Yngvild Aspeli czyta Ibsena

Jak rzadko kiedy nie mogłem się doczekać nowej premiery Plexus Polaire. Znakomita międzynarodowa grupa teatralna założona i prowadzona od kilkunastu lat przez norweską artystkę Yngvild Aspeli dała się już poznać poprzednimi spektaklami: Cendres, Chambre noir, Dracula, nie wspominając o teatralnym wydarzeniu ostatnich lat, słynnym Moby Dicku. Wszystkie te spektakle opisywałem na tym blogu, pokusiłem się też o obszerny esej o twórczości Yngvild Aspeli, będącej bez wątpienia jedną z najciekawszych postaci współczesnego światowego lalkarstwa.

Tym razem Yngvild Aspeli sięgnęła po dramaturgię Henrika Ibsena, po dramat sprzed blisko półtora wieku: Dom lalki. Pojawienie się sztuki Ibsena w końcu XIX wieku było szokiem. Nikt wcześniej nie spojrzał z taką dociekliwością, precyzją i powagą na miejsce i rolę kobiety w ówczesnym mieszczańskim społeczeństwie. Jej prawo do bycia podmiotem i równorzędną postacią tak w rodzinie, jak w relacjach społecznych. To prawo było i wciąż jest kwestionowane, w znacznie mniejszym stopniu wprawdzie, ale nie brakuje przykładów dominującego patriarchatu, co sprawia, że sztuka Ibsena nie traci na aktualności. Choć zwietrzały niektóre sytuacje opisywane przez Ibsena, zmienił się język narracji, dawno zakwestionowany został rodzaj konstrukcji dramatycznej, istota problemu pozostała. Pozostało pytanie, czy miejsce kobiety to wyłącznie dom, dzieci, mąż, bycie przedmiotem, który traktuje się pobłażliwie i protekcjonalnie, nawet jeśli otacza się go miłością i troską? A gdzie przestrzeń na odkrywanie siebie, na rozpoznawanie własnych potrzeb, realizowanie marzeń, samorealizację właśnie?

Dramat Ibsena w wersji Yngvild Aspeli poddany został rzecz jasna skrótom, zrezygnowano z postaci służących, posłańca, uproszczono nieco konteksty poszczególnych zdarzeń, skrócono wiele kwestii. Mamy jednak wszystkie główne postaci – z Norą, jej mężem Torwaldem Helmerem – dyrektorem banku, ich trojgiem małych dzieci, przyjacielem domu dr Rankiem, przyjaciółką Nory sprzed lat Kristiną i czarnym charakterem sztuki Krogstadem, urzędnikiem bankowym, który udzielił przed laty pożyczki Norze na ratowanie zdrowia męża. Weksel, na którym Nora sfałszowała podpis swojego ojca, staje się powodem dramatu, w efekcie rozpadu rodziny, ale też przyczyną przemiany, jaka dokonuje się w Norze, decydującej się na opuszczenie męża, dzieci i domu. Nora dojrzewa do bycia sobą, już nie infantylną, piękną żoną, obsypywaną przez Helmera prezentami i pięknymi słowami, jego wiewióreczką, skowronkiem, słowikiem – pięknym ptaszkiem w złotej klatce. Uświadamia sobie, że zawsze była jedynie lalką, najpierw w domu ojca, później męża.

Najciekawsze oczywiście jest to, jak ten dom lalki wypada na scenie.

Aspeli zaczyna uwerturą: przed kurtyną pojawia się ubrana w czarny roboczy kostium. Opowiada o ptaku, który zderzył się z oknem jej pokoju, gdy ona sięgała na półkę z książkami i machinalnie wyciągnęła tom Ibsena. Figurkę ptaszka aktorka trzyma w dłoniach, a po chwili przekształca go w małą lalkę Nory. To rama spektaklu, inspiracja artystki, która sięgnęła po Ibsena. W finałowej scenie figurka ptaszka pojawi się raz jeszcze – martwego ptaka będzie trzymał  Helmer, siedzący – po odejściu Nory – samotnie na gruzach swojego troskliwie budowanego szczęścia.

Kiedy kurtyna odsłania się, widzimy mieszczański salon, obejmujący (patrząc od lewej) bożonarodzeniową choinkę (czas, w którym rozgrywa się akcja dramatu Ibsena), obok troje dzieci Helmerów upozowanych w grupę postaci, wygodną dużą sofę, za nią z prawej strony zawieszoną na stojaku lalkę Kristiny, w środku drzwi do salonu (na obrotowym podeście), dalej stojącego dra Ranka, stół z dwoma krzesłami, na prawym siedzi Torwald Helmer, wsparty dłonią o blat stołu. Wszystkie postaci lalkowe są naturalnej wielkości, w stylowych kostiumach z epoki. Ściany pokoju pokrywa tapeta w jasne pionowe pasy. Naturalistyczny obrazek, troszkę zaskakujący prostotą, zwłaszcza staroświeckością. Znacznie atrakcyjniej jawić się będzie przestrzeń gry w dalszych scenach, kiedy tapetę zastąpią fantazyjne konstrukcje, będące trochę siecią, która zaczyna oplatać bohaterkę, czy pajęczyną z poruszającymi się po niej pająkami wielkich rozmiarów (scenografia François Gauthier-Lafaye). Całemu spektaklowi towarzyszy dyskretna, ale wyraziście oddająca klimat i nastrój scen delikatna muzyka Guro Skumsnes Moe, budowana niekiedy na przedłużanych dźwiękach, szmerach, szumach, by w miarę czasu przejść w przejmujące wokalizy, zawsze będące tylko tłem dla dziejącej się na scenie akcji.

Yngvild Aspeli przemierza scenę z proscenium do centralnie usytuowanych drzwi, gdzie na roboczy czarny uniform nakłada piękną suknię (à la płaszcz) w granatowo-złoto-brązowych barwach. Staje się Norą Helmer, to jej salon, jej świat. Grając Norę Aspeli-aktorka prowadzi widzów przez całą Ibsenowską historię, którą opowiada z własnej perspektywy. Wchodzi w relacje ze wszystkimi postaciami, co i raz nawiązując dialog a to z mężem, a to z dr Rankiem czy Kristiną. Za każdym razem zmienia timbr głosu, charakteryzując poszczególne postaci. Robi to błyskotliwie i doprawdy niemal niewyobrażalne zdaje się ogarnięcie tego bogactwa przeobrażeń. W tych wszystkich scenach Aspeli jest ponadto jedyną animatorką człekopodobnych lalek. Przechadza się z nimi po salonie, zasiada na sofie, przy stole, czasem tańczy, po skończonej scenie pozując lalkowych bohaterów na stojakach lub wśród mebli. W scenach zabaw z dziećmi błyskotliwie umieszcza jedno na swoich plecach, drugie przyczepione do sukni, trzecie na rękach przed sobą. Nie ukrywa działań animacyjnych, bo to właśnie Nora kształtuje swój dom, jego mieszkańców oraz gości.

W planie ogólniejszym już cała pierwsza część spektaklu pokazuje zajmujący kontekst dramatu Ibsena. Nora jest inna, jest jedyną żywą postacią wśród występujących na scenie bohaterów. Nikt dotąd tego aspektu w taki sposób nie rozwiązał. Lalkowi protagoniści żyją jakby w swoich zamkniętych strukturach, można powiedzieć – są zamknięci w maskach, w z góry określonych kształtach, w swoich rutynowych działaniach i przyzwyczajeniach. Twarze lalek są pięknie rzeźbione, mają ruchome oczy, a zwłaszcza usta, które animatorka porusza w miarę potrzeb.

Ten aspekt lalkarskich zainteresowań Yngvild Aspeli ma też znacznie szerszy wymiar. Wielokrotnie w swoich wcześniejszych przedstawieniach artystka wykorzystywała lalki naturalnych rozmiarów. Zresztą z konwencji tej korzystają i inni twórcy, być może staje się ona najczęstszą praktyką współczesnych lalkarzy. Ale w Domu lalki mamy do czynienia ze zjawiskiem o znacznie szerszej skali. To jakby lalkowy teatr dramatyczny. W pewnym sensie jest to realizacja idei Edwarda Gordona Craiga dotycząca nadmarionety, lalki doskonałej, lalki zastępującej aktora. Lalki-postaci stworzonej do odegrania jednej jedynej roli. To może być interesujący trop dla współczesnego lalkarstwa. Z pewnością wart szczegółowszej analizy.

Druga część spektaklu Yngvild Aspeli troszkę komplikuje wrażenia. Z jednej strony, od momentu kiedy przewraca się świąteczna choinka w salonie Helmerów, powoli wkraczamy w świat już nie tylko psychologicznych perturbacji bohaterów, w których Aspeli-aktorka i grane  przez nią, a zarazem animowane, lalkowe postacie doskonale sobie radzą, ale przede wszystkim w świat teatralnych efektów, obrazów i wizji. Nora dostrzega jakiś poważny dyskomfort swojej sytuacji, zaczyna narastać w niej sprzeciw, bunt wobec zastałych realiów. Na jej sukni pojawia się mały kilkucentymetrowy pająk przemieszczający się z lewej na prawą, z góry na dół. Oczywiście, to mała lalka animowana przez aktorkę, ale to przede wszystkim symbol zagrożenia, opresji, która ją ogarnia. Wszystko to związane jest z pojawieniem się Krokstada, najpierw wyłącznie w drzwiach do salonu, później jednej z kilku lalek stale obecnych na scenie. Pajęczyna się rozszerza. Efektowne są sceny, kiedy z umieszczonych na proscenium zapadni wyłaniają się pewnie 30-centymetrowe pająki przebiegające w głąb sceny. Jeszcze większe poruszające się pająki pojawiają się na ścianach, wcześniej przykrytych tapetą.

W brawurowej scenie żywiołowego tańczenia taranteli przez Aspeli (przypomina się podobny obraz z Chambre noir) dochodzi do częściowego przekształcenia ciała aktorki w lalkę. Nogi aktorki zostają zastąpione przez sztuczne nogi o niebywałej giętkości, co pozwala ujawnić szaleństwo wpisane w tarantelę, kojarzoną ze skutkami ukąszenia przez pająka – tarantulę. Ta ucieleśniona metafora znajduje doskonałe uzupełnienie w przejmującej scenie zawładnięcia aktorką przez olbrzymiego pająka. Nora zostaje pochłonięta przez gigantyczną tarantulę o wielometrowych odnóżach. W rezultacie zostaje powołana do życia identycznie ubrana Nora-lalka ludzkich rozmiarów. Kulminacyjna jest scena, kiedy Helmer czyta list Krokstada, ujawniający fałszywy weksel podpisany przez Norę. Jej świat ulega totalnej zagładzie.

To właśnie ta druga strona komplikująca wrażenia. Nora zostaje niejako rozdwojona. Mamy Norę-Aspeli budującą coraz większy dystans wobec sytuacji scenicznej, i mamy identyczną lalkę Nory, będącą elementem wyposażenia domu Helmera. Aktorka i jej lalkowa postać wchodzą w relacje nie do końca przejrzyste. Komplikuje się to jeszcze bardziej, gdy Torwald Helmer, dotychczas wyłącznie lalka, uzyskuje zdublowaną postać aktora Victora Lukavskiego. W kluczowych scenach pomiędzy małżeństwem Helmerów mamy zatem cztery postaci: dwoje aktorów grających Torwalda i Norę, i dwie lalki wyglądające identycznie jak aktorzy.

Być może jednokrotne spotkanie ze spektaklem sprawia, że umknęły mi detale, że nie nadążyłem za wydarzeniami scenicznymi, że relacje Helmer-aktor/Helmer-lalka oraz Nora-aktorka/Nora-lalka zatarły się w mojej pamięci, że odniosłem wrażenie, że ten znakomity lalkowy spektakl w ostatnich obrazach staje się przedstawieniem czysto aktorskim, w którym lalki przestają odgrywać znaczącą rolę.

A może było to potrzebne z zupełnie innego powodu. W ostatnich scenach Nora-aktorka dokonuje unicestwienia świata, w którym dotychczas żyła. To unicestwienie dokonuje się za sprawą rozczłonkowania wszystkich lalek. Pozbawione rąk, nóg, głów, martwe korpusy Helmera, Nory, ich dzieci, Ranka, Kristiny i Krokstada są pożegnaniem ze światem, z którego bohaterce udało się uwolnić. Nora-Aspeli opuszcza scenę. Pozostaje Torwald-Lukavski, z martwym ptakiem w dłoniach i przejmującym wołaniem, choć nic już nie może się zmienić.

Dom lalki inspirowany sztuką Ibsena, w reżyserii Yngvild Aspeli i Paoli Rizza, jest przejmującym spektaklem współczesnego teatru lalek. Jego wymowa jest inna niż Ibsenowskiego oryginału. W nim Nora opuszcza świat, który ją ubezwłasnowolnił, Yngwild Aspeli ten świat po prostu niszczy. Może to słuszny kierunek.

 

Fot. Jonas Karlsson

Metamorfozy lalek (7): Lalkarski popis

 

Świetny początek i jeszcze lepszy finał Metamorfoz Lalek w Białymstoku. Spektakl Ostatni taniec Brigitte hiszpańskiej grupy Zero en Conducta był wymarzoną propozycją na zamknięcie festiwalu. Lekki, pełen błyskotliwego tańca Juliety Gascón i Putxy, mający delikatną refleksyjną wymowę o upływającym czasie, który niepostrzeżenie minął starej dziś kobiecie, przykutej do wózka, wracającej na koniec do młodzieńczych czy dziecięcych wspomnień zamkniętych w niewielkiej walizce. I na dodatek mistrzowski lalkarsko. Czegóż chcieć więcej?

Zero en Conducta znana już jest w Białymstoku i w Polsce całkiem dobrze. Zachwycaliśmy się ich ostatnią premierą Eh man he, pokazywaną na poprzedniej edycji Metamorfoz. Ostatni taniec Brigitte to spektakl, którym zespół rozpoczął działalność w 2016 roku. Objechał kawał świata i bez wątpienia należy dziś do teatrów, których obecność uświetnia każdą imprezę lalkarską.

Warto zastanowić się, co charakteryzuje ten ensemble? W swojej nazwie odwołują się do dwóch gatunków: gestu i lalki. I w obydwu są mistrzami. Nie tak często się zdarza we współczesnym lalkarstwie oglądać wirtuozerię. Wymaga ona z jednej strony autentycznego rzemiosła, z drugiej – talentu. Podstawą jest rzemiosło, które obejmuje nie tylko dogłębną znajomość techniki (aktorskiej, tanecznej, lalkarskiej), ale przede wszystkim długą praktykę, intensywne ćwiczenia, doskonalenie własnego warsztatu, bezustannie i nieprzerwanie. Z tym wielu aktorów-lalkarzy ma problem. Z reguły kończąc edukację zawodową pozostają na etapie przyswojonym w krótkim procesie kształcenia. A potem pozostaje już tylko odcinać kupony od najczęściej dość przeciętnych umiejętności. I z reguły, kiedy pojawiają się na scenie, łatwo można sobie wyobrazić ich szybkie zastępstwo. Ani Juliety Gascón ani Putxy nie da się tak łatwo zastąpić. Mają oni wykształcenie taneczne, lalkami zafascynowali się z czasem i mozolną własną pracą, pod okiem wielu mistrzów, budowali swój warsztat. Nie tworzą lalek, nie projektują przestrzeni plastycznej, ale myślą i o dramaturgii, i reżyserii, i choreografii, i animacji, choć zapraszają do współpracy/konsultacji/nadzoru wielu innych artystów. I w efekcie oglądamy takie perełki jak Ostatni taniec Brigitte.  

Połączenie lalkarstwa z tańcem i pantomimą jest swoistą cechą współczesnego teatru ożywionej materii. Można wszak łączyć i inne gatunki z teatrem lalek: aktorstwo, cyrk, sztuki multimedialne… Ważne, by w tych dyscyplinach wspiąć się na wyżyny, osiągnąć mistrzostwo, bo przeciętność jest wszędzie wokół nas i słabo nas fascynuje. Chodzimy np. do teatru między innymi po to, by zobaczyć wirtuozów w swojej dyscyplinie. Większość aktorów-lalkarzy zadowala się snuciem opowieści. Czasem to się sprawdza, czasem opowieści pochłaniają nas bez reszty, ale są one obecne wszędzie i nie potrzebujemy do tego teatru ożywionej materii.

Zero en Conducta również opowiada, opowiada bez słów, opowiada gestem, tańcem, ruchem i lalkową animacją. Taniec Juliety Gascón i Putxy pochłania nasze zmysły. Oglądamy dwoje tancerzy oddychających jednym rytmem, jakby połączonych ze sobą. Synchroniczność ich gestów oszołamia, a kiedy rozbijają swoje działania na sekwencje, na poszczególne frazy, kiedy demonstrują je jakby w zwolnionym tempie sprawiają wrażenie posiadania ponadludzkich umiejętności.

A praca z lalkami? To jest prawdziwe partnerstwo aktora i lalki, różnych ciał mających własne osobowości, potrzebujących swojej współobecności na scenie. Widać to bardzo precyzyjnie we wszystkich działaniach – i z dużą siedzącą w wózku lalką starej kobiety, i w działaniach z jej zminiaturyzowaną postacią, budowaną przez aktorów wyłącznie z własnych dłoni, trzymających małą główkę lalki i osłoniętych krótką spódniczką, spod której wystają poruszające się/tańczące – nogi/palce aktorki. Magia nieożywionej materii staje się na naszych oczach. Jest obezwładniająca.

„Metamorfozy Lalek. Teatr lalek dla dorosłych 2023” dobiegły końca. Szczęśliwie nie był to konkurs, nie było jury. Kto chciał, mógł głosować na ulubiony spektakl. Nie znam wyników, pokuszę się o własne podsumowanie.

Organizatorzy pokazali 23 spektakle, plus kilka koncertów muzycznych, wystaw, spotkań. Dziesięć spektakli przyjechało ze świata i z Polski (Opole, Warszawa, Gdańsk). O tych przedstawieniach starałem napisać w moich codziennych refleksjach. Pozostałe stanowiła bogata prezentacja Białostockiego Teatru Lalek i białostockich grup okołoteatralno-lalkowych, o których w zasadzie nie pisałem, bo wszystkie widziałem wcześniej, a czasem nawet nawiązywałem w moim blogu. Osobiście najwyżej cenię Draculę francusko-norweskiego Plexus Polaire i Ostatni taniec Brigitte hiszpańskiej Zero en Conducta. Wielką przyjemność sprawiły mi holenderskie przedstawienia teatru TAMTAM (Wspomnienia z przyszłości) i Cat Smits Company (Nouveau fuck). Z pozostałych cenię sobie rozmaite elementy, czasem formę plastyczną, czasem aktorskie umiejętności, czasem ideę, a nawet konkretną lalkę (jak w ukraińskim Night call), niekiedy po prostu poszczególne sceny.

Nie był to festiwal wybitny, ale ze świetną atmosferą, tłumami widzów i ogólną radością, że łączy na idea teatru lalek dla dorosłych, teatru ożywionej materii, choć niektórych spektakli pod tę formułę podciągnąć się w żaden sposób nie da. No, ale takie są meandry naszej rzeczywistości.

 

Fot. J. Doroszkiewicz

Metamorfozy Lalek (1): “Dracula. Sen Lucy”

Miłośnikom sztuki lalkarskiej nie ma potrzeby przedstawiać francusko-norweskiego zespołu Plexus Polaire i jego liderki Yngvild Aspeli. Choć pokazywał on w Polsce przed kilkoma laty chyba jedynie Popioły, sława ostatnich premier – Moby Dicka według Melville’a i Draculi inspirowanego powieścią Stokera – dotarła do zainteresowanych wiele miesięcy temu. Pierwszą wersję Draculi, z podtytułem Siły ciemności, Aspeli zrealizowała w końcu 2021 roku w Niemczech, w koprodukcji Plexus Polaire i Puppentheater Halle, a kilka miesięcy później powstała druga wersja spektaklu z podtytułem Sen Lucy, eksploatowana wyłącznie przez Plexus Polaire. O niemieckiej wersji pisałem na tym blogu wkrótce po premierze (zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2021/11/09/dracula/). Przedstawienie  zaprezentowane podczas białostockich Metamorfoz Lalek jest wariacją wersji drugiej.

I tu nasuwa się pierwsza refleksja, chyba ważna z polskiej perspektywy. Przyzwyczailiśmy się, że teatry „produkują” przedstawienia. Raz wychodzi lepiej, raz gorzej, ale premiera fiksuje ostateczny kształt spektaklu, którego eksploatacja może trwać nawet wiele lat; najczęściej bez nadzoru reżysera, mimo zmian obsadowych i upływającego czasu. Praktyka wielu zespołów na świecie jest całkowicie odmienna. Spektakl nie jest „produktem”, ale żywym aktem twórczym. Ostatni raz widziałem Draculę. Sen Lucy kilka miesięcy temu w Danii i jakież było moje zdumienie podczas białostockiego pokazu? Spektakl nie tylko ugruntował się w zespole aktorskim, ale zmienia się, zyskał nowe sceny, inne rozwiązania plastyczno-świetlne, wydaje mi się, że nawet kompozycyjnie poddany został korekcie, nie wspominając o precyzji animacyjnej i wizualnej.

Nie miejsce w tej krótkiej refleksji na szczegółowe opisy. Dość powiedzieć, że przedstawienie nieustannie żyje. Oglądając je po raz trzeci, odnajduję nieustającą przyjemność obcowania z dziełem artystycznym wciąż zaskakującym. Jak spotkanie z dziełem malarskim, które utkwiło w mojej pamięci, jak z ponowną lekturą książki, która mnie poruszyła, jak z filmem, który przy kolejnych oglądaniach ujawnia nowe szczegóły lub nowe konteksty. Tak też jest, czy raczej powinno być, ze spektaklem teatralnym. I nie chodzi tu wcale o lepszy czy gorszy dzień aktora czy widza sprawiający, że inaczej oglądamy to samo przedstawienie przy kolejnych spotkaniach. To, rzecz jasna, też wpływa na ostateczny efekt, ale najważniejszy jest proces twórczy, który powinien kończyć się w momencie zdjęcia spektaklu z repertuaru, nie wraz z zagraniem premiery.

Druga refleksja ma charakter ogólny. Lalkarze oczywiście mogą wystawiać, nawet z ogromnym aplauzem widzów, przedstawienia aktorskie. Tylko czy to są rzeczywiście lalkarze? Dracula. Sen Lucy pokazuje, że tematyka wystawianych spektakli może dotykać rozmaitych problemów, ale wykorzystywane środki teatralne muszą korespondować z uprawianym gatunkiem sztuki. W teatrze lalek, w teatrze ożywionej materii, podstawowym środkiem teatralnym jest animant i animacja. W przeciwnym razie powodujemy nie tylko bałagan myślowy, ale wręcz uniemożliwiamy wzajemne porozumiewanie się. Doświadczamy dziś tego na każdym kroku, w efekcie tracimy szansę kontaktu, komunikowania się między sobą i to nie tylko w zakresie sztuki.

Dracula Yngvild Aspeli osnuty jest na wątku transylwańskiego wampira i jego ofiary. Nierealne zdarzenia stają się sceniczną rzeczywistością. Twórcy Plexus Polaire wizualizują przed nami sceny, które możemy budować w wyobraźni, albo przeżywać we śnie, czy oglądać na ekranie dzięki skomplikowanym technikom montażu. Zobaczyć je na scenie można wyłącznie w teatrze ożywionej materii: nieustanne przemienianie żywego w nieożywione, rozczłonkowania postaci kilka sekund wcześniej poruszających się i oddychających, przepotwarzanie się bohaterów ludzkich w zwierzęce bestie i latające owady, działania przeczące grawitacji, a przecież realne, przetaczanie krwi „płynącej” po czerwonych nitkach oplatających tytułową Lucy, lewitację bohaterów, nie wspominając już o multiplikacjach, zwielokrotnieniu i transgresji. To wszystko oferuje Dracula. Sen Lucy – lalkowy spektakl Ingvild Aspeli i Plexus Polaire.

Wreszcie ostatnia refleksja odnosi się do interdyscyplinarności przedstawienia i nowoczesnego teatru lalek, teatru lalek dla dorosłych, którzy tłumnie wypełnili wczoraj salę Białostockiego Teatru Lalek. Aktor, animant, światło, wizualizacje, muzyka, kształt przestrzeni i jej wielokrotna zmienność, to elementy, które stanowią jedność, budują jednolity język przedstawienia, język teatru. Ten język nie składa się z poszczególnych elementów, ale z ich jednoczesnego scenicznego istnienia. Nie buduje go nieskończona ilość słów i utopiona w nich historia. Wyjątkowo dobrze sprawdza się popularna ekspresja językowa:  w i d z i a ł e m   przedstawienie teatralne! Aktor + plastyka w ruchu! Jeśli naprawdę chodzi nam o teatr ożywionej materii – niech ona istnieje.

 

Fot. Bugumił Gudalewski

Lalka stara – lalka nova

Pierwodruk (bez ilustracji): Lalka stara – lalka nova / The old puppet vs Lalka nova, w: IMPULSY. MAPOWANIE NOWEGO TEATRU LALEK / IMPULSES. MAPPING THE NEW PUPPET THEATRE, pod red. /edited by Mirosław Kocur, Akademia Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie, Filia we Wrocławiu, Wydział Lalkarski, Wrocław 2022, ss. 52-73;

            Mój wrocławski wykład w ramach konferencji „Lalka nova” nie miał wersji papierowej. Ograniczyłem się do wygłoszenia kilku/-nastu refleksji, które wywoływał we mnie tytuł międzynarodowego sympozjum, rzutu oka na współczesne lalki teatralne (animanty) oraz pokazania i skomentowania parominutowych fragmentów spektakli lalkowych z ostatnich dwóch dekad. Spektakli – według mnie – wyjątkowych, przygotowanych przez artystów, których cenię i podziwiam, a ich twórczość od lat staram się obserwować i opisywać. Była to rzecz jasna mocno skrócona lista i z powodu ograniczonego czasu wystąpienia (choć miałem aż godzinę do dyspozycji!), i z racji braku materiałów filmowych z wielu premier. Może, dla porządku, warto przynajmniej wymienić nazwiska twórców i tytuły przedstawień, które uwzględniłem w 40-minutowym filmie (w nawiasie podaję daty premier):

  1. Neville Tranter (Holandia) – Schicklgruber alias Adolf Hitler (2003)
  2. Ilka Schönbein (Niemcy) – The Old Lady and the Beast (2009)
  3. Blind Summit Theatre/Mark Down (Wielka Brytania) – The Table (2011)
  4. National Theatre London/Handspring Puppet Company (RPA) – War Horse (2007)
  5. Hoichi Okamoto (Japonia) – Vein (2009)
  6. Frank Soehnle (Niemcy) – salto lamento (2006)
  7. Duda Paiva (Holandia) – Bestiaires (2013)
  8. Blick Theatre/Loic Arpad, Johanna Ehlert (Francja) – Hullu! (2014)
  9. Puppet’s Lab /Veselka Kuncheva/Marieta Golomehova/Stoyan Doychev (Bułgaria) – I, Sizyphus (2013)
  10. Plexus Polaire / Yngvild Aspeli (Francja/Norwegia) – Ashes (2014)
  11. Latvian Puppet Theatre, Ryga/Duda Paiva (Łotwa/Holandia) – Golden Horse (2017)
  12. Zero en Conducta / José Antonio Puchades (Putxa) (Hiszpania) – Eh man hé. La mecánika del alma (2018).

Skoro jednak materiały konferencyjne zostaną opublikowane, podejmuję próbę sformułowania nieco obszerniej niektórych tez. Warto się nad nimi jeszcze raz zastanowić. Idealne byłoby ułożenie swoistego katalogu lalek XXI wieku, określenie ich typów, nazwanie form, które dziś obecne są na scenach lalkarskich, stanowią o jakości współczesnego teatru ożywionej materii/teatru form animowanych/teatru animacji, bo przecież ten gatunek, nie mający precyzyjnego określenia, jest czymś daleko szerszym niż tradycyjnie rozumiany teatr lalek. Lalka w tradycyjnym określeniu dominowała przez wiele wieków. Zmodyfikował ją wiek XX, ale zmieniły ostatnie dekady. Nie żeby wyeliminowały ją z przedstawień lalkowych. Ona jest i pewnie pozostanie z nami na zawsze.

 

Lalki stare

            Właśnie: lalka tradycyjna. Jeśli stawiamy dziś pytanie o lalkę novą, w naturalny sposób przeciwstawiamy ją formie dawnej: zatem lalce starej, przez wieki wypełniającej sceny teatrów lalek całego świata. Używanie terminu lalka wobec wszelkich form teatru lalek z przeszłości w zasadzie nie budzi wątpliwości. Była w nim zawsze obecna, była jedynym aktorem. Lalki obejmowały rozmaite techniki: marionetki, pacynki, jawajki, kukły, cienie, do lalkarstwa włączono maski, a poszerzając ten krąg, zwłaszcza obszar naszej kultury, także: lalki klawiszowe, animowane rzeźby, lalki wodne, bunraku czy lalki na wózkach, lalki mechaniczne czy animowane na odległość, lalki na drążkach, lalki à la planchette, lalki maślane i wiele innych, których nazwy nie stały się powszechnymi określeniami i być może nawet nie wszyscy lalkarze je kojarzą (múa rối nước, karakuri-ningyō, pupi siciliani, wayang golek czy wayang kulit, kheimeh shab bazi, kebe kebe, etc.). Każda z tych technik lalkowych ma rozmaite odmiany, czasem dziesiątki odmian, związanych z konstrukcją, rodzajem wykorzystywanych materiałów, sposobem animacji.

Spójrzmy na marionetkę, klasyczną lalkę na nitkach czy drutach. Przecież inna jest marionetka estradowa, inna trickowa, sycylijska, belgijska, czeska, radżasthańska… Łączy je tylko jedno: wszystkie animowane są od góry. Ale to tak, jakby o każdym samochodzie, bo „sam chodzi”, mówić, że jest mercedesem. A przecież jedne mają nitki (od jednej do kilkudziesięciu), inne żyłki, sznurki i druty, jeden albo więcej, nitki mogą być krótkie i długie, co zasadniczo różni te lalki. Nie wspominając już o krzyżakach, „duszy marionetki”, których konstrukcje są nieskończenie rozmaite. A są przecież marionetki, które krzyżaków w ogóle nie mają. Są też oryginalne, czasem niezwykłe lalki poszczególnych twórców, jak np. tzw. „stojące marionetki” Gustawa Dubelowskiego-Gellhorna, austriackiego twórcy drugiej połowy XX wieku, maleńkie i skomplikowane, nie przypominające żadnych innych.

Podobnie jest z pacynkami, jawajkami, nawet prostą kukiełką. Ich konstrukcje związane są z konkretnymi kulturami, krajami, regionami, czasem jednym teatrem, a nawet samodzielnym twórcą. Nie inaczej jest z maską, lalkami cieniowymi i wszelkimi typami lalek, które sprowadzane są niejednokrotnie do obiegowego, prymitywnego, upraszczającego określenia: kukiełki! Z niewiedzy, lenistwa czy zwykłego lekceważenia dyscypliny, którą się zajmujemy, która wypełnia nasze profesjonalne życie.[1]

Najstarszą polską nazwą lalki teatralnej jest łątka. Odnotowano ją po raz pierwszy w końcu XV wieku. Wiemy, że była to lalka kuglarska, prosta, łatwa w animacji, służyła zabawie. Mikołaj Rej pisał: „to sobie imi kugluje jako łątkami”, a Jan Kochanowski: „wemkną nas w mieszek, jako czynią łątkom”. Trudno definitywnie określić jakim typem lalki była łątka. Najpopularniejszy jest pogląd (za tradycją skomoroszą), że to pacynka. Wydaje się jednak, że była to lalka na krótkim kijku wetkniętym w podstawkę, którą animator obejmował ręką. Tak by wynikało z najstarszego polskiego ikonograficznego świadectwa – obrazu olejnego Jana Piotra Norblina Les marionettes polonaises i rysunku tegoż twórcy Mar[chan]d de łóncki [łóntki?] ou lalky, gdzie bardzo wyraźnie widać konstrukcję lalek, lalek polskich – co Norblin podkreśla w tytule obrazu.[2]

Niektórzy twórcy odwoływali się i nawet dziś odwołują do tej nazwy. Wabił ich i wabi jej słowiańskość, polskość, delikatność, swoista poetyckość, choć sami posługiwali się kompletnie innymi technikami. Dość przypomnieć Mariana Dienstla-Dąbrowę, który swój drugi, lwowski teatr marionetkowy, powstały jeszcze przed I wojną światową, nazwał Warszawskim Teatrem Łątek[3], albo współczesnego artystę, Tadeusza Wierzbickiego – twórcę teatru odbitego światła, którego kusiła łątka właśnie na określenie swoich oryginalnych lalek.

Historia polskiego lalkarstwa ma zresztą wiele takich okresów, gdy jakimś terminem szczegółowym próbowano określić cały gatunek sztuki teatru lalek. Dość często używano terminu marionetka i teatr marionetkowy[4], ale mogły to być jasełka (jasełek) i teatr jasełkowy[5], czy najpopularniejszy w XX wieku termin – kukła, kukiełka i teatr kukiełkowy, będący zmorą i powodem wielu lalkarskich stresów aż do dzisiejszego dnia. Lansował go zwłaszcza przedwojenny warszawski Baj z Janem Wesołowskim na czele. W opozycji do niego stał Jan Izydor Sztaudynger, zwolennik marionetki i teatru marionetek, jako terminu ogólnego. Ostatecznie zwyciężyła opinia Jędrzeja Cierniaka, szefa przedwojennego Instytutu Teatrów Ludowych i redaktora naczelnego „Teatru Ludowego”, który udostępnił łamy pisma lalkarzom. Cierniak zaproponował termin lalka i teatr lalek jako nazwę gatunkową i to określenie przetrwało do naszych czasów. Lansowana przez Cierniaka i Sztaudyngera łątka na określenie marionetki, lalki na niciach lub drutach, poruszanej od góry, nie przyjęła się.[6] Od lat 30. XX wieku obowiązują zatem nazwy, stosowane także aktualnie, choć upłynął niemal wiek cały od tych decyzji, a teatr lalek przeszedł nieprawdopodobną metamorfozę.

W kontekście proponowanej dziś lalki novej – lalka stara, zatem tzw. klasyczne techniki lalkowe, wbrew pozorom ma się wciąż doskonale. Zwłaszcza marionetki, pacynki czy lalki cieniowe. Możemy spotkać je dosłownie wszędzie. Z perspektywy Polski nie widać tego tak wyraźnie. Marionetki, przegonione ze scen lalkowych w czasach realizmu socjalistycznego, należą u nas do rzadkości. Sporadycznie pojawiają się w teatrach, choć mamy w pamięci błyskotliwą dwukrotną obecność Sceny Marionetkowej Warszawskiej Opery Kameralnej[7], kilkuletnią działalność marionetkową na specjalnie zbudowanej scenie w łódzkim Arlekinie za dyrekcji Waldemara Wolańskiego, czy sporadycznych, ale istniejących polskich solistów-marionetkarzy, jak choćby Krzysztof Falkowski w podkrakowskiej Lanckoronie.[8]

Pacynki miały się u nas po wojnie znacznie lepiej. Był czas kiedy niemal dominowały w polskich teatrach lalek. Dziś spotyka się je nie tak często, ale nie zaginęły. W przeciwieństwie do jawajek, techniki spopularyzowanej w Europie Środkowo-Wschodniej przez Siergieja Obrazcowa, która przyniosła wiele sukcesów także polskiemu lalkarstwu, a dziś jest już niemal jedynie przedmiotem szkolnej edukacji studentów szkół teatralnych. Podobnie rzecz się ma z kukiełkami. Niewielkie ożywienie dokonało się jedynie wokół lalek cieniowych, nigdy nie będących polską specjalnością, a i dziś dalekich od efektów, jakie uzyskują twórcy teatru cieni na świecie. Zatem, troszkę uogólniając, klasyczne techniki lalkowe w Polsce są rzeczywiście w wielkim kryzysie.

Kiedy jednak zmienimy polską perspektywę na międzynarodową, spojrzymy na Wschód (zwłaszcza Daleki), na Zachód (i ten bliższy, i dalszy), na południe i północ, okaże się, że techniki klasyczne są nie tylko ogromnie szeroko rozpowszechnione, ale i bardzo popularne, na dodatek przynoszą wiele satysfakcji i twórcom, i zwłaszcza publiczności. Marionetki, pacynki i cienie dowodzą nieustannej atrakcyjności sztuki lalkarskiej, zarówno w jej wydaniu popularnym, jak i artystycznym. I kto wie, czy dla większości widzów nie stanowią nadal istoty lalkarskiej profesji. W swoich klasycznych formach obecne są wciąż na setkach scen lalkowych całego świata, w przestrzeniach zdecydowanie komercyjnych, ale i w kręgu twórców skoncentrowanych na kształcie artystycznym swoich przedstawień.

Przecież nadal trudno oderwać wzrok od japońskiego ningyō-jōruri, wietnamskich lalek wodnych, indonezyjskich wayangów, chińskich pacynek, jawajek czy marionetek, hinduskich cieni, tureckiego Karagöza, kongijskiego kebe kebe, malijskiego Sogo Bo, brazylijskiego mamulengo, lalek sycylijskich, operowych marionetek z Salzburga czy Lindau, brukselskiego Teatru Toonów.[9] Wydaje się wręcz niewiarygodne, że te tradycyjne formy, mające czasem setki lat, wciąż istnieją. I wciąż zachwycają. I choć podlegają ogromnym zmianom, bo przecież zmienia się kulturowy kontekst ich obecności, zmienia się widownia, zmienia się artystyczny gust, to zachowują urok staroświeckości, wielowiekowej tradycji.

Wszelkie bardziej komercyjne, czy wręcz silnie komercyjne odmiany pokazów marionetkowych czy pacynkowych, to drugie oblicze światowego lalkarstwa. Jakże często oglądamy je jako imprezy towarzyszące np. wielkim festiwalom, na ulicach i podwórkach, albo podczas tysięcy lokalnych festynów nastawionych na zwykłego widza, który rzadko zagląda do sal teatralnych, ale w przestrzeni otwartej często koncentruje uwagę na lalkarzach i ich sztuce. Bywa – doprawdy wysokiego lotu!

Lalka stara jest zatem obecna we współczesnym świecie teatru bardzo silnie.[10] Nawet w środkowoeuropejskim teatrze repertuarowym, teatrze dla dzieci i młodzieży raczej niż teatrze lalek, bo w tej części Europy zainteresowania dramaturgiczne dość silnie przesuwają punkt ciężkości  przedstawień „lalkowych” z formy plastycznej i konstrukcji lalek na aktora, słowo, tekst literacki, konstrukcję zdarzeń i podnoszoną w spektaklach problematykę. Bolączki repertuarowe towarzyszą środowisku lalkarskiemu od ponad wieku, choć wydaje się, że w ostatnich dekadach (przynajmniej w Polsce) zostały wreszcie przezwyciężone. Trudno jednak nie zauważyć, że wraz z rozwojem dramaturgii lalkowej, zwłaszcza w ostatnich dekadach, ogranicza się przestrzeń dla lalek – dzieła plastyka: rzemieślnika lub scenografa. Współcześnie twórcy teatru lalek nie umieją sobie poradzić z wieloma postaciami wypełniającymi nową dramaturgię lalkową: nie osobowymi czy zwierzęcymi, ale zwłaszcza przedmiotowymi, a nawet wyprowadzonymi z rozmaitych pojęć-postaci. Jak bowiem pokazać: nożyczki, igłę, grzebień czy kartkę papieru (unikając przedmiotowej dosłowności albo dość głupawego – nawet jeśli atrakcyjnego plastycznie – kostiumu aktora), nie mówiąc o kałuży, dziurze w rajstopie, Nońku (bo mówi „no nie”), Kaszalocie (bo powstał z kaszy), ptasiej kupie, przystanku tramwajowym etc., by nie otrzeć się o banalność, infantylizm czy naiwność?

 

Stara lalka nowa

            Repertuarowy problem pojawił się wśród lalkarzy dawno temu. Artyści przełomu XIX i XX wieku, wchodzący do lalkarstwa z zupełnie innych środowisk: literackich, plastycznych, teatralnych czy pedagogicznych, nie mający wcześniej nic wspólnego z teatrem lalek naśladującym czy wręcz kopiującym rzeczywistość, próbowali poprzez wykorzystanie lalek na scenie zmieniać sztukę teatru w ogóle. Lalki były dla nich częstokroć nowym medium, twórczym, całkowicie artystycznym, dzięki któremu sztuka teatru mogłaby stać się teatrem teatralnym, w pełni  wykreowanym przez artystę, podobnie jak przestrzeń sceniczna, dekoracje czy nowy rodzaj dramatu.

Alfred Jarry, Maurice Maeterlinck, Pierre Albert-Birot i inni piszą sztuki dla nowego teatru niejednokrotnie opatrując je komentarzem „dla teatru lalek”, bardziej wyobrażonego teatru lalek niż rzeczywistego, ale prób wystawienia nowego dramatu, także dramatu symbolicznego, było wiele. Lalki, maski i rozmaite nieosobowe formy pojawiające się w miejsce aktorów (czy obok aktorów) weszły do nowej praktyki artystycznej w wielu teatrach: lalkowych i eksperymentalnych. Projektowali je teraz, a i wykonywali, nie jak dawniej rzemieślnicy, choćby wybitni, ale artyści-plastycy poszukujący nowego języka wyrażającego ich idee – dlaczego nie w teatrze? Plastycy, jak Sophie Täuber-Arp, Otto Morach, Fernand Léger, Fortunato Depero, Enrico Prampolini, Pablo Picasso, Alexandra Exter, Kurts Schmidt, twórcy Laboratoire Art et Action, Oscar Schlemmer, Geza Blattner… – ta  lista mogłaby być ogromnie długa – eksperymentowali z lalką w duchu nowych kierunków w sztuce, symbolizmu, kubizmu, formizmu. Dyskusję teoretyczną na temat lalki – potencjalnego aktora, dla innych aktora idealnego – jakiej nigdy później nie było, prowadzili Edward Gordon Craig, Wsiewołod Meyerhold, Aleksander Tairow, Władimir Sokołow, by wspomnieć o kilku legendarnych artystach.

W pewnym sensie doświadczenia awangardowych twórców początku XX wieku też skupiają się na lalce novej. W każdym razie odmiennej od wzmiankowanej wyżej lalki starej. Jeśli pozwalam sobie zarezerwować mimo to termin lalka nova (zgodnie z ideą wrocławskiej konferencji) dla doświadczeń współczesnych nam, zatem dla przełomu XX i XXI wieku, to dlatego, że dostrzegam mimo wszystko odmienność praktyki lalkarskiej z początku wieku XX i XXI.

Pozwoliłem sobie na określenie stara lalka nowa, by podkreślić dwa wyraźne aspekty jej scenicznej obecności w wieku XX. W kształcie plastycznym była ona bez wątpienia nowa: w zasadzie nie naśladowała człowieka, co wyróżniało lalkę starą. Nawet jeśli uosabiała postać ludzką, była zbudowana z elementów geometrycznych, stanowiła swoistą kompozycję rozmaitych płaszczyzn czy form, jak dyski, cylindry, stożki, całkowicie ją odrealniających. To kreacja artystyczna, nie kopia żywej istoty. Drugi aspekt scenicznej obecności lalki (czy zmarionetyzowanego aktora) w teatrze XX wieku to kwestia jej partnerstwa scenicznego. W pierwszych dekadach aktor/animator był niewidoczny. A jeśli nawet aktor pojawiał się na scenie, występował w roli lalki, nie animatora. Jego kostium upodabniał go do wykreowanego świata obiektów scenicznych. I w tym sensie pozostawaliśmy nadal w kręgu starej lalkarskiej estetyki. Same lalki były nowe, inne, odmienne od dotychczasowych, ale to wciąż marionetki, pacynki, maski, płaskie formy plastyczne, które budowały jednorodny, homogeniczny obraz teatralny, pełen poezji, metafor, absurdu.

Po II wojnie światowej lalkarze w znacznie pełniejszym stopniu odwołali się do modernistycznych doświadczeń i je rozwinęli. Stara lalka nowa weszła szerokim nurtem do najciekawszych europejskich teatrów. Niemal zawsze inna, niemal zawsze oryginalna, na swój sposób odkrywcza, a jednak nadal pozostawaliśmy w świecie tzw. klasycznych technik lalkowych. Ażurowe druciane lalki Alfreda Köhlera z Die Klappe – to wciąż marionetki, lalki Jana Wilkowskiego/Adama Kiliana – to jawajki czy pacynki, nawet ich figury szachowe w Dekameronie 8’5 wpisują się w tradycyjny arsenał lalkarskich środków, podobnie nowatorskie formy lalek Margarety Niculescu w rumuńskiej Tandarice, płaskie lalki Franciszki Themerson w Marionetteatern Michaela Meschke w Sztokholnie, lalki Andrzeja Dziedziula, papierowe formy Claude’a i Colette Monestierów, drewniane konstrukcje Františka Vitka czy Petra Matáska, wieloletnich partnerów Josefa Krofty w czeskim Draku, niesamowite kreacje Jadwigi Mydlarskiej-Kowal, Henka Boerwinkla z holenderskiego Triangel, konstrukcje z klocków meccano Enrico Baja z Théâtre de l’Arc en Terre Massimo Schustera, lalki Romana Paski z Theatre for the Birds, a nawet wielkie pałuby Petera Schumanna z Bread & Puppet Theatre. Takie stare lalki nowe pojawiają się wciąż w przedstawieniach lalkowych. Dość przypomnieć kilka polskich przykładów z ostatniej dekady, jak Złoty klucz Ośnicy z Banialuki w reżyserii Janusza Ryla-Krystianowskiego z lalkami Julii Skuratovej/Rafała Budnika, Kichot Joanny Gerigk z czeskimi partnerami we Wrocławskim Teatrze Lalek, czy pandemijną teatralno-filmową produkcję Marka Zimakiewicza Paralele.

 

Lalka nova

           Czas lalki novej w rozumieniu wrocławskiej konferencji zaczyna się – moim zdaniem – w latach 90. XX wieku. Rzecz jasna zapowiedzi tej nowej formy możemy odnajdywać znacznie wcześniej, nawet w latach pięćdziesiątych, ale dopiero w ostatniej dekadzie minionego wieku upowszechniła się ona, zdominowała praktykę twórców i teatrów, z którymi łączymy najciekawsze współczesne dokonania w sztuce teatru animowanych form/teatru ożywionej materii/teatru animacji, najogólniej – w teatrze lalek. Lalka nova coraz częściej przyjmuje nazwę animanta, wymyśloną na określenie „przedmiotu absolutnie dowolnego, materialnego lub niematerialnego (np. cień) – poddanego animacji przez artystę animatora”. Animantem może być każda technika lalkowa, „dowolny przedmiot, kawałek materiału, nawet smuga światła, ale potraktowane jako postać sceniczna, partner dialogu, nośnik idei, przedmiot estetyczny budujący metaforę – coś, co aktor wprowadza na scenę i pokazuje widzom jako trzeci element spektaklu. Istotą teatru jest spotkanie aktora i widza. Istotą teatru lalek jest spotkanie trzech partnerów: aktora, widza i lalki.”[11]

Wydaje się, że najważniejsze cechy współczesnego lalkarstwa, wypełnionego rozmaitymi animantami, dotyczą samej lalki i zupełnie nowych relacji budowanych między lalką i jej animatorem. Relacji, których wcześniej, przynajmniej na taką skalę, nie znaliśmy i nie praktykowaliśmy. W XX wieku aktor-lalkarz raczej nie był równorzędną wobec lalki postacią, jej partnerem. Był animatorem, kreatorem tworzonego świata, świata wymyślonych postaci tworzonych przez artystów-plastyków, scenografów czy lalkarzy. Czasem pozostawał niewidzialny, czasem istniał na scenie równolegle z lalką. Jego widzialna obecność lub niewidzialna w gruncie rzeczy nie była najważniejsza. Najważniejsza była lalka. A jeśli schodziła ona na drugi plan (co się często zdarzało), natychmiast pojawiały się głosy obrażonych widzów, zaniepokojonych krytyków czy wojujących ortodoksyjnych lalkarzy obwieszczających zbliżający się koniec epoki teatru lalek.

Nowy teatr ożywionej materii całkowicie zmienia te relacje. Aktor pojawia się obok lalki. Może on pełnić różne funkcje. Zawsze rzecz jasna odpowiada za animację form nieożywionych i czyni to w sposób jawny, choć czasem niewidoczny dla widza, gdyż sama technika animacji może być ukryta. Ale aktor jest przede wszystkim partnerem lalki. Gra postać sceniczną podobnie jak lalka. I są to postaci równorzędne. Aktor-człowiek nie dominuje w przestrzeni teatralnej. Pokazuje świat, w którym istota ludzka, on sam, i nieożywiony obiekt funkcjonują na tych samych prawach.

Doskonale było to uwidocznione w spektaklach Hoichi Okamoto, japońskiego twórcy, którego Kiyohime Mandara z 1987 roku otwiera tę nową rzeczywistość lalkarską.[12] Postaci tworzone przez ruch aktora przypominający taniec, posługującego się maskami okrywającymi własną twarz i oblicze lalki, dokonującego zaskakujących przemian (czasem lalka jest mnichem Anchinem, w innych scenach kobietą, on sam animatorem w masce lub z pomalowaną na biało twarzą jednym z bohaterów), wszystko to sprawiało, że trudno było oddzielić lalkarza od lalki i opowiadanej bez słów historii. Precyzyjna, intymna, spowolniona i wirtuozerska animacja scalająca Anchina i Kiyohime, łącząca ich ciała, przenikające się nawzajem, wywoływała hipnotyczny efekt. Wyrafinowane kostiumy-tkaniny, w jakie ubrany był aktor i lalka, niespodziewanie zmieniały się w inne. Piaskowy płaszcz mnicha, którego głowa osłonięta była płaskim słomianym buddyjskim kapeluszem, dzięki kilku pociągnięciom ukrytych sznurków, przeobrażał się w czerwone kimono Kiyohime, której czarne gęste włosy okalały głowę lalki. W przedstawieniu Okamoto kilkakrotnie dokonywał takich zaskakujących metamorfoz, realizowanych na oczach widzów, demonstrując jednocześnie siłę miłosnych uniesień splecionych ciał kochanków. Chwilami trudno było odgadnąć, czy obnażone nogi aktora należały do dziewczyny, mnicha, a może obydwu postaci, które zatracały się w miłosnym akcie.

Niemal w tym samym czasie rozwijał swój lalkowy język Neville Tranter, twórca Stuffed Puppet Theatre w Amsterdamie. [Szerzej o Neville’u Tranterze zob.:  https://www.marekwaszkiel.pl/2023/03/14/lalkarze-swiata-neville-tranter/.] Tranter zdecydował się na kompletnie inne lalki, poniekąd wyprowadzone z mupetów Jima Hensona, ale powiększone, pozbawione nóg, obdarzone wyłącznie korpusem i mimicznymi twarzami z ogromnymi ustami i oczyma oraz wielkimi dłońmi, przy których dostojna postać samego Trantera-aktora maleje. Lalki Trantera są  karykaturalne, groteskowe, mają wyrazistą kolorystykę, ostry makijaż i agresywne kostiumy. To wszystko wyróżnia je na scenie, wydobywa ich nieożywione kształty na plan pierwszy.

Neville Tranter jest też mistrzem animacji i interpretacji. Mówi za wszystkie postaci, modulując głos, zmieniając jego timbre i tak ustawia się wobec lalki, że często nie dostrzegamy nie tylko ruchu jego warg, ale nawet twarzy. Oblicze lalki i jej perfekcyjną artykulację widzimy za to doskonale. Tranter jest aktorem dramatycznym, i jak Hoichi Okamoto przeniósł w przestrzeń lalkowych przedstawień świadomość ciała i technikę tańca butoh, tak Tranter przeniósł warsztat aktorski. Jego Schicklgruber alias Adolf Hitler, niezależnie od lalkarskiej wirtuozerii, jest mistrzowską kreacją aktorską kilkunastu postaci. Tranter jest twórcą ról granych przez lalki (m.in. Hitler, Ewa Braun, Joseph Goebbels, Hermann Göring), ale i ich animatorem, bywa jako aktor służącym postaci lalkowych czy żywym kamerdynerem Hitlera, grając np. postać Heinza Linge. Ta mnogość ról wykonywanych przez jednego artystę stała się odtąd jedną z zasad wyróżniających współczesne lalkarstwo, ale niewielu osiągnęło mistrzostwo w tej materii.

Trudno w tym miejscu nie wspomnieć Tadeusza Kantora i jego Umarłej klasy, która zainspirowała niejednego lalkarza współczesności. Choć Kantor z lalkami zetknął się znacznie wcześniej, poczynając od studenckiej krakowskiej Śmierci Tintagilesa jeszcze przed II wojną światową, ale tamten spektakl wpisywał się w formułę starej lalki nowej.

W Umarłej klasie bez wątpienia wyznaczał kierunek, którym podążać będzie współczesne lalkarstwo. Spotkał aktora i lalkę, manekina, czy jak sam mówił bio-obiekt. Kantor oczywiście nie był lalkarzem (choć w przyszłości wielokrotnie będzie pracować, np. podczas międzynarodowych warsztatów, przede wszystkim z lalkarzami). Jego bio-obiekty nie były poddawane animacji, co najwyżej uzyskiwały ograniczone możliwości kinetyczne. Lalkarze poszli dużo dalej, ale punktem startu były dokonania Tadeusza Kantora. Hoichi Okamoto czy Neville Tranter rozwinęli je, być może zupełnie bez Kantorowskich inspiracji. Włączyli do lalkarstwa nowe dyscypliny, taniec i sztukę aktorską. I odtąd wielu najwybitniejszych lalkarzy swoje umiejętności animacyjne wyposażać będzie w perfekcyjną znajomość warsztatu innych dyscyplin artystycznych, innych sztuk.

Nicole Mossoux, także tancerka i choreografka, w połowie lat 90. wprowadziła do sztuki lalkarskiej nowy element: podwójność postaci. W Twin houses bohaterka posłużyła się swoim sobowtórem, lalkowym animantem zrośniętym z ciałem aktorki. Ta nowa technika, lalki-duble, w której tracimy świadomość kto jest żywą postacią, kto nieożywioną formą, rozprzestrzeniła się błyskawicznie w środowisku lalkarskim i okazała się pojemną kategorią artystyczną. O ileż łatwiej było odtąd przedstawiać skomplikowaną ludzką psychikę, złożoność postaci, mnogość charakterów, także wszelkie ekstremalne czy pozaludzkie sytuacje i wyobrażenia. To stąd wzięło swój tytuł świetne współczesne, niemieckie czasopismo lalkowe – „Double”. Aktor, lalkarz, tancerz, artysta cyrku, plastyk – i lalka. Zderzenie dwóch konstelacji sztuk widowiskowych. Dwie, całkowicie odmienne natury artystyczne, człowiek-performer i animant, tworzyć odtąd będą nowe oblicze współczesnego teatru lalek.

Ten nowy teatr, tworząc lalkę novą, poszerzył rzecz jasna zasób wykorzystywanych materiałów. Dość wspomnieć Franka Soehnle[13], Michaela Vogla czy Dudę Paivę[14] i ich następców. Rozmaite masy plastyczne używane przez Soehnle czy Vogla, znakomita gąbka spopularyzowana przez Paivę to tylko niektóre przykłady. Nie zawsze przecież lalka nova musi być nową formą pod względem technologicznym czy konstrukcyjnym. Tego typu nowości zdarzają się rzadko.

Do nielicznych należą tzw. lalki nadgarstkowe Władimira Zacharova, tragicznie zmarłego przed kilkoma laty rosyjskiego twórcy, który rzeczywiście wymyślił nową technikę lalkową. Lalka Zacharowa osadzona jest na prawej dłoni. Palec wskazujący i trzeci poruszają nogi lalki, kciuk – dzięki rozmaitym uchwytom i cięgłom – odpowiada za ruchy gałek ocznych, powiek, ust, nawet uszu, w zależności od potrzeb. Druciana konstrukcja osadzona na dłoni i wyprowadzona z drewnianego pasa barkowego podtrzymuje ciężar lalki. Za jej ruch odpowiada nadgarstek, którego opuszczenia i podnoszenia, przechyły w lewo czy prawo sterują głową i korpusem. Oddzielny pręt wyposażony w dodatkowe nitki pozwala uruchamiać rękę (lub obydwie, w zależności od konstrukcji). Można odnieść wrażenie, że lalkę Zacharowa steruje komputer. A to wyłącznie kombinacja drutów, nitek, linek czy tulejek osadzonych na dłoni lalkarza. Prosta i misterna zarazem kombinacja zwyczajnych materiałów przynosi artystyczny efekt doskonałości.

Dziś nowości płyną często z nowych technologii, których nie wymyślają lalkarze ani nie powstają na ich potrzeby, choć okazują się użyteczne i w tej dziedzinie sztuki. Jak wszystko, co jest związane z nowymi mediami. Dość wspomnieć o animatroniksach, które – mimo iż w lalkarstwie bezpośrednim się nie przyjęły – zrobiły karierę w telewizji i filmie. Warto tu odnotować też projekcje multimedialne na ciele performera-lalkarza, co dawało zajmujące efekty, np. u austriackich twórców Klausa Obermaiera & Chrisa Haringa czy w pierwszych spektaklach Iris Meinhardt, zanim – wraz z Michaelem Kraussem – nie pochłonęły jej lalki cyfrowe. I oczywiście wszelkie odmiany lalek cyfrowych, które nie zdominowały wprawdzie światowego lalkarstwa i pewnie tak się nie stanie, ale oferują zajmujące, nowe, nieograniczone możliwości animacyjne, technologiczne i interpretacyjne.

 

Lalka nova to jednak nie jest określenie ani nowej technologii, ani nowych materiałów, ale sposobu istnienia lalki na scenie. Jej partnerskiej obecności wobec aktora. Jak nieograniczona może być wyobraźnia artysty i nieskończone warianty ludzko-przedmiotowej obecności na scenie, pokazuje Ilka Schönbein w swoich spektaklach [szerzej o Ilce Schönbein zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2022/06/27/lalkarze-swiata-ilka-schonbein/] , choćby w ostatniej kreacji Voyage chimère[15]. Zupełnie inny wariant tego osobowo-przedmiotowego melanżu demonstruje Stoyan Doychev w bułgarskim spektaklu Ja, Syzyf Veselki Kunchevej i Mariety Golomehovej z Puppet’s Lab: ręka aktora z umieszczonym powyżej łokcia odlewem ludzkiej głowy, rajstopy damskie jako niezliczone kombinacje ludzkich korpusów, rozmaite elementy ciała performera (kolana, stopy, dłonie) przekształcone w samodzielne postaci sceniczne, wyposażone w różnej wielkości maski czy głowy. Ten arsenał lalkarskich środków wydaje się nie mieć końca.

 

A przecież do kategorii lalek novych trzeba zaliczyć i animanty Yngvild Aspeli, twórczyni robiącego dziś wielką karierę Plexus Polaire.[16] Mogło by się wydawać, że korzysta ona z konstrukcji lalek dobrze znanych, człekokształtnych lub zwierzęcopodobnych, ale grając ich wielkościami, bogatym sposobem animacji, całkowicie zewnętrznym wobec aktora lub łączącym jego ciało z animantem i przede wszystkim obdarzając je funkcją postaci scenicznych, partnerów aktorów, wyznacza własną drogę artystyczną lalce novej. Dwuipółmetrowej wysokości Ahab z Moby Dicka wywołuje na wielkiej scenie efekt, który w znacznie mniejszej skali pokazuje Neville Tranter: lalka dominuje nad animatorem. Ta dominacja może się objawiać w różny sposób, jak choćby w Eh Man he. Mechanika duszy hiszpańskiej grupy Zero en Conducta, gdzie mamy jedną człekokształtną lalkę i pięcioro aktorów-tancerzy.[17] Ale to właśnie lalka staje się genialnym instrumentem obdarzonym życiem nie tylko nieustępującym prawdziwemu, ale znacznie je przewyższającym. Tu spełnia się tak często akcentowany przez lalkarzy pogląd, że lalka może więcej.

           

Na koniec warto chyba wspomnieć o jeszcze jednej formie: lalkach gigantach. Znów stara to tradycja, żyjąca nadal w wielu krajach świata, gdzie pochody gigantów towarzyszą rozmaitym świeckim uroczystościom. Znalazła ona swoje miejsce i w teatrze lalek, by wspomnieć o Bread & Puppet Theatre Petera Schumanna. Ale w epoce lalki novej i ona uzyskała nową formę, częściej w przestrzeni otwartej niż zamkniętym oknie scenicznym, choć i tu możemy ją spotkać, np. wielometrowego King Konga z broadwayowskiej produkcji sprzed kilku lat, poruszanego przez animatorów i skomplikowane programy komputerowe. Fascynujące lalki gigantów spotykamy dziś w przedstawieniach ogromnej liczby grup teatralnych lub w pojedynczych projektach. Niemal zawsze obsługiwane są one przez żywych animatorów, których wspomaga współczesna technologia cyfrowa, dość przywołać słynną francuską grupę Royal de Luxe, choć jest ona tylko jedną z wielu zespołów posługujących się tą konwencją.

 

Mówiąc o lalkach novych, coraz częściej używamy terminu: lalki hybrydowe. I choć nie wypełniają one bogatego arsenału środków współczesnego lalkarstwa, zwracają uwagę na bodaj najważniejszą jego cechę. Lalki hybrydowe nie istnieją jako takie, w zasadzie nie można pokazać ich na wystawie prezentującej lalki teatralne. One tworzą postać sceniczną razem z aktorem. Tak jest z większością lalek Hoichi Okamoto, Ilki Schönbein, Dudy Paivy, kompanii Belova-Iacobelli i wielu współczesnych artystów-lalkarzy. Ale lalka nova może też istnieć samodzielnie, jak u Yngvild Aspeli czy Natalii Sakowicz w Romansie. I w niczym nie zmienia to opinii, że mówimy o całkiem nowym teatrze lalek ostatnich dekad.

 

 

[1] Jedyny tekst o polskiej terminologii lalkarskiej, wszak nie wyjaśniający wielu zagadnień, opublikował Henryk Jurkowski, Łątki, osóbki, jasełka. Z dziejów nazewnictwa polskiej lalki teatralnej, „Pamiętnik Teatralny” 1987, z. 1-2. [2] Zob. Marek Waszkiel, Teatr lalek w dawnej Polsce, Fundacja Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza, Akademia Teatralna im. A. Zelwerowicza, Warszawa 2018, s. 23-27, 44-46. [3] Ibidem, s. 209-210. [4] Zob. pierwszą polską książkę o międzynarodowym lalkarstwie: Jan I. Sztaudynger Marionetki, Książnica Atlas, Lwów-Warszawa 1938. [5] Pod takim tytułem w połowie XIX wieku opublikowano w polskim przekładzie ogromny artykuł o dziejach lalek angielskich, w tym Puncha, od XIV do połowy XIX wieku, zob. Jasełka w Anglii, „Dzwon Literacki”. Pismo zbiorowe. Oddział II, tom II, 1853, s. 285-326. [6] Szerzej o międzywojennej dyskusji wokół terminologii lalkarskiej zob. Henryk Jurkowski, Teatr „Baj” i jego epoka, w: W kręgu warszawskiego „Baja”. Opracował i zebrał H. Jurkowski, PIW, Warszawa 1978, s. 55-56. [7] Kierował nią dwukrotnie Lesław Piecka, aktor-lalkarz, reżyser, wieloletni pedagog Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku, najpierw w latach 1979-1991, potem 2014-2016. Zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2020/04/01/marionetki-operowe-polska-perspektywa/ [dostęp: 6.02.2022]. [8] Zob. http://zaulekanimacji.pl/krzysztof-falkowski/ [dostęp: 6.02.2022]. [9] Warto tu może przypomnieć, a zainteresowanych odesłać do: Encyclopédie mondiale des arts de la marionnette. Rédacteurs en chef: Henryk Jurkowski, puis Thieri Foulc, UNIMA, éditions l’Entretemps, Montpellier 2009, od kilku lat mającej trójjęzyczną (francuski, angielski, hiszpański), poprawioną i uzupełnioną wersję internetową pod adresem: https://wepa.unima.org/[10] Zob. Henryk Jurkowski, Aktor i jego nieożywiony sobowtór. Lalki w świecie aktorów, „Didaskalia” 2001, nr 43/44, ss. 65-74. [11] Halina Waszkiel, Dramaturgia polskiego teatru lalek. Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza, Warszawa 2013, s. 10. [12] Szerzej o twórczości Hoichi Okamoto zob.: Marek Waszkiel, Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Hoichi Okamoto, „Teatr Lalek” 2021, nr 2-3 (144-145), ss. 46-51 (wersja polska), ss. 52-57 (English version); wersja online zob: www.marekwaszkiel.pl[13] Szerzej o jego twórczości zob.: Marek Waszkiel, Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Frank Soehnle, „Teatr Lalek” 2020, nr 4 (142), ss. 21-26 (wersja polska), ss. 27-32 (English version); wersja online zob.: www.marekwaszkiel.pl[14] Szerzej o twórczości Paivy zob.: Marek Waszkiel, Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Duda Paiva, „Teatr Lalek” 2021, nr 1 (143), ss. 2-6 (wersja polska), ss. 7-12 (English version); wersja online zob.: www.marekwaszkiel.pl[15] Zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2021/09/24/labedzi-spiew/[16] Mój tekst o teatrze Yngvild Aspeli pt. Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Yngvild Aspeli, ukaże się w wkrótce w: „Teatr Lalek” 2022, nr 1; jego znacznie rozszerzona wersja, po publikacji w „Teatrze Lalek”, będzie dostępna na: www.marekwaszkiel.pl[17] Zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2021/07/16/eh-man-he-lalkarskie-arcydzielo/.

Autorzy fotografii: Krzysztof Jarczewski, Bernhard Fuchs, Marinette Delanné, Christophe Raynaud de Lage oraz archiwum Marka Waszkiela.

Lalkarze świata: Ingvild Aspeli

 

[Artykuł – w znacznie skróconej wersji polskiej i angielskiej – ukazał się w czasopiśmie “Teatr Lalek” 2022, nr 1. Tu zamieszczam pełny, niemal dwukrotnie większy, tekst polski.]

 

     Yngvild Aspeli, norweska aktorka, lalkarka i reżyserka, obecna na scenach teatralnych  zaledwie od dekady, w ostatnich sezonach znalazła się w międzynarodowej elicie. Jej spektakle: Cendres (Popioły), Chambre noir (Czarny pokój), Moby Dick, Dracula przyciągają uwagę, głośno o nich w mediach, zabiegają o nie organizatorzy festiwali, a sama Aspeli jest dziś światową marką. Taki sukces na przełomie XX i XXI wieku odnieśli doprawdy nieliczni lalkarze, m.in.: Philippe Genty, Hoichi Okamoto, Fabrizio Montecchi, Neville Tranter czy Duda Paiva. Kobiet w tym gronie lalkarskich mistrzów jest zdecydowanie mniej, choć pojawiła się plejada wspaniałych artystek, np. Ulrike Quade, Yael Rasooly, Agata Kucińska, Natacha Belova, Yana Tumina, Miyako Kurotani, Michika Iida, Iris Meinhardt, Carolina Garcia Marques, Veselka Kuncheva, Natalia Sakowicz… Mistrzynią jest niewątpliwie Ilka Schönbein, jedna z najciekawszych współczesnych lalkarek. A od pewnego czasu także Yngvild Aspeli.

Rzecz jasna takie kategoryzacje są bardzo względne, jak względny jest (choć zrozumiały) coraz częściej przywoływany ostatnio tzw. zwrot kobiecy w światowym lalkarstwie. Prawdą jest jednak, że coraz więcej artystek decyduje się na samodzielną obecność na scenie, tworzenie własnych lalek i nadawanie im scenicznego życia w solowych przedstawieniach lalkarskich, co nawet w drugiej połowie XX wieku należało do rzadkości.

Reżyserki-kobiety to w lalkarstwie rzecz zwyczajna, do czego z pewnością przyczyniło się postrzeganie tej sztuki w XX wieku w kategoriach teatru dla młodej widowni. Zdarzały się przecież reżyserki-artystki szukające innego widza, zwłaszcza w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, by wymienić choćby polskie twórczynie, Zofię Jaremową i Leokadię Serafinowicz, Rumunkę Margaretę Niculescu czy Bułgarkę Nicolinę Georgijewą, ale przecież trudno nie wspomnieć choćby o Włoszce Marii Signorelli, Meher Contractor z Indii czy Francuzce Émilie Valantin.

Yngvild Aspeli wkracza śmiało w rozmaite dyscypliny. Tworzy lalki, występuje na scenie jako aktorka-lalkarka, przygotowuje własne solowe spektakle i przede wszystkim reżyseruje, odkąd powołała w 2011 roku we Francji międzynarodową grupę Plexus Polaire, w której sprawuje kierownictwo artystyczne. Plexus Polaire jest luźnym stowarzyszeniem twórczym, które łączy umiejętności wielu artystów: aktorów i lalkarzy, artystów wideo, reżyserów światła i dźwięku, kompozytorów i muzyków, konstruktorów lalek i kostiumów, scenografów, dramaturgów, wspomagających reżyserów oraz specjalistów od produkcji, reklamy i marketingu. Niektórzy, jak aktorzy: Pierre Tual, Viktor Lukawski, kompozytorki: Guro Skumsnes Moe czy Ane Marthe Sørlien Holen, lalkarka i konstruktorka lalek Polina Borisova, odpowiedzialna za produkcję i upowszechnianie Claire Costa czy grafik Florent Richard współpracują od samego początku istnienia teatru (lub prawie). Inni dołączali do konkretnych tytułów i wielu spośród nich pozostawało przy kolejnych realizacjach Plexus Polaire. Pochodzą wprawdzie z różnych krajów, nawet z różnych kontynentów, prowadzą z reguły także własną działalność artystyczną bądź współpracują z wieloma istniejącymi teatrami czy instytucjami, łączy ich jednak jakaś wspólnota ideowa i artystyczna z Yngvild Aspeli. Dlatego wchodzą w kolejne jej spektakle sprawiając, że lista stałych współpracowników Plexus Polaire stale się powiększa.

Wydaje się, że wszystkich partnerów łączy z Yngvild Aspeli kilka cech. Po pierwsze, niezależnie od kraju urodzenia, mają bogate międzynarodowe doświadczenia formacyjne i artystyczne. Po drugie, wywodzą się z trzech ośrodków edukacyjnych, w których kształtowała się także osobowość artystyczna Aspeli. Najstarsze przyjaźnie artystka zawiązała jeszcze w Norwegii, podczas nauki w liceum muzyki, tańca i teatru w Stange Videregående Skole, gdzie ukończyła specjalność teatralną, a później roczny kurs szycia i kostiumu w Skiringssal Folkehøgskole. Jako dwudziestolatka podjęła naukę w paryskiej szkole teatralnej Jacques’a Lecoqa. Założona w 1956 roku École International de Théâtre Jacques Lecoq, którą ukończyli m.in. Ariane Mnouchkine – twórczyni Théâtre du Soleil, William Kentridge (Handspring Puppet Company), Julie Taymor czy Simon McBurney – założyciel Théâtre de Complicité, oferuje  intensywny dwuletni kurs aktorski kładący nacisk na ciało, ruch i przestrzeń jako punkt wyjścia do kreacji spektaklu teatralnego (metoda nazywana terminem „mimodynamika”) i przygotowuje uczniów do wspólnego tworzenia. Po ukończeniu szkoły Lecoqa w 2005 roku Ingvild Aspeli kontynuowała swoją edukację w École Nationale Supérieure des Arts de la Marionnette (ESNAM) w Charleville-Mézières, którą ukończyła w roku 2008.

Wielu przyszłych partnerów Aspeli spotkała podczas swojej francuskiej edukacji, bądź wśród artystów mających podobne doświadczenia formacyjne. Szkołę aktorską Lecoqa ukończyli m.in. Lukawski, Charlotte Dubery, Daniel Collados-Blasco, Madeleine Barosen Herholdt, Pascal Blaison, Paola Rizza, Thylda Bares (podjęła współpracę z Plexus Polaire przy Draculi), szkołę lalkarską w Charleville-Mézières – Pierre Tual, Cristina Iosif, Polina Borisova, Aitor Sanz Jaunes, Alice Chéné, Sarah Lacar, Laëtitia Labre, Laura Sillanpää, Pascal Blaison.

Trzecim elementem wspólnego doświadczenia Yngvild Aspeli i niektórych jej partnerów była wcześniejsza współpraca z wielkim artystą francuskim minionych dekad – Philippem Genty, który wywarł niemały wpływ na osobowości twórców młodego pokolenia, wśród których byli też współpracujący z Aspeli: Andreu Martinez i Costa, Amador Artiga, Pascal Blaison, Claire Costa. Sama Yngvild Aspeli również dołączyła do Compagnie Philippe Genty w 2012, kiedy Genty postanowił jeszcze raz, po dwudziestu latach, zrealizować jeden z najsłynniejszych swoich spektakli Ne m’oublie pas (Nie zapomnij o mnie), tym razem w Norwegii, jako przedstawienie dyplomowe studentów Nord Trondelag University College de Verdal. Po norweskiej premierze Genty włączył to przedstawienie do repertuaru swojego teatru i eksploatował przez kilka kolejnych lat na całym świecie. Yngvild Aspeli była asystentką reżysera, a jej kilkuletnia współpraca z Compagnie Philippe Genty była znakomitą okazją do poznania stylu tego twórcy, łączącego różne środki wyrazu, aktorstwo i taniec, lalki i sztuki plastyczne, muzykę i efekty wizualne. Była też swoistą praktyczną lekcją kształtowania własnego gustu i testowania rozmaitych środków teatralnych, czasem nie poddających się linearnej narracji, ale raczej konwencji luźnych skojarzeń, poetyce snu i wszelkiego rodzaju asocjacji, których najważniejszym elementem jest obraz teatralny, jego wewnętrzna kompozycja i dramaturgia.

W 2012 roku niespełna trzydziestoletnia Ingvild Aspeli miała już za sobą całą serię przeprowadzonych warsztatów teatralnych dla młodych ludzi na temat projektowania lalek, sztuki animacji, teatru cieni. Była autorką lalek, masek, aktorką-lalkarką i współreżyserką rozmaitych niezależnych projektów teatralnych, z którymi objechała wiele międzynarodowych festiwali. Z kolei czas pobytu w Charleville-Mézières to aktywny udział w realizacjach szkolnych, m.in. jako animatorki i konstruktorki lalek do Ulicy Krokodyli w reżyserii Franka Soehnle (2007). W 2007 miała też za sobą pierwszy szkolny solowy spektakl Allume! Eteins! do tekstu Philippe’a Dorina, a rok później przygotowała swój dyplom – spektakl Signaux (Sygnały), który był jej autorską propozycją i zapoczątkował działalność profesjonalną.

Nie rezygnując ze współpracy z wieloma twórcami i teatrami z Francji, Norwegii, Japonii, Rosji, USA, Wielkiej Brytanii, Finlandii, coraz liczniejszych staży, warsztatów teatralnych i klas mistrzowskich związanych z animacją lalek, przeprowadzanych w rozmaitych krajach, teraz już dla profesjonalistów, studentów szkół lalkarskich i teatralnych (np. w krakowskiej Cricotece w 2017, czy w szkole Jacques’a Lecoqa w Paryżu w 2019), którą to aktywność artystka wciąż uprawia, powoli Yngvild Aspeli budowała image własnego teatru Plexus Polaire.

Nazwa Plexus Polaire (splot polarny) nawiązuje – jak sądzę – do przestrzeni, z której pochodzi artystka, ale też koincydencji rozmaitych zjawisk, tak międzyludzkich, jak i artystycznych. Stąd, jak w mało której grupie teatralnej, taka różnorodność twórców, pochodzących z odmiennych kultur i tradycji, od Kanady po Koreę Południową, od Rumunii po Norwegię. Stąd nieustająca fascynacja różnorodnością środków teatralnej wypowiedzi.

„Istotą mojej pracy – pisze w swoistym manifeście artystycznym Yngvild Aspeli – jest wykorzystanie lalek, ale za równie ważne elementy w przekazywaniu historii uważam aktorstwo, obecność muzyki, użycie światła i wideo, a także posługiwanie się przestrzenią. To właśnie w spotkaniu tych różnych ekspresji tworzy się rozszerzony język, otwierający się na wielozmysłową narrację. Opowieść jest rozumiana słowami, ale także doznaniem, atmosferą; dobór materiałów i paleta kolorów wyrażają emocje, obecność dźwięku sprawia, że ​​wyczuwalna jest atmosfera, a jakość ruchu może wyrażać stany. Teatr lalek to forma, która nieustannie się zmienia, nieustraszenie przekracza granice innych dyscyplin artystycznych. To ekspresja artystyczna, która wykracza poza klasyfikację. To nie tylko forma czy technika, to wygląd, język, stan umysłu. Kiedy tworzę spektakl, często punktem wyjścia jest dla mnie dzieło literackie i pracuję nad przetłumaczeniem tekstu na język wizualny; aby historia stała się fizycznym doświadczeniem, które o wszystkim mówi. Stworzyć rozszerzoną rzeczywistość, w której historia przekazywana jest na kilku równoległych poziomach; dramaturgię, która jest budowana z nałożonych na siebie warstw, raczej w pionie niż w linii poziomej. Wchodzenie w konkretną sytuację lub stan i używanie jej jako pryzmatu: to opowieść, a wszystko to historie.”[1]

Te odautorskie refleksje poszerzają nasz ogląd twórczości artystki. Nie wpływając na ostateczny odbiór dzieła teatralnego pozwalają je osadzić w szerszym kontekście, zrozumieć intencje twórczyni. I – co równie ważne – prześledzić metody jej pracy. „Ważny dla mnie – kontynuuje swoją wypowiedź Ingvild Aspeli – jest dostęp do alternatywnych historii. Być wystawionym na różne punkty widzenia i sposoby działania. Mieszanka różnych artystycznych ekspresji ma kluczowe znaczenie w konstruowaniu moich spektakli. Poprzez rysunki na żywo spektakl Signaux czerpał inspirację z kodów sztuki wizualnej. Integracja projekcji wideo w Cendres tworzy kinowe odniesienia, a moja najnowsza kreacja Chambre noire jest gdzieś pomiędzy pokazem a koncertem. Fascynuje mnie mglista przestrzeń między prawdziwymi faktami a fikcją. Zakotwicza to historię w rzeczywistości, pozostawiając widzowi miejsce na bycie współtwórcą, na zobaczenie i zrozumienie własnej wersji historii. Relacja z publicznością jest dla mnie bardzo cenna w samym procesie finalizowania spektaklu, a zmiany i rozwijanie spektaklu wprowadzam jeszcze długo po premierze. Potrzebuję reakcji i spotkań z publicznością, żeby przedstawienie nabrało ostatecznej formy. To właśnie ta przestrzeń między sceną a salą niesie w sobie kruchą siłę żywego spektaklu. Również w tematach to właśnie te ‘reakcje’ mnie interesują; niezauważalne przejścia, nieodwracalne granice, zamglone obszary. Fakt, że nie ma jednej jednoznacznej odpowiedzi, żadnej czarno-białej prawdy, ale raczej, że dane nam jest zobaczyć złożoność życia i istoty ludzkiej. Ta niemożliwa mieszanka wad i mocnych stron sprawiają, że ​​historia jest rozpoznawalna i prawdziwa.”

To, co najbardziej interesuje Yngvild Aspeli w twórczości teatralnej, to: „gra między aktorem a lalką oraz jak podwójna obecność aktora-lalkarza umożliwia komunikację na kilku poziomach jednocześnie. Wykorzystanie lalki jako stylizowanej reprezentacji nas samych, próba spojrzenia na siebie z niewielkiego dystansu, wykorzystanie zamieszania, które powstaje, gdy centrum zostaje przesunięte, a role odwrócone, do wizualizacji złożonych tematów. Praca, która ma na celu sprawić, że bardziej czujesz  niż wyjaśniasz. Co otwiera się raczej na pytania, a nie odpowiedzi. Poszukaj wyrażenia na to, co niekoniecznie możemy zobaczyć lub wyjaśnić, ale co mimo wszystko możemy poczuć i zrozumieć.”

W 2011 rozszerzona i przepracowana wersja solowego spektaklu dyplomowego Signaux Ingvild Aspeli zapoczątkowała działalność Plexus Polaire. W przedstawieniu obok reżyserki występowali Laura Sillanpää i Pierre Tual. Wrażenie robiły lalki (różnej skali i techniki) wykonane przez Aspeli, Borisovą i Sillanpää. Ale akcentowano głównie siłę animacji, podkreślano, że lalki są bardziej żywe niż animatorzy. Lalka bohatera jest humanoidalna, naturalnej ludzkiej wielkości. Sygnały to opowieść o człowieku, który stracił rękę w wypadku. Zamyka się w sobie, pojedyncze słowa powierza dyktafonowi, ale słowa wywołują wspomnienia. Na zamglonym oknie pojawiają się tworzone na żywo rysunki, wracają obrazy z przeszłości, rzeczywistość miesza się z poetyką hipnotyczną, ale zawsze pozostaje brak, pustka, nieobecność. Przejmująca jest scena, gdy lalka mężczyzny wyciąga swoją lewą żywą (aktorską) dłonią z rękawa prawej ręki niewielką niebieską lalkę kobiety, też wybornie animowaną.

Sygnały  zapowiadały pojawienie się artystki, której drogę warto śledzić. Dwa lata później Plexus Polaire wystąpił z premierą Opera opaque w reżyserii Aspeli, z udziałem ponownie Borisovej i Tuala oraz kompozytorki i wokalistki Guro Skumsnes Moe. Znów mroczny klimat opowieści, ułożonej tym razem w strukturę kabaretową, której bohaterką jest madame Silva i jej makabryczne przywidzenia. Silva jest ponownie lalką prawie naturalnej wielkości, doskonale skonstruowaną i animowaną. Na szyi ma efektowny „lisi” kołnierz przekształcający się w upiornego kota. Na ekranie cieniowym wypełniającym tył kabaretowej scenki pojawiają się postaci i scenki zrodzone w pokrętnej wyobraźni madame Silvy. Całość ma jednak wymiar raczej frywolnych, nieco przerysowanych scenek studenckich prezentacji, gdzie śmiech jest wymuszony, a przerażenie nazbyt udawane.

Spektaklem, który zdecydowanie zwrócił uwagę na Yngvild Aspeli i jej Plexus Polaire były Popioły (Ashes) zrealizowane w 2014 roku. Tym razem reżyserka i współtwórczyni lalek sięgnęła do literatury. Przedstawienie oparte zostało na powieści norweskiego pisarza Gaute Heivolla Zanim spłonę, nawiązującej do autentycznych wydarzeń w małym norweskim miasteczku Finsland (swoją drogą miejsce urodzenia Heivolla), gdzie pewnego dnia w 1978 spłonął dom, a zaraz potem rozpętała się seria dziwnych podpaleń, które uruchomiły grozę i przerażenie zarówno wśród całej lokalnej społeczności, jak i narastający dramat ujawnionego wkrótce piromana, zmagającego się z własną osobowością, uwalniającego demony, które czają się w każdym z nas.

Popioły nie mają w sobie nic z linearnie przeprowadzonej opowieści. Są zderzeniem dwóch historii. Historii podpalacza i historii pisarza, kilka dekad później wykorzystującego zdarzenia jako materiał literacki. „Dwie udręczone intymności. Tragicznie zwyczajne istoty, które uginają się pod naporem swoich demonów. Które płoną sekretnym ogniem, który je pochłania” (Mathieu Dochtermann). Na przezroczystym tiulu wyświetlane są zdawkowe frazy, wydobywające się z klawiatury pisarza, piszącego powieść. Istotą przedstawienia są obrazy budowane na wielu planach. Z tyłu na horyzoncie są projekcje wideo, przedstawiające małe, oddzielone od siebie budynki, szopy, stodoły, w których co i raz wybucha ogień. To jakby tło, całkowicie nieagresyjne, bardziej kreślące miejsca i charakter zdarzeń. Bliżej widza jest przestrzeń-droga, po której porusza się m.in. podpalacz (lalka stolikowa). Jest on wciąż w ruchu, idzie, biegnie, płynie i fruwa kiedy ulega euforii swojej manii i doprawdy majstersztykiem jest oglądanie niewiarygodnie precyzyjnej i wirtuozerskiej animacji lalki piromana. Animatorzy pozostają w cieniu, oglądamy wyłącznie lalkę, półmetrowej wielkości.

 

Na pierwszym planie dzieje się najwięcej. Tam spotykają się wszyscy bohaterowie, matka, ojciec-szef lokalnej straży pożarnej i sam podpalacz. Tu lalki są już ludzkich rozmiarów, niemal realistyczne, wciąż prowadzone przez ukrytych w cieniu animatorów, niekiedy ubranych w kostiumy postaci scenicznych, co sprawia, że nie sposób odróżnić człowieka od lalki. Bohaterom wracają rozmaite wspomnienia, zapamiętane z przeszłości obrazy, nie tworzące żadnej logicznej całości, pozwalające na indywidualne snucie skojarzeń i refleksji przez każdego z widzów, ale przyciągające nieprawdopodobnie uwagę i koncentrujące na każdym działaniu. Wśród tych obrazów wyłania się niczym demon upiorny nadnaturalnej wielkości pies, będący uosobieniem wszystkich lęków i obsesji. Pojawiająca się z czerni gigantyczna lalka psa wydawać by się mogło pochodzi ze świata filmu. Takiego efektu nie można uzyskać w teatrze! A jednak!!! Zachwycających obrazów i animacji jest w spektaklu znacznie więcej, choćby finałowy ogień spalający od środka bohatera.

Niewiarygodna jest muzyka, właściwie sfera sonoryczna tego spektaklu, zrealizowana przez  Guro Skumsnes Moe i Ane-Marthe Sørlie Holen. Mistrzowsko wyreżyserowano światła zaprojektowane oryginalnie przez Davida Farine (Xavier Lescat). A największą niespodziankę przynosi moment pojawienia się aktorów-animatorów na scenie. Jest ich trzech: Viktor Lukawski, Aitor Sanz Jaunes (alternatywnie Alice Chéné, Laëtitia Labre) i Andreu Martinez Costa, choć wydawać by się mogło, że do zagrania tego przedstawienia trzeba zatrudnić wieloosobowy zespół aktorski. Chwilami mamy na scenie siedem-dziewięć pełnowymiarowych lalkowych (i pewnie ludzkich) postaci.

Mnożenie bytów scenicznych to już tajemnica Philippe’a Genty, który wraz z Mary Underwood pełnił w spektaklu rolę zewnętrznego obserwatora. Współpraca z Genty z pewnością odcisnęła się na ostatecznym kształcie Popiołów, choć to przedstawienie, sposób przeprowadzenia działań scenicznych, ich wewnętrzna kompozycja, wykorzystanie rozmaitych projekcji multimedialnych, budowanie obrazów, zróżnicowanie planów akcji, różnowymiarowych lalek, a zwłaszcza ich konstrukcja i animacyjna perfekcja, to już efekt własnych osiągnięć Yngvild Aspeli i całego zespołu jej współpracowników.

Popioły pojawiły się na wielu festiwalach, także kilkakrotnie w Polsce i zawładnęły wyobraźnią niejednego sympatyka lalkarstwa. Niektórzy lalkarze przeżyli swoisty szok – a jednak można się zachwycić grą lalki!

W 2017 roku Yngvild Aspeli przygotowała kolejny spektakl: Chambre noir (Czarny  pokój). Niemal natychmiast po premierze w Charleville-Mézières przedstawienie pokazała krakowska Cricoteka, ale nie wiem, czy ktoś choćby odnotował tę wizytę. Yngvild Aspeli tym razem jest na scenie sama. To jej przedstawienie. Towarzyszy jej Ane Marthe Sørlien Holen, wokalistka oraz wykonawczyni muzyki w spektaklu (autorką przestrzeni dźwiękowej jest ponownie Guro Skumsnes Moe). Nieco w głębi sceny, za kilkoma ażurowymi i przesuwanymi kurtynami, znajduje się jej instrumentarium perkusyjne, na którym tworzy zaiste magiczną muzyczną przestrzeń. To nie jest muzyka napisana do przedstawienia. Ta muzyka tworzy przedstawienie, wraz z wokalizami buduje dramaturgię, kreśli sceniczną akcję, śpiewane czasem solowo, czasem w duecie z animatorką utwory dystansują akcję i niekiedy wręcz sprawiają wrażenie koncertu. Podobnie bywa w spektaklach Michaela Vogla, których współtwórczynią jest multiinstrumentalistka Charlotte Wilde, żeby znaleźć przykład bliski polskim doświadczeniom. Choć świat Sørlien Holen jest inny, bardziej intymny i halucynogenny zarazem.

Ale na pierwszym planie jest oczywiście Yngvild Aspeli. Artystka zafascynowana tańcem, sztukami wizualnymi, muzyką i dźwiękiem, wrażliwa na grę światła, łączy te wszystkie gatunki w opowieści o Valerie Jean Solanas, zmarłej w 1988 roku radykalnej amerykańskiej feministce, pisarce, autorce manifestu SCUM, w którym przekonywała o konieczności stworzenia świata bez mężczyzn, także prostytutce, słynnej z powodu postrzelenia Andy Warhola, który odmówił wyprodukowania jej sztuki i nie zwrócił rękopisu. Podstawą do zbudowania spektaklu tym razem była szwedzka powieść Sary Stridsberg The Faculty of Dreams, poetycka i absurdalna zarazem historia Solanas, z pewnością będąca tylko inspiracją do scenicznych poszukiwań i improwizacji. A powstały teatr jest doprawdy fascynujący.

Okno sceny przesłaniają ruchome, przezroczyste i mało widoczne kurtyny, na których pojawiają się projekcje wideo, odnoszące się głównie do świata reklam, show biznesu, ale i geometrycznych kompozycji. W momentach powrotu do przeszłości widzimy projekcję galopującego białego konia, wypełniającego cały portal. Z lewej strony znajduje się łóżko Solanas, gdyż cała opowieść przedstawiona jest z perspektywy jakby ostatnich godzin jej życia, hotelowego pokoju czy sali w zakładzie psychiatrycznym, kiedy przepływają obrazy i zdarzenia z przeszłości: opętanie ideą manifestu SCUM, spotkania z Warholem, sceny z frywolnej młodości, wreszcie szczęśliwego dzieciństwa.

Solanas, lalka wielkości naturalnej, niezwykle realistycznie wykonana, ma też swoje kopie z przeszłości. Jej animatorka przybiera różne postaci, a to jest jej przyjaciółką Dorothy, pielęgniarką, partnerką, matką, nawet narratorką. Zmienia wówczas kostiumy, czasem maski. Tych zmian jest w spektaklu wiele, są błyskotliwe, przeprowadzane w niewiarygodnym tempie i całkowicie niewidoczne do widzów. Co chwila pojawia się nowa postać, która wchodzi w relacje z bohaterką lub jej partnerami. Niekiedy Yngvild Aspeli jest animatorką zupełnie kompletnej postaci lalkowej, czasem użycza jej części swojego ciała (np. korpusu w frywolnej i pikantnej scenie erotycznej), ale też może grać wyłącznie z głową bohatera (Andy Warhol), czy 0innymi częściami ciała (zmultiplikowane nogi w pięknej scenie szalonego tańca).

 

Wszystko, co robi na scenie, jest znakomicie oświetlone (reżyseria światła Xavier Lescat). Widzimy dokładnie to, co widzieć powinniśmy. Ginie technika animacji, choć przecież wiemy, że ona decyduje o ostatecznym efekcie, o wrażeniu widza. I ta technika jest bezbłędnie zrealizowana. Yngvild Aspeli jest lalkarką bardzo wysokiej próby. Takich drobnych, choć zachwycających  elementów jest w spektaklu wiele. Np. aktorka przechodzi obok leżącej na łóżku lalki Solanas i niezauważalnie podnosi jej rękę, co wywołuje wrażenie odwrotne: to Solanas chwyta ją i przyciąga do siebie. Albo scena zabawy matki (Aspeli) z małą Solanas (lalka). Solanas jest tu dzieckiem, sięga aktorce do pasa, ale znakomity choreograficzny układ i perfekcja wykonania sprawiają, że oglądamy zachwycającą zabawę-taniec matki z dzieckiem. Tym bardziej pasjonującą, że przecież widzimy, iż dziecko jest lalką. A to już nie tylko przyjemność oglądania ładnej i mądrej sceny w przedstawieniu, ale aktorskiej i animacyjnej wirtuozerii.

W jednej ze scen przywołujących przeszłość ożywa koń, wcześniej przebiegający przez scenę jako projekcja. Teraz pojawia się en face, przed nami, z ogromnym łbem i przednimi nogami wybijającymi rytm końskiego galopu. Pamiętając wielkiego psa-wilka w Popiołach, możemy skojarzyć efekt teatralny tej sceny z koniem w Czarnym pokoju.

Aspeli posługuje się na dodatek doskonałą zdolnością modelowania głosu. Tu dialoguje głównie za Solanas i jej przyjaciółkę Dorothy. Solanas mówi głębokim, niskim, choć naturalnym głosem, Dorothy jest szczebiotliwa i taki ma głos. Chwilami wydaje się niewiarygodne żonglowanie tymi dwiema tonacjami, w tempie i w sytuacjach oglądanych na scenie. No, i wyjątkowa jest precyzja w koncentrowaniu uwagi widza dokładnie w tym miejscu i na takim elemencie, który wybiera aktorka. Podążamy za nią bez zastanowienia, machinalnie. A to już rzadka sztuka.

Wygląda na to, że Yngvild Aspeli ma skłonność do budowania swoich spektakli czerpiąc z literacko przetworzonych, ale jednak rzeczywistych bądź możliwych zdarzeń. Tak było w Popiołach, w Czarnym pokoju, spotkamy się z tym w Moby Dicku i Draculi. Autentyczne postaci i wydarzenia uruchamiają jej wyobraźnię. Wszystkie postaci i elementy scenograficzne są nad wyraz realne, wręcz naturalistyczne. W zderzeniu z żywym aktorem lalki są niemal nierozpoznawalne. A jednak nie są to kopie realnych postaci. To zawsze wytwór plastycznej fantazji. W Chambre noir lalki wykonały: sama animatorka oraz Pascale Blaison i Polina Borisova. Jako animanty stają się czymś więcej niż tylko bohaterowie, do których nawiązują. Nabierają cech uniwersalnych, uogólniają problemy, nawet jeśli rozpoznajemy np. twarz Andy Warhola. Valerie Solanas staje się przedstawicielką całego szeregu kobiet silnych, przebojowych, czasem nierozważnych, walczących o swoje racje, poddawanych ustawicznej presji społeczeństwa, w konsekwencji samotnych, opuszczonych, przegranych, mierzących się już tylko z fobiami i halucynacjami. Jak wszyscy.

 

Chambre noir, to piękny choć smutny spektakl. Mądrze pomyślany, z wielkim wkładem współreżyserki (Paola Rizza, obecna także przy Sygnałach i Popiołach), bo nawet najlepszy aktor potrzebuje reżysera. Z jednej strony niezwykle silnie brzmiący właśnie dziś, z drugiej – dający okazję do spotkania z dwiema młodymi artystkami współczesnego teatru: Yngvild Aspeli i Ane Marthe Sørlien Holen. To wielka przyjemność oglądać je na scenie i rozkoszować się doskonałością ich działań: animacyjnych, aktorskich, wokalnych i muzycznych.

Niewątpliwie chef-d’œuvre Plexus Polaire i osobiście Yngvild Aspeli jest Moby Dick, oparty na głośniej powieści Hermana Melville’a z połowy XIX wieku, który jest jej piątą premierą i – wraz z najnowszym przedstawieniem Dracula – wieńczy pierwszą dekadę działalności Plexus Polaire. Na premierę Moby Dicka czekaliśmy wiele miesięcy. Krótkie zapowiedzi prasowe, informacje o kolejnych rezydencjach, sporadyczne, tajemnicze i ekscytujące materiały wizualne pojawiały się w sieci co i raz, ale pandemia sprawiła, że niemal zamknięta premiera odbyła się dopiero w październiku 2020, potem raptem kilka przedstawień latem 2021 w Norwegii, a dopiero przed trzema miesiącami ruszyła właściwa eksploatacja spektaklu.

Doświadczenie uczy, że długo wyczekiwane wydarzenie, kiedy wreszcie dochodzi do spotkania z publicznością, bywa rozczarowujące. Nabudowujemy w sobie emocje, które w zderzeniu z rzeczywistością są trudne do spełnienia. Okazuje się jednak, że nie zawsze warto ufać doświadczeniu. Spotkanie z Moby Dickiem Yngvild Aspeli dowodzi, że wyobraźnia artysty może przekraczać najśmielsze oczekiwania widza. Rozbija je w pył i kreuje sceniczny kosmos będący niemal w każdej scenie fascynującą wyprawą w nieznane, urzekające rejony piękna i sztuki. „Moby Dick opowiada historię wyprawy na wieloryby, ale jest też historią obsesji i śledztwa w sprawie niewytłumaczalnych tajemnic życia. Prosta opowieść  o morskiej podróży nabiera innego wymiaru dzięki urzekającej i porywającej narracji Melville’a i zabiera nas w oszałamiającą podróż w głąb ludzkiej duszy. Z siedmioma aktorami, pięćdziesięcioma lalkami, projekcjami wideo, zaangażowaną w akcję orkiestrą i wielorybem wielkości wieloryba Yngvild Aspeli wystawia Moby Dicka, wspaniałego potwora literatury.”

 

Przestrzeń, w której rozgrywa się widowisko, jest ogromna: kilkanaście metrów szerokości sceny, ponad dziesięć metrów wysokości. To pierwsze zaskoczenie. Przyzwyczailiśmy się do kameralnych produkcji lalkowych, małoobsadowych, skoncentrowanych na sztuce animacji, na budowaniu finezyjnych relacji pomiędzy aktorem i lalką. Tymczasem tu dwudziestopięcioosobowa ekipa tworzy show, z jakim w zasadzie nie kojarzymy teatru lalek. Ale jednocześnie pokazuje, że lalkarstwo może mieć wymiar uniwersalny.  „Dzięki Moby Dickowi badam – mówi Yngvild Aspeli – w jaki sposób aktorstwo i lalkarstwo, muzyka i wideo, tekst i obrazy mogą się spotykać, nakładać, opowiadać równolegle, łączyć i tworzyć rozszerzony język lub fizyczne doświadczenie, w którym ‘całość’ mówi.”

Już pierwsza scena oszołamia. Z obydwu boków sceny swoje stanowiska mają muzycy, grający na żywo, zarazem kompozytorzy sfery dźwiękowej spektaklu i wokaliści: po lewej Guro Skumsnes Moe (kontrabasistka, gitarzystka) i Havard Skaset (gitara elektryczna), po prawej perkusistka Ane Marthe Sørlien Holen. W środku sceny, wśród oparów mgły, widnieje kilka par zmniejszających się w głąb poprzecznych mocowań kadłuba, stanowiących ożebrowanie statku. Gigantyczne, kilkumetrowe, wygięte bele są osią scenografii autorstwa Elisabeth Holager Lund. Jej koncepcja plastyczna obejmuje też wsparty na kilku słupach drewniany podest wypełniający okno sceny, dzielący przestrzeń na dwa piętra, których z początku nie dostrzegamy. Jakby z kadłuba statku wyłania się jego załoga, a może to członkowie rodzin wciąż wypatrujący powrotu najbliższych. Pewnie dwudziestu ludzi, w ciemnych nieprzemakalnych płaszczach sięgających stóp i w kapeluszach rybackich z szerokim otokiem chroniącym twarze przed deszczem. Ten tłum stanowi kilkoro aktorów i trzymane przez nich w obydwu rękach lalki ludzkiej wielkości. Trudno jednak rozróżnić ludzi od lalek. Tłum porusza się do przodu i do tyłu, po chwili w całym oknie sceny pojawiają się projekcje a to wirów morskich, może smug deszczu i wyładowań atmosferycznych, a to graficznych plam przedstawiających nierzeczywistą, a jakże realną i tajemniczą zarazem przestrzeń. Magiczna scena wprowadzająca w klimat spektaklu.

Z tej grupy wyłania się aktor grający w żywym planie Izmaela (Pierre Devérines). To jedyny z załogi Pequoda, który przeżył wyprawę wielorybniczą z kapitanem Ahabem, podobnie jak w książce Melville’a pełniący funkcję narratora, przeprowadzającego nas przez zdarzenia, dzielącego się refleksjami i przemyśleniami o losach załogi statku i tajnikach ludzkiej duszy.

Najważniejszą postacią i zarazem najbardziej przykuwającą uwagę jest Ahab. Lalka kapitana jest ogromna, ma przynajmniej 2,5 metra wysokości. Ahab, o wyrazistej twarzy, wykonany z drewna, z luźno zawiązaną apaszką na szyi, w brązowym rozpiętym płaszczu, spod którego widać grube szare spodnie ściągnięte szerokim, czarnym paskiem i granatowy stary sweter, kuternoga, siwy starzec z rozwianymi włosami i dawno niestrzyżoną brodą, bywa animowany przez pięciu aktorów. Animatorzy są w czarnych płaszczach, głowy mają osłonięte turbanami, na twarzach noszą maski przypominające wizerunki śmierci lub ostrą, biało-czarną charakteryzację oddającą cierpienie, ból i jakiś nieuchronny smutek, prowadzący do nicości. Animacja tej ogromnej lalki jest niebywale iluzyjna, perfekcyjna i oszołamiająco sprawna. Tubalny głos Ahaba, jego działania, nie dopuszczają sprzeciwu, a ogromna sylwetka kapitana wobec ludzkich proporcji animatorów powoduje, że są oni niemal niezauważalni. Przebłyskują tylko ich trupie oblicza niczym służących gotowych wspierać swego pana bez zastrzeżeń i aż do końca.

Ahab ma więcej lalkowych kopii, ludzkich rozmiarów, i wówczas prowadzą go dwaj animatorzy. Bywa, że postaci kapitana są multiplikowane, pojawiają się w różnych przestrzeniach jednocześnie. To niezwykły skrót inscenizacyjny Yngvild Aspeli, pozwalający w tym samym momencie obserwować działania Ahaba w różnych perspektywach, w rozmaitych proporcjach. Mamy do czynienia ze swoistym realizmem magicznym, gdzie wszystko jest prawdziwe i zarazem nierealne. Jedną z piękniejszych scen spektaklu jest podwieszenie wielkiej lalki Ahaba do kilkunastu okrętowych linek i zdalne animowanie postaci, unoszącej się w przestworzach, górującej nad całym wykreowanym światem, światem jego fantazji, marzeń i zbliżającego się upadku.

Żonglowanie przez reżyserkę proporcjami jest ważnym elementem spektaklu. Widać to w wielu scenach. Na dole przestrzeni scenicznej, jakby pod pokładem Pequoda oglądamy odpoczywających w hamakach członków załogi, wydobytych z czerni punktowymi reflektorami, podczas gdy powyżej podestu, w znakomitych projekcjach wśród widocznych tylko fontann kropel wody majestatycznie porusza się biała płetwa ogonowa wielkiego kaszalota. Albo nagle, jakby z oddali, oglądamy przepływającego Moby Dicka i przylegający do jego grzbietu dwa razy mniejszy statek wielorybniczy.

Nie brakuje w widowisku i drapieżnych scen. Poruszające jest oskórowanie jednego z wielorybów, za którym podąża małe wielorybie dziecko. Sceny polowania pojawiają się i w innych obrazach, łączących rozmaite techniki teatralne – elementy czarnego teatru z wizualizacjami i żywą obecnością Izmaela w wykreowanej przestrzeni. Co chwila przeskakujemy z pokładu Pequoda w otwartą przestrzeń oceanu. Mieszają się i nakładają na siebie rozmaite obrazy. Ogromne wrażenie robią poruszające się majestatyczne wieloryby. Niekiedy widzimy tylko ich części, łeb kaszalota lub jego ogon. W spektaklu pojawiają się i inne stwory, oczywiście ryby, ale także syreny. To wizualna uczta. Nawet muzycy w jednej ze scen przenoszą się na centralny podest, by dźwiękiem wydobywanym z instrumentów i przejmującymi wokalizami oddać ogrom i urodę natury, siłę bezwzględnego oceanu. Ahab przegrywa swoją walkę. W finale przez całą wielkość okna scenicznego przesuwa się gigantyczna lalka Moby Dicka. Musi on mieć grubo ponad 20 metrów. Wielkie oko kaszalota się porusza, podobnie jak boczna płetwa. Natura zwycięża. Ludzkie ambicje są śmiertelne.

 

Ale to ludzie właśnie są w stanie utrwalić piękno otaczającej nas rzeczywistości i przenieść je w sferę metajęzyka, uogólnienia, umieścić poza konkretnym czasem i przestrzenią. Wielka w tym zasługa projektantów światła, Xaviera Lescat i Vincenta Loubière oraz twórcy wideo Davida Lejard-Ruffet, którzy wyczarowują przed publicznością niezapomniane obrazy, składają je w następujące po sobie sekwencje, albo rozrzucają, pozostawiają w cieniu. Realizm magiczny tego spektaklu przypomina największe dzieła iberoamerykańskiej literatury. Zaciera się czas, zaciera się granica między prawdą a iluzją. Okrętowe liny, morskie mapy, przeżyte emocje toną w szaleńczym wirze myśli kapitana Ahaba. A my mamy okazję wejrzenia w głębię oceanu.

Moby Dick Yngvild Aspeli to niezwykły spektakl – błyskotliwy, rozświetlony wizualnością i rewelacyjnym lalkarskim rzemiosłem. Tak wielkie lalkowe widowisko widziałem chyba pierwszy raz w życiu. Zespół współtwórców i wykonawców tego przedstawienia jest oczywiście większy. Dołączyła Sarah Lascar, także absolwentka ESNAM, Słowenka Maja Kunšič, Daniel Collados-Blasco. W spektaklu na zmianę gra zresztą więcej aktorów. A zewsząd, gdzie jest pokazywany, docierają wyłącznie zachwyty. To doprawdy niezwykłe, że młoda lalkarka, aktorka i reżyserka jaką jest Yngvild Aspeli, zdołała przekonać tak wiele osób i instytucji do wyprodukowania tego dzieła, bo lista współproducentów Moby Dicka jest zaskakująca i imponująca.

I zanim jeszcze zdążyły opaść emocje związane z eksploatacją Moby Dicka Yngvild Aspeli przygotowała kolejne przedstawienie. Tym razem w koprodukcji Plexus Polaire z niemieckim Puppentheater Halle. To Dracula – siły ciemności zainspirowane wydaną w końcu XIX wieku powieścią Dracula irlandzkiego autora Brama Stokera, uchodzącą wciąż za biblię historii o transylwańskim wampirze, dziesiątki razy przerabianej na scenariusze dla rozmaitych gatunków artystycznych.

Adaptacja Aspeli jest inna od dotychczasowych. Niezwykle oszczędna w słowach, nie daje z pewnością okazji do kreowania wyrazistych ról aktorskich, opartych na dialogach i psychologicznie (acz literacko) pogłębionych charakterach. Skupia się na uchwyceniu rysów działających postaci, zbudowaniu relacji pomiędzy nimi i bazując na znanej intrydze koncentruje się na działaniach, akcji, wizualności i przede wszystkim urodzie współistnienia aktora i lalki, a także misternej animacji tej ostatniej. Yngvild Aspeli, odwołując się do powszechnie znanych historii, znów snuje swoją własną opowieść o siłach ciemności, które zna doskonale z dzieciństwa, krainy lasów, długich zim i mrocznych podań o trollach i magicznych postaciach. W jej świadomość z pewnością doskonale wpisuje się słynny Dracula, dlatego sięga po ten uniwersalny wątek, ale fascynuje ją gra aktora i lalki, wzajemne przenikanie się obydwu podmiotów, których pierwiastki ludzki i nieożywiony uzupełniają się wzajemnie i budują nieoczywiste, wielce złożone relacje.

W spektaklu występuje piątka aktorów Puppentheater Halle, którzy wypełniają maleńką scenę, zostawiając jedynie przestrzeń dla łóżka-trumny głównej bohaterki, jedynego przedmiotu określającego miejsce akcji, usytuowanego w otwartej, chwilami mglistej, niemal zawsze mrocznej przestrzeni lasu. Tworzą go znakomite projekcje wideo Davida Lejarda-Ruffeta, sugestywne i całkowicie nieilustracyjne, podkreślające niespodziewanie pojawiającym się kolorem (czerwień, żółć, zieleń, błękit) tajemnice kryjące się w puszczy, niezwykłą urodę roślinności, a chwilami białą grafiką wszechogarniający kosmos. Projekcje są rzutowane na wypełniające wysokość sceny ruchome zastawki, bezszelestnie przesuwane przez kryjących się za nimi aktorów. Wszystko to sprawia wrażenie przebywania w przestrzeni znacznie głębszej i szerszej, a nade wszystko intrygującej i tajemniczej.

Spektakl zaczyna i kończy scena z fruwającymi ptakami wyłaniającymi się z ciemności i jest to pierwsza zapowiedź wkroczenia do świata fantazji i magii. Chwilę potem z czerni wyłania się wielki pies, robiący wrażenie samą postacią raczej niż animacją, ale efekt iluzji jest dostatecznie silny. Wreszcie na proscenium pojawia się aktorka, grająca główną bohaterkę, ubrana w różową sukienkę-szlafrok, z burzą miedzianych włosów na głowie. Po przekątnej sceny widzimy nagle jakby jej lustrzane odbicie, pojawiające się na tle leśnych projekcji. Przez moment wykonują identyczne ruchy, akcentując wrażenie zwielokrotnienia, by nagle złamać zasadę symetrii. To jednak dwie różne aktorki, identycznie ubrane i bliźniaczo podobne. W kolejnych scenach pojawi się jeszcze trzecia identyczna aktorka, choć wszystkie one będą jedynie zwielokrotnieniem bliźniaczej lalki, odkąd kobieta zostanie ukąszona przez Draculę. On sam, jego głowa, też wyłania się z głębi mroku, by dokonać krwawego aktu.

Odtąd akcja przenosić się będzie pomiędzy łóżkiem, na którym czworo aktorów-służących, w dość uproszczonych i stonowanych kolorystycznie uniformach, układa ofiarę, próbując przynieść jej ulgę, pomoc medyczną, czy choćby wsparcie, a mroczną przestrzenią lasu – miejscem przebywania Draculi. Sceny te są rozbudowane, nieme, choć pełne znaczeń i sensów, a nade wszystko znakomite lalkarsko. Już pierwsza podmiana aktorki na lalkę naturalnej wielkości leżącą na łóżku jest majstersztykiem. I zilustrowane cierpienie lalki jest nieskończenie pełniejsze niż ból żywego aktora. Jest uniwersalne, pozajednostkowe, jest istotą cierpienia. A kiedy w kolejnych obrazach jeden z aktorów-służących, teraz będący lekarzem, podejmie decyzję o przetoczeniu krwi kobiecie, wkraczamy w sferę metafor o wyjątkowej urodzie. Aktor wyciąga niby z własnego przedramienia czerwoną nitkę, która powoli przemierza przestrzeń nim zetknie się z ręką leżącej lalki, w którą ostatecznie wniknie. A kiedy dziewczyna zacznie doznawać halucynacji, inni aktorzy w identycznych co lalka kostiumach oplotą jej łóżko. Takich zwielokrotnień jest w spektaklu więcej, choć zawsze to lalka ma przywidzenia, które realizują aktorzy.

Podobnie jest z postacią Draculi, którego lalkowa, naturalnej wielkości postać, może ulegać destrukcji i transformacjom. Może być również zwielokrotniona, wówczas pozostali aktorzy nakładają głowy-maski Draculi i wypełniają przestrzeń: lasu, czy łóżka dziewczyny. Twarze lalek są znakomicie wymodelowane, skóra i włosy do złudzenia przypominają naturalne, przeguby są doskonale skonstruowane. Chwilami lalki rozpoznajemy wyłącznie dlatego, że bywają rozczłonkowane. Albo, jak w jeszcze jednej urokliwie przywołanej metaforze, przekraczają wymiary grawitacji. Umierająca dziewczyna-lalka zaczyna w pewnym momencie lewitować. Dzieje się to za sprawą znów czerwonych sznurków wyciąganych z kończyn umierającej, które okalający łóżko animatorzy-służący napinają niczym sznurki lalki à la planchette, która unosi się w powietrzu i poddaje zabiegom animacyjnym. Tak realizuje się na scenie metafora o lalkarzu – małym bogu, w którego rękach jest los człowieka.

Dracula nie ocieka krwią, nie jesteśmy epatowani żadną brutalnością ani przemocą, choć pojawi się i młotek, i drewniany kołek, i wiązka czosnku. Łóżko stanie się trumną, usłyszymy wycie psów-wilków, których stado wyłoni się z czerni lasu, hrabia Dracula się zdematerializuje. Zostanie jego mit, ale teraz już pełniejszy nie o filmowe obrazy grozy i horroru, ale szlachetne wizualizacje przygotowane przez Yngvild Aspeli i twórców z jej teamu Plexus Polaire: scenografkę Elisabeth Holager Lund i kompozytorkę oraz zarazem wokalistkę Ane Marthe Sørlien Holen, której ścieżka muzyczno-wokalna jest równie zachwycająca, co lalki wykonane przez Elise Nicod, Pascal Blaison, Manon Dublanc i Sebastiena Puech.

W kilka tygodni po premierze w Halle Yngvild Aspeli przeniosła Draculę do swojego Plexus Polaire i pewnie ta powtórzona francuska wersja spektaklu trafi wkrótce na międzynarodowe sceny teatralne. A w planach już kolejna realizacja: Une maison de poupée (Dom lalki) inspirowany sztuką Henrika Ibsena. „Zamierzam zrobić Dom lalki – zapowiada artystka – który trzęsie, miażdży i uwalnia stare duchy. Niepokojąca mieszanka aktorów i lalek, iluzji i rzeczywistości, w otoczeniu martwych ptaków i rozbitych okien.” Premiera spektaklu, który trwać będzie 80 minut (wiemy to już od jesieni 2021!!!) zapowiedziana jest na początek 2023. Wcześniej jednak, bo już w połowie 2022 Yngvild Aspeli obejmie na cztery lata dyrekcję artystyczną Nordland Visual Theatre – najsłynniejszego dziś w Europie norweskiego domu produkcyjnego, miejsca licznych rezydencji teatralnych i partnera wielu międzynarodowych projektów lalkarskich. Oj, będzie się działo, bo przecież Yngvild Aspeli nie ma jeszcze nawet czterdziestu lat.

 

 

 

 

[1] Wszystkie cytowane w tekście wypowiedzi, we własnym przekładzie, pochodzą ze strony internetowej teatru: www.plexuspolaire.com (dostęp 18.12.2021).

Autorzy zdjęć: Benoit Schupp (Ashes), Stas Levshin (Chambre noir), Christophe Raynaud de Lage (Moby Dick, Dracula) i www.plexuspolaire.com.

PUPPETEERS OF THE WORLD: YNGVILD ASPELI

 

Pierwodruk: Lalkarze świata / Puppeteers of the World: Yngvild Aspeli, TEATR LALEK 2022, nr 1 (147), ss. 7-12 (wersja polska), ss. 13-18 (English version)

 

 

           In recent seasons Yngvild Aspeli, Norwegian actress, director and puppeteer, appearing on theatre stages for merely a decade, has found herself among the international elite. Her spectacles draw attention, are widely discussed in the media, and she has become a global brand. Such success was enjoyed at the turn of the century by few puppeteers, amongst whom the sole woman has been up to now Ilka Schönbein.

Yngvild Aspeli boldly enters the domain of assorted disciplines. She makes puppets,  performs on stage as a puppeteer, prepares her solo spectacles and, predominantly, directs from the time when she established in France the Plexus Polaire international company and became its artistic director (2011). Plexus Polaire is a loose creative association blending the skills of numerous artists: actors and puppeteers, video artists, light and sound directors, composers and musicians, puppet constructors and costume makers, stage designers, playwrights… True, they originate from various countries and even continents, and, as a rule, pursue their own artistic activity or cooperate with numerous existing theatres or institutions, but they share with Yngvild Aspeli an ideological and artistic identity consisting of several features.

First of all, regardless of the country of their origin they all possess extensive international formation and artistic experience.

Secondly, they come from three educational centres which also shaped Aspeli’s artistic personality. Aspeli made friends earliest in Norway, while studying music, dance, and theatre at Stange Videregående Skole; here, she specialised in the theatre, and subsequently attended a year-long course in costume making at Skiringssal Folkehøgskole. At the age of twenty she embarked upon an intense two-year acting course at École International de Théâtre Jacques Lecoq (Paris), which placed emphasis on the body, motion, and space as a point of departure for the creation of a theatre spectacle and prepared for joint work. Upon graduation in 2005 Ingvild Aspeli continued her education at the three-year École Nationale Supérieure des Arts de la Marionnette (ESNAM) in Charleville-Mézières. She encountered numerous future partners either while studying in France or among artists undergoing similar training.

The third element of shared experience was cooperation with the great French artist – Philippe Genty. Yngvild Aspeli joined Compagnie Philippe Genty in 2012, when Genty returned to one of his most celebrated spectacles: Ne m’oublie pas and staged it as a diploma spectacle shown by students of Nord-Trøndelag University College de Verdal. After the Norwegian premiere Genty included Ne m’oublie pas into the repertoire of his theatre company and for several years featured it all over the world. Consequently, Yngvild Aspeli, his Norwegian assistant, enjoyed an opportunity to become acquainted with assorted means of expression: acting and dance, puppets and visual arts, music and visual effects. This was also a practical lesson of shaping her personal taste and testing assorted theatrical means which do not succumb to linear narration but rather to a convention of loose associations, the poetics of dreams and all sorts of connotations, with the theatrical image, its inner composition, and dramaturgy being their most prominent element.

In 2012 the not quite 30 years old Ingvild Aspeli had already taken part in school  realisations, i.a. as animator and puppet builder for The Street of Crocodiles, directed by  Frank Soehnle (2007), and acted in her first solo spectacle: Allume! Eteins!, based on a text by  Philippe Dorin, a diploma spectacle: Signaux, which was her auteur proposal and inaugurated professional work, and, finally, a whole series of theatre workshops dealing with defining puppets, the art of animation, and the shadow theatre. Asepli was the author of puppets and masks, puppeteer and co-director of assorted independent theatre projects, which she showed at numerous international festivals, but, first and foremost, she slowly created the image of her theatre company.

The name: Plexus Polaire refers to the space from which the author originates, but also to a coincidence of assorted phenomena, both inter-personal and artistic. Hence such a diversity of artists from different cultures and traditions, rarely encountered in a theatre group and spanning from Canada to South Korea and from Romania to Norway. Thus also incessant fascination with the variety of means of theatrical expression.

The use of life-sized puppets – Yngvild Aspeli writes in her sui generis artistic manifesto – is at the center of my work, but the play of the actor, the presence of the music, the use of light and video, are all equal elements in communicating the story. I´m interested in the expanded language that is formed in the meeting point of these different expressions, and how it creates a multisensorial narration. […] To create an expanded reality, where the story is told on several parallel levels. Somehow create a vertical dramaturgy composed by superposed layers, rather than a horizontal line.[1]

These auteur reflections expand our view of the artist’s oeuvre. Without impacting the ultimate reception of the theatrical work they make it possible to locate it within a wider context and to understand the author’s intentions. In addition – and this is equally important – they allow to follow the methods of her work. The blurry space between fact and fiction fascinates me. It allows the story to be anchored in reality, but still leave space for the public to be co-creator, to see and understand their own version of the story. […] It is this space between the stage and the public that carries the fragile force of the performing arts. She find most interesting the play between the actor and the puppet, and this dual presence of the actor-puppeteer allows a communication on several levels simultaneously. By the means of the puppet being a stylized human representation, we can make an attempt of looking at ourselves with a bit of distance. And by using the confusion that appears when the roles are reversed, the center is replaced, and we no longer know who controls who, we can visualize complex themes. A work that tries to make you feel rather than explain. That opens up for larger questions instead of giving fixed answers. Searching for an expression for those things that we cannot necessarily see, or explain, but that we still can feel, and understand.

In 2011 an expanded and reworked version of the solo diploma spectacle: Signaux initiated the activity of Plexus Polaire. The production featured, apart from the director, also Laura Sillanpää and Pierre Tual. A great impression was made by the puppets (different scales and techniques) created by Aspeli, Polina Borisova, and Sillanpää. Nevertheless, emphasis was placed on powerful animation as well as the fact that the puppets were more alive than the animators. The puppet depicting the lead protagonist was humanoid and life-sized. Signaux is a story about a man who lost his hand in an accident. Subsequently, he closets himself and entrusts single words to a dictaphone; nonetheless, they evoke recollections. A misty window shows drawings made on the spot, images from the past return, reality becomes mixed up with hypnotic poetics, but emptiness, absence, and deficiency always remain. In a poignant scene the puppet depicting the male character uses its left, living hand (that of the actor) to pull out of the right-hand sleeve a small blue female puppet, just as brilliantly animated.

Signaux predicted the appearance of an actress whose creative path is worth watching. Two years later Plexus Polaire showed a premiere of Opera opaque, directed by Aspeli, once more with the participation of Borisova and Tual together with the composer and singer Guro Skumsnes Moe. This time the yet again gloomy ambiance of the story was arranged so as to create a cabaret structure, whose protagonist was Madame Silva (an almost life-sized puppet, excellently constructed and animated) and her macabre visions. Nonetheless, the spectacle possessed the dimension of rather frivolous, slightly exaggerated scenes straight out of a student presentation, with their forced laughter and excessively pretended fright.

Cendres/Ashes, staged in 2014, proved to be a spectacle that decidedly drew attention both to Yngvild Aspeli and her Plexus Polaire. Based on Before I Burn (a novel by the Norwegian author Gaute Heivoll), it referred to authentic events that took place in a small town where a house was set afire on a certain day in 1978. This episode was immediately followed by a series of strange cases of arson, which produced dread and horror among the entire local community, and the growing drama of the soon identified pyromaniac, struggling with his personality and setting into motion the demons that lurk within all of us.

Cendres does not resemble a linear narration. This is a confrontation of two tales: that of the arsonist and the author, who several decades later made use of the event as literary material. Two tormented intimacies (Mathieu Dochtermann). Casual phrases, produced on the keyboard of a writer telling the story, are screened on transparent tulle. The essence of the spectacle consists of images created on multiple levels. In the background, video projections shown on the horizon consist of scattered small houses, sheds, and barns, in which fire flares up time and again. This appears to be a backdrop of sorts, totally nonaggressive and rather outlining the sites and character of the occurrences. The space-path along which the Arsonist (a table puppet) moves is closer to the spectator. The pyromaniac remains in constant motion, walking, running, swimming, and flying whenever he succumbs to the euphoria of his mania; watching the incredibly precise and virtuoso animation of the puppet is truly a tour de force. The animators remain in the shadows and we see only the one-and-a half-meter tall puppet.   

The most occurs in the foreground. Here all the protagonists: Mother, Father-chief of the local fire brigade, and the Arsonist meet. At this stage the puppets are life-sized, almost realistic, and still animated by concealed puppeteers sometimes wearing the costumes of the stage characters, which makes it impossible to distinguish man from puppet. The dramatis personae re-live assorted reminiscences and recall images from the past; the latter do not create a logical whole or permit each spectator to pursue individual associations and reflections but draw attention and concentrate on every activity. Amidst those images there emerges, in the manner of a demon, a ghastly hound of supernatural size, an embodiment of all fears and obsessions. Achieving such an effect in the theatre is quite a difficult feat! And yet!!! The spectacle contains many more magnificent images and animations, to mention the fire which in the finale devours the lead character from within.

The music, or rather the sonorous sphere of the spectacle is outright incredible, the direction of the light effects is masterly, but the greatest surprise is probably produced by the appearance of the animators on stage. There are three of them, although at times it could seem that numerous actors had been engaged. At certain moments seven to nine man-sized puppet (and probably human) characters perform on stage. 

This multiplication of stage beings is the secret of Philippe Genty, who together with Mary Underwood played in the spectacle the part of an outside observer. Cooperation with Genty undoubtedly left an imprint on the ultimate form of Cendres although the spectacle, the manner of conducing stage activities, their inner composition, the use made of assorted multimedia projections, the construction of images, the differentiation of plot levels, the  multi-dimensional puppets and, in particular, their construction and perfect animation are already the outcome of the accomplishments of Yngvild Aspeli and her collaborators.

 

In 2017 Yngvild Aspeli prepared another spectacle: Chambre noir. This time she remained alone on stage, accompanied by Ane Marthe Sørlien Holen, singer and music performer. The music was not composed explicitly for the spectacle – it creates the latter and together with the vocal parts produces the dramaturgy and outlines the plot. The compositions performed solo and, at other times, in a duet with the animator, dissociate the plot and upon occasions outright create the impression of a concert. The world of Sørlien Holen is intimate and, simultaneously, hallucinogenic.

Naturally, Yngvild Aspeli remains in the forefront. Fascinated with dance, the visual arts, music and sound, sensitive to the play of light, she combines all those genres in a story about Valerie Jean Solanas, radical American feminist (died in 1988), writer, author of the SCUM Manifesto, which argued about the necessity of creating a world without men, and celebrated for shooting Andy Warhol when he refused to produce her play and did not return its manuscript. This time the foundation of the spectacle was The Faculty of Dreams, a novel by the Swedish author Sara Stridsberg, a poetic and, at the same time, absurd story about Solanas, indubitably serving only as inspiration for stage quests and improvisations. The emergent theatre spectacle is truly fascinating.  

The stage window is covered by transparent, barely visible curtains featuring video projections referring chiefly to the world of advertisements and show business, but also to geometrical compositions. To the left stands Solanas’ bed, since the whole story is told from the perspective of the last hours of her life in a hotel or psychiatric institution room with drifting images and events from the past: obsession with the idea of the SCUM manifesto, the meeting with Warhol, scenes from frivolous youth and, finally, unhappy childhood. Solanas – a life-sized extremely realistic puppet – appears also in duplicates from the past. Its animator assumes different shapes: that of Dorothy- a friend, a nurse, a female partner, mother, and even narrator. While doing so she swaps costumes and, sometimes, also masks. Many such brilliant changes are carried out at an incredible speed and are utterly imperceptible to the audience. Every moment there appears a new character who enters into relations with the protagonist or her partners. Upon certain occasions Yngvild Aspeli is the animator of a totally complete puppet character, or else lends it a part of her body (e.g. in a frivolous and piquant erotic scene) but is also capable of performing exclusively with the head of a protagonist (Andy Warhol) or other body parts (multiplied legs in a magnificent frenzied dance scene).  

It appears that Aspeli is inclined towards creating her spectacles by borrowing from  literarily remastered but, nonetheless, actual or possible events. This was the case in Cendres and Chambre noir, and we encounter the same approach in Moby Dick and Dracula. Her imagination is set into motion by authentic figures and events. All characters and stage design elements are exceptionally real and outright naturalistic; confronted by live actors the puppets are almost unrecognisable. Nevertheless, they are not copies of actual characters but always the products of visual arts fantasy. In Chambre noir the puppets were made by the animator together with Pascale Blaison and Polina Borisova. As animants they turn into something more than mere dramatis personae to which they refer – they assume universal features and render problems universal. Valerie Solanas becomes a representative of a whole array of strong, pugnacious women, sometime careless, fighting for their rights, subjected to the endless pressure of society, and as a consequence becoming lonely, abandoned losers tackling exclusively phobias and hallucinations.   

 

Chambre noir is a beautiful but sad spectacle, cleverly conceived and with a great contribution made by the co-director (Paola Rizza, who worked also on Signaux and Cendres), since even the best actor needs a director. On the one hand, the spectacle still resounds extremely powerfully, while on the other hand it offers an opportunity to meet two young artists of the contemporary theatre: Yngvild Aspeli and Ane Marthe Sørlien Holen. It is a great pleasure to watch them on stage and to delight in the perfection of their undertakings: animation, acting, vocal, and musical.

Without doubt the chef-d’œuvre of Plexus Polaire and personally of Yngvild Aspeli is Moby Dick, based on the famous mid-nineteenth century novel by Herman Melville; this is Aspeli’s fifth première and, together with the most recent spectacle: Dracula, it crowns the first decade of the activity of Plexus Polaire. An encounter with Yngvild Aspeli’s version of Moby Dick proves that an artist’s imagination may transcend the boldest expectations of the spectator. It simply pulverises them into dust and creates a stage cosmos, which in almost every scene becomes a fascinating expedition into unknown, enchanting regions of beauty and art. “Moby Dick” is the tale of a whaling expedition, but also the story of an obsession or an investigation into the unexplained mysteries of life. Seven actors, 50 puppets, a live orchestra, and a monstrous 20-meters long whale.  

 

The space in which the spectacle takes place is enormous: over ten metres wide and high. This is the first shock. We have grown accustomed to chamber puppet productions with a small cast, concentrated on the art of animation and the creation of sophisticated relations between the actor and the puppet. In this case, a 25-strong cast produces a show that we essentially do not associate with the puppet theatre. At the same time, however, it demonstrates that puppetry can possess a universal dimension.  

Musicians play on both sides of the stage –they are simultaneously composers  of the sound sphere and singers. In the centre of the stage, amidst vapours of steam, several pairs of transverse hull fastenings – the ribbing of the ship – recede into the background. Gigantic, several-metres long cambered beams constitute the axis of the stage design. The visual art conception also encompasses a wooden platform supported on several posts, filling the stage window, and dividing space into two storeys, which initially we do not notice. The crew emerges as if from the hull: some twenty persons in dark rainproof and floor length coats and fisherman wide brim hats protecting their faces against the rain. This crowd is composed of several actors and life-sized puppets held in both hands. It is difficult to distinguish people from puppets. The throng moves back and forth, and in a moment the entire stage window features projections of the whirling sea, possibly streaks of rain and lightning, graphic patches depicting an unreal but, at the same time, real and mysterious space. A magical scene introducing us to the ambiance of the spectacle.   

The most important and, at the same time, the most absorbing figure is Ahab. The puppet portraying the Captain is enormous, at least 2,5 metres high. This dramatis persona with an expressive face is made of wood and wears a loosely tied neckerchief. A brown unbuttoned overcoat reveals thick grey trousers secured with a wide black belt and a navy-blue old jumper; the old cripple with unruly grey hair and an unkempt beard is animated by five actors. The animators, dressed in black coats, wear turbans and face masks resembling depictions of death or vivid, black-and-white make-up reflecting suffering, pain, and some sort of inevitable sadness leading to oblivion. The animation of this enormous puppet is extraordinarily illusive, impeccable, and overwhelmingly skilful. Ahab’s sonorous voice and motions forbid all resistance; the Captain’s immense frame is the reason why the human proportions of the animators are almost invisible. Only their glimmerings death faces are those of servants willing to support their master without any reservation, all the way to the very end.  

 

There are more puppet copies and human dimensions of Ahab – in such cases he is guided by two animators. Upon occasion figures of the Captain are multiplied and appear in assorted spaces simultaneously. This unusual staging operation proposed by Yngvild Aspeli makes it possible to observe the acts performed by Ahab both at the same moment as well as in different perspectives and various proportions. We are dealing with sui generis magical realism, in which everything is real and, at the same time, unreal. One of the most enchanting scenes in the spectacle is the attachment of the Ahab puppet to over ten ship cables and the remote animation of the figure, soaring in space and towering over the entire created world – a world of his fantasies, dreams, and encroaching decline.  

An important element of the spectacle involves the director juggling proportions, as observed in numerous scenes. At the bottom of the stage space, as if below the deck, members the crew rest in hammocks extracted from blackness by spotlights, while above the platform the white tail fin of the enormous whale majestically moves in brilliant projections amongst visible fountains of water droplets. Or suddenly, as if from afar, we watch Moby Dick swimming by and a whaling ship, twice as small, clinging to its back. Time and again we leap from the deck of The Pequod into the open space of the ocean. Diverse images become intermingled and superimposed. An enormous impression is made by the majestically moving whales. Sometimes we see only their parts, a head or a tail. A visual feast.   

Ahab loses his battle. In the finale the gigantic puppet portraying Moby Dick – certainly more than 20 metres long –  passes across the entire length of the stage window. The enormous eye of the whale moves, as does the side fin. Nature wins. Human ambitions are mortal.

But it is people who are capable of rendering permanent the beauty of the reality around us, and of transferring it into the sphere of meta-language and generalisation and placing it beyond concrete time and space. This is the great accomplishment of lighting designers and video artists, who conjure up in front of the audience unforgettable images, subsequently arranged in sequences or scattered and left behind in the shadows. The magical realism of this spectacle resembles the greatest work of Ibero-American literature. Time becomes obliterated as does the border between truth and illusion. Ship ropes, maritime maps, past emotions – all sink in the frenzied whirlpool of Captain Ahab’s thoughts. Moby Dick by Yngvild Aspeli is an unusual spectacle – brilliant, luminous with visuality and amazing  puppetry craft.

The most recent Plexus Polaire production (or actually co-production with the German Puppentheater Halle) is Dracula – Powers of Darkness, inspired by Bram Stoker’s Dracula, published at the end of the nineteenth century and still regarded as the Biblical version of the story about the Transylvanian monster. The Aspeli adaptation differs from heretofore productions. It makes extremely modest use of the word, and thus concentrates on capturing  traits of the dramatis personae and creating relations between them; by basing itself on the familiar intrigue it focuses on the activity, action, visual quality and, first and foremost, beauty of the co-existence of the actor and the puppet as well as the latter’s intricate animation. By referring to universally known tales, Yngvild Aspeli once again spins her story about the powers of darkness, but as always continues to be fascinated by the performance given by the actor and the puppet, and the mutual permeation of both subjects.

The spectacle begins and ends with a scene of flying birds emerging from darkness – a foretaste of entering the world of fantasy and magic. A moment later a huge dog materializes from the blackness, making an impression more due to its size than to animation, albeit the effect of illusion remains sufficiently powerful. Finally, there appears on the proscenium an actress playing the lead part, wearing a pink dress/dressing gown and with a shock of copper-coloured hair. Diagonally we see her mirror reflection of sorts against the backdrop of woodland projections – an illusion of multiplication. An identical third actress is present in successive scenes – all three will become a mere multiplication of a twin puppet once the woman becomes bitten by Dracula. It is Dracula himself or rather his head, that also reveals itself from profound obscurity so as to commit the bloody act.

The plot now shifts from the space between the bed-coffin of the female protagonist, on which four actors-servants arrange the victim in an attempt at bringing her relief and offering medical aid or, at the very least, support, to the gloomy forest – the site of Dracula’s residence. These scenes are expanded, mute, albeit full of meanings and significance and, predominantly, brimming with perfect acting. Already the first replacement of the actress by a natural-size puppet lying on the bed is sheer mastery. And when in consecutive images one of the actors-servants, now a physician, decides to conduct a blood transfusion we enter a sphere of exceptionally striking metaphors. The actor draws forth, seemingly from his forearm, a scarlet thread that slowly crosses space before it reaches the hand of the reclining puppet which it ultimately penetrates. When the girl begins to hallucinate, other actors, wearing costumes identical to hers, surround the bed. The spectacle includes many more such multiplications, although it is always the puppet that experiences hallucinations subsequently realised by the actors.

The same is true of Dracula, whose life-sized puppet can be subjected to destruction and transformations. It can also become multiplied – then the remaining actors put on   Dracula masks-heads and fill the space. The faces of the puppets are exquisitely styled, with skin and hair strikingly recalling natural features, and their wrists are perfectly constructed wrists. At certain moments we recognise the puppets only because they are dismembered.

In mid-2022 Yngvild Aspeli will, without resigning from directing Plexus Polaire, become for the next four years the artistic director of Nordland Visual Theatre – currently the most famous Norwegian puppetry and visual theatre landmark in Europe, site of numerous artist residencies, and partner of many international puppetry projects. Exciting things are bound to happen – after all, Yngvild Aspeli is still not quite forty years old….

 

[1] All statements used in the text come from: www.plexuspolaire.com (accessed: 18.12.2021). 

Photos by Benoit Schupp (“Ashes”), Stas Levshin (“Chambre noir”), Christophe Raynaud de Lage (“Moby Dick”, “Dracula”) and www.plexuspolaire.com.

 

Dracula

 

Korzystając z wizyty we Wrocławiu i udziału w znakomitej (choć wyczerpującej!) konferencji „Lalka nova”, zorganizowanej przez Akademię Sztuk Teatralnych Filia we Wrocławiu, zrobiłem sobie kilkugodzinną przerwę na wyprawę do Puppentheater Halle, gdzie kilkanaście dni wcześniej odbyła się premiera Draculi.

Niemiecka premiera jest jakby ciągiem dalszym światowych wydarzeń zaplanowanych przed pandemią, finalizowanych w ostatnich miesiącach i oby już bez przeszkód eksploatowanych w kolejnych sezonach. Miejmy nadzieję, bo znów powstał spektakl, który zelektryzuje tych wszystkich, których ciekawią lalki i ich współczesny wizerunek.

Dracula – siły ciemności to kolejny po Popiołach, Chambre noir i Moby Dicku spektakl Yngvild Aspeli, norweskiej lalkarki, reżyserki, aktorki i konstruktorki, powstały tym razem w koprodukcji jej francusko-norweskiej grupy Plexus Polaire i Puppentheater Halle. Został zainspirowany wydaną w końcu XIX wieku powieścią Dracula irlandzkiego autora Brama Stokera, uchodzącą wciąż za biblię historii o transylwańskim wampirze, dziesiątki razy przerabianej na scenariusze dla rozmaitych gatunków artystycznych.

Adaptacja Aspeli jest inna od dotychczasowych. Niezwykle oszczędna w słowach, nie daje z pewnością okazji do kreowania wyrazistych ról aktorskich, opartych na dialogach i psychologicznie (acz literacko) pogłębionych charakterach. Skupia się na uchwyceniu rysów działających postaci, zbudowaniu relacji pomiędzy nimi i bazując na znanej intrydze koncentruje się na działaniach, akcji, wizualności i przede wszystkim urodzie współistnienia aktora i lalki, a także misternej animacji tej ostatniej. Yngvild Aspeli, odwołując się do powszechnie znanych historii, snuje swoją własną opowieść o siłach ciemności, które zna doskonale z dzieciństwa, krainy lasów, długich zim i mrocznych podań o trollach i magicznych postaciach. W jej świadomość z pewnością doskonale wpisuje się słynny Dracula, dlatego sięga po ten uniwersalny wątek, ale fascynuje ją gra aktora i lalki, wzajemne przenikanie się obydwu podmiotów, których pierwiastki ludzki i nieożywiony uzupełniają się wzajemnie i budują nieoczywiste, wielce złożone relacje.

 

Scena Puppentheater Halle jest maleńka. Piątka aktorów wypełnia ją niemal doszczętnie, zostawiając jedynie przestrzeń dla łóżka-trumny głównej bohaterki, jedynego przedmiotu określającego miejsce akcji, usytuowanego w otwartej, chwilami mglistej, niemal zawsze mrocznej przestrzeni lasu. Tworzą go znakomite projekcje wideo Davida Lejarda-Ruffeta, sugestywne i całkowicie nieilustracyjne, podkreślające niespodziewanie pojawiającym się kolorem (czerwień, żółć, zieleń, błękit) tajemnice kryjące się w puszczy, niezwykłą urodę roślinności, a chwilami białą grafiką wszechogarniający kosmos. Projekcje są rzutowane na wypełniające wysokość sceny ruchome zastawki, bezszelestnie przesuwane przez kryjących się za nimi aktorów. Wszystko to sprawia wrażenie przebywania w przestrzeni znacznie głębszej i szerszej, a nade wszystko intrygującej i tajemniczej.

Spektakl zaczyna i kończy scena z fruwającymi ptakami wyłaniającymi się z ciemności i jest to pierwsza zapowiedź wkroczenia do świata fantazji i magii. Chwilę potem z czerni wyłania się wielki pies, robiący wrażenie samą postacią raczej niż animacją, ale efekt iluzji jest dostatecznie silny. Wreszcie na proscenium pojawia się aktorka, grająca główną bohaterkę, ubrana w różową sukienkę-szlafrok, z burzą miedzianych włosów na głowie. Po przekątnej sceny widzimy nagle jakby jej lustrzane odbicie, pojawiające się na tle leśnych projekcji. Przez moment wykonują identyczne ruchy, akcentując wrażenie zwielokrotnienia, by nagle złamać zasadę symetrii. To jednak dwie różne aktorki, identycznie ubrane i bliźniaczo podobne. W kolejnych scenach pojawi się jeszcze trzecia identyczna aktorka, choć wszystkie one będą jedynie zwielokrotnieniem bliźniaczej lalki, odkąd kobieta zostanie ukąszona przez Draculę. On sam, jego głowa, też wyłania się z głębi mroku, by dokonać krwawego aktu.

 

Odtąd akcja przenosić się będzie pomiędzy łóżkiem, na którym czworo aktorów-służących, w dość uproszczonych i stonowanych kolorystycznie uniformach układa ofiarę, próbując przynieść jej ulgę, pomoc medyczną, czy choćby wsparcie, a mroczną przestrzenią lasu – miejscem przebywania Draculi. Sceny te są rozbudowane, nieme, choć pełne znaczeń i sensów, a nade wszystko znakomite lalkarsko. Już pierwsza podmiana aktorki na lalkę naturalnej wielkości leżącą na łóżku jest majstersztykiem. I zilustrowane cierpienie lalki jest nieskończenie pełniejsze niż ból żywego aktora. Jest uniwersalne, pozajednostkowe, jest istotą cierpienia. A kiedy w kolejnych obrazach jeden z aktorów-służących, teraz będący lekarzem, podejmie decyzję o przetoczeniu krwi kobiecie, wkraczamy w sferę metafor o wyjątkowej urodzie. Aktor wyciąga niby z własnego przedramienia czerwoną nitkę, która powoli przemierza przestrzeń nim zetknie się z ręką leżącej lalki, w którą ostatecznie wniknie. A kiedy dziewczyna zacznie doznawać halucynacji, inni aktorzy w identycznych co lalka kostiumach oplotą jej łóżko. Takich zwielokrotnień jest w spektaklu więcej, choć zawsze to lalka ma przywidzenia, które realizują aktorzy.

 

Podobnie jest z postacią Draculi, którego lalkowa, naturalnej wielkości postać, może ulegać destrukcji i transformacjom. Może być również zwielokrotniona, wówczas pozostali aktorzy nakładają głowy-maski Draculi i wypełniają przestrzeń: lasu, czy łóżka dziewczyny. Twarze lalek są znakomicie wymodelowane, skóra i włosy do złudzenia przypominają naturalne, przeguby są doskonale skonstruowane. Chwilami lalki rozpoznajemy wyłącznie dlatego, że bywają rozczłonkowane. Albo, jak w jeszcze jednej urokliwie przywołanej metaforze, przekraczają wymiary grawitacji. Umierająca dziewczyna-lalka zaczyna w pewnym momencie lewitować. Dzieje się to za sprawą znów czerwonych sznurków wyciąganych z kończyn umierającej, które okalający łóżko animatorzy-służący napinają niczym sznurki lalki à la planchette, która unosi się w powietrzu i poddaje zabiegom animacyjnym. Tak realizuje się na scenie metafora o lalkarzu – małym bogu, w którego rękach jest los człowieka.

Dracula nie ocieka krwią, nie jesteśmy epatowani żadną brutalnością ani przemocą, choć pojawi się i młotek, i drewniany kołek, i wiązka czosnku. Łóżko stanie się trumną, usłyszymy wycie psów-wilków, których stado wyłoni się z czerni lasu, hrabia Dracula się zdematerializuje. Zostanie jego mit, ale teraz już pełniejszy nie o filmowe obrazy grozy i horroru, ale szlachetne wizualizacje przygotowane przez Yngvild Aspeli i twórców z jej teamu Plexus Polaire: scenografkę Elisabeth Holager Lund i kompozytorkę oraz zarazem wokalistkę Ane Marthe Sørlien Holen, której ścieżka muzyczno-wokalna jest równie zachwycająca, co lalki wykonane przez Elise Nicod, Pascal Blaison, Manon Dublanc i Sebastiena Puech.

Ostateczny kształt temu spektaklowi nadają aktorzy z Puppentheater Halle: Claudia Luise Bose, Nils Dreschke, Sebastian Fortak, Luise Friederike Hennig i Louise Nowitzki, którzy wykonują wspaniałą pracę: aktorską i lalkarską. Niejeden instytucjonalny teatr lalek mógłby pozazdrościć takiej premiery, którą wkrótce zobaczymy pewnie i w repertuarze Plexus Polaire, bo w stałym teatrze repertuarowym zobaczyć ją będzie mogła z pewnością ograniczona liczba widzów. A zobaczyć, przynajmniej sympatycy lalkarstwa, powinni koniecznie.

 

Fot. ze strony https://buehnen-halle.de/puppentheater_dracula

Moby Dick

 

Po zobaczeniu kilka lat temu Popiołów (Ashes, 2014), a wkrótce potem Chambre noir (2017), w naturalny sposób włączyłem międzynarodową grupę teatralną Plexus Polaire i jej artystyczną liderkę Yngvild Aspeli na listę zjawisk współczesnego lalkarstwa, których nie wolno pominąć. Wówczas prowadziłem już ten blog i mogłem podzielić się refleksjami, jakie wywołały we mnie obydwa spektakle (zob. https://www.marekwaszkiel.pl/2017/10/01/plexus-polaire-popioly-cendresashes/; https://www.marekwaszkiel.pl/2018/11/03/chambre-noir/).

Yngvild Aspeli, Norweżka, zaczęła swoją karierę nieco wcześniej, wkrótce po ukończeniu najpierw szkoły aktorskiej Jacquesa Lecoqa w Paryżu, później lalkarskiej, dziś noszącej imię swojej założycielki – Margarety Niculescu, w Charleville-Mézières. Moby Dick, oparty na głośniej powieści Hermana Melville’a z połowy XIX wieku, jest jej piątą premierą i wieńczy pierwszą dekadę działalności Plexus Polaire. Teatr ten tworzą młodzi twórcy, w większości aktorzy-lalkarze, koledzy Aspeli  ze szkoły Lecoqa lub ESNAM, pochodzący z rozmaitych krajów: Francji, Norwegii, Hiszpanii, Słowenii, Estonii, Kanady, ale współpracuje ze znacznie szerszą paletą artystów (scenografów, konstruktorów, dramaturgów, muzyków, kreatorów światła i dźwięku, twórców wideo), pochodzących także z różnych krajów. Zaiste to współczesny artystyczny konglomerat teatralny, który możliwy jest dopiero w XXI wieku.

Na premierę Moby Dicka czekaliśmy wiele miesięcy. Krótkie zapowiedzi prasowe, informacje o kolejnych rezydencjach, sporadyczne, tajemnicze i ekscytujące materiały wizualne pojawiały się w sieci co i raz, ale pandemia sprawiła, że niemal zamknięta premiera odbyła się dopiero w październiku 2020, potem raptem kilka przedstawień latem tego roku w Norwegii. Właściwą eksploatację spektaklu rozpoczęły występy Plexus Polaire na tegorocznym Festival Mondial des Théâtres de Marionnettes w Charleville-Méziéres, a kalendarz prezentacji na obecny sezon teatralny wygląda imponująco.

Doświadczenie uczy, że długo wyczekiwane wydarzenie, kiedy wreszcie dochodzi do spotkania z publicznością, bywa rozczarowujące. Nabudowujemy w sobie emocje, które w zderzeniu z rzeczywistością są trudne do spełnienia. Okazuje się jednak, że nie zawsze warto ufać doświadczeniu. Spotkanie z Moby Dickiem Yngvild Aspeli dowodzi, że wyobraźnia artysty może przekraczać najśmielsze oczekiwania widza. Rozbija je w pył i kreuje sceniczny kosmos będący niemal w każdej scenie fascynującą wyprawą w nieznane, urzekające rejony piękna i sztuki.

Zamiast streszczać historię opowiedzianą przez Hermana Melville’a, wnikać w psychologiczne i metafizyczne głębiny, które prowokuje i powieść, i spektakl, posłużę się krótkim tekstem z materiałów promocyjnych Moby Dicka, by skoncentrować się bardziej na teatralnym wymiarze spektaklu. Choć wszyscy znamy losy Moby Dicka, choćby z filmu Johna Hustona z niezapomnianym Gregorym Peckiem w roli Ahaba, przypomnijmy: „Starożytny biały wieloryb i kapitan, który kieruje swój statek na zniszczenie. Bractwo szorstkich mężczyzn w łodzi balansującej na nieskończonej powierzchni podwodnego świata. W obliczu ogromu morza w ludzkim sercu pojawiają się wielkie pytania egzystencjalne. Moby Dick opowiada historię wyprawy na wieloryby, ale jest też historią obsesji i śledztwa w sprawie niewytłumaczalnych tajemnic życia. Prosta opowieść  o morskiej podróży nabiera innego wymiaru dzięki urzekającej i porywającej narracji Melville’a i zabiera nas w oszałamiającą podróż w głąb ludzkiej duszy. Z siedmioma aktorami, pięćdziesięcioma lalkami, projekcjami wideo, zaangażowaną w akcję orkiestrą i wielorybem wielkości wieloryba Yngvild Aspeli wystawia Moby Dicka, wspaniałego potwora literatury.”

 

Przestrzeń, w której rozgrywa się widowisko, jest ogromna: kilkanaście metrów szerokości sceny, ponad dziesięć metrów wysokości. To pierwsze zaskoczenie. Przyzwyczailiśmy się do kameralnych produkcji zachodnioeuropejskich, małoobsadowych, skoncentrowanych na sztuce animacji, na budowaniu finezyjnych relacji pomiędzy aktorem i lalką. Tego spektaklu nie pomieści żaden instytucjonalny europejski teatr lalek ani nawet większość scen dramatycznych. Dwudziestopięcioosobowa ekipa tworzy show, z jakim w zasadzie nie kojarzymy teatru lalek. Ale jednocześnie pokazuje ona, że lalkarstwo może mieć wymiar uniwersalny.  „Dzięki Moby Dickowi badam – mówi Yngvild Aspeli – w jaki sposób aktorstwo i lalkarstwo, muzyka i wideo, tekst i obrazy mogą się spotykać, nakładać, opowiadać równolegle, łączyć i tworzyć rozszerzony język lub fizyczne doświadczenie, w którym ‘całość’ mówi.”

 

Już pierwsza scena oszołamia. Z obydwu boków sceny swoje stanowiska mają muzycy, grający na żywo, zarazem kompozytorzy sfery dźwiękowej spektaklu i wokaliści: po lewej Guro Skumsnes Moe (kontrabasistka, gitrzystka) i Havard Skaset (gitara elektryczna), po prawej perkusistka Ane Marthe Sørlien Holen. W środku sceny, wśród oparów mgły, widnieje kilka par zmniejszających się w głąb poprzecznych mocowań kadłuba, stanowiących ożebrowanie statku. Gigantyczne, kilkumetrowe, wygięte bele są osią scenografii przedstawienia autorstwa Elisabeth Holager Lund. Jej koncepcja plastyczna obejmuje też wsparty na kilku słupach drewniany podest wypełniający okno sceny, dzielący przestrzeń na dwa piętra, których z początku nie dostrzegamy. Jakby z kadłuba statku wyłania się jego załoga, a może to członkowie rodzin wciąż wypatrujący powrotu najbliższych. Pewnie dwudziestu ludzi, w ciemnych nieprzemakalnych płaszczach sięgających stóp i w kapeluszach rybackich z szerokim otokiem chroniącym twarze przed deszczem. Ten tłum stanowi kilkoro aktorów i trzymane przez nich w obydwu rękach lalki ludzkiej wielkości. Trudno jednak rozróżnić ludzi od lalek.  Tłum porusza się do przodu i do tyłu, po chwili w całym oknie sceny pojawiają się projekcje a to wirów morskich, może smug deszczu i wyładowań atmosferycznych, a to graficznych plam przedstawiających nierzeczywistą, a jakże realną i tajemniczą zarazem przestrzeń. Magiczna scena wprowadzająca w klimat spektaklu.

Z tej grupy wyłania się aktor grający w żywym planie Izmaela (Pierre Devérines). To jedyny z załogi Pequoda, który przeżył wyprawę wielorybniczą z kapitanem Ahabem, podobnie jak w książce Melville’a pełniący funkcję narratora, przeprowadzającego nas przez zdarzenia, dzielącego się refleksjami i przemyśleniami o losach załogi statku i tajnikach ludzkiej duszy.

 

Najważniejszą postacią i zarazem najbardziej przykuwającą uwagę jest Ahab. Lalka kapitana jest ogromna, ma przynajmniej 2,5 metra wysokości. Ahab, o wyrazistej twarzy, wykonany z drewna, z luźno zawiązaną apaszką na szyi, w brązowym rozpiętym płaszczu, spod którego widać grube szare spodnie ściągnięte szerokim, czarnym paskiem i granatowy stary sweter, kuternoga, siwy starzec z rozwianymi włosami i dawno niestrzyżoną brodą, bywa animowany przez pięciu aktorów. Animatorzy są w czarnych płaszczach, głowy mają osłonięte turbanami, na twarzach noszą maski przypominające wizerunki śmierci lub ostrą, biało-czarną charakteryzację oddającą cierpienie, ból i jakiś nieuchronny smutek, prowadzący do nicości. Animacja tej ogromnej lalki jest niebywale iluzyjna, perfekcyjna i oszołamiająco sprawna. Tubalny głos Ahaba, jego działania, nie dopuszczają sprzeciwu, a ogromna sylwetka kapitana wobec ludzkich proporcji animatorów powoduje, że są oni niemal niezauważalni. Przebłyskują tylko ich trupie oblicza niczym służących gotowych wspierać swego pana bez zastrzeżeń i aż do końca.

Ahab ma więcej lalkowych kopii, ludzkich rozmiarów, i wówczas prowadzą go dwaj animatorzy. Bywa, że postaci kapitana są multiplikowane, pojawiają się w różnych przestrzeniach jednocześnie. To niezwykły skrót inscenizacyjny Yngvild Aspeli, pozwalający w tym samym momencie obserwować działania Ahaba w różnych perspektywach, w rozmaitych proporcjach. Mamy do czynienia ze swoistym realizmem magicznym, gdzie wszystko jest prawdziwe i zarazem nierealne. Jedną z piękniejszych scen spektaklu jest podwieszenie wielkiej lalki Ahaba do kilkunastu okrętowych linek i zdalne animowanie postaci, unoszącej się w przestworzach, górującej nad całym wykreowanym światem, światem jego fantazji, marzeń i zbliżającego się upadku.

Żonglowanie przez reżyserkę proporcjami jest ważnym elementem spektaklu. Widać to w wielu scenach. Na dole przestrzeni scenicznej, jakby pod pokładem Pequoda oglądamy odpoczywających w hamakach członków załogi, wydobytych z czerni punktowymi reflektorami, podczas gdy powyżej podestu, w znakomitych projekcjach wśród widocznych tylko fontann kropel wody majestatycznie porusza się biała płetwa ogonowa wielkiego kaszalota. Albo nagle, jakby z oddali, oglądamy przepływającego Moby Dicka i przylegający do jego grzbietu dwa razy mniejszy statek wielorybniczy.

 

Nie brakuje w widowisku i drapieżnych scen. Poruszające jest oskórowanie jednego z wielorybów, za którym podąża małe wielorybie dziecko. Sceny polowania pojawiają się i w innych obrazach, łączących rozmaite techniki teatralne – elementy czarnego teatru z wizualizacjami i żywą obecnością Izmaela w wykreowanej przestrzeni. Co chwila przeskakujemy z pokładu Pequoda w otwartą przestrzeń oceanu. Mieszają się i nakładają na siebie rozmaite obrazy. Ogromne wrażenie robią poruszające się majestatyczne wieloryby. Niekiedy widzimy tylko ich części, łeb kaszalota lub jego ogon. W spektaklu pojawiają się i inne stwory, oczywiście ryby, ale także syreny. To wizualna uczta. Nawet muzycy w jednej ze scen przenoszą się na centralny podest, by dźwiękiem wydobywanym z instrumentów i przejmującymi wokalizami oddać ogrom i urodę natury, siłę bezwzględnego oceanu.

 

Ahab przegrywa swoją walkę. W finale przez całą wielkość okna scenicznego przesuwa się gigantyczna lalka Moby Dicka. Musi on mieć grubo ponad 20 metrów. Wielkie oko kaszalota się porusza, podobnie jak boczna płetwa. Natura zwycięża. Ludzkie ambicje są śmiertelne.

 

Ale to ludzie właśnie są w stanie utrwalić piękno otaczającej nas rzeczywistości i przenieść je w sferę metajęzyka, uogólnienia, umieścić poza konkretnym czasem i przestrzenią. Wielka w tym zasługa projektantów światła, Xaviera Lescat i Vincenta Loubière oraz twórcy wideo Davida Lejard-Ruffet, którzy wyczarowują przed publicznością niezapomniane obrazy, składają je w następujące po sobie sekwencje, albo rozrzucają, pozostawiają w cieniu. Realizm magiczny tego spektaklu przypomina największe dzieła iberoamerykańskiej literatury. Zaciera się czas, zaciera się granica między prawdą a iluzją. Okrętowe liny, morskie mapy, przeżyte emocje toną w szaleńczym wirze myśli kapitana Ahaba. A my, widzowie, mamy okazję wejrzenia w głębię oceanu.

Moby Dick Yngvild Aspeli to niezwykły spektakl: błyskotliwy, rozświetlony wizualnością i rewelacyjnym lalkarskim rzemiosłem. Tak wielkie lalkowe widowisko widziałem chyba pierwszy raz w życiu.

Warto na koniec wymienić aktorów: Pierre Devérines (na zmianę z Alexandre Pallu), Sarah Lascar, Daniel Collados, Alice Chéné, Viktor Lukawski, Maja Kunšič i Andreu Martinez Costa. Lalki do przedstawienia wykonali: Polina Borisova, Yngvild Aspeli, Manon Dublanc, Sebastien Puech, Elise Nicod. A współproducentami spektaklu było ponad dwadzieścia instytucji europejskich, głównie z Francji i Norwegii, ale też słoweński Teatr Lalek z Ljubljany.

Nie mogę ochłonąć z wrażenia, że tak młoda lalkarka, aktorka i reżyserka jaką jest Yngvild Aspeli zdołała przekonać tak wiele osób i doprowadzić do finału swój wspaniały pomysł, by na sceną lalkową przenieść Moby Dicka. Jestem przekonany, że w wypadku tego przedstawienia nawet najbardziej skrajnie nastawieni widzowie czy krytycy pochylą czoło. To po prostu nadzwyczajne dzieło! (Bo, że lalkowe, to obchodzi tylko niewielką grupkę fanów tej sztuki.)

Zobaczyć koniecznie!

 

Fot. Christophe Raynaud de Lage

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page