Możesz użyć lalki, by to pokazać. Dla aktora to trudniejsze; w wypadku lalki, która jest maską, działa to bezpośrednio. Lalkę po prostu widzimy. Oczywiście, trzeba odkryć, jak to zrobić.”[21]

 „Lalka to rzecz sama w sobie – mówił Neville Tranter przed kilkoma laty w świetnym dokumentalnym filmie His Master’s Voice. – Jest własnym bytem, ​​ma swoje życie, więc możemy projektować własne myśli i emocje na tę istotę jako przedmiot. Ufałem lalce, ufam im całkowicie. Akceptują mnie takim, jakim jestem i nie oceniają mnie. W jakiś sposób czuję się bezpiecznie z lalką, ale nie jestem sentymentalny, bynajmniej. Kiedy lalka jest skończona i jest OK […]  w mojej głowie już nie żyje, to wszystko. Nie rozmawiam z moimi lalkami w domu, nie, nie.”[22]

Tranter nie gromadzi także wymyślonych i wykorzystywanych w różnych przedstawieniach animantów. Jedynym wyjątkiem jest Mr. Zeno, który towarzyszy artyście od trzydziestu lat, odkąd pojawił się w wodewilu The Nightclub jako połówka „World Famous Duo Anthony & Zeno”, gdzie Anthony’ego grał Tranter, a Zeno był lalką, pełną lalką, mającą nawet nogi. „Ma taką właściwość, że potrafi zagrać każdą rolę – od dziecka, przez młodą dziewczynę, po starca, nawet zwierzę. Prowadzę z nim wszystkie warsztaty, bo żadna inna lalka nie nadaje się do treningu tak dobrze jak on.”[23] A warsztaty, które Neville Tranter prowadzi od kilku dekad, to już zupełnie inna historia. Uczestniczący w nich młodzi lalkarze z różnych uczelni i ośrodków lalkarskich, także lalkarze-profesjonaliści z całego świata, odkrywają nieznany im świat relacji aktor-lalka. Tranter jest niezrównanym mistrzem, doskonałym nauczycielem, konsultantem, opiekunem różnych projektów artystycznych. Niejednemu artyście dopomógł w nadaniu ostatecznego kształtu powstającym przedstawieniom.

 

„Moje pierwsze solowe przedstawienie (Anioł), powstało pod opieką Trantera – wspomina Duda Paiva. – Kilka spędzonych z nim dni podczas prób zrewolucjonizowało mój wewnętrzny świat. Trening z nim nie tylko rozwinął moje umiejętności lalkarskie, ale ukształtował oddanie się sztuce animacji, dla której później znalazłem własną drogę. Neville Tranter uczynił mnie wierzącym [w siłę animacji]. W 2008 roku zaprosiłem go do wyreżyserowania Malediction (Przekleństwo). Chciałem zrobić spektakl bez słów, w którym przeplata się wiele baśni i ma oryginalną fabułę. Zapytał mnie – ‘dlaczego?’ (Jak wiadomo, jest mistrzem przedstawień opartych na  tekstach.) ‘Ponieważ masz choreograficzny umysł’ – odpowiedziałem. ‘Lalkarstwo to rytm’ – podsumował. Zachowam w mojej serdecznej pamięci okres prób do Bruce Marie podczas lockdownu związanego z  covid-19. Byliśmy tylko we dwóch, śmiejąc się z absurdów, jakie robi nam lalka i vice-versa, jedząc cynamonowe bułeczki z kawą, jakby świat za drzwiami teatru był bezpiecznym miejscem.”[24]

Warto przytoczyć jeszcze jedną opinię, tym razem sformułowaną przez Yael Rasooly, izraelską lalkarkę, reżyserkę i wokalistkę, która obecnie pracuje z Neville’m Tranterem nad swoim najnowszym spektaklem solowym o Edith Piaf. „Moje ciało na zawsze zachowa fizyczne wspomnienie ostatniej sceny Frankensteina Neville’a Trantera, jednego z pierwszych przedstawień lalkowych, jakie widziałam. Stał tam sam, w końcu bez lalek, po mistrzowsko przeprowadzonym spektaklu obnażającym ludzkość w całej okazałości, kruchości, brutalności, który od pierwszej sekundy wzbudził we mnie całkowity podziw, i całym swoim ciałem naładowanym niewiarygodną elektrycznością śpiewał The Cold Song Purcella. Moje życie zmieniło się na zawsze. Zdałam sobie sprawę z siły tej formy sztuki, w której mogę mieć i dom, i głos, i nawet mogę pójść dalej, powiedzieć – że ja sama i całość mojego doświadczenia jako osoby, jako artystki – ma miejsce w tym naszym świecie. Innymi słowy zakochałam się. Przez lata spotykaliśmy się wiele razy na festiwalach, ale zajęło to prawie dwie dekady nim pojawił się odpowiedni moment i mój projekt dotarł do ​​Nordland Visual Theatre. W całej swojej karierze pracowałam z różnymi niekonwencjonalnymi lalkami, maskami, zdecydowanie przedmiotami – ale ta nowa kreacja wymaga ode mnie po raz pierwszy pracy z muppetami (!) oraz nowego rodzaju języka teatralnego i pracy solo. Jesteśmy na początku intensywnego, krótkiego procesu, który znów był po prostu transformacyjny. Przyszłam na salę prób z pewnymi pomysłami, wizjami i osobistą historią, którą zarówno z wielką pasją, jak i przerażeniem chcę przedstawić na scenie. Ale czułam, że jestem w bezpiecznych, najbardziej wrażliwych i zarazem decyzyjnych rękach. Dlatego mój wewnętrzny głos reżyserski mógł zamilknąć, a słuch performera-wykonawcy wyostrzyć się i otworzyć się całkowicie na partnerstwo. Neville ma zdolność pracy jednocześnie nad najbardziej drobiazgowymi elementami, narzucając określony kierunek spojrzenia, dokładną długość oddechu (jak mówi, to wszystko jest techniką… to choreografia), jednocześnie trzymając esencję historii, plan dramaturgii, siłę napędową każdej postaci, wszystko po to, by rzeźbić na żywo ludzkie emocje. Jego wiedza, intuicja, precyzja, mistrzostwo i hojne, piękne serce są tam w całej okazałości. Kiedy posuwamy się szybko i skrupulatnie, powtarza mi po raz setny: ‘Yael, za dużo robisz/mówisz. MNIEJ ZNACZY WIĘCEJ. Zaufaj lalce.’ Mam zaszczyt nazywać go moim nauczycielem, moim przewodnikiem, moim współpracownikiem, moim przyjacielem.”[25]

Neville Tranter to nie tylko jeden z najwybitniejszych twórców współczesnego lalkarstwa. To mądry, czuły, wrażliwy człowiek. I nawet jeśli podtrzyma zamiar zamknięcia swojej solowej kariery, będziemy mogli wciąż go oglądać w ostatnich spektaklach: Matyldzie, Babilonie i UBU, a w 2024 roku w The Hills Are Alive, który pojawi się ponownie, tym razem  na scenie Deutsches Theatre w Berlinie.

 

 

[1] Szerzej o twórczości Hoichiego Okamoto zob.: Marek Waszkiel, Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Hoichi Okamoto, „Teatr Lalek” 2021, nr 2-3 (144-145), ss. 46-57; wersja online zob: https://www.marekwaszkiel.pl/2021/07/04/puppeteers-of-the-world-hoichi-okamoto/[2] Neville Tranter do dziś uprawia malarstwo i ma w swoim dorobku wiele indywidualnych wystaw swojej twórczości, m. in. w USA, Szwajcarii, Niemczach, Holandii, Danii. [3] Teatr lalek to nie futbol /The Puppet Theatre is Not Football. Z Nevillem Tranterem rozmawia Agata Drwięga / Agata Drwięga talks to Neville Tranter, „Teatr Lalek” 2016, nr 3-4; wersja online: https://www.teatrlalek-pismo.pl/2021/01/teatr-lalek-to-nie-futbol-z-nevillem.html[4] Helen Kaye, The Fantasy Maker, „The Jerusalem Post” 21.05.2007; wersja online: https://www.jpost.com/arts-and-culture/entertainment/the-fantasy-maker. [5] Z rozmowy autora z Nevillem Tranterem, Silkeborg 13.11.2022. [6] Teatr lalek to nie futbol, loc. cit. [7] „Słowo ‘stuffed’ ma wiele różnych znaczeń: obżarty, wypchany, pluszowy, a w Australii ‘to get stuffed’ oznacza także ten gest. [Pokazuje środkowy palec.] Ta nazwa bardzo pasowała do tego spektaklu.” (Ibidem.) [8] Kaye, loc. cit. [9] Teatr lalek to nie futbol, loc. cit. [10] Cary M. Mazer, https://web.english.upenn.edu/~cmazer/stuffed.html[11] W pierwszej wersji Manipulatora Tranter zakrywał jeszcze twarz maską. „’Dużo czasu zajęło mi zrezygnowanie z maski, aby stać się silną postacią obok lalki’ – mówi Tranter. Do roli aktorskiej w Manipulatorze – oprawcy zamiast ofiary – wydawało się, że potrzeba było jeszcze większej odwagi i Tranter ostatecznie zrzucił karykaturalną maskę dopiero w dziesiątej wersji spektaklu, pięć lat po jej pierwszym wykonaniu.” (Julian Leatherdale, Magic, Madness and Puppetry, OZ Arts (Australia) No 4, 1992, ss. 80-87,  https://ozarts.net.au/images/oz-arts/1992-issue4/de-seven.pdf.) [12] Julian Leatherdale, Magic, Madness and Puppetry, OZ Arts (Australia) No 4, 1992, ss. 80-87,  https://ozarts.net.au/images/oz-arts/1992-issue4/de-seven.pdf[13] Ibidem. [14] Wypowiedzi Trantera cytuję za tekstem Juliana Leatherdale’a, ibidem. [15] Teatr lalek to nie futbol, loc. cit. [16] Juliusz Tyszka, Gargantuicznie, https://teatralny.pl/recenzje/gargantuicznie,1366.html[17] W rzeczywistości pierwsze spotkanie Trantera z dużym zespołem miało miejsce w 2007 roku w szwajcarskim Freitagsakademie Bern, gdzie wyreżyserował i sam jako animator wziął udział w realizacji opery Georga Friedricha Haendla Acis i Galatea, z ośmioma muzykami i piątką śpiewaków animujących jednocześnie, czasem w zaskakujących kombinacjach, małymi pacynkami-muppetami. [18] Teatr lalek to nie futbol, loc. cit. [19] Fragment recenzji z „Le Monde”, cyt. za: https://www.stuffedpuppet.nl/francais/[20] Z rozmowy autora z Nevillem Tranterem, Silkeborg 13.11.2022. Swoją drogą słuszność decyzji o rezygnacji z nóg lalki widać wyraźnie np. w Salome (1996), bodaj ostatnim spektaklu Trantera, w którym jedna z postaci (John ex-więzień) miała nogi. [21] Ibidem. [22] La Voix de son Maître (His Master’s Voice), scenariusz i reż. Manuelle Blanc, ARTE France – AGAT Films & Cie, 2013. [23] Teatr lalek to nie futbol, loc. cit. [24] Fragmenty z listu Dudy Paiva do autora, 29 XI 2022. [25] Wypowiedź Yael Rasooly z listu do autora, 9.12.2022.

 

Zdjęcia z archwium Stuffed Puppet Theatre, autorzy fotografii: Wim Sitvast, Michael Kneffel, Bernhard Fuchs, Jan Boeve, Carla Kogelman.

Lalkarstwo u progu trzeciej dekady

 

Miniony rok nie zmienił mizernego obrazu polskiego lalkarstwa ostatnich lat. Znacznie lepiej ma się teatr dla dzieci, w którym pojawiają się i lalki, ale bardzo rzadko to one decydują o jakości przedstawień. Bywają rzecz jasna wyjątki, jak w ubiegłorocznych przedstawieniach Momo w łódzkim Arlekinie czy w Jasiu i Małgosi 2.0 w Łomży, ale wyjątki potwierdzają tylko regułę. Lalkarstwo w Polsce przeżywa regres. Już tylko odległym wspomnieniem są takie spektakle, jak Śmieszny staruszek Wiesława Hejny z WTL-u, Złoty klucz Janusza Ryla-Krystianowskiego z Banialuki, A niech to gęś kopnie Marty Guśniowskiej z poznańskiego Teatru Animacji, by wymienić kilka niezapomnianych propozycji z XXI wieku. I nie zmieni tego nawet sukces lalkarskich perełek zaproponowanych przez niezależnych twórców, jak Trzy ćwierci do śmierci Karoliny Martin czy Romans Natalii Sakowicz. Mimo że środowisko lalkarskie dumnie pręży piersi i przekonuje o swojej aktywności i sile na licznych portalach społecznościowych, tak naprawdę lalkarzy w Polsce jest niewielu. Niewielu wobec pewnie dwutysięcznej, a może i większej rzeszy osób (w tym i piszącego te słowa) utrzymujących się z lalkarstwa. I niech nie zmylą nas co i raz ogłaszane sukcesy: wyróżnienia i medale, pochlebne recenzje, udziały w międzynarodowych projektach, czy nawet festiwalowe nagrody przywożone z imprez polskich i zagranicznych.

Najważniejsze światowe festiwale, ważne międzynarodowe koprodukcje teatralne, prestiżowe wystawy czy publikacje są poza naszym zasięgiem. Kiedy ostatni raz polski zespół wystąpił np. Cherleville-Mézières, Bochum, Chicago czy Silkeborgu? Kiedy na ważnych polskich międzynarodowych festiwalach teatrów lalek najwyższe trofea zdobyły przedstawienia naszych kolegów? Odkąd najbardziej renomowany festiwal w Bielsku-Białej zmienił formułę na konkursową, nagrodą Grand Prix uhonorowano Wiwisektora Hlausa Obermaiera i Krisa Harringa z Austrii, Spleen Figurentheater Wilde&Vogel, Divadlo Minor z Pragi, irańską Ziemię i wszechświat, angielski The Table Marka Downa, Rycerza nieistniejącego Gioco Vita, Popioły Plexus Polaire, ostatnio Czajkę Belovej/Iacobelli. W Łomży – kilkakrotnie wygrywał niemiecki Theater des Lachens, Hiszpanie, Łotysze (ze Złotym koniem Paivy), Słoweńcy z Ljubljany, Bułgarzy… Przypadek może się zdarzyć raz czy dwa, ale opisywana sytuacja ciągnie się już latami.

Środowisko, od dziesięcioleci tęskniące za prestiżem przynależności do świata wielkiego teatru (bardzo dziś już wątłym), samym lalkom poświęca coraz mniej uwagi. Fascynuje je zapraszanie do udziału w spektaklach teatrów dramatycznych, reżyserowanie na wielkich scenach, pojawianie się w rozmaitych rankingach najlepszych z najlepszych. W XXI stuleciu jedni swoją niszę znaleźli w teatrze dla najnajmłodszych, inni – powiedzmy w teatrze młodego widza, ale żaden z tych gatunków nie ma wiele wspólnego z lalkarstwem i to nie tylko z jego klasyczną odmianą, ale zwłaszcza z fascynującym współczesnym teatrem partnerstwa aktora i lalki. On trafia do nas przy okazji międzynarodowych festiwali, ale zachwyt wzbudza co najwyżej wśród jurorów, bo samo środowisko tych spektakli po prostu nie zna. Słabo orientuje się w nowych materiałach i technologiach, uporczywie – wzorem akademickiego dramatu – trzyma się opowiadania rozmaitych historii, zaczerpniętych z istniejącej literatury bądź własnych „autorskich” scenariuszy. Nawet dramaturgiczny boom początku wieku nie zmienił sytuacji, bo okazało się że „lalkarze” nie mają pomysłu jak pokazać na scenie dziurę w rajstopie, gadającą kałużę, czy Nic. Teatr lalek jest przecież sztuką wizualną przede wszystkim i dominacja psychologizujących reżyserów rzadko przynosi wybitne rezultaty artystyczne.

W kuluarowych rozmowach eksponujemy naszą przynależność do świata teatru ożywionej materii. Prawdą jest, że mamy tu znacznie więcej do zaproponowania i poszukujący artyści korzystają z tych umiejętności lalkarzy, ale nie zmienia to faktu, że obraz polskiego teatru lalek jest szary, ambicje ulokowane dość nisko, talenty co najwyżej przeciętne. Jak ma być inaczej, skoro 95% kandydatów na studia lalkarskie trafia z przypadku, marząc o zupełnie innych karierach, skoro zdecydowana większość nauczycieli profesji niewiele ma wspólnego z lalkarstwem, nie wspominając nawet o autorytetach, o mistrzach, po których nie został już nawet ślad. Idea niegdysiejszych liderów lalkarskich, by wychować pokolenie lalkarzy, które ich w przyszłości zastąpi, totalnie się skompromitowała. Brak dopływu nowej, świeżej krwi, nowych doświadczeń, umiejętności i wyzwań, kręcenie się we własnym kółku przyjaciół i pochlebców, nie sprzyja rozwojowi, hamuje odważne inicjatywy.

Czy te procesy uda się odwrócić? Pewnie tak. Samo istnienie lalki teatralnej nie wydaje się zagrożone. Ona jest i bez wątpienia pozostanie. Czasem nawet trafia na sceny naszych teatrów, nie tylko lalkowych. Gorzej z dostrzeżeniem w niej partnera, jeśli już nie dominującego, to przynajmniej równoważnego. Bo przecież bez takiej symbiozy nie da się uprawiać zawodu lalkarza. Zajmująco opowiada o tym Neville Tranter, australijsko-holenderski lalkarz, dobrze znany i w Polsce: „Lalki pomogły mi stać się lepszym aktorem. Potrafią przedstawiać każdy aspekt ludzkiej duszy, od niewinności po zło. I potrafią to robić z niesamowitą szczerością.” „Lalki mają taką specjalną właściwość, są znakami ludzkich postaci. Dzięki temu, że same nie są ludźmi, z ich pomocą na scenie można pokazać każdy aspekt człowieczeństwa. W chwili, w której odkryłem tę ich moc, przeraziłem się i czułem przy nich niepewnie – zrozumiałem, że nie mogę z nimi konkurować. Wejście na scenę z lalką jako jej równorzędny partner kosztowało mnie ogromnie dużo odwagi. Ta relacja jest po prostu bardzo nieoczywista. Z jednej strony doskonale wiem, że moje lalki żyją dzięki mnie, ale z drugiej za każdym razem czuję, że w jakiś tajemniczy sposób są autonomicznymi bytami.”

Czy polscy twórcy zaufają lalkom? Czy sympatycy tego gatunku, wybierając się na przedstawienie lalkowe, będą mieli pewność i szansę spotkania nie tylko z lepszym czy gorszym widowiskiem teatralnym, ale z teatrem ożywionej materii, z teatrem lalek? Zobaczymy, wszak nadzieja umiera ostatnia.

Lalkowy ZASP

Pierwodruk: LALKOWY ZASP, Suplement pisma ZASP-Stowarzyszenia – „Sceny Polskie”, ZASP, Warszawa 2020, ss. 26, 50 il. 

Nowoczesne lalkarstwo narodziło się w Polsce w początku XX wieku. Ci, którzy je współtworzyli, nie mieli żadnych lalkarskich korzeni, nie uprawiali wcześniej tej profesji, nie należeli do lalkarskich rodów. Po prostu zafascynowała ich nowa dziedzina sztuki teatralnej, rodząca się po raz pierwszy jako sztuka dla dzieci. Koncentracja na widzu dziecięcym wynikała z profesji nowych twórców (nauczyciele), nowych koncepcji pedagogicznych wskazujących na znaczenie sztuki w rozwoju dziecka, wreszcie z analizy samego teatru lalek, jego możliwości dydaktycznych i artystycznych.

Nowy lalkowy teatr dla dzieci w Polsce zapoczątkowały kobiety. Pionierką była Maria Weryho Radziwiłłowiczowa. Kobiety uparcie walczyły o rozwój edukacji. Same chciały się uczyć i ciągnąć w górę społeczeństwo, najlepiej zaczynając od dzieci. Po powstaniu styczniowym musiały się na serio zmierzyć z wszelkimi problemami zarządzania i organizacji jakiejkolwiek działalności. Miały poczucie coraz większej własnej wartości. Stąd już tylko krok do podejmowania ryzyka, także artystycznego. Dołączyli do nich przedstawiciele rozmaitych środowisk artystycznych: literaci, plastycy, muzycy, aktorzy i wspólnie budowali teatr, o którym w gruncie rzeczy niewiele wiedzieli, co najwyżej otarli się o jakieś znane europejskie sceny lalkowe, zwłaszcza słynny monachijski teatr marionetkowy Josefa Leonharda Schmida, który w Monachium zapoczątkował nurt teatru lalek dla dzieci, pozyskując do współpracy stałego autora, hrabiego Franza von Pocciego. Schmid uwolnił lalkarstwo od kopiowania teatru aktorskiego, zaproponował stały teatr repertuarowy, całkowicie odnowiony, oparty na romantycznym modelu.

Taki teatr lalek – teatr dla dzieci zdominował lalkarstwo XX wieku. W latach 30. w Polsce doprowadził do skrystalizowania się niezależnego środowiska lalkarskiego. W początkach nie było ono jednolite. Jan Sztaudynger w Poznaniu skupił wokół siebie lalkarzy Wielkopolski i Pomorza, i zorganizował pierwsze stowarzyszenie – Wielkopolską Rodzinę Marionetkarzy. Jan Wesołowski, współtwórca warszawskiego Baja, wraz z błyskawicznie poszerzającą się liczbą jego zwolenników tworzyli ogromne środowisko bajowskie, które odwoływało się do najszerszych inicjatyw amatorskich.

Po II wojnie światowej polski ruch lalkarski został całkowicie zhomogenizowany. Zdominowała go instytucja teatralna, wzorowana na teatrach dramatycznych, od 1950 stopniowo upaństwawiana. Ta nowa forma strukturalna wymagała nowych specjalności, przestrzeni, środków artystycznych, w konsekwencji także nowej organizacji środowiska. Lalkarze wyszli z wojny rozproszeni i w sumie nieliczni. Najaktywniejsi włączyli się w struktury powstających środowiskowych związków zawodowych, które w 1949 połączyły się z ZASP-em, najstarszą organizacją reprezentującą interesy ludzi teatru. Na liście członków ZASP, sporządzonej w 1949, byli m.in.: Wanda Byrska-Pawłowska, Stanisław Byrski, Jerzy Dargiel, Zenobia Dębicka, Jan Dorman, Marta Janic, Władysław Jarema, Zofia Jaremowa, Zenon Kalinowicz, Tadeusz Karwat, Adam Kilian, Janina Kilian-Stanisławska, Klementyna Krymko, Sabina Małek, Julian Pappé, Jan Pękała, Joanna Piekarska, Franciszek Puget, Henryk Ryl, Alfred Ryl-Krystianowski, Ryszard Sikorski, Tadeusz Sowicki, Romana Stojakowska, Stefan Stojakowski, Jan Wesołowski, Edmund Zaborowski. W 1950 roku ZASP został ostatecznie zlikwidowany, a od 12 lipca tego roku działało już nowe Stowarzyszenie Polskich Artystów Teatru i Filmu (SPATiF).

Pierwszy Zjazd SPATiF-u przyniósł lalkarzom głównie rozczarowania. Prezesem stowarzyszenia został wrażliwy na teatr lalek Leon Schiller, ale w 25-osobowym zarządzie nie znalazł się ani jeden lalkarz. „Posmak skandalu miała dyskusja, która rozwinęła się z powodu tego pominięcia” (TL 1950, nr 1). Lalkarze koncentrowali się tymczasem wokół działań inicjowanych przez nowo powstałą (listopad 1949) Centralną Dyrekcję Państwowych Teatrów Lalek (CDPTL), którą powołano w związku z upaństwowieniem pierwszych teatrów. Przedsiębiorstwo, pełniące podobną rolę jak później Wydział Teatrów Lalek Ministerstwa Kultury i Sztuki, istniało do 1953. Jego szefowie zmieniali się, dwukrotnie dyrektorem CDPTL był Henryk Ryl, w ostatnim roku Edwarda Chmielnicka. W połowie 1952 zatrudniało 26 osób, m.in. Zofię i Jana Sztaudyngerów (redakcja „Teatr Lalek”), Jana Kulmę, Juliannę Całkową (nadzór artystyczny).

CDPTL zatwierdzała repertuar oraz składy dyrekcji i zespołów teatrów, określała plany finansowe i usługowe, za których wykonanie odpowiadali dyrektorzy poszczególnych placówek. Współorganizowała Ogólnopolski Festiwal Sztuk Rosyjskich i Radzieckich w Warszawie w marcu 1950, czasopismo „Teatr Lalek”, pierwsze narady środowiskowe dotyczące repertuaru. W połowie 1951 zainicjowała powołanie specjalnej komisji do zbadania „przydatności zawodowych kadr aktorskich” w teatrach lalek. Ta akcja, która doprowadziła do regularnej organizacji szkoleń i udziału (z marnym skutkiem) grupy lalkarzy z teatrów podległych Centralnej Dyrekcji PTL w pierwszym eksternistycznym egzaminie aktorskim (czerwiec 1952), prowadzona była w bezpośredniej współpracy ze SPATiF-em. Być może najważniejszą inicjatywą okazało się zwołanie w  czerwcu 1952 Ogólnopolskiego Zjazdu Lalkarzy. Była to okazja do podsumowania pierwszych lat profesjonalnego lalkarstwa, zwłaszcza wskazania wielu jego słabości: wychowawczych i ideologicznych, ale przede wszystkim repertuarowych i kadrowych. Efektem Zjazdu była propozycja likwidacji łódzkiej CDPTL, usamodzielnienie podległych jej teatrów i powołanie specjalistycznej komórki w MKiS, której funkcją byłaby koordynacja całokształtu działalności teatrów lalek. Tak się też stało z końcem 1952 roku. Łódzkie przedsiębiorstwo zlikwidowano, a sprawami lalkarzy zajęła się Sekcja (później Wydział) Teatru Lalek w Departamencie Teatru MKiS, na którego czele w pierwszych dwóch latach stała Krystyna Śniadecka, następnie (od 1955) – przez blisko dwie dekady – naczelnikiem był Henryk Jurkowski.

Jednocześnie z tymi zmianami administracyjnymi przebiegał proces formowania się lalkarskiej reprezentacji w SPATiF-ie.[1] 27 września 1952 z inicjatywy Zarządu Głównego  zwołano w Warszawie spotkanie kierowników artystycznych państwowych teatrów lalek, podczas którego powołano Komisję Organizacyjną przyszłej Sekcji Teatrów Lalek SPATiF. W jej skład weszli: Stanisław Byrski, Władysław Jarema (przewodniczący), Irena Sowicka, Henryk Ryl (wiceprzewodniczący) i Jan Wilkowski (sekretarz). Jarema i Ryl przewodzili wówczas polskiemu lalkarstwu, Byrski – był kierownikiem plastycznym łódzkiego Pinokia, Sowicka – świeżo usuniętą z funkcji dyrektorką Guliwera, Wilkowski – młodym reżyserem i debiutującym kierownikiem artystycznym warszawskiej Lalki. Wkrótce, z polecenia Zarządu Głównego, dokooptowano Juliannę Całkową, wówczas głównego środowiskowego ideologa i sprawną działaczkę. Sprawy szkolenia i doszkalania lalkarzy (i tysiączne problemy z tego wynikające) uznano za jedno z głównych zadań środowiska i będzie to podstawowy problem Sekcji Teatrów Lalek przez wiele kolejnych kadencji. Jarema domagał się ponadto wpływu Sekcji na kształt czasopisma „Teatr Lalek”, a silne emocje wzbudzała świeża likwidacja Państwowej Szkoły Dramatycznej Teatru Lalek, prowadzonej przez Janinę Kilian-Stanisławską. Warto odnotować tu głos Wilkowskiego, absolwenta szkoły, że przy naborze kandydatów nie sprawdzano żadnych przydatności do zawodu lalkarza i w konsekwencji była to boczna furtka do zawodu aktorskiego, dokąd i wielu absolwentów trafiło. Opinia Wilkowskiego nie wzbudziła zainteresowania, podobnie jak niewiele zmieniły się kryteria przyjęć kandydatów w żadnej z  przyszłych szkół lalkarskich (poza SATL-em) aż do dzisiejszego dnia.

Początkowy impet członków komisji przygotowującej przyszłą sekcję lalkową  wkrótce osłabł. Zajęci własnymi teatrami, mieszkający z dala od Warszawy, nie mieli sposobności do intensywnych spotkań. Ogromnie dużo czasu zabierały sprawy organizacyjne, będące głównym zadaniem komisji: ustalenie kryteriów przyjmowania członków oraz ich rekrutacja, powoływanie delegatur w teatrach, ocena stażu pracy i przyjmowanie nowych członków (rzeczywistych i kandydatów), załatwianie rutynowej korespondencji z tym związanej, wyjaśnianie i rozstrzyganie rozmaitych nieścisłości dotyczących członkostwa. Na liście pierwszych członków rzeczywistych byli m.in.: Adam Kilian, Janina Kilian-Stanisławska, Julianna Całkowa, Jan Wilkowski, Jan Pękała, Iwona Popielarczyk, Tadeusz Sowicki, Zofia i Władysław Jaremowie, Romana i Stefan Stojakowscy, Kazimierz Mikulski, Jerzy Skarżyński, Franciszek Puget, Stanisław Rychlicki, Alfred Ryl-Krystianowski, Tadeusz Walczak, Marta Janic, Wanda i Stanisław Byrscy, Ali Bunsch, Ewa Totwen. Okazjonalne posiedzenia komisji przywoływały zawsze najpilniejsze środowiskowe sprawy, uruchamiały korespondencję między rozmaitymi instytucjami, ale trudno było się porozumieć, nawet w tak nielicznym gronie członków komisji. Kilkakrotnie Zarząd Główny SPATiF interweniował w sprawie opieszałości i niesystematyczności lalkarzy. Problemy do rozwiązania były jednak doprawdy skomplikowane. Już w 1952 roku sugerowano, że najlepszym rozwiązaniem kwestii szkolnictwa lalkarskiego byłoby powołanie wydziału przy szkole teatralnej. Rektorat PWST w Warszawie kategorycznie odrzucił taką ewentualność, podobnie jak Centralny Zarząd Teatrów (MKiS); wszyscy domagali się np. przywrócenia zlikwidowanego w 1953 czasopisma lalkarskiego, ale tylko Henryk Ryl obstawał przy jego samodzielności, pozostali koledzy optowali za włączeniem tematyki lalkarskiej do pisma „Teatr”.

Dramatyczne kłopoty z kadrą aktorską, całkowity brak reżyserów lalkarzy, coraz częstsze wakaty na stanowiskach dyrektorów teatrów, nie mówiąc już o sprawach repertuaru, skandalicznych warunkach objazdów, niskim poziomie artystycznym ogromnej ilości przedstawień – wszystko to sprawiało, że problemy lalkarzy wydawały się nie do rozwiązania. Dziś widać to wyraźnie jak rozbuchano strukturę nowego teatralnego gatunku, niewiarygodnie rozbudowano (po upaństwowieniu) administrację, zagrzebano w cyfrach, statystyce, nie troszcząc się zbytnio o zaplecze, zwłaszcza zaplecze artystyczno-techniczne teatrów. Światli lalkarze, działacze SPATiF-u, widzieli to już i głośno o tym mówili na słynnej naradzie lalkarskiej z końca 1954 roku.  Niezależnie od sukcesów, jakim z pewnością było porozumienie SPATiF-u z CZT o szkoleniu studyjnym lalkarzy i powołanie Oddziału Lalkarskiego przy krakowskiej PWST, opartego na zasobach Groteski i z Jaremą jako głównym wykładowcą przedmiotów lalkarskich.

Wracała nieustannie kwestia utworzenia reprezentacyjnego centralnego teatru lalek w Warszawie, jak w wielu krajach satelickich, zwłaszcza że poziom stołecznych teatrów w pierwszej połowie lat 50. był znacznie niższy niż najlepszych polskich zespołów lalkowych, a to poprzez warszawskie spektakle budowano opinię o rozwijającym się lalkarstwie. I ta opinia, nie tylko urzędnicza, ale i środowiskowa była druzgocząca. W protokołach kolejnych posiedzeń widać pasję budowania i rozwijania dyscypliny, najczęściej kończyło się niestety w fazie marzeń. Korespondencja lalkarska trafiała bądź w próżnię, bądź przynosiła odmowne odpowiedzi. Jakże inaczej wyglądałoby dziś polskie lalkarstwo, jego zaplecze krytyczne, dokumentacyjne i teoretyczne, gdyby np. Państwowy Instytut Sztuki przystał na zgłoszoną przez Całkową w 1954 propozycję powołania archiwum lalkowego i jednoosobowej sekcji badawczej? Nie przystał. Inicjatywa SPATiF-u znów pozostała na papierze, a problem nie znalazł rozwiązania do dzisiaj.

A mimo to, choć z wielkimi kłopotami, udawało się powoli rozwijać system szkoleń lalkarzy, organizowany w różnych teatrach lalek, uzyskano specjalne kredyty na doszkalanie aktorów, doprowadzono do pierwszej sesji państwowych egzaminów eksternistycznych dla lalkarzy (1954), a potem kolejnych w następnych latach, przeprowadzono skomplikowaną kategoryzację aktorów, otwarto Oddział Lalkarski w Krakowie. Lista niepowodzeń bądź potrzeb byłaby równie okazała, poczynając od druzgoczącej oceny egzaminów eksternistycznych, kończąc na apelu Jana Wilkowskiego o pilne powołanie studium dla reżyserów teatru lalek.

W 1955 ukonstytuowano wreszcie status sekcji lalkowej. Nie dokonał tego Zjazd SPATiF-u. Delegaci lalkarze zebrali się 16 V 1955 i w drodze wyborów dokonali powołania zarządu Sekcji Teatrów Lalek. Przewodniczącym został Henryk Ryl, wiceprzewodniczącym Jan Wilkowski, sekretarzem Julianna Całkowa, we władzach sekcji znaleźli się też Władysław i Zofia Jaremowie oraz  Ludwik Niedźwiedzki, Stanisław Byrski i Janusz Karsch.

Kształcenie lalkarzy pozostało w dalszym ciągu sprawą priorytetową działalności sekcji. Zgłaszano propozycje powołania szkół lalkarskich w Warszawie (Wilkowski), w Łodzi (Ryl), organizowano seminaria w Łodzi, Warszawie, Gdańsku, Krakowie. Już w 1956 Jarema ogłosił, że krakowski Oddział Lalkarski nie zdaje egzaminu. Zaczęto wracać do dyskutowania przyteatralnych studiów lalkarskich, podobnie jak ponowiono apele o powstrzymanie procesu powoływania wciąż nowych teatrów przy silnym niedofinansowaniu już istniejących, braku etatów dla asystentów reżysera, by choć w taki sposób ratować sytuację na bardzo skromnym rynku reżyserskim. Po raz pierwszy pojawiła się wówczas kwestia warsztatów reżyserskich i ich zasad,  norm lalkarskich, która to sprawa (także zrównanie norm aktorskich i lalkarskich) będzie jedną z najistotniejszych kwestii przez kolejne dekady, choć w konsekwencji nigdy nie zostanie rozstrzygnięta po myśli aktorów i reżyserów teatru lalek.

W 1956 wprowadzono zasadę sezonów w teatrach, w konsekwencji – umów sezonowych, pojawiła się pierwsza oferta studiów lalkarskich w Czechosłowacji, zaczęły się kontakty międzynarodowe, najpierw z Bułgarią i Węgrami. Szefem nowego zarządu Sekcji w 1957 został Jarema, a we władzach zasiadali m.in. Adam Kilian, Monika Snarska, Janusz Karsch, Henryk Zalesiński i Leszek Śmigielski. Regulowanie norm aktorów-lalkarzy, problem ustalenia pełnowymiarowego widowiska lalkowego, sprawa rent aktorskich, wizytowanie teatrów i zebrań rad artystycznych, wysiłki zmierzające do ułatwienia kontaktów między rozproszonymi po kraju artystami, wymiany plastyków i reżyserów, prace nad wyeliminowaniem kierowników artystycznych i reżyserów bez uprawnień, zabiegi o reaktywowanie czasopisma „Teatr Lalek” – to były główne problemy sekcji i oczywiście ciągłe szkolenia, organizowane dość systematycznie w całym kraju. W wielu sprawach lalkarskich sekcja po prostu opiniowała. Takiej opinii domagało się środowisko, ale i urzędy administracyjne, poczynając od Ministerstwa Kultury. Nie zawsze były to opinie rozsądne. Dziwi np. zablokowanie przyjazdu Teatru dei Piccoli Podrekki w drugiej połowie lat 50., gdyż sekcja postawiła warunek: do wizyty może dojść, jeśli odbędzie się na prawach wymiany międzynarodowej: Teatro dei Piccoli w Polsce, a któryś z teatrów wystąpi we Włoszech. Ewidentny przejaw myślenia pozaartystycznego.

Na co dzień jednak Sekcja Teatrów Lalek wykazywała doprawdy wielką troskę o sprawy lalkarskie. Pośredniczyła w dziesiątkach konfliktów, jakie pojawiały się wśród lalkarzy. I podejmowała decyzje trudne, choćby sprzeciw wobec powrotu Ireny Sowickiej do Guliwera, po jej ponownym odwołaniu z funkcji dyrektora w 1957, gdyż nie zreorganizowała zespołu („zdemoralizowanego i intryganckiego”), nie odniosła w ostatnich sezonach żadnych poważniejszych sukcesów. Dziś takie stanowisko stowarzyszenia chyba nie byłoby możliwe i pewnie wielka szkoda. A kwestii spornych było wiele: w Teatrze Łątek w Gdańsku wokół Totwenek, w  toruńskim Baju Pomorskim wokół Stanisława Stapfa, wokół Szczepana Baczyńskiego w Guliwerze, Joanny Piekarskiej w Poznaniu, głośnego ataku Henryka Ładosza na Jana Wilkowskiego. Autorytet Władysława Jaremy, przewodniczącego Sekcji do 1963 roku, miał tu z pewnością wielkie znaczenie. Z jego opinią po prostu się liczono. A był to czas ważnych wydarzeń: Henryk Ryl współorganizował wówczas Polski Ośrodek Lalkarski UNIMA, Kongres UNIMA i pierwszy międzynarodowy festiwal w Warszawie w 1962 roku, rodziły się polskie festiwale teatrów lalek: w Toruniu, Opolu, Lublinie, Poznaniu, wkrótce w Bielsku-Białej. Sekcja Teatrów Lalek SPATiF-u uczestniczyła aktywnie we wszystkich tych wydarzeniach.

W 1963 Jarema, jako pierwszy spośród lalkarzy, został wybrany do Zarządu Głównego SPATiF-u. Na stanowisko przewodniczącego Sekcji powrócił Henryk Ryl i wciąż jeszcze główna debata o stanie polskiego lalkarstwa toczyła się między nimi. Jej kulminacyjnym punktem była słynna narada lalkarzy zorganizowana w Warszawie w grudniu 1964 przez Sekcję Teatrów Lalek. Wiele sformułowanych tam opinii może dziś zaskoczyć. Janusz Galewicz w obszernym referacie o festiwalach i aktorstwie lalkowym jednoznacznie sformułował obowiązującą tendencję: „wyparcie lalki ze sceny lalkowej […] na korzyść zmarionetyzowanego aktora w masce lub bez innych form teatralnych”. Julianna Całkowa, przez ostatnich kilka lat przyglądająca się z ubocza środowisku, przenikliwie oceniła stan lalkarstwa w połowie lat 60.: po okresie (zwłaszcza lat 50.) kiedy teatr lalek był ważny ze względów politycznych w związku z narzucaniem nowej polityki kulturalnej państwa, został zmarginalizowany, stał się niszą, przestał być ważny. Lalkarze gardłowali o dzieciach, dla dzieci, ale nie umieli przyciągnąć pedagogów, wychowawców, dla których ta forma byłaby ważnym środkiem wychowania przez sztukę. To pedagodzy – według Całkowej – mogliby teraz być lokomotywą lalkarstwa, lecz oni też nie są nim zainteresowani. Podniosła problem całkowitego braku zainteresowania SPATiF-owską naradą, co – jeszcze kilka lat temu byłoby  niemożliwe: wówczas uczestniczyli w podobnych konferencjach wszyscy: wysocy urzędnicy ministerialni, szefowie stowarzyszeń, nawet przedstawiciele Wydziału Kultury KC PZPR. Dziś jest wyłącznie Henryk Jurkowski, urzędnik parający się krytyką, a to fałszywa pozycja – podkreślała. Władysław Jarema z całą mocą wyakcentował, że teatr lalek jest dla dzieci od jedenastego roku życia i o taki teatr zawsze walczył. I że nie chodzi w teatrze lalek o żadne wychowywanie przez sztukę, tylko o sztukę właśnie. Po zamkniętej już swojej przygodzie ze szkolnictwem lalkarskim domagał się zaprzestania marzeń o akademickim kształceniu lalkarzy. W teatrze trzeba być majstrem, nie magistrem – mówił. Powinno się powołać trzy teatry główne, przy których odbywać się będzie regularne kształcenie aktorów. Są lalkarze, którzy kochają lalki, ale nie chcą grać dla dzieci.

Organizowane dyskusje i memoriały wysyłane przez Sekcję Teatrów Lalek w sprawie szkolnictwa lalkarskiego wymagałyby oddzielnego omówienia. Niemal w każdej kadencji wracały sprawy kształcenia i szkoleń lalkarzy. Julianna Całkowa na zlecenie MKiS przygotowała w 1965 projekt przyteatralnego studia aktorskiego dla kandydatów do zawodu aktora w teatrze lalek. Stał się on podstawą do opracowania programu SATL-u we Wrocławiu Równie newralgicznym punktem była kwestia reżyserów. SPATiF (wkrótce SPATiF-ZASP) w latach 60. przeprowadził akcję weryfikacyjną wśród reżyserów, ustalił wraz z MKiS zasady eksternistycznych egzaminów reżyserskich i przez całe lata je współorganizował. W 1967 z inicjatywy Leokadii Serafinowicz i Wojciecha Wieczorkiewicza powstał projekt powołania trzyletniego studium reżyserskiego przy poznańskim Marcinku. Mimo poparcia MKiS oraz Wydziału Kultury Rady Narodowej miasta Poznania, tym razem sekcja SPATiF-u w osobie nowej przewodniczącej Moniki Snarskiej zajęła ostrożnie nieprzychylne stanowisko. Inicjatywa upadła. Szkoda, bo program studia (co dziś widać wyraźnie) obejmował zajęcia z niezwykłymi wykładowcami: Jan Berdyszak (język plastyki), Ludwik Erhardt, Jerzy Grotowski (technika wyobraźni), Henryk Jurkowski, Krystyna Mazur, Zbigniew Osiński, Konstanty Puzyna, Zbigniew Raszewski, Józef Ratajczak, małe etiudy reżyserskie prowadzić miała Serafinowicz, a Wieczorkiewicz – elementy warsztatu aktorskiego.

Monika Snarska czynnie uczestniczyła w pracach sekcji lalkowej od drugiej połowy lat 50. Kilkakrotnie pełniła funkcję wiceprzewodniczącej, ale władzę sekcji sprawował zawsze jej szef. W dotychczasowych zarządach zasiadali znakomici lalkarze, z pewnością służyli pomocą i współodpowiadali za podejmowane decyzje: Kilian, Karsch, Byrski, Zalesiński, Śmigielski, Wieczorkiewicz, Wilkowski, Franciszek Puget, Zofia Jaremowa, ale – zgodnie ze statutem sekcji – to przewodniczący wyznaczał sposób i styl jej działania. W 1965 Monika Snarska została szefową Sekcji Teatrów Lalek na dwie kadencje. Pewnie po Rylu i Jaremie nie było to łatwe zadanie, ale dyrektorka Guliwera miała silną osobowość i energicznie przystąpiła do realizowania nowych inicjatyw i porządkowania lalkarskiego podwórka. Wkrótce po objęciu funkcji wystosowała pisma do MKiS w sprawie niskiego poziomu warszawskiej Fraszki i kieleckiego Kubusia, teatrów – jak pisała – kierowanych przez ludzi bez uprawnień i kwalifikacji, reprezentujących niski poziom. Skrytykowała także w imieniu Sekcji za niewykorzystywanie możliwości, jakie daje telewizja, nowo powstały teatr lalek w TVP. Tym razem protest wielu kolegów wywołało ograniczenie zadań aktorów-lalkarzy do działań animacyjnych, podczas gdy teksty wygłaszali aktorzy dramatyczni. Wróciły jednak znów sprawy norm aktorskich, ożywiły się seminaria szkoleniowe, sympatię wywołał projekt SATL-u we Wrocławiu, udało się po raz kolejny reaktywować czasopismo „Teatr Lalek”.

W zarządzie sekcji w 1967 pojawiły się, obok starych (Całkowa, ale i Wieczorkiewicz w roli wiceprzewodniczących) nowe nazwiska: Zenon Chojnowski, Zdzisław Owsik, Władysław Owczarzak, Stanisław Ochmański, Jan Puget. A jednak wydaje się, że z końcem lat 60. rola Sekcji Teatrów Lalek zaczęła się zmniejszać. Na zjeździe SPATiF-u w 1970 Monika Snarska usprawiedliwiała się, że sekcja pracowała mniej intensywnie, ale wiele się udało, zwłaszcza SATL, co spotkało się z brawurowym wystąpieniem Stanisława Stapfa, punktującym zasługi władz i środowiska wrocławskiego i mierny oddźwięk lalkarzy: teatry uchylają się od podjętych zobowiązań (stypendialnych), słuchacze pozbawieni są statusu studentów, wciąż nieuregulowane pozostają sprawy wojskowe, brak lokalu, żadnych szans na przedłużenie trwania studium. Kiedy posypały się wypowiedzi dotyczące norm i emerytur, rozmaitych problemów instytucji, braku uwzględniania specyfiki lalkowej, Snarska miała dość. Nie zgodziła się na dalsze kandydowanie.

Zjazd SPATiF-u w 1970 roku wybrał na przewodniczącego sekcji lalkowej Jana Wilkowskiego, który pełnił tę funkcję przez całe lata 70. Wilkowski, chwilę wcześniej odsunięty od kierowania warszawską Lalką, był bez wątpienia najlepszym kandydatem. W Zarządzie Głównym znalazła się Leokadia Serafinowicz i ponownie Władysław Jarema, choć jego czas powoli mijał. Jarema coraz rzadziej angażował się w środowiskowe spory. Wilkowski okazał się wielce użyteczny. Reżyserował wówczas niewiele, mieszkał w Warszawie, był więc niejako pod ręką i nade wszystko miał wielki środowiskowy autorytet i cieszył się ogólną sympatią. Własnoręcznie pisał rozmaite pisma, w których widać i umiar, i klasę zarazem. Jak zwykle w środowisku działo się wiele, nie brakowało konfliktów i porażek. Znów upadło czasopismo „Teatr Lalek” i przez całe dziesięciolecie nie udało się go wskrzesić, choć wielokrotnie podejmowano próby. Wielkie emocje w 1972 wzbudzało odejście Henryka Ryla z funkcji szefa artystycznego Arlekina. Wspólne stanowisko Wilkowskiego i Gustawa Holoubka, prezesa SPATiF-u, by jednocześnie zwolnić dyrektorkę Arlekina Reginę Elkanową, powołać kogoś nowego, a Ryla zostawić na etacie reżysera, zostało zrealizowane dopiero w kilkanaście miesięcy później.

Połowa lat 70. to też i dobre decyzje, nie bez udziału sekcji lalkowej: powstały Wydziały Lalkarskie, najpierw we Wrocławiu, potem w Białymstoku. Coraz bardziej polaryzowały się jednak poglądy na temat ówczesnego lalkarstwa i artystycznych oblicz poszczególnych scen. Wiesław Hejno, członek zarządu sekcji, przygotował w 1972 tekst do dyskusji o sytuacji aktora-lalkarza w Polsce. Analizując relacje aktor-teatr, aktor-reżyser, aktor-przedstawienie, aktor-postać sceniczna i aktor-widz, zakwestionował cały system polskiego lalkarstwa instytucjonalnego. Ocenił je jako „amatorszczyznę, chałturnictwo i bylejakość”. Tekst ten, z pewnością przerysowany w odniesieniu do całego życia lalkarskiego, odwoływał się jednak do realnej rzeczywistości. I musiał boleć. Wówczas doszło też do słynnego konfliktu wokół Jana Dormana w związku z jego Choinką Futurystów wystawioną na festiwalu w Opolu w 1973. Afera z tzw. „incydentem wychowawczym” podczas Dormanowskiego happeningu była symptomatyczna i sporo mówiła o środowiskowych napięciach, także w samym SPATiF-ie, bo i sprowokował ją list działaczy sekcji lalkowej: Moniki Snarskiej i Krzysztofa Niesiołowskiego. Wprawdzie byli osobiście urażeni za wciągnięcie ich na scenę i poddanie happeningowym działaniom, ale swoje oburzenie skierowali na obecność na sali widowiskowej grupy dzieci, podczas gdy na scenie trwała uteatralniona niby alkoholowa libacja. W swoim piśmie do Zarządu Głównego SPATiF podkreślali, że występ ten naruszył dobre imię teatru lalek i miał antywychowawczy wpływ na dzieci. List ten rozpętał burzę wokół Jana Dormana. TVP natychmiast wycofała z programu telewizyjnego festiwalu teatrów lalek dla dzieci spektakl Teatru Dzieci Zagłębia, odwołano kolejną edycję Herodów w Będzinie. Nie pomogły listy do ZG SPATiF Leokadii Serafinowicz, Krystyny Mazur („Powiało atmosferą palenia czarownic na stosie. Na stosie małych urażonych ambicji i jeszcze mniejszych prywatnych interesów. Przez zniszczenie działalności artystycznej i społecznej Jana Dormana nie podniesie się poziom innych teatrów lalkowych, niestety coraz niższy od wielu już lat.”), Jana Potiszila, wyjaśnienia samego Dormana, oświadczenie opolskiego wychowawcy, który samowolnie wprowadził grupkę młodocianych widzów. Wilkowski w imieniu sekcji, po kilkumiesięcznej wymianie pism, poprosił Zarząd Główny o zamknięcie sprawy Dormana, argumentując, że reżyser nie ponosi odpowiedzialności za dzieci na widowni, a uznanie przez samego Dormana, że było to działanie nieudane powinno być wystarczającą satysfakcją, jakiej można się domagać od artysty. Jednocześnie w imieniu sekcji lalkowej prosił o obronę Dormana przed konsekwencjami, jakie ten już ponosi. Niestety, Dorman popadał w niełaskę coraz bardziej, aż w 1978 musiał zrezygnować z kierowania założonym przez siebie TDZ.

Wilkowski kontynuował funkcję przewodniczącego i w następnej kadencji. Do zarządu sekcji wróciła Monika Snarska (wiceprzewodnicząca), byli też: Wojciech Wieczorkiewicz (wiceprzewodniczący), Halina Borowiak, Teresa Gąsiorowska, Wiesław Hejno, Krzysztof Rau, Krzysztof Niesiołowski, Zdzisław Owsik, Jan Plewako, Michał Zarzecki, Maria Sikorska. Wielu zatem artystów o silnych osobowościach i zróżnicowanych poglądach. Doprawdy chyba nikt poza Wilkowskim nie mógł sterować takim okrętem. Decydowała się wówczas m.in. sprawa lokalizacji przyszłego Wydziału Reżyserii Teatru Lalek i zaostrzał spór między Wrocławiem i Białymstokiem. Stanowisko sekcji lalkowej było salomonowe, ale przecież tworzyli ją ludzie czynnie związani z obydwiema uczelniami: Wilkowski napisał w imieniu sekcji, że ta przyjmie każdą decyzję Rady Wyższego Szkolnictwa Artystycznego po przeanalizowaniu wszystkich argumentów. Za niepoważne uznawano elementy konkurencyjności między wydziałami, ale ta rywalizacja była faktem przez wiele jeszcze lat, dopóki z obydwu uczelni nie odeszli artyści tworzący przed laty szkołę wrocławską i białostocką.

W końcu 1979 zorganizowano z inicjatywy Sekcji Teatrów Lalek kolejną środowiskową naradę. Odbywała się ona już rutynowo we własnym gronie, ale to grono było silnie wzmocnione międzynarodowo: Henryk Jurkowski od kilku już lat był sekretarzem generalnym UNIMA i to on zgłosił protest przeciwko podziałom wśród lalkarzy. Dorman i Ryl, Zarzecki i Wieczorkiewicz to jedno środowisko – mówił. I konieczna jest lalkarska różnorodność: dla dzieci teatr afirmujący, dla młodzieży – odpowiadający „rozdarciu świata”. Wówczas zachęcał, by szkolenie lalkarzy oprzeć na kształceniu aktora dramatycznego, wzbogacając je specjalnymi umiejętnościami lalkarskimi, by oprzeć się na wzorach zagranicznych, skoro nie mamy kadry szkoleniowej. Ale otworzył puszkę Pandory. Jan Zbigniew Wroniszewski grzmiał, że lalki odsunięto w cień, wygłosił obszerny referat w obronie lalki i o rozmaitych jej zagrożeniach, Freda Leniewicz kategorycznie sprzeciwiła się wydziałowi reżyserii we Wrocławiu i powróciła do wizji studiów przyteatralnych, praktyce u Zofii Jaremowej czy Juliusza Wolskiego dla przykładu, Krzysztof Rau upierał się przy Wydziale. Czasy były coraz trudniejsze, a konflikty wciąż te same.

Wojciech Wieczorkiewicz, od 1979 nowy przewodniczący sekcji lalkowej i współorganizator tej narady, trafił na szczególny moment. W przeszłości kilkakrotnie był wiceprzewodniczącym. Jego dalekowzroczne pomysły rzadko akceptowano środowiskowo. Teraz rozstawał się z poznańskim Marcinkiem i mógł wykazać się inicjatywą. Chyba się nie udało. Była to kadencja krótka. Na pierwszym zebraniu sekcji rezygnację złożyła Monika Snarska (wybrana wiceprzewodniczącą), wkrótce zmarł Franciszek Puget, znów zarząd składał się głównie z przedstawicieli szkół w Białymstoku i Wrocławiu: Wojciech Kobrzyński i Krzysztof Rau (wiceprzewodniczący), Anna Proszkowska, Jan Plewako, Tomasz Jaworski, Teresa Sawicka oraz Halina Naszarkowska. Udało się odbyć sesję wyjazdową sekcji w Rzeszowie w związku z trwającym tam napięciem i rezygnacją z funkcji dyrektora Zbigniewa Umińskiego, nieustępliwie kontynuowano zabiegi o zrównanie norm i stawek z dramatem dla aktorów, reżyserów i scenografów teatrów lalek, ale sytuacja, w jakiej znalazła się Polska paraliżowała stare struktury organizacyjne, zwłaszcza że młody ruch związany z Solidarnością nabierał rozpędu i szeroką falą wszedł także do życia teatralnego.

W 1981 roku przewodniczenie sekcji lalkowej objął Władysław Owczarzak, jego zastępcami byli: Henryk Pijanowski i Teresa Kaczorowska. Owczarzak, wieloletni aktor toruńskiego Baja Pomorskiego (z czasem zaczął reżyserować), został chyba pierwszym czynnym aktorem-lalkarzem stojącym na czele sekcji. ZASP tracił jednak wyraźnie pozycję. Owczarzak oficjalnie mówił, że Solidarność nie liczy się z opinią stowarzyszenia, a to Solidarność miała wówczas wielką siłę. Wszelkie starania sekcji o wzmocnienie pozycji finansowej lalkarzy przechodziły zatem bez echa. W początku stanu wojennego ZASP, jak wszystkie inne organizacje, został zawieszony. Jesienią 1982 na zebraniu sekcji Owczarzak podkreślał, że mimo zawieszenia jego kontakt z MKiS, gdzie jednak wciąż decydowano o sprawach lalkowych (od kilku lat za teatr lalek odpowiadała Wiesława Domańska), nie był zerwany. Ale udział sekcji w podejmowanych decyzjach był coraz mniejszy. Nie zwracano się nawet o jej opinię w sprawach powoływania dyrektorów czy szefów artystycznych. Nie miał zgody ZASP-u ani Andrzej Bieżan w Poznaniu, ani Bogusław Kierc w Wałbrzychu. W kilku teatrach stanowiska dyrekcyjne nie były obsadzone (Lalka po odejściu Stecewicza, Katowice) i nie było na nie propozycji. Katastrofalnie wyglądała sytuacja na rynku reżyserskim. Na jednym z zebrań Emilia Umińska zgłosiła przytomną propozycję, by raz na trzy lata sekcja dokonywała oceny konkretnych dyrekcji. Była to jednak wyłącznie sugestia. Nigdy, także w przyszłości, nie wcielona w życie. Władysław Owczarzak w imieniu sekcji opowiedział się też przeciwko bojkotowi telewizji przez lalkarzy, wbrew stanowisku Jana Englerta, że lalkarzy bojkot również powinien dotyczyć. Nie po raz pierwszy środowisko lalkarskie wybierało strategię w zależności od potencjalnych własnych korzyści. Teraz znów broniło się przed bojkotem, bo przecież trudno oczekiwać – argumentowano – żeby dzieci były ofiarami politycznych perturbacji, ale w podtekście stały kwestie ambicjonalne: prestiżowe i finansowe. Andrzej Szczepkowski, prezes Zarządu Głównego, dyplomatycznie postanowił, by każda grupa postępowała zgodnie z przekonaniami, ale chwilę później, 1 XII 1982 ZASP po prostu został rozwiązany.

Ożył, w nowej opcji i bez porozumienia z rozwiązanym zarządem, w początku 1984 roku. Komisja organizacyjna sekcji lalkowej ustaliła zebranie wyborcze na 5 III 1984 i wówczas wyłoniono nowy zarząd, na którego czele stanął Wiesław Hejno, kierujący Wrocławskim Teatrem Lalek i tamtejszym Wydziałem Lalkarskim. Pełny skład zarządu sformułowano do wakacji, znaleźli się w nim: Henryk Pijanowski (wiceprzewodniczący), Wojciech Kobrzyński, Krzysztof Rau, Wojciech Deneka, Wiesław Kusa, Marian Ołdziejewski i Maciej K. Tondera. Hejno z miejsca zmienił nazwę sekcji, która od 5 III była Sekcją Teatru Lalki i Aktora. Może liczył i na to, że obecność aktora w nazwie ułatwi pertraktacje w sprawie zrównania pozycji lalkarza z aktorską profesją? Jesienią tego roku wystosował do środowiska pismo dziękując za osiągnięcia poprzednikom i ogłaszając, że przyszła kolej „na nas”. Nowe nie zagościło jednak na długo.

Wiosną 1985 odbyły się kolejne wybory i na stanowisko przewodniczącego powrócił Władysław Owczarzak, podobnie Teresa Kaczorowska, Henryk Pijanowski utrzymał funkcję zastępcy. Pojawili się też nowi aktorzy-lalkarze: Regina Załuska, Jan Harenda, Jan Kaleta, Tomasz Pietrasik, Irena Wosatka oraz Elżbieta Janiszewska, wkrótce dokooptowana do zarządu w roli sekretarza. Był to pierwszy zdecydowanie aktorski zarząd, niemal bez reżyserów czy dyrektorów teatrów. Sekcja kontynuowała intensywną pracę nad szkoleniem adeptów i łagodzeniem rozmaitych konfliktów, które teraz zdominował kilkuletni impas w warszawskiej Lalce wokół Zenona Kaszubskiego i Romana Kłosińskiego. Wystąpiła ponadto z protestem wobec pomysłu likwidacji niektórych teatrów, w tym i lalkowych. Na porządku dziennym stawały i inne teatralne konflikty: z młodymi reżyserami, którzy tuż po szkole białostockiej obejmowali teatry i różnie sobie w tej pracy radzili; podnoszono kłopoty szkoły wrocławskiej, po której nikt nie trafiał do lalek, ale pojawiały się i nowe  sprawy, np. losów archiwum Dormana, które po śmierci artysty znalazło się na bruku.

Owczarzak kontynuował swą funkcję także w kolejnych kadencjach, aż do 1996 roku. W roli wiceprzewodniczącego sekcji wystąpił jedynie w latach 1990-1991, kiedy wybrano na szefową młodą aktorkę łódzkiego Pinokia Urszulę Binkowską, lecz ta po niespełna roku złożyła rezygnację. Szefował Sekcji w 1988, kiedy negocjowano możliwości porozumienia w środowisku teatralnym pomiędzy działaczami rozwiązanego w 1982 ZASP-u i jego nowej wersji z lat stanu wojennego. Swoistym ukoronowaniem działalności Władysława Owczarzaka-przewodniczącego było uroczyste zebranie Sekcji Teatrów Lalek 21 III 1994 połączone z wręczeniem medali wybitych z okazji 75-lecia ZASP-u wybitnym lalkarzom. Otrzymali je m.in. Marta Janic, Zofia Jaremowa, Leokadia Serafinowicz, Monika Snarska, Natalia Gołębska, Joanna Piekarska, Wiesław Hejno, Adam Kilian, Krzysztof Niesiołowski, Stanisław Ochmański, Krzysztof Rau, Wojciech Wieczorkiewicz, Jan Wilkowski i Jerzy Zitzman. Także za jego kadencji, po kilkuletniej przerwie, w 1995 ZASP doprowadził do wznowienia działalności Komisji Egzaminacyjnej dla Aktorów-Lalkarzy i przejął od MKiS prowadzenie egzaminów eksternistycznych (prowadził je do 2015 roku, kiedy w zasadzie w teatrach lalek przestano zatrudniać adeptów). Po 1996 roku Władysław Owczarzak nadał służył sekcji swoim wieloletnim doświadczeniem, pozostając jeszcze wielokrotnie aktywnym członkiem zarządu.

Początek lat 90., czas rodzącej się demokracji, był wyjątkowo trudny. Załamał się przecież cały system finansowy, na którym oparta była struktura teatrów instytucjonalnych. Próbowano ukoić rany po wciąż odbijającym się czkawką stanie wojennym. Silne emocje uniemożliwiające współpracę przejawiali zwolennicy różnych opcji politycznych. Jednocześnie próbowano coś zmieniać, naprawiać, budować, kiedy wszystko wokół się rozpadało. Dużo dyskutowano. To wówczas pojawiły się projekty minister kultury Izabelli Cywińskiej dotyczące kategoryzacji teatrów, także lalkowych. Sekcja od początku była przeciwna, by względy artystyczne miały decydować o istnieniu lub nie całych zespołów. Władysław Owczarzak przekonywał znów uparcie, że państwo ma je chronić, bo wszystkie pełnią funkcje edukacyjne, skierowane są do dzieci, a te wymagają ochrony. Ale to były tylko dyskusje. Nikt żadnych reform w środowisku teatralnym nie przeprowadził. Trwały spory i konflikty wokół rutynowych spraw: konwencji twórcy-wykonawcy, wieku emerytalnego lalkarzy, i lokalnych napięć: przyszłości słupskiej Tęczy w związku z konfliktami dyrekcyjnymi, teatru w Olsztynie, który został pozbawiony siedziby, Fraszki – ostatecznie wcielonej do Lalki, perturbacji z kierownictwem Guliwera (za dyrekcji Marcina Jarnuszkiewicza), coraz silniejsze tarcia wokół Piotra Tomaszuka kierującego gdańską Miniaturą, awantury i strajki w Będzinie, znów napięcia w Lalce na linii Krzysztof Rau – Jan Woronko. Sekcja lalkowa ZASP-u w to wszystko musiała wkraczać, wyjaśniać, zajmować stanowisko. Trudno się dziwić, że Urszula Binkowska porzuciła swoje obowiązki, z którymi dużo łatwiej radzili sobie doświadczeni związkowcy, mający więcej spokoju i dystansu wobec wszelkich zmian. Był to jednak czas, kiedy lalkarze niemal na stałe zasiedli w Zarządzie Głównym ZASP-u. W 1990 Krzysztof Rau był nawet wiceprezesem, w 1993 na członków zarządu wybrano Elżbietę Janiszewską i Jaromira Chomicza.

Elżbieta Janiszewska zdobywała doświadczenia związkowe przy Owczarzaku. Pojawi się jeszcze wielokrotnie wśród działaczy sekcji lalkowej, podczas gdy inni koledzy z reguły pozostawali jedną czy dwie kadencje, rzadko dłużej: Agnieszka Andruszko, Jaromir Chomicz, Ryszard Doliński, Józef Frymet, Eugeniusz Jachym, Janina Keszkowska, Andrzej Łazarski, Małgorzata Płońska-Bartsch, Aleksandra Para, Konrad Szachnowski, Andrzej Szymański, Marek Trębiński, Andrzej Ulrich, Zbigniew Wilczyński, Irena Wosatka, Halina Wołosewicz.

W latach 1996-2002 Elżbieta Janiszewska była przez dwie kadencje przewodniczącą sekcji. Decentralizacja z końca lat 90., całkowite przekazanie teatrów samorządom, osłabiło środowisko, zmniejszało stopniowo rolę MKiS, w konsekwencji i rangę środowiskowej opinii, najpełniej reprezentowanej przez ZASP. Samorządy wprawdzie nadal mogły, lecz już nie musiały, konsultować z Sekcją Teatrów Lalek swoich decyzji. I coraz częściej rezygnowały z tej możliwości. W efekcie działania sekcji, obok rzecz jasna spraw członkowskich i organizacyjnych, w znacznie większym stopniu koncentrowały się na akcentowaniu wydarzeń lalkarskich, podkreślaniu ich rangi, przypominaniu zasług lalkarzy, celebrowaniu jubileuszy indywidualnych i zbiorowych, wnioskach o nagrody, fundowaniu własnych nagród, w miarę możliwości inicjowaniu rozmaitych akcji.

W 1996 Piotr Tomaszuk, współtwórca Wierszalina, bodaj jako pierwszy lalkarz otrzymał przyznawaną przez Zarząd Główny ZASP doroczną nagrodę im. Leona Schillera za całokształt twórczości. Nagrodą Schillera, za wybitne osiągnięcia w dziedzinie sztuki lalkarskiej, ZASP uhonorował w kolejnych latach jeszcze trzech lalkarzy: Marcina Bikowskiego (2008), Agatę Kucińską (2012) i Grzegorza Mazonia (2015). Jubileuszowych listów gratulacyjnych, wystąpień o medale i odznaczenia było oczywiście znacznie więcej. Kontynuowano również szkolenia adeptów, bo choć szkoły (wrocławska i białostocka) dostarczały coraz więcej wykształconych lalkarzy, wciąż nie brakowało i adeptów w teatrach oraz reżyserów bez uprawnień, stąd regularnie przeprowadzano eksternistyczne egzaminy aktorskie i reżyserskie.

Elżbieta Janiszewska za swojej kadencji zainicjowała przyznawanie przez Sekcję Teatrów Lalek nagród indywidualnym lalkarzom i teatrom. To była doprawdy ważna decyzja. Nagrodami nie rozpieszczano dotąd lalkarskiego środowiska, zwłaszcza aktorów. Po raz pierwszy nagrodę sekcji ufundowano na toruńskim festiwalu Spotkania. Z początku była to inicjatywa toruńskiego Koła ZASP, wkrótce przejęta przez Zarząd Sekcji. W 1997 roku przyznano ją warszawskiej Lalce za Wyprawę do wnętrza ziemi w reżyserii Ondreja Spišaka i odtąd należy ona do regulaminowych wyróżnień festiwalu, choć głosują wyłącznie członkowie Sekcji Teatrów Lalek. W 2000 roku nagroda ta otrzymała imię Jana Wilkowskiego i precyzyjny zakres: „za kreację w dziedzinie animacji”. Na przestrzeni ponad dwudziestu lat otrzymało ją wielu artystów: aktorów, zespołów aktorskich i teatrów z Polski i ze świata, m.in. hiszpańska Compania Jordi Bertrana, Neville Tranter, Duda Paiva, Marcin Bikowski, Divadlo Alfa z Pilzna, Artur Romański, Teatr Animacji z Poznania, Malabar Hotel.

Od 2001 Sekcja Teatrów Lalek przyznaje Nagrodę im. Władysława Jaremy na Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Lalek w Opolu. Otrzymują ją aktorzy-lalkarze lub zespoły aktorskie. Wśród laureatów byli m.in. Włodzimierz Pohl i Ryszard Sypniewski, Tomasz Szczygielski i Agnieszka Zyskowska, Marcin Bikowski, Małgorzata Bulska, Agata Kucińska, zespoły teatrów lalek we Wrocławiu, Bielsku-Białej, Krakowie, Poznaniu, aktorzy warszawskiego Baja.

Tradycję przyznawania środowiskowych nagród rozszerzyła jeszcze Henryka Korzycka, przewodnicząca Sekcji Teatru Lalek przez pięć kolejnych kadencji w latach 2002-2016. Korzycka sekretarzowała sekcji w ostatniej kadencji Elżbiety Janiszewskiej i była dobrze zaznajomiona ze związkowymi procedurami. Od pewnego czasu coraz mniej było zresztą środowiskowych konfliktów wymagających reakcji ZASP, toteż ściślejsza i bliższa stawała się współpraca wewnątrzzwiązkowa, zwłaszcza z Radą Programową i Zarządem Głównym. Zmniejszała się też liczba członków sekcji (ok. 300). Jedni odchodzili z powodów naturalnych, innych ograniczały składki członkowskie, niewielu młodych lalkarzy wstępowało w szeregi ZASP. Zresztą dyskutowano też głównie sprawy dotyczące długoletnich aktorów: dokumentacje na potrzeby emerytalne, trudne do udowodnienia kwestie uszczerbku na zdrowiu lalkarzy, zapomogi, uposażenia i emerytury. Sekcja uczestniczyła w rozmowach z Ministerstwem Pracy i Polityki Społecznej, w spotkaniach z marszałkami i prezydentami miast w sprawie modelu organizacji teatrów, a po wejściu Polski do Unii Europejskiej, zgodnie z jej dyrektywami, ZASP stopniowo przechodzi na funkcjonowanie w ramach nowych zasad Organizacji Zbiorowego Zarządzania prawami autorskimi.

Wśród nowych spraw, które stanęły także przed Sekcją Teatrów Lalek, jest wypracowanie stanowiska wobec środowiska amatorskiego, które – też w związku z dyrektywami UE – wkrótce wejdą w struktury ZASP-u, trudne rozmowy z kuratoriami w kwestii eliminacji grup chałturniczych, silnie umocowanych w życiu teatralnym. Przedstawiciele sekcji lalkowej regularnie zasiadają w komisjach konkursowych kandydatów na  przyszłych dyrektorów teatrów lalek. No i wciąż pozostaje skomplikowana codzienność, ta międzyludzka, zwłaszcza że wielu zasłużonych i wieloletnich artystów-lalkarzy i zarazem członków ZASP jest zgorzkniałych, zrezygnowanych, czują się oni przez lata niedoceniani, a dziś zdani na siebie samych. To dlatego z taką troską sekcja śledzi już od lat wszelkie jubileusze, rocznice, zwłaszcza artystów indywidualnych. Stąd listy gratulacyjne, wystąpienia o odznaczenia (resortowe i państwowe), nagrody, dbałość o to, co dzieje się poza instytucjami.

Do Nagrody im. Wilkowskiego i Nagrody im. Jaremy, doszła nagroda przyznawana podczas Festiwalu Solistów Lalkarzy w Łodzi (2007-2011), od 2012 roku także Nagroda im. Jerzego Zitzmana – na Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Lalkarskiej w Bielsku-Białej. Ich laureatami byli najczęściej obcokrajowcy, ale to też efekt jakości polskiego lalkarstwa, często mniej skoncentrowanego na sztuce animacji czy ogólnie sztuce ożywionej materii. Werdykty Sekcji Teatrów Lalek zdają się silnie podkreślać gatunkową osobność lalkarstwa, podczas gdy środowisko akcentuje głównie jego teatralność.

Jakby na potwierdzenie troski o lalkową specyfikę Sekcja Teatrów Lalek zainicjowała w ostatnim dziesięcioleciu dwie ważne akcje. Najpierw, w 2010, ufundowała swoją nagrodę główną „Henryk” – statuetkę z brązu i ceramiki przedstawiającą aktora trzymającego lalkę. Statuetka, zaprojektowana przez rzeźbiarkę Annę Wszyndybył, jest przyznawana za wybitne osiągnięcia artystyczne lub całokształt pracy artystycznej w teatrze lalek. Patronem nagrody został Henryk Ryl, pierwszy przewodniczący Sekcji Teatru Lalek. W ciągu 10 edycji „Henryka” otrzymali: Anna Proszkowska, Adam Kilian, Włodzimierz Fełenczak, Stanisław Ochmański, Janusz Ryl-Krystianowski, Jan Plewako, Michał Zarzecki, Barbara Muszyńska, Krzysztof Rau, Aleksander Skowroński, Ryszard Doliński, Mikołaj Malesza, Grzegorz Kwieciński, Elżbieta Węgrzyn, Eva Farkašová, Krzysztof Dzierma, Ewa Piotrowska, Wiesław Hejno, Konrad Szachnowski, Waldemar Wolański, Jolanta Góralczyk, Bogusław Kierc, Agata Kucińska i Zbigniew Litwińczuk.

Od 2013 roku nagrodę Henryka przyznaje się z okazji Dnia Lalkarza, organizowanego przez Sekcję Teatrów Lalek ZASP i Polski Ośrodek UNIMA. Idea Światowego Dnia Lalkarza, zgłoszona w 2000 roku przez irańskiego artystę Javada Zolfaghri podczas Kongresu UNIMA w Magdeburgu, została ostatecznie przyjęta w 2002 roku w Atlancie. Dzień Lalkarza obchodzi się każdego 21 marca, od 2003 roku. W Polsce z początku świętowano ten dzień w poszczególnych teatrach. ZASP-owi zależało na uroczystościach centralnych, łączących środowisko i dziś już śmiało można powiedzieć, że inicjatywa ta przyjęła się. To ważny dzień nie tylko Sekcji Teatru Lalek, ale wszystkich polskich lalkarzy. Towarzyszą mu rozmaite imprezy, a punktem kulminacyjnym jest wręczenie statuetki „Henryka”.

Od 2006 można powiedzieć, że zarząd sekcji niewiele się zmieniał. Wiceprzewodniczącym był Konrad Szachnowski, sekretarzem – Elżbieta Janiszewska. W 2016 Henrykę Korzycką w funkcji przewodniczącej zastąpiła Katarzyna Kulik, wszak Korzycka została, wraz z Elizą Mieleszkiewicz, wiceprzewodniczącą.

I zakres działań Sekcji Teatrów Lalek jest dziś podobny jak w ostatnich dwóch dekadach. Działania na rzecz jedności polskiego środowiska lalkarskiego w stulecie ZASP-u i już niemal 70-lecia jego sekcji lalkowej to wciąż najważniejsze wyzwania. Niech trwa lalkowy ZASP!

 

[1] W tekście wykorzystano dokumenty archiwalne Sekcji Teatrów Lalek ZASP znajdujące się w zbiorach Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie (Kat. A, 5/2, 4, 7, 9-11, 12), jak również notatki z rozmów autora przeprowadzanych w różnym czasie m.in. z Janem Wilkowskim, Elżbietą Janiszewską, Henryką Korzycką.

Dewajtis polskiego lalkarstwa

Pierwodruk: TEATR LALEK 2018, nr 1 (131), ss. 7-10 (wersja polska), ss. 11-15 (wersja angielska)           

 

21 grudnia 2017 minęła dwudziesta rocznica śmierci Jana Wilkowskiego, jednego z najwybitniejszych twórców polskiego lalkarstwa, artysty, który za życia stał się legendą.

Jan Wilkowski (1921-1997) nie należał do grona lalkarzy-założycieli powojennego polskiego lalkarstwa, jak choćby Władysław Jarema, Janina Kilian-Stanisławska, Joanna Piekarska, Henryk Ryl, czy Jan Dorman. Był pierwszym i może najwybitniejszym uczniem tego pokolenia. Urodzony w Warszawie, wojnę spędził w Radomiu, imając się różnych zajęć. Był żołnierzem Armii Krajowej. Myślał o studiach plastycznych, zaczął odnosić pierwsze sukcesy jako grafik. Przypadkowo zobaczył Guliwera w krainie Liliputów w teatrze Sowickich w Warszawie, potem – bodaj żona – wskazała mu afisz zapowiadający otwarcie Szkoły Dramatycznej Teatru Lalek Janiny Kilian-Stanisławskiej i uznał, że w teatrze lalek zrealizuje swoje marzenia. Jako aktor debiutował w wieku 28 lat marionetkową rolą Mefista w Pani Twardowskiej, będąc uczniem szkoły Kilian-Stanisławskiej. Potem zagrał jeszcze Rybaka w jej słynnej inscenizacji Baśni o rybaku i rybce, ale już w 1950 zadebiutował w Niebieskich Migdałach jako reżyser składanką Bajki, lalki i piosenki do tekstów Gałczyńskiego, Tuwima, Januszewskiej i innych (prem. 10 V 1950), a rok później spektaklem Maciej Kłosek uratował teatr Kilian-Stanisławskiej przed likwidacją i wkrótce potem objął kierownictwo artystyczne Lalki (po zmianie nazwy), wynosząc w ciągu kilku lat warszawską scenę do najważniejszych teatrów lalkowych Europy.

Wilkowski jako pierwszy wśród lalkarzy polskich nie był samoukiem. Poznawał rzemiosło, repertuar, teatralną tradycję, kulisy teatru, jego wzloty i upadki, otarł się o rozmaitych nauczycieli, praktykował jako adept sztuki aktorskiej, asystent scenografa, asystent reżysera, początkujący autor i adaptator. Jego artystyczne dorastanie przebiegało wyjątkowo szybko, ale i talent miał nieprzeciętny. I dar zjednywania partnerów. Pierwszym i najważniejszym był Adam Kilian, syn Kilian-Stanisławskiej, prawie rówieśnik Wilkowskiego. Wilkowski wraz z Kilianem stworzyli artystyczny, twórczy tandem.

Kariera Jana Wilkowskiego w pierwszej połowie lat 50. była błyskotliwa i z pewnością wynikała ze szczęśliwych przypadków. Młody lalkarz, ulubieniec Kilian-Stanisławskiej, wkrótce pupil Jaremy, trochę grafik, trochę satyryk, początkujący autor, aktor i reżyser, wspaniały kompan, niespokojny duch, pełen odwagi twórczej, gotów do artystycznych wyzwań i ryzyka, w 1952 objął kierownictwo artystyczne Lalki i w ciągu trzech lat udowodnił, że ma i talent, i dar zjednywania ludzi, i nawet umiejętność manewrowania w trudnych czasach socrealizmu, która pozwala mu na bycie akceptowanym, nie podejmując ideologicznych zobowiązań, ani też nie rezygnując z artystycznych ideałów. To jego artystyczne zasługi sprawiły, że spośród trzech warszawskich teatrów lalek właśnie Lalkę wyróżniono, oddając jej siedzibę w Pałacu Kultury i Nauki w 1955 roku.

Własna siedziba, po latach tułaczki w przypadkowych salach, zaprojektowana dla potrzeb teatru lalek, otworzyła nową epokę przed Wilkowskim, Kilianem, kompozytorem Jerzym Dobrzańskim i ich teatralnymi partnerami. Wilkowski nie reżyserował dużo. Cały jego dorobek artystyczny w okresie kierowania Lalką (1955-1969) zamyka się w 10 przedstawieniach i niemal wszystkie wpisują się w historię polskiego lalkarstwa. Dwa – zaznaczyły się w lalkarskim obiegu międzynarodowym. Najpierw, w 1956, Guignol w tarapatach Leona Moszczyńskiego, przerobiony przez Wilkowskiego, dwa lata później O Zwyrtale Muzykancie, czyli jak się góral dostał do nieba Jana Wilkowskiego wg Kazimierza Przerwy-Tetmajera.

XIX-wieczny francuski Guignol, postać z popularnego teatru lalek Lyonu, w inscenizacji Wilkowskiego przywołana została na zasadzie teatru w teatrze. Wędrowny lalkarz Jean (Jan Wilkowski) opowiada w swoim przenośnym teatrzyku historię Guignola, szewca. I sam, jak Guignol, jest nękany przez stróżów porządku. Akcja co i raz przenosi się ze scenki lalkowej w przestrzeń lalkarza Jeana, wędrującego na tle powiększonych fotografii Paryża, co i raz jest przerywana w brechtowskim stylu songami, które dają upust marzeniom, szansę na wypowiedzenie refleksji ogólniejszych, o świecie, o panującym porządku, „niepokojach współczesnego człowieka, zagrożonego odwiecznymi plagami ludzkiej egzystencji” (Henryk Jurkowski). I wywołuje niesłychaną reakcję młodej widowni, która wraz z uwięzionym Guignolem krzyczy na cały głos, w 1956 roku: „niech żyje wolność!” To hasło musiało brzmieć dwuznacznie, nawet w ustach dzieci.

Wilkowski podkreślał po latach ogromny wpływ, jaki wywarł na niego samego i jego twórczość Bertolt Brecht. W trakcie pracy nad Guignolem miał szansę spotkania z Brechtem w Berlinie, podglądania jego pracy scenicznej i ten kontakt nie tylko określił kształt jego pierwszej ważnej inscenizacji, ale i przyszłe teatralne myślenie. Guignol przyniósł polskiemu lalkarstwu pierwsze, wielkie, międzynarodowe sukcesy. Jak to często i w sztuce bywa, o wszystkim zadecydował przypadek. Na wielkim i po raz pierwszy po wojnie odbywającym się w bloku sowieckim Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Lalek w Bukareszcie (Rumunia), Polskę mieli reprezentować Ryl i Jarema ze swoimi teatrami. W ostatniej chwili znalazło się też miejsce dla warszawskiej Lalki, a jej Guignol w tarapatach został nagrodzony Grand Prix i złotym medalem festiwalu.

Wilkowski z Kilianem wkrótce po bukareszteńskim sukcesie wspięli się na lalkarskie szczyty. Ich następny spektakl, Zwyrtała Muzykant, według wielu opinii uchodzi za największe osiągnięcie inscenizacyjne polskiego teatru lalek. Zdaniem znakomitego lalkarza niemieckiego Harro Sigela – to „najlepsze przedstawienie w historii lalkarstwa światowego”. Odkrywało folklor góralski i jego niezwykły kształt teatralny – poprzez język opowieści, dramaturgię zdarzeń, muzyczność, aż po wyprowadzone z ludowej sztuki figuratywnej, z zamkniętych w drewnianych ramkach malowideł na szkle, lalki Adama Kiliana. Naiwność, poetyckość i niezwykły artyzm zarazem wyróżniały to przedstawienie, przez wiele następnych lat reprezentujące polski teatr lalek na najważniejszych europejskich imprezach, nie wyłączając festiwalu dei Due Mondi w Spoleto (Włochy) czy sezonu Teatru Narodów w Paryżu. Wilkowski i jego teatr znalazł się na chwilę w centrum uwagi artystycznej Europy, pokazywany był obok Baletu XX wieku Maurice’a Bejarta i znakomitych filharmoników pod batutą Herberta von Karajana, oglądany i komentowany przez dziennikarzy różnych krajów. Jego samego uznano w Paryżu w 1959 „najlepszym lalkarzem sezonu Teatru Narodów”. Takich honorów nikt przed nim nie uzyskał.

Wilkowski dotarł nie tylko do wyrafinowanej i dorosłej publiczności. Zyskał niebywałą aprobatę najmłodszej widowni. Z kilku powodów. Już w 1956 Guignol w tarapatach trafił do szybko rozwijającej się telewizji. Najpierw spektakl Lalki był w dwóch odcinkach transmitowany przez telewizję na żywo z teatru. Później, co sprawiło powodzenie tej emisji, stał się podstawą do zbudowania serialu telewizyjnego pt. Teatrzyk w koszu Wilkowskiego, Aliny Korty i Wandy Szerewicz, z którym Wilkowski jako żywoplanowy Janek (a zarazem odtwórca lalkowej roli Nijakiego) gościł w tysiącach domów telewidzów regularnie, niemal przez dziesięć lat. Teatrzyk w koszu w reż. Bohdana Radkowskiego poprzedziły telewizyjne występy Jana Wilkowskiego jako Janka Telewizora w inscenizacjach wielu bajek znanych autorów w latach 1957-1959. O popularności Wilkowskiego zadecydowała zresztą jego szeroka działalność telewizyjna, która z latami zajmowała go bardziej niż własny teatr (dość wymienić telewizyjne seriale z Ulą (Ula z Ib, Ula z IIb, Ula i świat) czy Skrzatem Dzięcielinkiem (Przygody Skrzata Dzięcielinka). 

Choć i w Lalce Wilkowski znalazł drogę do najmłodszych. Na potrzeby Lalki napisał i wprowadził na scenę teatralną nowego bohatera, misia Tymoteusza Rymcimci, który stał się ulubieńcem publiczności, postacią znaną wszystkim widzom teatralnym całej Polski. (W 2009 Białostocki Teatr Lalek opublikował w niezwyczajnej formie sześć sztuk Wilkowskiego z cyklu o Tymoteuszu Rymcimci, pt. Miś Rymcimci, ed. Marek Waszkiel, red. Halina Waszkiel, oprac. graf. Andrzej Dworakowski, Białystok 2009.) Wkrótce też zaadaptował i wystawił Tygrysa Pietrka Januszewskiej, budując podwaliny pod nowoczesny polski repertuar teatralny dla najmłodszej widowni. Pół wieku później wciąż trudno sobie wyobrazić repertuar jakiegokolwiek teatru lalek bez sztuk Wilkowskiego o Tymoteuszu i jego adaptacji Januszewskiej.

Lata 1955-1962 były niezwykłym okresem ekspansji Jana Wilkowskiego i skupionego wokół niego zespołu twórców. Nikomu nie udało się dorównać ich osiągnięciom, a w następnych latach sukcesy artystyczne Wilkowskiego-Kiliana otoczone zostaną pamięcią legendarną. Aż do lat osiemdziesiątych, kiedy legenda niespodziewanie przemówiła i powtórzyła sukces z końca lat pięćdziesiątych, co tę legendę nieprawdopodobnie umocniło.

Wilkowski przez całe życie unikał polityki i zdołał w nią nie zabrnąć, choć musiał czuć jej oddech na plecach, a ona sama dość zasadniczo wpłynęła na jego karierę. W 1969, jakby rykoszetem po 68 roku, został wyrzucony z teatru. Poszło o Wicka Warszawiaka, przygotowywany w Lalce nowy spektakl Wilkowskiego, w którym bohater wzywa na pomoc walczącej Warszawie śpiących pod Giewontem rycerzy, a ci z religijno-patriotyczną pieśnią na ustach i z wyciągniętymi mieczami fruną na północ. Wilkowski nie zgodził się na zmiany, w efekcie któregoś dnia zastał zamknięty swój gabinet, a rzeczy wyrzucone na korytarz.

Po odejściu z warszawskiej Lalki, w latach 70. Jan Wilkowski współpracował i z telewizją, i z kilkoma teatrami lalek, związał się nawet na dłużej, jako reżyser, najpierw z Guliwerem (1971-1973), potem z Białostockim Teatrem Lalek (1975-1979, 1983-1986). Wyreżyserował w ciągu dekady z dziesięć przedstawień, w zasadzie użytkowych, teatrom potrzebnych z racji repertuarowych powinności, jemu samemu – z powodów życiowych. Dużo pisał, ale przede wszystkim pochłonęła go belferska przygoda: sześć lat dziekanowania i niemal piętnaście wypełnionych dydaktyką i pracą pedagogiczną na Wydziale Lalkarskim w Białymstoku. „Uczyłem się razem ze swoimi studentami – pisał po latach. – Razem z nimi przeżyłem wiele zawodów; nie tylko nimi, także i sobą. Ale równie dużo radości wspólnych osiągnięć, odkryć i zaskoczeń. A co najważniejsze – udało mi się wielu z nich wprowadzić w trans tworzenia, pogodzić z koniecznością błądzenia, kiedy się szuka, i przyzwyczaić do doskonalenia tego, co się uznało za niezłe, tak długo i cierpliwie, aż się poprawi go na lepsze.”

Jan Wilkowski był współtwórcą dzisiejszego Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku. Współ-, bo rzeczywistym twórcą białostockiej uczelni był Krzysztof Rau. Ale to właśnie Wilkowski sprawił, że szczególna atmosfera Wydziału odcisnęła się tak silnym piętnem na białostockich absolwentach, a poprzez nich na polskim teatrze lalek, którym białostoccy absolwenci zawładnęli. To Wilkowski sprawił, że wielu młodych ludzi odnalazło swoje miejsce wśród lalek, to Wilkowskiego zasługą było wreszcie i to, że umiał nie tylko budować mit wielkiego teatru lalek, ale taki teatr z własnymi wychowankami robił. Miał więc nie tylko autorytet wielkiego pedagoga, ale jednocześnie autorytet wielkiego artysty, który to czego uczył umiał nazajutrz zrealizować; z tymi właśnie – których nauczał.

W tym tkwi chyba jedna z podstawowych prawd o Janie Wilkowskim. Związał się z Akademią Teatralną w momencie nie najlepszym dla siebie. Była połowa lat siedemdziesiątych. Zmuszony do odejścia z warszawskiej Lalki, z teatru który stworzył i określił, tułał się po innych scenach, choć nie umiał znaleźć na nich miejsca. Satysfakcję czerpał wówczas bodaj z pracy w telewizji, ale nie mogła ona zastąpić teatru. Szkoła i nowa funkcja nauczyciela były dla niego wyzwaniem. Pojawił się w niej jako artysta już legendarny, wszak największe sukcesy polskiego lalkarstwa związane były z nazwiskiem Wilkowskiego. I choć były to sukcesy sprzed lat kilkunastu, z końca lat 50., to wciąż żywe, wciąż powracające, wciąż przekładalne na międzynarodową wysoką reputację, już nie Lalki, ale Wilkowskiego. W pierwszych latach szkolnych wystarczała jego sława, dawna sława, i ciepło, które roztaczał wokół siebie, i mądrość, która z niego promieniowała, i niezwykły dar słuchania, i talent, pedagogiczny talent, który ze zdumieniem sam w sobie odkrywał. Pierwszym rocznikom absolwentów to wystarczało. Opuszczali szkołę z jego słynnym błogosławieństwem „idź i graj” i choć nie tracili z Wilkowskim więzi, poszukiwali własnej drogi twórczej.

Ale w początku lat 80. nastąpił kryzys. Wielu spośród nas przeżywało wówczas czas zwątpienia; zastanawialiśmy się, czy cokolwiek w ogóle ma jeszcze sens. Wielu młodych ludzi, rzuconych w różne strony Polski, traciło wiarę w sens nie tylko teatru, ale życia. Wychowankowie Jana Wilkowskiego też doświadczali takich stanów. Przyjeżdżali do Warszawy, gdzie mieszkał Jan Wilkowski, pisali listy, telefonowali, mówiąc: „Dziekanie, giniemy! To wszystko, czego nas uczyłeś nie istnieje. Udowodnij, że teatr, to coś więcej niż zwykła profesja, że warto!”

I Wilkowski przyjął wyzwanie. W Szczecinie, w tamtejszym teatrze lalek Pleciuga, powstał spektakl zatytułowany Rzecz o Jędrzeju Wowrze, złożony z dwóch części: Spowiedzi w drewnie i Żywotów świętych. Spowiedź w drewnie Jana Wilkowskiego jest bodaj najpiękniejszym tekstem jaki napisano dla teatru lalek. Jest to spowiedź artysty, rzeźbiarza ludowych świątków, z dzieła jego żywota, z prac jakie wykonał, z wizerunków świętych, którzy są teraz sędziami. Twórca jest rozliczany przez swoje dzieło. Ten spektakl udowadniał sens lalkarstwa, pokazywał, że teatr lalek jest samoistnym gatunkiem sztuki, teatrem aktora i lalki, nie jakiegoś infantylnego niby-teatru, kukiełkowego „fiku miku”, do jakiego sprowadzono w pewnym momencie profesję lalkarza, z niewiedzy, z myślowego lenistwa, z politycznego rozporządzenia, a czasem zwykłego zadufania. Ale sukces Spowiedzi w drewnie sprawił, że już nie legenda poprzedzała Wilkowskiego. Jego teatr każdy mógł zweryfikować, ocenić i nie wiem czy w ogóle są tacy, którzy mu się oparli. Powrót Wilkowskiego do teatru lalek w latach 80. był zwielokrotnieniem tej legendy.

W rok później, już w Białostockim Teatrze Lalek, Wilkowski zrealizował z kolejną grupą absolwentów Zieloną gęś Gałczyńskiego: prawdziwy teatr cudów, teatr przedmiotów, który był już szkolną specjalnością, ale w wymiarze pełnego spektaklu zabrzmiał z nową siłą, nie tylko z powodu niezwykłych środków teatralnych (butów, czajnika, księżyca na sznurku), także zawartej w nim ironii i swoistego komentarza do otaczającej rzeczywistości. A potem jeszcze Dekameron 8,5 wg Boccaccia, z własnymi komentarzami i zaskakującą konwencją gry aktora z lalką: figurą szachową, ręką animatora czy włóczkową kulką.

Teatr Wilkowskiego lat 80. stawał się jak gdyby w kręgu białostockiej szkoły, z niej czerpał, z doświadczeń tu zebranych. I szerokim echem teatr ten do szkoły wracał. Inspirował, pobudzał, sprawiał, że Białystok był miejscem specjalnym.

W 1990 Wilkowski ze szkoły odszedł. Miał prawie 70 lat i wciąż pełny dom studentów, absolwentów, pedagogów, tych którzy chcieli się poradzić i pożalić, tych, którym się udało i nie. Jak sam mówił na krótko przed śmiercią: „jestem Ojcem Wergiliuszem, który uczył dzieci swoje, a miał ich wszystkich sto dwadzieścia troje. Albo inaczej: jestem stary, próchniejący Dewajtis polskiego lalkarstwa, który ze zdumieniem patrzy w dół i widzi na polanie dokoła siebie las wyrastających młodych dębczaków. Wydaje mi się, że ten las w dalszym ciągu mnie jeszcze potrzebuje, potrzebuje może mojego cienia i również osłony. Nawet ci, których los rozsiał dużo dalej, poza moim zasięgiem, wiem, że czasami pytają: czy Dewajtis stoi? – Stoi! – A szumi? – Szumi!”

Białystok, jak wcześniej warszawska Lalka, okazał się dla Wilkowskiego miejscem wyjątkowym. Głównie z powodu szkoły, ale w latach 80. także i teatru, w którym znalazł swoją ostatnią przystań.

Jan Wilkowski był artystą niepokornym. Pracował długo nad spektaklami i w sumie zrobił ich niewiele. Niemal wszystkie – pozostaną w historii teatru lalek. Historię jednak znamy coraz słabiej i mała szansa, by nam udało się ten proces odwrócić. Ale Wilkowski żyje w swoich uczniach, osiągnął coś, co jest istotą sztuki. Pewien wybitny twórca japońskiego Bunraku powiedział kiedyś: „nie ma znaczenia jak wielki jest indywidualny wysiłek artysty; jeśli nie poświęci się on kształceniu przyszłych generacji artystów – jego sztuka umrze wraz z nim”.

Sztuka Jana Wilkowskiego nie umarła! Wielu z nas wciąż jeszcze pamięta wspaniałego człowieka i ten obraz pielęgnuje. Najmłodsze pokolenie lalkarzy nie miało szansy na spotkanie z Wilkowskim, z jego teatrem. Warto więc zapytać, na czym polegała osobliwość jego spektakli, co mu w gruncie rzeczy zawdzięczamy, bo siła legendy teatralnej z czasem staje się wyłącznie myślową kalką.

Talent Wilkowskiego przejawiał się nie tylko w inteligentnym dobieraniu repertuaru, w którym lalka, partner aktora, była postacią pierwszoplanową, nie tylko w fascynującej pracy z aktorem. Być może jedną z najważniejszych cech teatru Wilkowskiego była jego aktualność. Nawet, gdy sięgał po tematy klasyczne, znajdował w nich aktualną wartość. Guignol w połowie lat 50. XX wieku to nie była historyjka XIX-wiecznego bohatera, ale aktualny temat, nawet jeśli pewna warstwa spektaklu wykraczała poza percepcję dziecięcego widza. Zwyrtała, już poprzez odwołanie się chrześcijańskiej kosmogonii był tematem niemal zakazanym w tych latach, a przecież na dodatek ta chrześcijańska filozofia była przez Wilkowskiego odmieniona. Tymoteusz to nie tylko analiza dziecięcej percepcji świata i wrażliwego, choć zdecydowanie nienadążającego za dzieckiem dorosłego (u Wilkowskiego – ojca małego misia; nb. teatralne inspiracje Wilkowskiego bez wątpienia sięgają tu losów Spejbla i Huvrinka Josefa Skupy). Spowiedź naiwnego ludowego artysty to coś więcej niż historia rzeźbionych figur świętych. Wilkowski zawsze był aktualny, zawsze patrzył na swoje dzieła przez pryzmat współczesności. Tę współczesność przenikliwie obserwował, czerpał z niej. Jego spektakle, nawet te dla dzieci, nas po prostu obchodziły, zmuszały do zastanowienia się nad rzeczywistością, stawiały pytania, oczekiwały odpowiedzi. Siła Wilkowskiego polegała na jego niezgodzie wobec zastanego teatru. Był jego reformatorem, choć nigdy ideologiem, wojownikiem. Jakże inny teatr robili wówczas jego koledzy lalkarze, nawet jeśli z innych powodów bywał piękny?

Nie wystarczy więc dziś dopisać Wilkowskiego do naszych protoplastów. Będziemy jego spadkobiercami tylko wówczas, gdy podejmiemy podobny wysiłek: środkami teatru lalek będziemy rozmawiali o naszej współczesności, nawet w propozycjach dla dzieci. Na przekór przyzwyczajeniom, sentymentom czy jakiejkolwiek poprawności. Taka postawa cechowała Wilkowskiego i jego teatr.

 

 

 

Lalkarz: dyrektor

 

Pierwodruk: ZARZĄDZANIE W KULTURZE 2020, T. 21, nr 2.

 

Od kilku lat, zgodnie z rozporządzeniem Ministra Rodziny, Pracy i Polityki Socjalnej z 7 listopada 2016, na wniosek Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów, dotychczasowy zawód „kierownik teatru” otrzymał brzmienie „dyrektor teatru” [Dziennik Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej, 22.11.2016, poz. 1876]. Bycie dyrektorem zatem to wykonywanie zawodu. Zawód to jednak specyficzny, nie wyuczony. Bycie dyrektorem teatru nie wiąże się z uzyskaniem jakichkolwiek uprawnień, ukończeniem szkoły/studiów, czy choćby specjalistycznego kursu. Wszystko to sprawia, że trudno uwolnić się od traktowania tego stanowiska jako funkcji, powierzonej przez organizatora jednostki/instytucji na czas zamknięty (dziś), lub bezterminowo (dawniej) i określony rozmaitymi warunkami, niekiedy będącymi także wynikiem indywidualnej umowy pomiędzy stronami.

 

  1. Pierwsi kierownicy

            W teatrze lalek funkcja dyrektora pojawiła się w zasadzie po II wojnie światowej. Wcześniejsze, przedwojenne sceny lalkowe, były przedsięwzięciami rodzinnymi, prywatnymi. Taki status miała większość stałych teatrów lalek, które w Polsce pojawiły się na przełomie XIX i XX wieku, poczynając od warszawskiego Teatru Marionetek Marii Weryho (1900) i krakowskiego Teatru Marionetek dla Dzieci Stefanii Boima-Wachowskiej (1903) [Waszkiel 2018a: 195-201].

W  dwudziestoleciu międzywojennym, obok scen prywatnych, pozostawały teatry organizowane przez pasjonatów, działaczy społecznych, pedagogów i artystów, często pod opieką rozmaitych stowarzyszeń czy instytucji, które wspierały ich działalność. Tak było np. z katowickim Teatrem Marionetek Miniatury, działającym przy Sekcji Teatrów Ludowych i Amatorskich Wydziału Oświecenia Publicznego, którą kierował Stanisław Ligoń, z warszawskim Teatrem Kukiełek Baj, założonym przez Szczepana Baczyńskiego, czy z poznańskim Błękitnym Pajacem [Waszkiel 2018a: 105-115, 228-237]. Baj (najsłynniejszy teatr lalek przed wojną) był przez wiele lat teatrem Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, Błękitny Pajac – teatr założony przez stowarzyszenie o nazwie Wielkopolska Rodzina Marionetkarzy – działał w porozumieniu z Komisją Oświaty Pozaszkolnej Inspektoratu Szkolnego Miejskiego w Poznaniu [Waszkiel 2018a: 233,236, 283]. Teatry te miały swoich kierowników, czasem liczniejsze kierownictwo z wyspecjalizowanymi zadaniami. W Baju kierownikiem zespołu i reżyserem był Jan Wesołowski, kierownikiem literackim – Maria Kownacka. W Błękitnym Pajacu funkcję kierownika artystycznego i administracyjnego pełnił Stefan Polonyi-Poloński, konsultantem literackim był Jan I. Sztaudynger. Czasem były to funkcje honorowe, niekiedy wiązały się z etatowym zatrudnieniem w stowarzyszeniu. Bywało, że teatry korzystały z pomocy materialnej współorganizatora, ale niekiedy – jak Błękitny Pajac – zobowiązane były do wnoszenia zryczałtowanych opłat na rzecz patronującej organizacji, która ponosiła „odpowiedzialność materialną i moralną” [Waszkiel 2018a: 284].

 

  1. W stronę instytucjonalizacji

W pierwszych powojennych latach organizacja teatrów lalek była podobna do przedwojennej, choć zgodę na funkcjonowanie teatrów podejmowano teraz na szczeblu centralnym, odkąd (31.12.1944) powstał Departament Teatru Ministerstwa Kultury i Sztuki, z Arnoldem Szyfmanem jako pierwszym jego dyrektorem [Fik 1991: 14]. Ministerstwo rygorystycznie nadzorowało rodzące się inicjatywy lalkarskie, zwłaszcza prywatne. Szyfman udzielił zgody Władysławowi Jaremie na uruchomienie prywatnego teatru lalek Groteska w Krakowie (marzec 1945) czy Marianowi Mikucie na Krakowski Polski Teatr Kukiełek. Tylko w pierwszym półroczu 1945 zgodę dostał Edmund Zaborowski, Irena Totwen, Witold Ulanowski i wielu innych lalkarzy w Łodzi, Lublinie, Białymstoku, Lesznie, Kielcach, Bydgoszczy, Krakowie, Katowicach. Niekiedy za pozytywną decyzją szły pierwsze dotacje. Z roku na rok poszerzała się ministerialna lista koncesjonowanych, wkrótce też subwencjonowanych teatrów lalek, na której były i teatry działające pod auspicjami stowarzyszeń (RTPD, ZWM). Powoli struktura organizacyjna teatrów lalek upodabniała się do struktury teatrów dramatycznych, zwłaszcza że niektóre wchodziły z nimi w fuzje, jak Poznański Teatr Marionetek Haliny Lubicz, który szybko zmienił nazwę (Miejski Teatr dla Młodzieży, potem Teatr Aktora i Lalki), jeszcze w sezonie 1945/1946 przeszedł pod Zarząd Miejski, a w listopadzie 1949 został upaństwowiony jako Teatr Młodego Widza [Waszkiel 2012b: 270-271, 278].

Od samego początku Ministerstwo Kultury i Sztuki reagowało bezpardonowo na wszelkie uchybienia, głównie finansowe. Doświadczył tego Władysław Jarema, któremu w październiku 1945 Leon Kruczkowski, ówczesny wiceminister kultury i sztuki, cofnął koncesję na prowadzenie Groteski. Wyznaczył Andrzeja Stopkę do zorganizowania teatru, działającego pod tą samą nazwą na prawach spółdzielni. Konflikt grupy Jaremy z grupą Stopki sparaliżował działalność teatralną i doprowadził wkrótce do jej zawieszenia.

Bycie dyrektorem teatru wymagało zawsze sporych umiejętności. W tym pierwszym powojennym okresie zwłaszcza umiejętności współpracy z organami władzy, lokalnej i centralnej. Zdecydowanie mniej liczył się wówczas poziom artystyczny kierowanej placówki, bo wszystko było jeszcze w fazie kształtowania się, budowania podstaw lalkarskiej profesji. Nie zawsze nawet dyrektor przynależał do struktur partyjnych, choć to z pewnością ułatwiało sprawowanie funkcji. Ważne były, jak zwykle: osobowość, skuteczność, dobre relacje z partnerami, a i środowiskowa pozycja. Henryk Ryl, nie bez wsparcia Leona Schillera, którego poznał w Murnau i współpracował w Lingen, w lutym 1946 otrzymał zgodę na reaktywowanie Groteski w Krakowie. Janina Kilian-Stanisławska, świeżo repatriowana z ZSRR wraz ze swoim teatrem Niebieskie Migdały, jesienią tego roku objęła funkcję ministerialnego inspektora do spraw teatrów młodzieżowych i jednocześnie odebrała zgodę na prowadzenie Niebieskich Migdałów w Krakowie. W końcu 1946 działało już w Polsce prawie 30 teatrów lalek.

Ich dyrektorami/kierownikami byli najczęściej sami pomysłodawcy i twórcy tych scen. Wywodzili się z rozmaitych profesji, choć wszyscy zetknęli się wcześniej z lalkarstwem, uczestniczyli w różnych, jeszcze przedwojennych i wojennych przedsięwzięciach. Jarema był aktorem dramatycznym, przed wojną współpracował z awangardowym teatrem plastyków Cricot, w czasie wojny prowadził w Grodnie i Nowogródku Polski Teatr Lalek Białorusi Zachodniej. Ryl, nauczyciel z wykształcenia, przeszedł solidną „szkołę” lalkarską w obozie jenieckim w Murnau. Kilian-Stanisławska, z wykształcenia krytyk sztuki, odbyła w 1946 roku kilkumiesięczny staż w moskiewskim teatrze Obrazcowa, a wcześniej uruchomiła w Samarkandzie teatr dla dzieci Niebieskie Migdały. Joanna Piekarska – przedwojenna absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych w Wilnie, współpracowała z wileńskimi szopkami uniwersyteckimi i tamtejszym radiem. Juliusz Glatty, Jerzy Zitzman, Irena i Tadeusz Sowiccy, Irena Pikiel – byli plastykami, Jan Dorman – nauczycielem, pasjonatem teatru i plastykiem, Marta Janic, Alojzy Smolka, Piotr Sawicki – wywodzili się z przedwojennych bajowskich kursów lalkarskich, Tadeusz Czapliński, twórca słupskiej Tęczy – chyba jako jedyny – był przedwojennym profesjonalnym lalkarzem.[1] Wszyscy oni po wojnie kierowali tworzonymi przez siebie teatrami. Jedni przez kilka dekad, inni krócej, do czasu pojawienia się trudności i konfliktów, którym nie byli w stanie się przeciwstawić.

 Stopniowa profesjonalizacja, a wkrótce (1950) upaństwowienie pierwszych teatrów lalek doprowadziły do skrystalizowania się ich struktury organizacyjnej i instytucjonalizacji, która obowiązywać będzie przez następne dziesięciolecia. Teatr lalek stawał się powoli elementem całego socjalistycznego systemu kultury i podlegał wszystkim jego regulacjom i zasadom na równi z innymi dziedzinami. Proces ten gwałtownie przyspieszył  po wizycie w Polsce jesienią 1948 moskiewskiego teatru lalek Siergieja Obrazcowa.[2] Obrazcow, zarówno spektaklami dla dzieci, jak i dla dorosłych widzów, zachwycił polską publiczność, krytykę oraz środowisko teatralne, nie tylko lalkarskie. Uczeń Stanisławskiego, znakomity lalkarz, budując przed wojną na polecenie władz sowieckich swój moskiewski teatr, oparł się na strukturze organizacyjnej teatru dramatycznego i w zasadzie ją skopiował. Ponieważ był doprawdy wielkim artystą i przywoził najlepsze wzorce, czerpanie z jego przykładu i powoływanie się na jego doświadczenia, było najlepszą możliwą rekomendacją lalkarstwa. Polskie środowisko wykorzystało tę sytuację w pełni. Teatr lalek, w tym najważniejszym momencie budowania organizacyjnych podstaw w Polsce, zyskał i sympatię władz, i uznanie środowiska teatralnego, i – w konsekwencji – prestiż, który zapewnił mu trwanie przez następnie dziesięciolecia, bez względu na porażki, kłopoty i rozmaite zawirowania, które przecież go nie ominęły.

Upaństwowione 1 I 1950 teatry: bielska Banialuka, toruński Baj Pomorski, krakowska Groteska, łódzkie Arlekin i Pinokio oraz warszawskie Niebieskie Migdały i Guliwer, w następnych latach kolejne sceny, miały jednolitą strukturę.[3] Na ich czele stał dyrektor, najczęściej pełniący także funkcję kierownika artystycznego. Najczęściej, bo przez wiele lat funkcje te były rozdzielone w teatrach warszawskich, okresowo w Baju Pomorskim, różnie bywało i w innych miastach, tak jak rozmaicie jest i dziś.

 

  1. Dyrektor instytucji państwowej / instytucji kultury

Obsadzenie dyrekcji teatrów było jednym z najtrudniejszych zadań, głównie nadzorującego działalność Ministerstwa Kultury i Sztuki, ale i samego środowiska. Brakowało kandydatów. Problem słabości kierowników artystycznych i braku uprawnień reżyserskich był przedmiotem dyskusji, narad i środowiskowych spotkań, inicjowanych przez MKiS bądź Sekcję Lalkową SPATiF-ZASP, poczynając od połowy lat 50. I właściwie nawet powołanie w latach 70. uniwersyteckiego kształcenia lalkarzy, zwłaszcza od 1980 roku kierunku reżyserii lalkowej, nie wyeliminowało tego problemu.

Utarło się, że dyrektorem teatru, zawłaszcza kierownikiem artystycznym, powinien być reżyser. Wynikało to ze struktury organizacyjnej instytucji i przede wszystkim z tradycji polskiego teatru lalek. Tradycji odwołującej się nieśmiało do kształtu artystycznego polskiego teatru XX wieku, teatru inscenizatora. W lalkach zdominował on styl przedstawień do czasu całkowitej rezygnacji z parawanu, zatem mniej więcej do końca epoki PRL-u. Styl ten był wynikiem pracy twórczych tandemów, reżysera i scenografa, którzy wspólnie go budowali, ale to scenograf ostatecznie nadawał plastyczny kształt widowisku: Władysław Jarema, Zofia Jaremowa – Kazimierz Mikulski, Lidia Minticz, Jerzy Skarżyński; Janina Kilian Stanisławska – Zofia Stanisławska-Howurkowa; Henryk Ryl – Ali Bunsch, Wacław Kondek; Joanna Piekarska – Irena Pikiel, Ryszard Kuzyszyn, Jerzy Kolecki; Jan Wilkowski – Adam Kilian; Natalia Gołębska, Michał Zarzecki – Ali Bunsch; Leokadia Serafinowicz – Jan Berdyszak; Wojciech Wieczorkiewicz – Leokadia Serafinowicz; Monika Snarska – Ali Bunsch; Wiesław Hejno – Jadwiga Mydlarska-Kowal, by wymienić kilka takich twórczych tandemów. Pozycja reżysera w polskim lalkarstwie jest do dziś nienaruszona: ma on nie tylko ogromny wpływ na repertuar teatru, ale przede wszystkim na ostateczny kształt widowiska. To reżyser dobiera partnerów, obsadę, środki inscenizacyjne, on odpowiada za całość spektaklu. Najczęściej ponosi też konsekwencje: i sukcesów, i porażek. Zgodnie z PRL-owskimi zasadami to reżyser powinien pełnić funkcję szefa artystycznego teatru, najlepiej także dyrektora, ale tu bywało rozmaicie. Nie każdy twórca chciał brać na swoje barki odpowiedzialność administracyjno-finansową. Niektórzy artyści obejmowali teatry w młodym wieku, bez żadnych doświadczeń w kierowaniu dużymi zespołami pracowników, przyjmowali więc jakby w schedzie obecność poprzedniego dyrektora – szefa instytucji. Doskonałym przykładem może tu być Jan Wilkowski, który jako kierownik artystyczny przez blisko dwadzieścia lat wyznaczał poziom warszawskiej Lalki, nigdy nie będąc jej dyrektorem.

Przykład Wilkowskiego, absolwenta szkoły lalkarskiej Kilian-Stanisławskiej, jest zarazem specyficzny. Niewielu jego kolegów szkolnych podjęło pracę reżysera w teatrach lalek, jeszcze mniej pełniło – choćby okresowo – funkcje kierownicze (Maryla Kędra, Aleksandra Grzymska). A i sam Wilkowski dość niespodziewanie jesienią 1969 został odwołany ze stanowiska szefa artystycznego i reżysera Lalki. Prawdziwe okoliczności tego odwołania nigdy nie zostały ujawnione. Wiadomo jednak, że od wielu już lat silnie związany z telewizją, miał coraz mniej czasu na własny teatr. Wznawiał stare spektakle nie mogąc uzyskać aprobaty dla kontynuacji teatru autorskiego i szeroko zakrojonych inscenizacji wymagających wielomiesięcznych prób i stosunkowo wysokich nakładów finansowych. Pogłębiające się rozdźwięki między nim a dyrektorką Stanisławą Bojar dotyczyły wykorzystywania budżetu na cele pozaartystyczne, presji na zmianę profilu repertuarowego oraz autorytarnych, dyrektorskich decyzji personalnych w zespole artystycznym. Bezpośrednią przyczyną odejścia Wilkowskiego było przerwanie zaawansowanych już prób do sztuki Wicek Warszawiak wg Makuszyńskiego na skutek decyzji cenzury i Wydziału Kultury Rady Narodowej. Nie było pożegnań, podziękowań, laurek i kwiatów. 31 X 1969 Wilkowski zastał zamknięty gabinet i wyrzucone na korytarz rzeczy osobiste. Minęło dwadzieścia kilka lat zanim Jan Wilkowski ponownie przekroczył próg swojego teatru.

Takich rozstań, zwłaszcza wśród najstarszego pokolenia twórców-założycieli teatrów, dyrektorzy-lalkarze doświadczali częściej. Irenę Sowicką dwukrotnie usuwano z kierowania  warszawskim Guliwerem: w połowie 1952 roku, po konflikcie z dyrektorem Centralnego Zarządu Teatrów, Jerzym Pańskim; po raz drugi w kwietniu 1957 w wyniku przedłużającego się sporu z własnym zespołem [Waszkiel 2012b: 304, 324]. Było to ostateczne rozstanie Sowickiej z teatrem lalek. Jej kolejnemu powrotowi sprzeciwiło się nawet środowisko. Sekcja Teatrów Lalek SPATiF odmówiła Sowickiej poparcia w 1957 roku, gdyż – mimo zapowiedzi – nie zreorganizowała zespołu („zdemoralizowanego i intryganckiego”) i nie odniosła w ostatnich sezonach żadnych poważniejszych sukcesów [Archiwum ZASP, A 5/9-11]. Dziś takie stanowisko organizatora, nie tylko stowarzyszenia, chyba nie byłoby możliwe.

Niemałych upokorzeń doświadczyła Janina Kilian-Stanisławska. W 1950 brutalne zmiany w warszawskich Niebieskich Migdałach przeprowadzał osobiście Władysław Jarema, jednocześnie szef krakowskiej Groteski, nie oszczędzając klanu Kilianów (Adam Kilian był od 1948 dyrektorem teatru, Janina Kilian-Stanisławska – kierownikiem artystycznym, Zofia Stanisławska-Howurkowa – kierownikiem plastycznym) [Rogacka, Rembowska 2017]. Doprowadził do odwołania całego kierownictwa teatru, którego miejsce sam zajął (po kilku miesiącach zniechęcił się, wycofał do Krakowa, torując drogę Wilkowskiemu), autorytatywnie zmienił nazwę teatru, z Niebieskich Migdałów na Lalkę. Szczęśliwie Kilian-Stanisławską pozostawił na stanowisku reżysera, Adama Kiliana – kierownika plastycznego.

Jeszcze gorzej potraktowano Olgę i Ewę Totwen, twórczynie Wileńskich Łątek, odsunięte od kierowania gdańskim zespołem w 1951 roku, raptem w kilka miesięcy po upaństwowieniu. Ta sprawa obrosła z latami w bogatą historię [Abramowicz 2015], ale smaku dodaje jej fakt, że Totwenki niszczono także dlatego, że w przedstawieniach posługiwały się marionetkami, klasycznymi lalkami na niciach. Marionetki nie zyskały uznania socjalistycznej władzy. Mają w sobie pewną sztuczność, czasem nieporadność, a już z pewnością w repertuarze socrealistycznym karykaturowały rzeczywistość. Marionetki generalnie usunięto z polskiej sceny lalkowej i do dziś pojawiają się sporadycznie.

Listę rozmaitych konfliktów związanych z dyrektorami/kierownikami artystycznymi teatrów lalek można wydłużać. Wynikały one z różnych powodów, choć trzy wydają się najczęstsze. Przede wszystkim konflikt z własnym zespołem. Doświadczyła tego Irena Sowicka w Guliwerze, Marta Janic w łódzkim Pinokiu, Olga i Ewa Totwen w Gdańsku w końcu lat 50., Joanna Piekarska w Poznaniu, Grzegorz Lewandowski w Będzinie, Wojciech Olejnik w Toruniu, Grzegorz Kwieciński w Pinokiu i wielu innych dyrektorów, kończąc na Konradzie Dworakowskim, który musiał odejść z kierowania łódzkim Pinokiem w 2019 roku. Symptomatyczne były wielkie spory z początku lat 90.: artystyczno-personalny o gdańską Miniaturę Piotra Tomaszuka/Tadeusza Słobodzianka [Waszkiel 1998c] i o Teatr Dzieci Zagłębia w Będzinie, kiedy zespół, po wyczerpaniu wszelkich form protestu przeciwko dyrektorowi Waldemarowi Musiałowi, rozpoczął strajk okupacyjny budynku [Waszkiel 2012b: 477].

Najczęściej bywa tak, że jeden konflikt powoduje następny i w rezultacie powody odwołania/odejścia dyrektora są bardziej skomplikowane. Ale silną przyczyną konfliktów bywają pogłębiające się napięcia pomiędzy dyrektorem teatru i kierownikiem artystycznym, jeśli funkcje te są rozdzielone. Doświadczyła tego Joanna Piekarska w końcu lat 50. w poznańskim Marcinku, wchodząc w otwarty spór z dyrektorem teatru Władysławem Halickim (będącym w doskonałych stosunkach z miastem), choć do jej ostatecznego odwołania przyczyniła się bez wątpienia i inscenizacja Schillerowskiej Pastorałki, po raz pierwszy po wojnie zrealizowana w czysto lalkowej konwencji. Niemożliwy do wytrzymania konflikt personalny Henryka Ryla z dyrektorką Arlekina Reginą Elkanową w latach 60., ale i brak porozumienia między Wilkowskim i  Stanisławą Bojarową, Piotra Tomaszuka ze Zdzisławem Miodowskim w gdańskiej Miniaturze początku lat 90., Krzysztofa Raua z Janem Woronko w Lalce, by wymienić kilka przykładów, dowodzą, że w rodzących się konfliktach na szczeblu zarządzania teatrem przegranym jest zawsze szef artystyczny. Zatem ten, kto mimo wszystko nadaje kierunek teatrowi i decyduje o jego artystycznej pozycji. Bo choć także teatry lalek były i są przedsiębiorstwami/instytucjami kultury, znaczenie (nie tylko w sensie historycznym) ma wyłącznie ich artystyczny poziom. Tyle, że nie dla organizatora, który zawsze i wszędzie koncentruje się krótkowzrocznie na statystyce, słupkach, wpływach, planach i braku konfliktów.

Jest i trzeci powód odwoływania dyrektorów: konflikt z organizatorem, zatem z podmiotem będącym władzą zwierzchnią. Wiele było takich zdarzeń w przeszłości, nie brakuje ich i w dniu dzisiejszym. Z reguły powody miały charakter administracyjno-finansowy, związane były z wielkimi inwestycjami, które dotyczyły remontów, rekonstrukcji i przebudów otwierających drogę do nowych siedzib teatrów. Dość przypomnieć odwołanie Jerzego Zitzmana z funkcji dyrektora bielskiej Banialuki w 1958 [Kozień red. 1997], czy Stanisława Stapfa z toruńskiego Baja Pomorskiego w 1961 [Owczarzak 2010]. Zitzman na kilka lat przeniósł się do Katowic, gdzie kierował tamtejszym Ateneum (do 1965), Stapf znalazł się całkowicie poza burtą, przez dwa lata był bez pracy, oskarżany o niegospodarność, przekraczanie rozmaitych przepisów, sprzeniewierzenia finansowe. I choć wszystkie te zarzuty nie miały jakichkolwiek podstaw, podtrzymywali je i jego następcy, nie chcąc narazić się na zepsucie stosunków z władzami.

Bywały i inne powody niechęci organizatora, jak wspomniany wcześniej konflikt personalny Sowickiej z Pańskim, a dziś wciąż jeszcze niezakończony spór o podłożu artystycznym pomiędzy Moniką Szelą, dyrektorką rzeszowskiej Maski i prezydentem miasta. Spektakularny był konflikt wokół Małgorzaty Kamińskiej-Sobczyk, następczyni Zofii Miklińskiej w słupskiej Tęczy w 1991 roku. Nie otrzymała ona akceptacji wojewody słupskiego, który w rezultacie ogłosił konkurs, a jego zwycięzcy – aktorowi  Tęczy i kandydatowi wojewody – sprzeciwili się pracownicy organizując strajk okupacyjno-rotacyjny. Tym razem zwyciężyła załoga teatru. Kamińska-Sobczyk otrzymała nominację wojewody kilka miesięcy później, ale to raczej odosobniony przypadek wygranego sporu z władzą i mógł się zdarzyć wyłącznie w czasie polskiej „rewolucji”.

Najsłynniejszy i najsmutniejszy zarazem przykład wiąże się z nazwiskiem Jana Dormana, twórcy i wieloletniego dyrektora Teatru Dzieci Zagłębia w Będzinie, którego imię dziś nosi będziński teatr, a Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie jego nazwiskiem opatrzył jeden ze swych sztandarowych programów. Wszystko zaczęło się od performansu Dormana, zatytułowanego Choinka Futurystów, wystawionego na Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Lalek w Opolu w 1973. Afera z tzw. „incydentem wychowawczym” podczas Dormanowskiego happeningu była symptomatyczna i sporo mówiła o środowiskowych napięciach, także w samym SPATiF-ie, bo i sprowokował ją list działaczy sekcji lalkowej: Moniki Snarskiej i Krzysztofa Niesiołowskiego. Wprawdzie byli osobiście urażeni za wciągnięcie ich na scenę i poddanie happeningowym działaniom, ale swoje oburzenie skierowali na obecność na sali widowiskowej grupy dzieci, podczas gdy na scenie trwała uteatralniona niby alkoholowa libacja. W swoim piśmie do Zarządu Głównego SPATiF podkreślali, że występ ten naruszył dobre imię teatru lalek i miał antywychowawczy wpływ na dzieci. List ten rozpętał burzę wokół Jana Dormana. TVP natychmiast wycofała z programu telewizyjnego festiwalu teatrów lalek dla dzieci spektakl Teatru Dzieci Zagłębia, odwołano kolejną edycję Herodów w Będzinie. Nie pomogły listy do ZG SPATiF Leokadii Serafinowicz, Krystyny Mazur („Powiało atmosferą palenia czarownic na stosie. Na stosie małych urażonych ambicji i jeszcze mniejszych prywatnych interesów. Przez zniszczenie działalności artystycznej i społecznej Jana Dormana nie podniesie się poziom innych teatrów lalkowych, niestety coraz niższy od wielu już lat.” [Archiwum ZASP, A 5/9-11]). Interweniował Jan Potiszil, sam Dorman udzielał wyjaśnień, stosowne oświadczenie złożył opolski wychowawca, który samowolnie wprowadził na widownię grupkę młodocianych widzów. Jan Wilkowski w imieniu sekcji, po kilkumiesięcznej wymianie pism, poprosił Zarząd Główny SPATiF-u o zamknięcie sprawy Dormana, argumentując, że reżyser nie ponosi odpowiedzialności za dzieci na widowni, a uznanie przez samego Dormana, że było to działanie nieudane powinno być wystarczającą satysfakcją, jakiej można się domagać od artysty. Jednocześnie w imieniu sekcji lalkowej prosił o obronę Dormana przed konsekwencjami, jakie ten już ponosi. Niestety, Dorman popadał w niełaskę coraz bardziej, obcinano mu budżet, narastały napięcia w zespole teatru i kiedy wreszcie uzyskał odpowiedni wiek, dał władzom lokalnym wystarczającą liczbę argumentów, by go odesłać na emeryturę 31 III 1978. W trakcie sezonu artystycznego!

W odniesieniu do wielkich artystów lub długoletnich i niekonfliktowych dyrektorów władze wszelkich szczebli miały i wciąż mają poważny problem związany z ustawowym wiekiem emerytalnym. Stosuje się go rygorystycznie w wyjątkowych sytuacjach (przypadek Dormana). Przypadek Stanisława Ochmańskiego, który przechodząc na emeryturę w 1992 roku elegancko przekazał łódzkiego Arlekina w ręce Waldemara Wolańskiego, swojego następcy, jest wyjątkowo rzadki.[4] Proces odchodzenia innych dyrektorów (np. Henryka Ryla, Krzysztofa Niesiołowskiego, Moniki Snarskiej, Jerzego Zitzmana) przeciągał się latami, a mimo to wywoływał najczęściej niesmak i oburzenie powodujące niekiedy silną frustrację samych zainteresowanych. Kierując scenami przez dziesięciolecia zaczynali je traktować jako swoją własność, zapominając z reguły, że to publiczne instytucje finansowane z publicznych pieniędzy. I mimo zmian ustrojowych po 1989 roku, ta sytuacja wciąż się powtarza. Czemu trudno się zresztą dziwić, skoro sama struktura teatrów w gruncie rzeczy nie uległa zmianie w ostatnim siedemdziesięcioleciu, tj. od upaństwowienia scen lalkowych.

Nowością po przełomie ustrojowym w Polsce w 1989, oprócz kolejnej decentralizacji i w konsekwencji zmiany organizatora teatrów, którym coraz częściej zostawały władze samorządowe, było wprowadzenie możliwości ogłaszania konkursów na stanowisko dyrektora. Z początku stosowano ją niemal wyłącznie w sytuacjach, kiedy zmiana dokonywała się w efekcie silnego konfliktu targającego zespołem teatru. Wkrótce po 1989 roku konkurs przeprowadzono m.in. w Gdańsku, po odejściu Piotra Tomaszuka, w Słupsku (o czym pisałem wyżej), Będzinie, Toruniu. Jednakże większość zmian dokonywano na starych zasadach: nominacji. I tak w Białymstoku Krzysztofa Raua zastąpił Wojciech Kobrzyński, Kobrzyńskiego – Grzegorz Kwieciński w łódzkim Pinokiu, Kwiecińskiego – Krystian Kobyłka w Opolu, Fredę Leniewicz – Jan Polewka w krakowskiej Grotesce, Snarską – Marcin Jarnuszkiewicz w Guliwerze. Taka klasyczna dyrektorska karuzela. Niektóre zmiany wynikały z zaostrzającej się sytuacji wewnątrzteatralnej, gdzie ustępującemu dyrektorowi zaczynał się palić grunt pod nogami i wczesna ingerencja była najlepszym sposobem na ugaszenie pożaru w zarodku. Takich zmian było wiele. I są one naturalne, bo praca w środowiskach artystycznych z natury rzeczy jest konfliktowa i budzi silne emocje, z którymi nie wszyscy umieją sobie poradzić.

Z czasem konkursy zdominowały procedurę powoływania nowych szefów teatrów. Doświadczenia z trzydziestoletniej już praktyki organizowania konkursów, coraz bardziej powszechnych, wskazują, że to dobra droga, choć wiele się musiało zmienić i nadal powinno zmieniać, by uznać ją za całkowicie satysfakcjonujący sposób wyłaniania przyszłych dyrektorów. Swoiście wzorcowy model wypracowało ongiś szkolnictwo wyższe, zezwalając na dwukrotne sprawowanie najwyższych stanowisk. Wprawdzie zobaczymy jak będzie to funkcjonować w świetle nowej ustawy o szkolnictwie wyższym, ale wydaje się, że maksymalnie dwie kadencje dyrektora konkretnego teatru publicznego to rozsądny postulat wobec instytucji kultury. Niestety organizator ma zawsze prawo przedłużyć umowę bez konkursu i często z tego prawa korzysta: z lenistwa i dla własnej wygody. Będzie mu tym łatwiej, że dyrektor stał się zawodem, nie funkcją, której sprawowanie z reguły wiąże się z określonym czasem. Dyrektorzy zaś coraz silniej koncentrują się na utrzymaniu najlepszych możliwych relacji z władzami, To daje im pewność trwania, przynajmniej do emerytury, a choćby i do śmierci. Byle nie prowokować własnego zespołu! Słupki zawsze poddadzą się oczekiwaniom życzliwych stron.

 

 

Postscriptum

Zajmuję się teatrem lalek całe zawodowe życie: jako historyk, krytyk, pedagog, wydawca, redaktor, organizator, kurator, także dyrektor. Teatr ten interesuje mnie we wszystkich aspektach, przez rok byłem nawet szeregowym pracownikiem jednego z teatrów lalek, chcąc poznać jego wewnętrzne życie, zakulisowe, z reguły niedostępne ani widzowi, ani nawet krytykowi. Zdarzyło mi się też dwukrotnie kierować teatrami (jako dyrektor naczelny i artystyczny zarazem): Białostockim Teatrem Lalek w latach 2005-2012 i poznańskim Teatrem Animacji w okresie 2014-2017.

Zarówno w Białymstoku, jak i w Poznaniu nie zgodziłem się na udział w konkursach, choć mam do nich życzliwy stosunek. Wychodziłem jednak z założenia, że do konkursu przystępują osoby, którym zależy na uprawianiu tego zawodu/pełnieniu tej funkcji. W moim przypadku było inaczej. Nie miałem żadnych powodów, by konkurować z moimi kolegami: reżyserami czy aktorami. Szczęśliwie pracę zawsze miałem i w obydwu przypadkach oferta przychodziła z zewnątrz: od zespołów i od organizatora. Uważałem zatem, że skoro się o mnie zabiega, nie wolno mnie stawiać w sytuacji uczestnika fałszywego (ustawionego) konkursu. I choć taka sytuacja wymaga pewnych dodatkowych czynności ze strony organizatora (uzyskania stosownej zgody), jest uczciwa i sprawiedliwa. Obdarzony zaufaniem organizatora każdorazowo odbywałem spotkanie z załogą teatru, by potwierdzić jej zainteresowanie moją osobą, wysłuchać oczekiwań wobec mnie i zgłosić własne życzenia. Te spotkania pozwalały mi na ostateczne sformułowanie programów obejmowanych teatrów, a oczekiwania w Białymstoku i Poznaniu były różne.

Przeprowadzenie mojego programu w Białymstoku zajęło mi siedem biblijnych lat, ale po pierwsze sam nie miałem jeszcze żadnych doświadczeń w kierowaniu teatrem, wchodziłem w nową rolę niemal z dnia na dzień, wreszcie proponowałem działania rzadko wówczas w Polsce praktykowane bądź wcale (projekty międzynarodowe, szeroka współpraca zagraniczna, liczne wyjazdy, współpraca z grupami niezależnymi), wreszcie wdałem się (słusznie!) w potężne przebudowy i rozbudowy budynku BTL. W Poznaniu miałem pół roku na przygotowanie programu, kiedy realizował swój program jeszcze ustępujący dyrektor artystyczny, wystarczyły mi zatem trzy lata na przeprowadzenie mojego pomysłu. Muszę podkreślić, że zarówno w Białymstoku, jak w Poznaniu, wchodziłem w znakomite zespoły (aktorskie, techniczne, plastyczne i administracyjne), które powoli się zmieniały. Jedni koledzy odchodzili, innych zatrudniałem. Nie brakowało rzecz jasna konfliktów, sporów i nieporozumień, ale w obydwu wypadkach udało się natchnąć własną energią zespoły, które – mam wrażenie – czuły, że to są ich teatry.

W Białymstoku nie miałem terminu ad quem. Po kilku latach uznałem, że pora się rozstać. Mógłbym powtarzać to, co już osiągnęliśmy, a nie wydawało mi się to interesujące. By pójść dalej trzeba byłoby wiele zmienić, a przecież łatwiej zastąpić dyrektora niż pracowników, którzy wrośli w instytucję i miasto. W Poznaniu zgodziłem się na samym początku na sprawowanie funkcji przez trzy pełne sezony (skoro prawo nie przewiduje okresu krótszego) i zgodnie z postanowieniem nie chciałem przedłużyć mojego kontraktu choćby o jeden dzień. Wszyscy przystali na ten warunek i udało mi się go wyegzekwować. Zmieniających się prezydentów Białegostoku i Poznania spotykałem podczas powoływania mnie i odwoływania, sporadycznie w teatrze, jeśli znajdowali czas, by go odwiedzić. Oczywiście sprawozdawałem i poddawałem się rozmaitym kontrolom. Poza okresem negocjowania kolejnych budżetów rocznych w zasadzie nie miałem kontaktu z urzędami miejskimi. W Białymstoku nigdy nie występowałem o dodatkowe środki na działalność artystyczną po ustaleniu budżetu. W Poznaniu zrobiłem to jeden raz i prośbę moją spełniono. Rzecz jasna aplikowaliśmy do rozmaitych instytucji polskich i międzynarodowych w związku z różnymi programami i projektami. I w sumie mam doskonałe wspomnienia z bycia szefem obydwu instytucji teatralnych. Utrzymuję z nimi kontakty, a moje spotkania z kolegami po latach są chyba obustronnie sympatyczne i miłe. Pewne zgrzyty zdarzają się w związku z moją aktywnością publicystyczną, ale to już kwestia przekonań i gustów, których nie staram się ukrywać. Kochałem i kocham lalki i one odwzajemniały i odwzajemniają moją miłość. I głęboko wierzę, że jeśli nawet dyrektor to dziś zawód, nie można go realizować przez całe życie w jednym miejscu. To jedynie różni instytucję publiczną od prywatnej antrepryzy.

 

Bibliografia:

Abramowicz, M. (2015) Od figurki do marionetek. Historia Wileńskiego Teatru Łątek, Wilno 1936 – Gdańsk 1959, Gdańsk: Muzeum Narodowe w Gdańsku.

Archiwum ZASP, Sekcja Teatrów Lalek, Kat. A, 5/9-11, Warszawa: Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego.

Fik, M. (1991) Kultura polska po Jałcie. Kronika lat 1944-1981,  Warszawa: NOWA.

Kozień, L. red. (1997) Teatr Lalek Banialuka, 1947-1997, Bielsko-Biała: Urząd Miasta Bielska-Białej.

Owczarzak, W. M. (2010) Zwykły człowiek. Rzecz o Stanisławie Stapfie, Toruń: Wydawnictwo Adam Marszałek, Teatr Baj Pomorski.

Rogacka, J., Rembowska, A. (2017) Teatr Lalka, 1945-2015, Warszawa: Teatr Lalka w Warszawie.

Waszkiel, M. (2018a) Teatr lalek w dawnej Polsce, Warszawa: Fundacja Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie.

Waszkiel, M. (2012b) Dzieje teatru lalek w Polsce, 1944-2000, Warszawa: Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie.

Waszkiel, M. (1998c ) [dok. elektr.], dostęp online:  https://www.marekwaszkiel.pl/2018/03/04/cieniu-panstwowego-mecenatu-miniatura-tomaszuka/ [odczyt: 17 marca 2020].

 

[1] Działalności większości spośród wymienionych twórców i wielu innych lalkarzy poświęcono serię wydawniczą „Lalkarze – materiały do biografii” redagowaną przez M. Waszkiela i wydawaną przez POLUNIMA, w której w latach 1993-2009 ukazały się 34 tomiki zawierające pełną dokumentację działalności artystycznej oraz szkice biograficzne reżyserów, scenografów i aktorów-lalkarzy.

[2] Wizyta teatru Obrazcowa trwała wiele tygodni, objęła prezentację ponad 50 spektakli w Warszawie, Łodzi, Krakowie i wielu innych miastach.

[3] W latach 1945-1989 powołano w Polsce 27 państwowych teatrów lalek, ostatnim był Teatr Lalki i Aktora w Łomży, który powstał w 1987 roku. Do dziś przetrwały wszystkie, poza Sceną Lalkową w Zielonej Górze, choć oczywiście od lat są teatrami samorządowymi.

[4] Z nieco innych powodów (śmierć dyrektora Włodzimierza Dobromilskiego) na stanowisku dyrektora Pleciugi w 1993 roku pojawił się Zbigniew Niecikowski, wszak Dobromilski od kilku już lat przygotowywał go jako swojego następcę. Ostatnia spektakularnie elegancka zmiana na stanowisku dyrektorskim wiązała się z odejściem Romualda Wiczy-Pokojskiego z gdańskiej Miniatury.

Jan Wilkowski

 

21 grudnia 2017 minie dwudziesta rocznica śmierci Jana Wilkowskiego, jednego z najwybitniejszych twórców polskiego lalkarstwa, artysty, który za życia stał się legendą.

        Czytaj dalej Jan Wilkowski

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page