50 lat białostockiej szkoły lalkarskiej

Czas płynie! Kto by przypuszczał w początku lat siedemdziesiątych, kiedy działała już szeroka sieć państwowych teatrów lalek, okrzepły festiwale i rozmaite lalkarskie stowarzyszenia, a samo środowisko czuło się całkiem silne i – choć nieco marginalizowane – jednak ważne, że największe wyzwanie stoi wciąż przed nim? Kto by przypuszczał, że po kilkakrotnie podejmowanych i w zasadzie nieudanych lub krótkotrwałych próbach utworzenia szkolnictwa lalkarskiego w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, torpedowanych pomysłach z lat sześćdziesiątych, wreszcie powiedzie się inicjatywa wrocławska, pod wodzą mało znanego szerzej Stanisława Stapfa, ówczesnego dyrektora tamtejszego teatru lalek Chochlik, teatru też peryferyjnego?

A jednak! Stanisław Stapf zapoczątkował przełom, który zmienił polskie lalkarstwo następnego półwiecza. Jego trzyletni SATL, przyteatralna szkoła lalkarska, zasadniczo wpłynął na pisanie nowej historii polskiego lalkarstwa, którego jedną z najważniejszych bolączek był brak profesjonalnie przygotowanej kadry, zwłaszcza aktorskiej, ale i reżyserskiej. Powodzenie SATL-u, nie bez komplikacji, otworzyło jednak drogę do uruchomienia wrocławskiego Wydziału Lalkarskiego krakowskiej PWST. Wrocławska szkoła działa od 52 lat i mimo rozmaitych zakrętów dziś ma się coraz lepiej.

Białystok, podobnie jak Wrocław końca lat sześćdziesiątych, był poza lalkarskim mainstreamem w tamtym czasie. Kierująca tutejszym Świerszczem Joanna Piekarska wykonała gigantyczną pracę, by zbliżyć się do przodujących teatrów (Groteska, Marcinek, Arlekin, Lalka, Miniatura), ale droga była wciąż daleka. Po niej białostocki teatr przejął Krzysztof Rau, którego Piekarska ściągnęła z Gdańska.

Rau, praktykujący lalkarstwo najpierw w Marcinku Leokadii Serafinowicz, potem pod okiem Natalii Gołębskiej, okazał się przede wszystkim znakomitym organizatorem. Szermował pomysłami, umiał skupiać wokół siebie rozmaitych pasjonatów, a wytrwałością i konsekwencją działania imponował. Mając już pełne uprawnienia aktora-lalkarza, dyplom uniwersytecki i zaliczony egzamin reżyserski, obejmował w 1969 roku białostocki teatr z głową pełną nowych inicjatyw i pomysłów, nie tylko artystycznych. Wkrótce zmienił nazwę teatru na Białostocki Teatr Lalek, zainicjował stałą Scenę dla Dorosłych, w perspektywie kolejnych kilku lat doprowadził do wybudowania w Białymstoku pierwszego w Polsce budynku teatru lalek z prawdziwego zdarzenia (1979), zorganizował festiwal solistów lalkarzy (5 edycji), potem Ogólnopolskie Spotkania Teatrów Lalek (trzy edycje). A przecież był aktywnym reżyserem, pisał sztuki dla teatru, prowadził niebywale szeroką działalność społeczną (SPATiF-ZASP, POLUNIMA, ASSITEJ, konkursy dramaturgiczne, kierował pracami komisji eksternistycznych), nie wspominając już o aktywności w strukturach politycznych (Sejmowa Komisja Kultury, Narodowa Rada Kultury, Komisja Kultury KC PZPR czy Komitet Nagród Państwowych). Z perspektywy lat kto wie czy jego największym osiągnieciem nie będzie jednak białostocka szkoła lalkarska.

Została zainaugurowana (choć bez oficjalnej zgody MKiS o jej powołaniu) 1 IX 1974 jako Studium Aktorskie Teatru Lalek przy Białostockim Teatrze Lalek, którego dyrektorem był Rau. Przyjęto 18 słuchaczy. Powtórzono wrocławską nazwę szkoły Stapfa, w zasadzie też powielono jej program, którego autorem był przede wszystkim Klemens Krzyżagórski. Nazwisko Krzyżagórskiego umyka najczęściej z lalkarskiej pamięci, choć jego zasługi dla teatru i szkoły wrocławskiej (wcześniej teatru w Wałbrzychu), a w latach 70. dla Białegostoku, są zupełnie wyjątkowe. Był dziennikarzem zafascynowanym lalkami. We Wrocławiu kierował znakomitym czasopismem „Odra”, w Białymstoku budował prestiż „Kontrastów”. Program SATL-u, wrocławskiego i białostockiego, był w wielkim stopniu jego dziełem. W BTL-u pełnił funkcję doradcy literackiego, jak wcześniej w Wałbrzychu i Wrocławiu. I to w dyskusjach z nim Krzysztof Rau tworzył białostocką szkołę. Program studia rozszerzono o przedmioty, które wynikały troszkę z podlaskiej specyfiki, troszkę z muzycznych pasji Bernadetty Rau, kierowniczki muzycznej BTL-u i żony Raua. Doszły instrumenty muzyczne, śpiewanie, chór (niemałe sukcesy odniósł chór studenów białostockich) i cała gama zajęć wokalnych. Zastanawiające, że Krzyżagórski nigdy nie włączył się w dydaktykę ani we Wrocławiu, ani w Białymstoku. A wkrótce pochłonęły go całkowicie dziennikarstwo i polityka.

Wśród nauczycieli Studium byli, obok Raua, m.in.: Irena Dragan, Tomasz Brzeziński, Krystyna Matuszewska, Dorota Wiszowata, Zdzisław Dąbrowski, Włodzimierz Fełenczak, Jan Bondar, Halina Lechowska, Bernadetta Rau, Elżbieta Warszawska, Bożena Frankowska, Henryk Jurkowski, Andrzej Makowiecki, Wiesław Jurkowski, Włodzimierz Pawluczuk.

Wszystkie organizacyjne sznurki, w studium i w teatrze, trzymał Krzysztof Rau. Nieustannie poszerzał swoje kontakty i grono współpracowników. W połowie lat 70. w BTL pojawiały się spektakle już nie tylko reżyserowane przez niego samego i Joannę Piekarską. Zaprosił m.in. Zlatiego Zlatewa z Bułgarii, tu swoje pierwsze spektakle po studiach lalkarskich w Pradze realizował Włodzimierz Fełenczak, wkrótce na kilka lat zadomowił się Andrzej Dziedziul, reżyserował Tomasz Jaworski, od 1975 z BTL-em związał się Jan Wilkowski. Wśród scenografów prym wiedli lokalni plastycy: Wiesław Jurkowski i Ryszard Kuzyszyn, ale świetni artyści coraz liczniej ciągnęli na Podlasie: Gizela Bachtin-Karłowska, Wanda Fik, Adam Kilian… Sam Rau aktywnie działał na forum ogólnopolskim, zwłaszcza w SPATiF-ie, kierowanym przez całą dekadę lat siedemdziesiątych przez Jana Wilkowskiego. Wilkowski był więc wówczas naturalnym partnerem do prowadzenia wszelkich środowiskowych negocjacji. A rozmaitych sporów, konfliktów i napięć nie brakowało. Szkolnictwo było jedną z takich zapalnych kwestii, o którym nieustannie dyskutowano.

Ponieważ budowanie wysokiego poziomu aktorskiego było jedną z naczelnych idei przyświecających Rauowi, kształcenie lalkarzy w oczywisty sposób stało w centrum jego uwagi. Wydeptywał ścieżki na gruncie lokalnym, w Ministerstwie Kultury, rozmaitych instytucjach, oczywiście w warszawskiej PWST, SPATiF-ie. Wyrzucany (jak z MKiS, gdzie odpowiedzialna za sprawy lalkowe Wiesława Domańska przekonywała, że prędzej jej kaktus wyrośnie na dłoni niż w Białymstoku powstania szkoła teatralna), wracał innymi drzwiami. Chciał ściągnąć Wilkowskiego do włączenia się w białostocką szkołę, a gdy jego wysiłki okazały się niewystarczające, przekonał Tadeusza Łomnickiego, ówczesnego rektora warszawskiej PWST, by stał się orędownikiem sprawy. Wilkowski uległ. Sam barwnie opisał swoją pedagogiczną karierę w jubileuszowym wydawnictwie PWST (Warszawa 1991), nadając jej tytuł Belfer mimo woli. W tym samym wydawnictwie Krzysztof Rau podzielił się własną wizją tworzenia szkoły pt. Najdłuższy egzamin do PWST.

W efekcie, w 1975 roku w Białymstoku przeprowadzono dodatkowy egzamin dla słuchaczy Studium, któremu przewodniczył Wilkowski jako szef sekcji lalkowej SPATiF-u, który wyłonił studentów rozpoczynających naukę od II roku studiów w PWST. Chcąc nie chcąc, Jan Wilkowski został pierwszym dziekanem białostockiego Wydziału Lalkarskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, Krzysztof Rau – pierwszym prodziekanem.

Droga od powstania Studium do utworzenia Wydziału Lalkarskiego w Białymstoku okazała się w sumie bardzo krótka. Kilka lat wcześniej, we Wrocławiu, proces ten zajął pięć lat. W Białymstoku – rok. Przekształcenie Studium w warszawski Wydział Lalkarski poszerzyło grono wykładowców. Doszli m.in.: Jan Wilkowski, Krzysztof Niesiołowski, Jan Plewako, Barbara Muszyńska, Edward Dobraczyński, Eliza Piechowska, Maria Redkowska, Lesław Piecka, Waldemar Wilhelm, Andrzej Witkowski, Maciej Wojtyszko, Tadeusz Zapaśnik, Andrzej Ziembiński, Jerzy Zegalski, Danuta Kierklo-Czajkowska, Marek Waszkiel, Bogdan Głuszczak, Zbigniew Wilski, Halina Waszkiel, Jolanta Wiśniewska, Maria Berwid-Osińska. Niektórzy byli w szkole przez lata, inni się zmieniali. Na przełomie lat 70. i 80. dołączyli białostoccy absolwenci, z Piotrem Damulewiczem, Aliną Skiepko-Gielniewską, Andrzejem Zaborskim, Marią Rogowską, Zdzisławem Rejem, w kolejnych latach m.in. Wiesław Czołpiński i wielu zwłaszcza aktorów BTL-u bądź absolwentów białostockiej uczelni, którzy rozpierzchli się po Polsce, ale ze szkołą zachowali ścisły kontakt.

I tak jest do dziś. Wielu wczorajszych studentów nazajutrz rozpoczyna karierę wykładowców. Przechodzą rzecz jasna długą drogę od obserwatorów, przez asystentów, nim podejmą trud samodzielnego powadzenia zajęć. Muszą uzyskać w nieprzekraczalnym terminie kolejne stopnie naukowe, osiągnąć jakieś artystyczne sukcesy, ale nie umiem uwolnić się od refleksji, że w zakresie środków lalkarskich wciąż obracamy się wokół własnej osi. W niewielkim zakresie wykraczamy poza dokonania naszych nauczycieli (choć dziś jest dużo lepiej niż jeszcze kilka lat temu).

Wszak z drugiej strony perspektywa pół wieku istnienia białostockiej szkoły pokazuje ogromny dystans i długą krętą drogę, którą przeszło polskie lalkarstwo.

Nieustająco legendarną postacią ATB jest Jan Wilkowski. Choć nie ma go już od ponad ćwierćwiecza, wciąż jest obecny w murach szkoły. Niedawno uroczyście obchodziliśmy 100-lecie jego urodzin. Legenda Wilkowskiego wciąż jest podtrzymywana w białostockiej uczelni. Trudno się temu dziwić. Był to wyjątkowo ciepły, życzliwy, łagodny i przyjacielski człowiek, a do tego wielki artysta. No i lalkarz! Twórca, który z białostockimi studentami, najpierw podczas realizacji dyplomów (lalkowych dyplomów!) odnosił sukcesy, a wkrótce potem – z byłymi już studentami – zrealizował wielkie spektakle lalkowe lat 80.: szczeciński Żywot Wowry wśród żywotów świętych, w BTL – Zieloną gęś i Dekameron 8.5.

W 1980 roku w Białymstoku powołano Wydział Reżyserii, na którego czele stanął Henryk Jurkowski (po nim przez dwie kadencje był Wojciech Wieczorkiewicz). Dziekan Henryk Jurkowski był kolejną wielką postacią w środowisku lalkarskim, na dodatek marka jego nazwiska daleko wykraczała poza granice Polski. Przez ostatnie lata (1972-1980) sprawował urząd sekretarza generalnego UNIMA, był współtwórcą Instytutu Lalkarskiego w Cherleville-Mézieres i tamtejszej szkoły lalkarskiej, a w Polsce i na świecie od lat niekwestionowanym autorytetem. Lokalizacja kształcenia reżyserów w Białymstoku wywoływała jednak niekończące się i wyjątkowo ostre dyskusje i spory. Krzysztof Rau mimo wszystko zdołał postawić na swoim.

Istnienie w Białymstoku dwóch wydziałów lalkarskich sprawiło, że od 1984 roku pojawiło się w strukturze warszawskiej uczelni nowe stanowisko – prorektor do spraw białostockich wydziałów. Pierwszym został Krzysztof Rau. W kolejnych kadencjach (a szczęśliwie środowisko akademickie utrzymuje przepis o jednokrotnej możliwości reelekcji) prorektorami do spraw Białegostoku (nawet kiedy w 1990 połączono dotychczasowe dwa wydziały w Wydział Sztuki Lalkarskiej), byli: Henryk Jurkowski, Tomasz Jaworski, Marek Waszkiel, Wojciech Kobrzyński, Wiesław Czołpiński i Marta Rau. Funkcje dziekańskie po Wilkowskim pełnili: Tomasz Jaworski, Jan Plewako, Wojciech Kobrzyński, Wiesław Czołpiński, Sylwia Janowicz-Dobrowolska, Artur Dwulit. Warto może przypomnieć, że pierwszym spośród absolwentów białostockich przedstawicielem władz wydziału był Piotr Damulewicz, który w 1987 roku został prodziekanem. Tak oto zamknęło się koło historii, dobiegł końca proces, o którym od początku marzył Krzysztof Rau przepowiadając, że swoją misję uzna za zrealizowaną, gdy jego wychowankowie przejmą kierowanie białostocka szkołą.

Wygląda na to, że dziś jestem najdłużej pracującym wykładowcą białostockiej Akademii Teatralnej. Zajęcia z historii teatru lalek zacząłem jesienią 1977 i, z kilkuletnią przerwą w stanie wojennym, prowadzę do dziś. Początki były niezwykłe. Niektórzy studenci byli wprawdzie starsi ode mnie, ale nie było problemów z porozumiewaniem się. Właściwie przez pierwsze lata uczyliśmy się razem. Zadawałem lektury, które czytaliśmy i o których rozmawialiśmy. To przecież jeszcze epoka przedkomputerowa, ze śladową ilością zdjęć, artykułów i książek. Niemal od razu powołałem koło naukowe, które po dwóch latach doprawdy intensywnej pracy zorganizowało wyprawę naukową do Japonii. Poznawaliśmy bunraku, ale miesięczny pobyt był też okazją do przemierzenia Japonii. Chyba od razu po powrocie zacząłem też prowadzić seminaria magisterskie.

W samej szkole też się działo. W 1979 odbył się pierwszy w Polsce międzynarodowy przegląd dyplomów lalkarskich, który potem trafił do Wrocławia i wciąż istnieje, oczywiście w innej formule. Lata 80. i 90. dla nikogo nie były łatwe. Permanentne kryzysy, stagnacje, ograniczenia, przekształcenia, ale to przecież wtedy właśnie debiutowali studenci reżyserii, wnosząc do polskiego lalkarstwa ożywienie i swoisty entuzjazm, za sprawą spektakli Wojciecha Szelachowskiego, Macieja Tondery, Aleksandra Antończaka, Grzegorza Kwiecińskiego, Tadeusza Wierzbickiego, Piotra Tomaszuka, Marka Chodaczyńskiego i wielu innych młodych utalentowanych artystów.

To wówczas zaczęła się rodzić w polskim lalkarstwie zupełnie nowa, wyeliminowana w czasach komunistycznych, struktura: teatry prywatne, niezależne grupy artystyczne. Białostoccy absolwenci zawładnęli tą przestrzenią, dość wspomnieć: Teatr Ognia i Papieru Grzegorza Kwiecińskiego, Teatr małe i Tadeusza Wierzbickiego, Unię Teatr Niemożliwy Marka Chodaczyńskiego, Walny-Teatr Adama Walnego, ale przecież i Teatr Wierszalin Piotra Tomaszuka i Tadeusza Słobodzianka, i Teatr ¾ Zusno Krzysztofa Raua, zbudowany ze szkolnych doświadczeń i marzeń.

A i w teatrach instytucjonalnych białostoccy absolwenci byli silnie widoczni. W wielu teatrach pojawili się całymi grupami – w Szczecinie, Gdańsku, Jeleniej Górze, warszawskiej Lalce, Lublinie… W końcu lat 90. wspominany już Klemens Krzyżagórski przygotował pasjonujące zestawienie losów absolwentów wszystkich polskich uczelni lalkarskich od 1950 roku do końca wieku. Wnioski były zaskakujące: spośród aktorów-lalkarzy pracujących w profesjonalnych teatrach ponad 45% stanowili absolwenci białostoccy! Dla porównania: procent absolwentów wrocławskich wyniósł 12.

Kiedyś zestawiłem listę dyrektorów teatrów lalek z lat 90. Na 27 istniejących instytucji białostoccy absolwenci kierowali ponad połową. Po 25 latach istnienia szkoły lalkarskiej na Podlasiu śmiało można było powiedzieć, że jej absolwenci zdominowali polski teatr lalek. W XXI wieku wydaje się, że proporcje się wyrównały, tyle że dziś lalkarstwo w Polsce wygląda zupełnie inaczej.

W 1999 roku na kolejne dwie kadencje losy białostockiego Wydziału Sztuki Lalkarskiej, mającego niemal od dekady dwa kierunki – aktorski i reżyserski, znalazły się w moich rękach. Ze sztuką teatru lalek i ze szkołą związany byłem od dawna, ale nigdy wcześniej nie kierowałem instytucją. To, że dałem się namówić na kandydowanie (bo był to czas wyborów do wszelkich władz uczelnianych, a rektor-elekt mógł powołać lub nie wybranego w Białymstoku kandydata) jest wyłączną zasługą Marii Ościłowicz, kierowniczki białostockiego dziekanatu, która miesiącami przekonywała mnie (a pewnie i agitowała kolegów za mną), że powinienem objąć tę funkcję. Nie żałuję.

Przez sześć lat mojej obecności na stanowisku prorektora wiele się zmieniło. Zmiany są nieubłagane i zawsze potrzebne, także – a może przede wszystkim – na stanowiskach kierowniczych. Obejmowałem szkołę dobrze funkcjonującą i jeszcze lepiej postrzeganą. Od wielu lat aktywnie uczestniczyłem w międzynarodowym życiu lalkarskim i miałem świadomość, że wielu moim kolegom (a z całą pewnością studentom) brakuje bliskiego kontaktu ze światem. Wiedziałem też, że nasza uczelnia wzbudza zainteresowanie na świecie, bo uczelnie lalkarskie nie są powszechnie znane. Ponadto byliśmy w przededniu wejścia w struktury Unii Europejskiej.

Zacząłem od zapraszania wybranych spektakli bądź artystów do Białegostoku. Konsekwencją tych kontaktów były wizyty warsztatowe specjalistów-lalkarzy z różnych krajów świata, którzy odbywali spotkania, a wręcz prowadzili regularne warsztaty ze studentami. W Białymstoku zaczęli pojawiać się wielcy twórcy światowego lalkarstwa: Michael Meschke, Eric Bass, Massimo Schuster, Jordi Bertran, Fabrizio Montecchi, Alain Lecucq, Andras Lenart, Michael Vogel. Każdy z nich wnosił coś nowego, inną technikę lalkarską, inną metodę pracy, inną wyobraźnię i osobowość artystyczną. Nie były to spotkania łatwe i to bynajmniej nie z powodów komunikacyjnych. Problemem podstawowym była całkowicie inna u nas świadomość uprawiania zawodu, nieumiejętność określania i realizowania przez studentów własnych ambicji i marzeń, niekiedy nawet ich całkowity brak, oczekiwanie na sformułowanie przez reżysera zadania do wykonania. To wciąż ogromny problem także teatrów, nie tylko studentów szkół teatralnych.

Wizyty świetnych lalkarzy, warsztaty z nimi, zaczęły powoli przyciągać zainteresowanie szkołą. Pojawili się pierwsi międzynarodowi stażyści, szukający sposobu na uzupełnienie swojego wykształcenia i wypatrujący nowych miejsc i starych/nowych mistrzów. A po stażystach przybyli pełnoprawni studenci-obcokrajowcy. W samej szkole zaczęto powierzać twórcom ze świata realizację dyplomów.

Proces ten wspierały trzy dodatkowe elementy: stopniowe zmiany programowe, zmierzające generalnie do wyzwolenia większej indywidualnej odpowiedzialności studentów za swoje prace i – wynikający z tych zmian – obowiązek programowy realizacji własnych etiud; rezygnacja ważnego międzynarodowego ośrodka kształcenia lalkarzy we Francji z organizacji międzynarodowych spotkań studentów-lalkarzy i przejęcia przez ATB tej imprezy; po trzecie wreszcie partnerstwo w trzyletnim projekcie unijnym „Teatro Figura Europa”.

Każda uczelnie teatralna powinna być nieco konserwatywna, bo nauczyć można tego, co było, co istnieje, nie tego, co dopiero nastąpi. Silny akcent położony na rzemiosło, na sztukę animacji tradycyjnych technik lalkowych, na kształcenie głosu, na ruch, na pracę z przedmiotem, na techniki aktorskie wreszcie, wszystko to sprawiło, że szkoła białostocka była postrzegana jako miejsce, gdzie uczą warsztatu. Zmiany programowe ostatniego ćwierćwiecza pozwoliły rozwinąć także drugi element nieodzowny w każdej twórczości: wyobraźnię, intuicję, indywidualne myślenie studentów. Było to możliwe, bo wielu profesorom białostockim – na pewnym etapie kształcenia studentów – udało się wygasić własne przyzwyczajenia, oddać inicjatywę młodym adeptom i tylko obserwować ich działania, odpowiadać na zgłaszane wątpliwości, ingerować wówczas, gdy młodego twórcę ogarnia bezradność. Ostateczne wybory muszą być jednak zawsze własne, jeśli formułujemy osobistą wypowiedź. Taka polityka powinna oczywiście akceptować prawo młodego artysty do pomyłek, artystycznych potknięć, ale bez nich nie ma budowania twórczej indywidualności.

Ten proces w Białymstoku przebiega od lat i możemy obserwować jego owoce. Najpełniej świadczą o nim liczne gruby niezależne, teatry prywatne i losy wielu młodych artystów, którzy zdecydowali się na rozwijanie własnej aktywności twórczej. Dość wymienić Kompanię Doomsday, potem Malabar Hotel Marcina Bartnikowskiego i Marcina Bikowskiego, Grupę Coincidentia Pawła Chomczyka i Dagmary Sowy, PAPAHEMĘ, Kwadrygę Ewy i Janusza Walesiaków, Teatr Korzunowiczów, Teatr Bez Rzędów Lecha Walickiego, Teatr Wolność Karola Smacznego, Grupę Teatralna bez Ziemi Marka Ciunela, TeatRyle Marioli i Marcina Ryl-Krystianowskich, Teatr Łątek Krzysztofa Zemły, Fundację Teatr Sakowicz Cempura, Teatr Małe Mi Sławy Tarkowskiej, Teatr Fraktal Ewy Wolskiej, ale też działalność Wiesława Kusy, Krzysztofa Falkowskiego, Mariana Ołdziejewskiego, Karoliny  Martin, Marii Żynel, Pauli Czarneckiej, Marcina Tomkiela i wielu, wielu innych twórców, którzy wyszli z białostockiej szkoły teatralnej i funkcjonują na teatralnym rynku.

Do Akademii białostockiej udało się też przenieść wielką międzynarodową imprezę: spotkania studentów lalkarzy z całego świata, kiedy z ich organizacji wycofali się Francuzi. W 2002 roku odbyła się pierwsza edycja festiwalu lalkanielalka. Festiwal został bardzo dobrze przyjęty w mieście, co wzmocniło jego pozycję i ugruntowało miejsce Białegostoku na międzynarodowej arenie, zwłaszcza że towarzyszyły mu sesje UNIMA Training Commission, konferencje i spotkania pedagogów lalkarskich z różnych krajów.

Elementy nowej strategii ATB z początku XXI wieku, akceptacja różnorodności (kształcenia, metody, celowości wyboru środków, nawet artystycznego gustu), kształtowały się wreszcie podczas trzyletniego projektu europejskiego „Teatro Figura Europa”, który umocnił Wydział Sztuki Lalkarskiej strukturalnie, organizacyjnie, zapewniając jednocześnie stałe kontakty europejskie na płaszczyźnie warsztatowej, festiwalowej, wreszcie finałowych projektów artystycznych. Lata 2002-2005, czas realizacji projektu, to okres zwielokrotnionej wymiany, jednoczesnego funkcjonowania wszystkich dotychczas uruchomionych składników strategii ATB.

W tym też czasie studenci poczuli się współodpowiedzialni za dalsze funkcjonowanie Wydziału Sztuki Lalkarskiej, Wymyślili, a wkrótce przejęli na własność organizację Festiwalu Białysztuk – przeglądu inicjatyw teatralnych, który wykroczył daleko poza Białystok, choć zrodził się z niemożności częstszego pokazywania prac studenckich na scenie Teatru Szkolnego im. Jana Wilkowskiego. Studenci i absolwenci założyli kilka grup teatralnych w ramach Stowarzyszenia Pomocy Artystycznej, które powołali do życia. I nieśli ideę przemian, która nigdy nie powinna ustać.

Szczęśliwie w kolejnych latach, przy wszystkich zmianach i modyfikacjach, ten kurs na łączenie rzemiosła lalkarskiego i troski o indywidualny rozwój artystyczny został utrzymany. Trzeba bowiem wsłuchiwać się we współczesny teatr, przede wszystkim ten, którym żyją młode pokolenia. Naszą, profesorów powinnością jest troska o to, by jego warsztatowa jakość była na możliwie najwyższym poziomie. I dobrze byłoby pamiętać o tym, że dyplomy studenckie w szkole lalkarskiej powinny być lalkowe. Żadnym usprawiedliwieniem nie może być zapraszanie nawet atrakcyjnych twórców, którzy nigdy nie otarli się o lalki. Oni mogą być przydatni wyłącznie w procesie dydaktycznym.

Większość szkół lalkarskich w naszym regionie Europy przyciąga młodych ludzi, którym nie powiodło się dostać na kierunki aktorskie. O lalkach z reguły nie mają nawet pojęcia. Ale bywa całkiem często, że w trakcie studiów dokonuje się w nich całkowita przemiana. Zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy teatr parawanowy, a i tradycyjnie lalkowy, należą do przeszłości, a świat animantów, teatru ożywionej materii rysuje doprawdy atrakcyjne perspektywy. On również wymaga rzemiosła, najlepiej mistrzostwa, które niestety trzeba wypracować. I to właśnie szkoła powinna zatroszczyć się o rzemiosło. A jak je opanowaliśmy powinien pokazać studencki dyplom, nawet jeśli nie będzie to teatralne arcydzieło, bo żaden dyplom studencki tego poziomu nie osiąga i osiągnąć nie może.

50 lat temu zaczynaliśmy w Białymstoku od lalkarskiego studia, potem nastał wydział lalkarski, który przekształcił się w wydział sztuki lalkarskiej, by pięć lat temu zamienić się w jednostkę o nazwie filia stołecznej uczelni. Dziś w filii białostockiej żaden szyld nie uwzględnia lalek. Studenci uczą się na kierunkach: aktorskim, reżyserskim i (a jednak!) technologii teatru lalek. Ale nie o nazewnictwo tu przecież chodzi, tylko o samodzielny gatunek sztuki mający tysiące lat historii i wspaniałe, także polskie okresy chwały. Wierzę głęboko i tego życzę białostockiej ATB na następne lata, że uda się mimo wszystko zachować jego niezależność, wyjątkowość i oryginalność. Ad multos annos!

 

Lalkarz: dyrektor

 

Pierwodruk: ZARZĄDZANIE W KULTURZE 2020, T. 21, nr 2.

 

Od kilku lat, zgodnie z rozporządzeniem Ministra Rodziny, Pracy i Polityki Socjalnej z 7 listopada 2016, na wniosek Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów, dotychczasowy zawód „kierownik teatru” otrzymał brzmienie „dyrektor teatru” [Dziennik Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej, 22.11.2016, poz. 1876]. Bycie dyrektorem zatem to wykonywanie zawodu. Zawód to jednak specyficzny, nie wyuczony. Bycie dyrektorem teatru nie wiąże się z uzyskaniem jakichkolwiek uprawnień, ukończeniem szkoły/studiów, czy choćby specjalistycznego kursu. Wszystko to sprawia, że trudno uwolnić się od traktowania tego stanowiska jako funkcji, powierzonej przez organizatora jednostki/instytucji na czas zamknięty (dziś), lub bezterminowo (dawniej) i określony rozmaitymi warunkami, niekiedy będącymi także wynikiem indywidualnej umowy pomiędzy stronami.

 

  1. Pierwsi kierownicy

            W teatrze lalek funkcja dyrektora pojawiła się w zasadzie po II wojnie światowej. Wcześniejsze, przedwojenne sceny lalkowe, były przedsięwzięciami rodzinnymi, prywatnymi. Taki status miała większość stałych teatrów lalek, które w Polsce pojawiły się na przełomie XIX i XX wieku, poczynając od warszawskiego Teatru Marionetek Marii Weryho (1900) i krakowskiego Teatru Marionetek dla Dzieci Stefanii Boima-Wachowskiej (1903) [Waszkiel 2018a: 195-201].

W  dwudziestoleciu międzywojennym, obok scen prywatnych, pozostawały teatry organizowane przez pasjonatów, działaczy społecznych, pedagogów i artystów, często pod opieką rozmaitych stowarzyszeń czy instytucji, które wspierały ich działalność. Tak było np. z katowickim Teatrem Marionetek Miniatury, działającym przy Sekcji Teatrów Ludowych i Amatorskich Wydziału Oświecenia Publicznego, którą kierował Stanisław Ligoń, z warszawskim Teatrem Kukiełek Baj, założonym przez Szczepana Baczyńskiego, czy z poznańskim Błękitnym Pajacem [Waszkiel 2018a: 105-115, 228-237]. Baj (najsłynniejszy teatr lalek przed wojną) był przez wiele lat teatrem Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, Błękitny Pajac – teatr założony przez stowarzyszenie o nazwie Wielkopolska Rodzina Marionetkarzy – działał w porozumieniu z Komisją Oświaty Pozaszkolnej Inspektoratu Szkolnego Miejskiego w Poznaniu [Waszkiel 2018a: 233,236, 283]. Teatry te miały swoich kierowników, czasem liczniejsze kierownictwo z wyspecjalizowanymi zadaniami. W Baju kierownikiem zespołu i reżyserem był Jan Wesołowski, kierownikiem literackim – Maria Kownacka. W Błękitnym Pajacu funkcję kierownika artystycznego i administracyjnego pełnił Stefan Polonyi-Poloński, konsultantem literackim był Jan I. Sztaudynger. Czasem były to funkcje honorowe, niekiedy wiązały się z etatowym zatrudnieniem w stowarzyszeniu. Bywało, że teatry korzystały z pomocy materialnej współorganizatora, ale niekiedy – jak Błękitny Pajac – zobowiązane były do wnoszenia zryczałtowanych opłat na rzecz patronującej organizacji, która ponosiła „odpowiedzialność materialną i moralną” [Waszkiel 2018a: 284].

 

  1. W stronę instytucjonalizacji

W pierwszych powojennych latach organizacja teatrów lalek była podobna do przedwojennej, choć zgodę na funkcjonowanie teatrów podejmowano teraz na szczeblu centralnym, odkąd (31.12.1944) powstał Departament Teatru Ministerstwa Kultury i Sztuki, z Arnoldem Szyfmanem jako pierwszym jego dyrektorem [Fik 1991: 14]. Ministerstwo rygorystycznie nadzorowało rodzące się inicjatywy lalkarskie, zwłaszcza prywatne. Szyfman udzielił zgody Władysławowi Jaremie na uruchomienie prywatnego teatru lalek Groteska w Krakowie (marzec 1945) czy Marianowi Mikucie na Krakowski Polski Teatr Kukiełek. Tylko w pierwszym półroczu 1945 zgodę dostał Edmund Zaborowski, Irena Totwen, Witold Ulanowski i wielu innych lalkarzy w Łodzi, Lublinie, Białymstoku, Lesznie, Kielcach, Bydgoszczy, Krakowie, Katowicach. Niekiedy za pozytywną decyzją szły pierwsze dotacje. Z roku na rok poszerzała się ministerialna lista koncesjonowanych, wkrótce też subwencjonowanych teatrów lalek, na której były i teatry działające pod auspicjami stowarzyszeń (RTPD, ZWM). Powoli struktura organizacyjna teatrów lalek upodabniała się do struktury teatrów dramatycznych, zwłaszcza że niektóre wchodziły z nimi w fuzje, jak Poznański Teatr Marionetek Haliny Lubicz, który szybko zmienił nazwę (Miejski Teatr dla Młodzieży, potem Teatr Aktora i Lalki), jeszcze w sezonie 1945/1946 przeszedł pod Zarząd Miejski, a w listopadzie 1949 został upaństwowiony jako Teatr Młodego Widza [Waszkiel 2012b: 270-271, 278].

Od samego początku Ministerstwo Kultury i Sztuki reagowało bezpardonowo na wszelkie uchybienia, głównie finansowe. Doświadczył tego Władysław Jarema, któremu w październiku 1945 Leon Kruczkowski, ówczesny wiceminister kultury i sztuki, cofnął koncesję na prowadzenie Groteski. Wyznaczył Andrzeja Stopkę do zorganizowania teatru, działającego pod tą samą nazwą na prawach spółdzielni. Konflikt grupy Jaremy z grupą Stopki sparaliżował działalność teatralną i doprowadził wkrótce do jej zawieszenia.

Bycie dyrektorem teatru wymagało zawsze sporych umiejętności. W tym pierwszym powojennym okresie zwłaszcza umiejętności współpracy z organami władzy, lokalnej i centralnej. Zdecydowanie mniej liczył się wówczas poziom artystyczny kierowanej placówki, bo wszystko było jeszcze w fazie kształtowania się, budowania podstaw lalkarskiej profesji. Nie zawsze nawet dyrektor przynależał do struktur partyjnych, choć to z pewnością ułatwiało sprawowanie funkcji. Ważne były, jak zwykle: osobowość, skuteczność, dobre relacje z partnerami, a i środowiskowa pozycja. Henryk Ryl, nie bez wsparcia Leona Schillera, którego poznał w Murnau i współpracował w Lingen, w lutym 1946 otrzymał zgodę na reaktywowanie Groteski w Krakowie. Janina Kilian-Stanisławska, świeżo repatriowana z ZSRR wraz ze swoim teatrem Niebieskie Migdały, jesienią tego roku objęła funkcję ministerialnego inspektora do spraw teatrów młodzieżowych i jednocześnie odebrała zgodę na prowadzenie Niebieskich Migdałów w Krakowie. W końcu 1946 działało już w Polsce prawie 30 teatrów lalek.

Ich dyrektorami/kierownikami byli najczęściej sami pomysłodawcy i twórcy tych scen. Wywodzili się z rozmaitych profesji, choć wszyscy zetknęli się wcześniej z lalkarstwem, uczestniczyli w różnych, jeszcze przedwojennych i wojennych przedsięwzięciach. Jarema był aktorem dramatycznym, przed wojną współpracował z awangardowym teatrem plastyków Cricot, w czasie wojny prowadził w Grodnie i Nowogródku Polski Teatr Lalek Białorusi Zachodniej. Ryl, nauczyciel z wykształcenia, przeszedł solidną „szkołę” lalkarską w obozie jenieckim w Murnau. Kilian-Stanisławska, z wykształcenia krytyk sztuki, odbyła w 1946 roku kilkumiesięczny staż w moskiewskim teatrze Obrazcowa, a wcześniej uruchomiła w Samarkandzie teatr dla dzieci Niebieskie Migdały. Joanna Piekarska – przedwojenna absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych w Wilnie, współpracowała z wileńskimi szopkami uniwersyteckimi i tamtejszym radiem. Juliusz Glatty, Jerzy Zitzman, Irena i Tadeusz Sowiccy, Irena Pikiel – byli plastykami, Jan Dorman – nauczycielem, pasjonatem teatru i plastykiem, Marta Janic, Alojzy Smolka, Piotr Sawicki – wywodzili się z przedwojennych bajowskich kursów lalkarskich, Tadeusz Czapliński, twórca słupskiej Tęczy – chyba jako jedyny – był przedwojennym profesjonalnym lalkarzem.[1] Wszyscy oni po wojnie kierowali tworzonymi przez siebie teatrami. Jedni przez kilka dekad, inni krócej, do czasu pojawienia się trudności i konfliktów, którym nie byli w stanie się przeciwstawić.

 Stopniowa profesjonalizacja, a wkrótce (1950) upaństwowienie pierwszych teatrów lalek doprowadziły do skrystalizowania się ich struktury organizacyjnej i instytucjonalizacji, która obowiązywać będzie przez następne dziesięciolecia. Teatr lalek stawał się powoli elementem całego socjalistycznego systemu kultury i podlegał wszystkim jego regulacjom i zasadom na równi z innymi dziedzinami. Proces ten gwałtownie przyspieszył  po wizycie w Polsce jesienią 1948 moskiewskiego teatru lalek Siergieja Obrazcowa.[2] Obrazcow, zarówno spektaklami dla dzieci, jak i dla dorosłych widzów, zachwycił polską publiczność, krytykę oraz środowisko teatralne, nie tylko lalkarskie. Uczeń Stanisławskiego, znakomity lalkarz, budując przed wojną na polecenie władz sowieckich swój moskiewski teatr, oparł się na strukturze organizacyjnej teatru dramatycznego i w zasadzie ją skopiował. Ponieważ był doprawdy wielkim artystą i przywoził najlepsze wzorce, czerpanie z jego przykładu i powoływanie się na jego doświadczenia, było najlepszą możliwą rekomendacją lalkarstwa. Polskie środowisko wykorzystało tę sytuację w pełni. Teatr lalek, w tym najważniejszym momencie budowania organizacyjnych podstaw w Polsce, zyskał i sympatię władz, i uznanie środowiska teatralnego, i – w konsekwencji – prestiż, który zapewnił mu trwanie przez następnie dziesięciolecia, bez względu na porażki, kłopoty i rozmaite zawirowania, które przecież go nie ominęły.

Upaństwowione 1 I 1950 teatry: bielska Banialuka, toruński Baj Pomorski, krakowska Groteska, łódzkie Arlekin i Pinokio oraz warszawskie Niebieskie Migdały i Guliwer, w następnych latach kolejne sceny, miały jednolitą strukturę.[3] Na ich czele stał dyrektor, najczęściej pełniący także funkcję kierownika artystycznego. Najczęściej, bo przez wiele lat funkcje te były rozdzielone w teatrach warszawskich, okresowo w Baju Pomorskim, różnie bywało i w innych miastach, tak jak rozmaicie jest i dziś.

 

  1. Dyrektor instytucji państwowej / instytucji kultury

Obsadzenie dyrekcji teatrów było jednym z najtrudniejszych zadań, głównie nadzorującego działalność Ministerstwa Kultury i Sztuki, ale i samego środowiska. Brakowało kandydatów. Problem słabości kierowników artystycznych i braku uprawnień reżyserskich był przedmiotem dyskusji, narad i środowiskowych spotkań, inicjowanych przez MKiS bądź Sekcję Lalkową SPATiF-ZASP, poczynając od połowy lat 50. I właściwie nawet powołanie w latach 70. uniwersyteckiego kształcenia lalkarzy, zwłaszcza od 1980 roku kierunku reżyserii lalkowej, nie wyeliminowało tego problemu.

Utarło się, że dyrektorem teatru, zawłaszcza kierownikiem artystycznym, powinien być reżyser. Wynikało to ze struktury organizacyjnej instytucji i przede wszystkim z tradycji polskiego teatru lalek. Tradycji odwołującej się nieśmiało do kształtu artystycznego polskiego teatru XX wieku, teatru inscenizatora. W lalkach zdominował on styl przedstawień do czasu całkowitej rezygnacji z parawanu, zatem mniej więcej do końca epoki PRL-u. Styl ten był wynikiem pracy twórczych tandemów, reżysera i scenografa, którzy wspólnie go budowali, ale to scenograf ostatecznie nadawał plastyczny kształt widowisku: Władysław Jarema, Zofia Jaremowa – Kazimierz Mikulski, Lidia Minticz, Jerzy Skarżyński; Janina Kilian Stanisławska – Zofia Stanisławska-Howurkowa; Henryk Ryl – Ali Bunsch, Wacław Kondek; Joanna Piekarska – Irena Pikiel, Ryszard Kuzyszyn, Jerzy Kolecki; Jan Wilkowski – Adam Kilian; Natalia Gołębska, Michał Zarzecki – Ali Bunsch; Leokadia Serafinowicz – Jan Berdyszak; Wojciech Wieczorkiewicz – Leokadia Serafinowicz; Monika Snarska – Ali Bunsch; Wiesław Hejno – Jadwiga Mydlarska-Kowal, by wymienić kilka takich twórczych tandemów. Pozycja reżysera w polskim lalkarstwie jest do dziś nienaruszona: ma on nie tylko ogromny wpływ na repertuar teatru, ale przede wszystkim na ostateczny kształt widowiska. To reżyser dobiera partnerów, obsadę, środki inscenizacyjne, on odpowiada za całość spektaklu. Najczęściej ponosi też konsekwencje: i sukcesów, i porażek. Zgodnie z PRL-owskimi zasadami to reżyser powinien pełnić funkcję szefa artystycznego teatru, najlepiej także dyrektora, ale tu bywało rozmaicie. Nie każdy twórca chciał brać na swoje barki odpowiedzialność administracyjno-finansową. Niektórzy artyści obejmowali teatry w młodym wieku, bez żadnych doświadczeń w kierowaniu dużymi zespołami pracowników, przyjmowali więc jakby w schedzie obecność poprzedniego dyrektora – szefa instytucji. Doskonałym przykładem może tu być Jan Wilkowski, który jako kierownik artystyczny przez blisko dwadzieścia lat wyznaczał poziom warszawskiej Lalki, nigdy nie będąc jej dyrektorem.

Przykład Wilkowskiego, absolwenta szkoły lalkarskiej Kilian-Stanisławskiej, jest zarazem specyficzny. Niewielu jego kolegów szkolnych podjęło pracę reżysera w teatrach lalek, jeszcze mniej pełniło – choćby okresowo – funkcje kierownicze (Maryla Kędra, Aleksandra Grzymska). A i sam Wilkowski dość niespodziewanie jesienią 1969 został odwołany ze stanowiska szefa artystycznego i reżysera Lalki. Prawdziwe okoliczności tego odwołania nigdy nie zostały ujawnione. Wiadomo jednak, że od wielu już lat silnie związany z telewizją, miał coraz mniej czasu na własny teatr. Wznawiał stare spektakle nie mogąc uzyskać aprobaty dla kontynuacji teatru autorskiego i szeroko zakrojonych inscenizacji wymagających wielomiesięcznych prób i stosunkowo wysokich nakładów finansowych. Pogłębiające się rozdźwięki między nim a dyrektorką Stanisławą Bojar dotyczyły wykorzystywania budżetu na cele pozaartystyczne, presji na zmianę profilu repertuarowego oraz autorytarnych, dyrektorskich decyzji personalnych w zespole artystycznym. Bezpośrednią przyczyną odejścia Wilkowskiego było przerwanie zaawansowanych już prób do sztuki Wicek Warszawiak wg Makuszyńskiego na skutek decyzji cenzury i Wydziału Kultury Rady Narodowej. Nie było pożegnań, podziękowań, laurek i kwiatów. 31 X 1969 Wilkowski zastał zamknięty gabinet i wyrzucone na korytarz rzeczy osobiste. Minęło dwadzieścia kilka lat zanim Jan Wilkowski ponownie przekroczył próg swojego teatru.

Takich rozstań, zwłaszcza wśród najstarszego pokolenia twórców-założycieli teatrów, dyrektorzy-lalkarze doświadczali częściej. Irenę Sowicką dwukrotnie usuwano z kierowania  warszawskim Guliwerem: w połowie 1952 roku, po konflikcie z dyrektorem Centralnego Zarządu Teatrów, Jerzym Pańskim; po raz drugi w kwietniu 1957 w wyniku przedłużającego się sporu z własnym zespołem [Waszkiel 2012b: 304, 324]. Było to ostateczne rozstanie Sowickiej z teatrem lalek. Jej kolejnemu powrotowi sprzeciwiło się nawet środowisko. Sekcja Teatrów Lalek SPATiF odmówiła Sowickiej poparcia w 1957 roku, gdyż – mimo zapowiedzi – nie zreorganizowała zespołu („zdemoralizowanego i intryganckiego”) i nie odniosła w ostatnich sezonach żadnych poważniejszych sukcesów [Archiwum ZASP, A 5/9-11]. Dziś takie stanowisko organizatora, nie tylko stowarzyszenia, chyba nie byłoby możliwe.

Niemałych upokorzeń doświadczyła Janina Kilian-Stanisławska. W 1950 brutalne zmiany w warszawskich Niebieskich Migdałach przeprowadzał osobiście Władysław Jarema, jednocześnie szef krakowskiej Groteski, nie oszczędzając klanu Kilianów (Adam Kilian był od 1948 dyrektorem teatru, Janina Kilian-Stanisławska – kierownikiem artystycznym, Zofia Stanisławska-Howurkowa – kierownikiem plastycznym) [Rogacka, Rembowska 2017]. Doprowadził do odwołania całego kierownictwa teatru, którego miejsce sam zajął (po kilku miesiącach zniechęcił się, wycofał do Krakowa, torując drogę Wilkowskiemu), autorytatywnie zmienił nazwę teatru, z Niebieskich Migdałów na Lalkę. Szczęśliwie Kilian-Stanisławską pozostawił na stanowisku reżysera, Adama Kiliana – kierownika plastycznego.

Jeszcze gorzej potraktowano Olgę i Ewę Totwen, twórczynie Wileńskich Łątek, odsunięte od kierowania gdańskim zespołem w 1951 roku, raptem w kilka miesięcy po upaństwowieniu. Ta sprawa obrosła z latami w bogatą historię [Abramowicz 2015], ale smaku dodaje jej fakt, że Totwenki niszczono także dlatego, że w przedstawieniach posługiwały się marionetkami, klasycznymi lalkami na niciach. Marionetki nie zyskały uznania socjalistycznej władzy. Mają w sobie pewną sztuczność, czasem nieporadność, a już z pewnością w repertuarze socrealistycznym karykaturowały rzeczywistość. Marionetki generalnie usunięto z polskiej sceny lalkowej i do dziś pojawiają się sporadycznie.

Listę rozmaitych konfliktów związanych z dyrektorami/kierownikami artystycznymi teatrów lalek można wydłużać. Wynikały one z różnych powodów, choć trzy wydają się najczęstsze. Przede wszystkim konflikt z własnym zespołem. Doświadczyła tego Irena Sowicka w Guliwerze, Marta Janic w łódzkim Pinokiu, Olga i Ewa Totwen w Gdańsku w końcu lat 50., Joanna Piekarska w Poznaniu, Grzegorz Lewandowski w Będzinie, Wojciech Olejnik w Toruniu, Grzegorz Kwieciński w Pinokiu i wielu innych dyrektorów, kończąc na Konradzie Dworakowskim, który musiał odejść z kierowania łódzkim Pinokiem w 2019 roku. Symptomatyczne były wielkie spory z początku lat 90.: artystyczno-personalny o gdańską Miniaturę Piotra Tomaszuka/Tadeusza Słobodzianka [Waszkiel 1998c] i o Teatr Dzieci Zagłębia w Będzinie, kiedy zespół, po wyczerpaniu wszelkich form protestu przeciwko dyrektorowi Waldemarowi Musiałowi, rozpoczął strajk okupacyjny budynku [Waszkiel 2012b: 477].

Najczęściej bywa tak, że jeden konflikt powoduje następny i w rezultacie powody odwołania/odejścia dyrektora są bardziej skomplikowane. Ale silną przyczyną konfliktów bywają pogłębiające się napięcia pomiędzy dyrektorem teatru i kierownikiem artystycznym, jeśli funkcje te są rozdzielone. Doświadczyła tego Joanna Piekarska w końcu lat 50. w poznańskim Marcinku, wchodząc w otwarty spór z dyrektorem teatru Władysławem Halickim (będącym w doskonałych stosunkach z miastem), choć do jej ostatecznego odwołania przyczyniła się bez wątpienia i inscenizacja Schillerowskiej Pastorałki, po raz pierwszy po wojnie zrealizowana w czysto lalkowej konwencji. Niemożliwy do wytrzymania konflikt personalny Henryka Ryla z dyrektorką Arlekina Reginą Elkanową w latach 60., ale i brak porozumienia między Wilkowskim i  Stanisławą Bojarową, Piotra Tomaszuka ze Zdzisławem Miodowskim w gdańskiej Miniaturze początku lat 90., Krzysztofa Raua z Janem Woronko w Lalce, by wymienić kilka przykładów, dowodzą, że w rodzących się konfliktach na szczeblu zarządzania teatrem przegranym jest zawsze szef artystyczny. Zatem ten, kto mimo wszystko nadaje kierunek teatrowi i decyduje o jego artystycznej pozycji. Bo choć także teatry lalek były i są przedsiębiorstwami/instytucjami kultury, znaczenie (nie tylko w sensie historycznym) ma wyłącznie ich artystyczny poziom. Tyle, że nie dla organizatora, który zawsze i wszędzie koncentruje się krótkowzrocznie na statystyce, słupkach, wpływach, planach i braku konfliktów.

Jest i trzeci powód odwoływania dyrektorów: konflikt z organizatorem, zatem z podmiotem będącym władzą zwierzchnią. Wiele było takich zdarzeń w przeszłości, nie brakuje ich i w dniu dzisiejszym. Z reguły powody miały charakter administracyjno-finansowy, związane były z wielkimi inwestycjami, które dotyczyły remontów, rekonstrukcji i przebudów otwierających drogę do nowych siedzib teatrów. Dość przypomnieć odwołanie Jerzego Zitzmana z funkcji dyrektora bielskiej Banialuki w 1958 [Kozień red. 1997], czy Stanisława Stapfa z toruńskiego Baja Pomorskiego w 1961 [Owczarzak 2010]. Zitzman na kilka lat przeniósł się do Katowic, gdzie kierował tamtejszym Ateneum (do 1965), Stapf znalazł się całkowicie poza burtą, przez dwa lata był bez pracy, oskarżany o niegospodarność, przekraczanie rozmaitych przepisów, sprzeniewierzenia finansowe. I choć wszystkie te zarzuty nie miały jakichkolwiek podstaw, podtrzymywali je i jego następcy, nie chcąc narazić się na zepsucie stosunków z władzami.

Bywały i inne powody niechęci organizatora, jak wspomniany wcześniej konflikt personalny Sowickiej z Pańskim, a dziś wciąż jeszcze niezakończony spór o podłożu artystycznym pomiędzy Moniką Szelą, dyrektorką rzeszowskiej Maski i prezydentem miasta. Spektakularny był konflikt wokół Małgorzaty Kamińskiej-Sobczyk, następczyni Zofii Miklińskiej w słupskiej Tęczy w 1991 roku. Nie otrzymała ona akceptacji wojewody słupskiego, który w rezultacie ogłosił konkurs, a jego zwycięzcy – aktorowi  Tęczy i kandydatowi wojewody – sprzeciwili się pracownicy organizując strajk okupacyjno-rotacyjny. Tym razem zwyciężyła załoga teatru. Kamińska-Sobczyk otrzymała nominację wojewody kilka miesięcy później, ale to raczej odosobniony przypadek wygranego sporu z władzą i mógł się zdarzyć wyłącznie w czasie polskiej „rewolucji”.

Najsłynniejszy i najsmutniejszy zarazem przykład wiąże się z nazwiskiem Jana Dormana, twórcy i wieloletniego dyrektora Teatru Dzieci Zagłębia w Będzinie, którego imię dziś nosi będziński teatr, a Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie jego nazwiskiem opatrzył jeden ze swych sztandarowych programów. Wszystko zaczęło się od performansu Dormana, zatytułowanego Choinka Futurystów, wystawionego na Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Lalek w Opolu w 1973. Afera z tzw. „incydentem wychowawczym” podczas Dormanowskiego happeningu była symptomatyczna i sporo mówiła o środowiskowych napięciach, także w samym SPATiF-ie, bo i sprowokował ją list działaczy sekcji lalkowej: Moniki Snarskiej i Krzysztofa Niesiołowskiego. Wprawdzie byli osobiście urażeni za wciągnięcie ich na scenę i poddanie happeningowym działaniom, ale swoje oburzenie skierowali na obecność na sali widowiskowej grupy dzieci, podczas gdy na scenie trwała uteatralniona niby alkoholowa libacja. W swoim piśmie do Zarządu Głównego SPATiF podkreślali, że występ ten naruszył dobre imię teatru lalek i miał antywychowawczy wpływ na dzieci. List ten rozpętał burzę wokół Jana Dormana. TVP natychmiast wycofała z programu telewizyjnego festiwalu teatrów lalek dla dzieci spektakl Teatru Dzieci Zagłębia, odwołano kolejną edycję Herodów w Będzinie. Nie pomogły listy do ZG SPATiF Leokadii Serafinowicz, Krystyny Mazur („Powiało atmosferą palenia czarownic na stosie. Na stosie małych urażonych ambicji i jeszcze mniejszych prywatnych interesów. Przez zniszczenie działalności artystycznej i społecznej Jana Dormana nie podniesie się poziom innych teatrów lalkowych, niestety coraz niższy od wielu już lat.” [Archiwum ZASP, A 5/9-11]). Interweniował Jan Potiszil, sam Dorman udzielał wyjaśnień, stosowne oświadczenie złożył opolski wychowawca, który samowolnie wprowadził na widownię grupkę młodocianych widzów. Jan Wilkowski w imieniu sekcji, po kilkumiesięcznej wymianie pism, poprosił Zarząd Główny SPATiF-u o zamknięcie sprawy Dormana, argumentując, że reżyser nie ponosi odpowiedzialności za dzieci na widowni, a uznanie przez samego Dormana, że było to działanie nieudane powinno być wystarczającą satysfakcją, jakiej można się domagać od artysty. Jednocześnie w imieniu sekcji lalkowej prosił o obronę Dormana przed konsekwencjami, jakie ten już ponosi. Niestety, Dorman popadał w niełaskę coraz bardziej, obcinano mu budżet, narastały napięcia w zespole teatru i kiedy wreszcie uzyskał odpowiedni wiek, dał władzom lokalnym wystarczającą liczbę argumentów, by go odesłać na emeryturę 31 III 1978. W trakcie sezonu artystycznego!

W odniesieniu do wielkich artystów lub długoletnich i niekonfliktowych dyrektorów władze wszelkich szczebli miały i wciąż mają poważny problem związany z ustawowym wiekiem emerytalnym. Stosuje się go rygorystycznie w wyjątkowych sytuacjach (przypadek Dormana). Przypadek Stanisława Ochmańskiego, który przechodząc na emeryturę w 1992 roku elegancko przekazał łódzkiego Arlekina w ręce Waldemara Wolańskiego, swojego następcy, jest wyjątkowo rzadki.[4] Proces odchodzenia innych dyrektorów (np. Henryka Ryla, Krzysztofa Niesiołowskiego, Moniki Snarskiej, Jerzego Zitzmana) przeciągał się latami, a mimo to wywoływał najczęściej niesmak i oburzenie powodujące niekiedy silną frustrację samych zainteresowanych. Kierując scenami przez dziesięciolecia zaczynali je traktować jako swoją własność, zapominając z reguły, że to publiczne instytucje finansowane z publicznych pieniędzy. I mimo zmian ustrojowych po 1989 roku, ta sytuacja wciąż się powtarza. Czemu trudno się zresztą dziwić, skoro sama struktura teatrów w gruncie rzeczy nie uległa zmianie w ostatnim siedemdziesięcioleciu, tj. od upaństwowienia scen lalkowych.

Nowością po przełomie ustrojowym w Polsce w 1989, oprócz kolejnej decentralizacji i w konsekwencji zmiany organizatora teatrów, którym coraz częściej zostawały władze samorządowe, było wprowadzenie możliwości ogłaszania konkursów na stanowisko dyrektora. Z początku stosowano ją niemal wyłącznie w sytuacjach, kiedy zmiana dokonywała się w efekcie silnego konfliktu targającego zespołem teatru. Wkrótce po 1989 roku konkurs przeprowadzono m.in. w Gdańsku, po odejściu Piotra Tomaszuka, w Słupsku (o czym pisałem wyżej), Będzinie, Toruniu. Jednakże większość zmian dokonywano na starych zasadach: nominacji. I tak w Białymstoku Krzysztofa Raua zastąpił Wojciech Kobrzyński, Kobrzyńskiego – Grzegorz Kwieciński w łódzkim Pinokiu, Kwiecińskiego – Krystian Kobyłka w Opolu, Fredę Leniewicz – Jan Polewka w krakowskiej Grotesce, Snarską – Marcin Jarnuszkiewicz w Guliwerze. Taka klasyczna dyrektorska karuzela. Niektóre zmiany wynikały z zaostrzającej się sytuacji wewnątrzteatralnej, gdzie ustępującemu dyrektorowi zaczynał się palić grunt pod nogami i wczesna ingerencja była najlepszym sposobem na ugaszenie pożaru w zarodku. Takich zmian było wiele. I są one naturalne, bo praca w środowiskach artystycznych z natury rzeczy jest konfliktowa i budzi silne emocje, z którymi nie wszyscy umieją sobie poradzić.

Z czasem konkursy zdominowały procedurę powoływania nowych szefów teatrów. Doświadczenia z trzydziestoletniej już praktyki organizowania konkursów, coraz bardziej powszechnych, wskazują, że to dobra droga, choć wiele się musiało zmienić i nadal powinno zmieniać, by uznać ją za całkowicie satysfakcjonujący sposób wyłaniania przyszłych dyrektorów. Swoiście wzorcowy model wypracowało ongiś szkolnictwo wyższe, zezwalając na dwukrotne sprawowanie najwyższych stanowisk. Wprawdzie zobaczymy jak będzie to funkcjonować w świetle nowej ustawy o szkolnictwie wyższym, ale wydaje się, że maksymalnie dwie kadencje dyrektora konkretnego teatru publicznego to rozsądny postulat wobec instytucji kultury. Niestety organizator ma zawsze prawo przedłużyć umowę bez konkursu i często z tego prawa korzysta: z lenistwa i dla własnej wygody. Będzie mu tym łatwiej, że dyrektor stał się zawodem, nie funkcją, której sprawowanie z reguły wiąże się z określonym czasem. Dyrektorzy zaś coraz silniej koncentrują się na utrzymaniu najlepszych możliwych relacji z władzami, To daje im pewność trwania, przynajmniej do emerytury, a choćby i do śmierci. Byle nie prowokować własnego zespołu! Słupki zawsze poddadzą się oczekiwaniom życzliwych stron.

 

 

Postscriptum

Zajmuję się teatrem lalek całe zawodowe życie: jako historyk, krytyk, pedagog, wydawca, redaktor, organizator, kurator, także dyrektor. Teatr ten interesuje mnie we wszystkich aspektach, przez rok byłem nawet szeregowym pracownikiem jednego z teatrów lalek, chcąc poznać jego wewnętrzne życie, zakulisowe, z reguły niedostępne ani widzowi, ani nawet krytykowi. Zdarzyło mi się też dwukrotnie kierować teatrami (jako dyrektor naczelny i artystyczny zarazem): Białostockim Teatrem Lalek w latach 2005-2012 i poznańskim Teatrem Animacji w okresie 2014-2017.

Zarówno w Białymstoku, jak i w Poznaniu nie zgodziłem się na udział w konkursach, choć mam do nich życzliwy stosunek. Wychodziłem jednak z założenia, że do konkursu przystępują osoby, którym zależy na uprawianiu tego zawodu/pełnieniu tej funkcji. W moim przypadku było inaczej. Nie miałem żadnych powodów, by konkurować z moimi kolegami: reżyserami czy aktorami. Szczęśliwie pracę zawsze miałem i w obydwu przypadkach oferta przychodziła z zewnątrz: od zespołów i od organizatora. Uważałem zatem, że skoro się o mnie zabiega, nie wolno mnie stawiać w sytuacji uczestnika fałszywego (ustawionego) konkursu. I choć taka sytuacja wymaga pewnych dodatkowych czynności ze strony organizatora (uzyskania stosownej zgody), jest uczciwa i sprawiedliwa. Obdarzony zaufaniem organizatora każdorazowo odbywałem spotkanie z załogą teatru, by potwierdzić jej zainteresowanie moją osobą, wysłuchać oczekiwań wobec mnie i zgłosić własne życzenia. Te spotkania pozwalały mi na ostateczne sformułowanie programów obejmowanych teatrów, a oczekiwania w Białymstoku i Poznaniu były różne.

Przeprowadzenie mojego programu w Białymstoku zajęło mi siedem biblijnych lat, ale po pierwsze sam nie miałem jeszcze żadnych doświadczeń w kierowaniu teatrem, wchodziłem w nową rolę niemal z dnia na dzień, wreszcie proponowałem działania rzadko wówczas w Polsce praktykowane bądź wcale (projekty międzynarodowe, szeroka współpraca zagraniczna, liczne wyjazdy, współpraca z grupami niezależnymi), wreszcie wdałem się (słusznie!) w potężne przebudowy i rozbudowy budynku BTL. W Poznaniu miałem pół roku na przygotowanie programu, kiedy realizował swój program jeszcze ustępujący dyrektor artystyczny, wystarczyły mi zatem trzy lata na przeprowadzenie mojego pomysłu. Muszę podkreślić, że zarówno w Białymstoku, jak w Poznaniu, wchodziłem w znakomite zespoły (aktorskie, techniczne, plastyczne i administracyjne), które powoli się zmieniały. Jedni koledzy odchodzili, innych zatrudniałem. Nie brakowało rzecz jasna konfliktów, sporów i nieporozumień, ale w obydwu wypadkach udało się natchnąć własną energią zespoły, które – mam wrażenie – czuły, że to są ich teatry.

W Białymstoku nie miałem terminu ad quem. Po kilku latach uznałem, że pora się rozstać. Mógłbym powtarzać to, co już osiągnęliśmy, a nie wydawało mi się to interesujące. By pójść dalej trzeba byłoby wiele zmienić, a przecież łatwiej zastąpić dyrektora niż pracowników, którzy wrośli w instytucję i miasto. W Poznaniu zgodziłem się na samym początku na sprawowanie funkcji przez trzy pełne sezony (skoro prawo nie przewiduje okresu krótszego) i zgodnie z postanowieniem nie chciałem przedłużyć mojego kontraktu choćby o jeden dzień. Wszyscy przystali na ten warunek i udało mi się go wyegzekwować. Zmieniających się prezydentów Białegostoku i Poznania spotykałem podczas powoływania mnie i odwoływania, sporadycznie w teatrze, jeśli znajdowali czas, by go odwiedzić. Oczywiście sprawozdawałem i poddawałem się rozmaitym kontrolom. Poza okresem negocjowania kolejnych budżetów rocznych w zasadzie nie miałem kontaktu z urzędami miejskimi. W Białymstoku nigdy nie występowałem o dodatkowe środki na działalność artystyczną po ustaleniu budżetu. W Poznaniu zrobiłem to jeden raz i prośbę moją spełniono. Rzecz jasna aplikowaliśmy do rozmaitych instytucji polskich i międzynarodowych w związku z różnymi programami i projektami. I w sumie mam doskonałe wspomnienia z bycia szefem obydwu instytucji teatralnych. Utrzymuję z nimi kontakty, a moje spotkania z kolegami po latach są chyba obustronnie sympatyczne i miłe. Pewne zgrzyty zdarzają się w związku z moją aktywnością publicystyczną, ale to już kwestia przekonań i gustów, których nie staram się ukrywać. Kochałem i kocham lalki i one odwzajemniały i odwzajemniają moją miłość. I głęboko wierzę, że jeśli nawet dyrektor to dziś zawód, nie można go realizować przez całe życie w jednym miejscu. To jedynie różni instytucję publiczną od prywatnej antrepryzy.

 

Bibliografia:

Abramowicz, M. (2015) Od figurki do marionetek. Historia Wileńskiego Teatru Łątek, Wilno 1936 – Gdańsk 1959, Gdańsk: Muzeum Narodowe w Gdańsku.

Archiwum ZASP, Sekcja Teatrów Lalek, Kat. A, 5/9-11, Warszawa: Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego.

Fik, M. (1991) Kultura polska po Jałcie. Kronika lat 1944-1981,  Warszawa: NOWA.

Kozień, L. red. (1997) Teatr Lalek Banialuka, 1947-1997, Bielsko-Biała: Urząd Miasta Bielska-Białej.

Owczarzak, W. M. (2010) Zwykły człowiek. Rzecz o Stanisławie Stapfie, Toruń: Wydawnictwo Adam Marszałek, Teatr Baj Pomorski.

Rogacka, J., Rembowska, A. (2017) Teatr Lalka, 1945-2015, Warszawa: Teatr Lalka w Warszawie.

Waszkiel, M. (2018a) Teatr lalek w dawnej Polsce, Warszawa: Fundacja Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie.

Waszkiel, M. (2012b) Dzieje teatru lalek w Polsce, 1944-2000, Warszawa: Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie.

Waszkiel, M. (1998c ) [dok. elektr.], dostęp online:  https://www.marekwaszkiel.pl/2018/03/04/cieniu-panstwowego-mecenatu-miniatura-tomaszuka/ [odczyt: 17 marca 2020].

 

[1] Działalności większości spośród wymienionych twórców i wielu innych lalkarzy poświęcono serię wydawniczą „Lalkarze – materiały do biografii” redagowaną przez M. Waszkiela i wydawaną przez POLUNIMA, w której w latach 1993-2009 ukazały się 34 tomiki zawierające pełną dokumentację działalności artystycznej oraz szkice biograficzne reżyserów, scenografów i aktorów-lalkarzy.

[2] Wizyta teatru Obrazcowa trwała wiele tygodni, objęła prezentację ponad 50 spektakli w Warszawie, Łodzi, Krakowie i wielu innych miastach.

[3] W latach 1945-1989 powołano w Polsce 27 państwowych teatrów lalek, ostatnim był Teatr Lalki i Aktora w Łomży, który powstał w 1987 roku. Do dziś przetrwały wszystkie, poza Sceną Lalkową w Zielonej Górze, choć oczywiście od lat są teatrami samorządowymi.

[4] Z nieco innych powodów (śmierć dyrektora Włodzimierza Dobromilskiego) na stanowisku dyrektora Pleciugi w 1993 roku pojawił się Zbigniew Niecikowski, wszak Dobromilski od kilku już lat przygotowywał go jako swojego następcę. Ostatnia spektakularnie elegancka zmiana na stanowisku dyrektorskim wiązała się z odejściem Romualda Wiczy-Pokojskiego z gdańskiej Miniatury.

Jedź i patrz

Rozmowa z Markiem Waszkielem. Rozmawiali Joanna Krakowska i Jacek Sieradzki. Przedruk z: “Dialog” 2019, nr 7-8.

 

                                         Marek Waszkiel. Fot. Ģirts-Ozoliņš

 

Jak dawno przestałeś być dyrektorem Teatru Animacji w Poznaniu? Dwa sezony temu?

Dwa… i pół. Nie, zaraz. Z końcem sezonu 2016/2017. Czyli niecałe dwa sezony temu. Przepraszam, nie przywiązuję wagi do takich dat.

I byłeś nim jedną kadencję?

Formalnie nawet trochę dłużej. W Teatrze Animacji dojrzewała potrzeba zmian, ale tak naprawdę gwałtownie przyspieszyła ją choroba i śmierć dyrektora naczelnego, Antoniego Kończala. Teatr miał swego dyrektora artystycznego, był nim Janusz Ryl-Krystianowski, ale jego kandydatura na naczelnego nie wchodziła w grę, ponieważ był kompletnie nieznany władzom miasta. Kompletnie, mimo że był dyrektorem dwadzieścia lat. Wszystko załatwiał Kończal. Gdy go zabrakło, miasto zostało trochę bezradne, no i w końcu ja trafiłem do teatru gdzieś w lutym, w trakcie sezonu zaplanowanego przez Janusza. Miasto liczyło, że się  rozstanę z Januszem natychmiast, oczywiście nie miałem takiego zamiaru. Stanęło na tym, że on został do końca sezonu, doprowadził do finału swoje projekty i potem ja już byłem trzy pełne sezony plus to pół jako rodzaj rozgrzewki. Co mi dało szansę zbudowania takiego planu, jak lubię, to znaczy dogadania się z rozmaitymi twórcami, rozpoznania ich terminów.

Trzy lata ci wystarczyły?

Ja chciałem rok! W moim przekonaniu rok wystarcza na to, żeby pokazać, że teatr rusza z miejsca, idzie do przodu, wyraźnie zaznacza obecność. A dalej niech to ciągnie ktoś inny. Powiedzieli mi, że prawo, które wtedy obowiązywało i chyba nadal obowiązuje, zakłada, że umowę można zawrzeć minimum na trzy lata. Więc umówiliśmy się na trzy lata.

Bardzo ciekawe, wszyscy dyrektorzy w Polsce twierdzą, że jedna kadencja, nawet pięcioletnia, to za mało; żeby się pokazać trzeba dwóch kadencji.

Oczywiście, jeżeli chcesz mieć ludzi, na których ci naprawdę zależy, to powinieneś z nimi rozmawiać z wyprzedzeniem dwóch, trzech, czterech lat. Mając na to pół roku musiałem liczyć na dużo szczęścia. Bo w każdej chwili groziło mi, że ktoś się wykruszy, coś się nie uda, nie zdobędziemy środków, pojawią się problemy techniczne. Ale w zasadzie wszystko, co zaplanowałem w tym pierwszym półroczu, zostało w Poznaniu zrealizowane. Więc w chwili, kiedy rozpocząłem tę pełną trzyletnią kadencję, w gruncie rzeczy mogłem już teatr oddać, bo wszystko działało. A potem była to już kwestia nakręcania kolejnych zdarzeń. No i szczęścia. Szczęście w teatrze jest niezbędne. Z bólem patrzę czasem na spektakle naprawdę świetne, które nie mają szczęścia, żeby ktoś je zobaczył, poniósł, wypromował. Są, przechodzą, mijają. Tak bywa.

Co było istotą twego pomysłu na poznański teatr?

Coś, co się brało z mojego wieloletniego uczestniczenia w życiu teatralnym na szeroko rozumianym świecie. Od lat siedemdziesiątych, gdy zacząłem wyjeżdżać, patrzyłem na teatr zawsze trochę szerzej niż w perspektywie polskiej. I zawsze miałem takie przeświadczenie, że gdy przekraczam granicę zachodnią, mam szansę spotykać się z dziełami fascynującymi przez swoją nieprzewidywalność. Oczywiście lepszymi czy gorszymi, bo to wcale nie znaczy, że oglądałem same wybitne dzieła. Pewnie większość była słaba, przeciętna. Ale z reguły spotykając się z kolejnym teatrem, z kolejnym twórcą, odkrywałem coś nowego dla siebie.

Tylko za granicą zachodnią?

Nie, oczywiście, że nie. Równie zaskakujące były doświadczenia za granicą wschodnią, choć na scenie rosyjskiej mniej było eksperymentów, mniej poszukiwań. A jeszcze innym światem, kompletnie odmiennym, był teatr chiński, japoński, koreański. I gdy potem studenci mówili mi, że teatr lalek jest taki nudny, to myślałem: Boże drogi, dać im możliwość zobaczenia, co się dzieje w ciągu jednego sezonu w Japonii, w Chinach, w Rosji, we Francji, w Stanach Zjednoczonych, w Ameryce Południowej. Przecież nigdy by nie powiedzieli o jakiejś nudzie. W Polsce niestety wciąż czerpiemy z jednej tradycji, z doświadczeń naszych nauczycieli, poprzedników i z reguły pozostajemy na etapie czeladnictwa, pewnego epigoństwa. Kształcenie indywidualnych artystów jest u nas szalenie opóźnione. Ono się zmienia, bardzo powoli jednak. Szkolnictwo lalkowe wciąż traktowane jest jako przygotowywanie zaplecza dla konkretnych instytucji wykonujących określone, sprofilowane zadania, w których niewiele jest szans na coś niespodziewanego. Na odkrycia. W gruncie rzeczy gdy dziś jadę do któregoś z polskich teatrów, z grubsza wiem, co zobaczę. Mimo że nie znam sztuki, którą będę oglądał.

Wiesz, co stanie na scenie.

Wiem, co stanie na scenie. I oczywiście to może być fascynujące czy atrakcyjne. Ale do przewidzenia. Natomiast wyjeżdżam w świat na jakikolwiek festiwal czy do jakiegokolwiek teatru i bez przerwy mnie coś zaskakuje. Otwieram oczy: Boże, więc i tak można, i z tym można, i to jeszcze można wprowadzić. To jest niesamowite. W Poznaniu chciałem przybliżyć naszemu widzowi – choć nawet nie wiem czy widzowi… Widz jest oczywiście ważny w teatrze, ale myślę, że teatr robimy głównie dla siebie. To my się spełniamy w teatrze. I oczywiście jest wspaniale, gdy mamy widownię – na którą zwykle pracowało się wiele lat – że możemy nasze emocje dzielić z kimś jeszcze. Mnie jednak tak naprawdę zależało na tym, żeby zespół, ludzie, z którymi pracuję na co dzień, poznał inne możliwości, inne środki, inne techniki, inne technologie, inne materiały. Także inny sposób pracy z aktorem. Niepolegający na tworzeniu roli z całym jej tradycyjnym kontekstem, tylko na pewnego rodzaju gotowości do bycia na scenie i współtworzenia spektaklu. Wielu aktorów oczekiwało od reżyserów zadań i jeśli nie były one jednoznaczne, to twierdzili, że reżyser jest nieprzygotowany.

Co ja tu gram, panie reżyserze?

Tak. Do dziś, wielu moich kolegów, bardzo sympatycznych i świetnych aktorów mówi, gdy wspominamy stare spektakle: no wiesz, ale nie mam pojęcia, co ja tam grałem. Tak, to się nawet podobało, ale o co tam chodziło? Wtedy odpowiadam: może lepiej, że nie wiesz. Nie wszystko musi być wytłumaczone psychologicznym kluczem. Powtarzam: zależało mi przede wszystkim na rozszerzeniu wachlarza możliwości artystycznych. Teatr lalek jest jedną z takich dziedzin sztuki, które najlepiej łączą najrozmaitsze dyscypliny, media, różne środki wyrazu i gdzieś na ich styku rodzą się fascynujące rzeczy. Nie wszyscy muszą zbudować w ten sposób swój własny język, ale nawet, gdy pojawia się na to szansa, struktura naszego teatru prędko ją unicestwia. Nawet, gdy ktoś odkrywa nowy język – to już po chwili musi go porzucić dla kolejnych zadań. Nie ma szans niczego pogłębiać, udoskonalać. Doprowadzać to do takiego mistrzostwa, które po prostu poraża. Gdzie każde drgnienie nitki prowadzącej, nie wiem, palec u stopy marionetki powoduje, że wstrzymuje się oddech.

Wirtuozeria? Czy nie jest tak, że w opinii polskiego środowiska teatralnego wirtuozeria to pejoratyw? Że to jest jakiś taki popis dla popisu, forma dla formy? Spotkałeś się z takim czymś?

Owszem, bywa i tak. Choćby w sztuce chińskiej, gdzie mamy do czynienia z majstrami najwyższej klasy, ale równocześnie z pewnego rodzaju, powiedziałbym, pustką. Sposób prowadzenia lalki jest absolutnie zachwycający, ale to donikąd nie prowadzi. Poza doskonaleniem rzemiosła. Dla rzemiosła.

Ale trzeba też widzieć rozmaite poziomy i rozmaite wartości w kultywowaniu tej wirtuozerii i związanej z nią tradycji. Nie zapomnę spotkania z dyrektorką muzeum w Xi’an, gdzie prezentowano przekrój sztuki chińskiej na przestrzeni wieków i ja się zdziwiłem, że na wystawie są rozmaite eksponaty, całkiem nowe, choć datowane dziesięć-dwadzieścia wieków wcześniej. A ona mi mówi: proszę pana, to nic. Tradycja nie polega na tym, że coś jest stare. My nie mamy żadnej sympatii dla rzeczy rozpadających się, które trzeba rekonstruować, bo są z dziesiątego wieku. To ma być zrobione dziś, tą samą metodą, mamy zastosować tę samą technologię i te same materiały, co wtedy. Dopiero tak przygotowana prezentacja będzie dobrze przedstawiać moc sztuki. Z drugiej strony Japończycy mówią, że dziś produkowane tkaniny od biedy nadają się na kimona ślubne dla bogatych dziewczyn, ale nie nadają się dla lalek bunraku. Ich jakość jest za słaba. No tak, ale oni po spektaklu każdą lalkę rozbierają do szkieletu. Każda część, każdy kosmyk włosów, każda rzęsa, każde coś ruchomego jest składane po przedstawieniu do osobnego pudełka. Nie zapomnę sytuacji, gdy zaprosiłem do Białegostoku lalkarzy z Awaji ningyo-za, a oni zażyczyli sobie w kontrakcie, że chcą mieć w hotelu jeden pokój dodatkowy dla lalek. Jak to dla lalek? Przecież każdy z was ma pokój. Tak, ale lalki bunraku muszą być w pokoju, gdzie nikt nie mieszka. No, ale przecież mamy w teatrze magazyny świetnie zabezpieczone, chronione, tam jest strażnik, całodobowy. Nie, nie, mówią mi. W hotelu gdzie my jesteśmy, w jednym pokoju będą po spektaklu składane lalki. Mieli klucz od tego pokoju i nawet nie zostawiali go w recepcji.

To jest oczywiście niezwykle odległe od naszej, zachodniej sztuki, skupionej na ustawicznym eksperymentowaniu, ustawicznym poszukiwaniu rzeczy nowych, do tej pory niewykorzystywanych. Ale jest dziś mnóstwo projektów na świecie, w których tradycyjni lalkarze ze Wschodu po wylądowaniu – z różnych powodów – na Zachodzie próbują łączyć swoje umiejętności techniczne z nowym tematem. Nie tak dawno temu widziałem spektakl o dżinsach, które w Chinach szyją jakieś dziewczyny, za, nie wiem, chyba centa od pary. I to było nieprawdopodobne zderzenie współczesnego tematu, morderczej pracy za grosze z lalkami poruszającymi się w klasyczny, zupełnie niesamowity sposób. Więc to się gdzieś zaczyna mieszać, ale generalnie ten podział światowego teatru lalek na sztukę pełną oszałamiającej wirtuozerii i sztukę poszukującą nowych nieznanych środków i tematów wciąż pozostaje aktualny. Wracając na rodzime podwórko: nasz teatr jest bogaty literacko, myślowo, w każdym razie bywa bogaty, dotyka ważnych spraw. Te zmiany w dramaturgii, które się dokonały w ostatnich latach, są naprawdę ważne, a przy tym akceptowane przez szeroką publiczność. Nie brakuje nam tematów i intelektualnej żywotności, natomiast szalenie nam brakuje nowych technologii, materiałów, umiejętności konstrukcyjnych. W związku z tym posługujemy się prostymi znakami, prostymi elementami. Co jest niesatysfakcjonujące w każdym wymiarze, także w wymiarze doskonalenia aktorskiego czy konstruowania wirtuozerskiego warsztatu. Nie da się z dwóch desek i patyka zrobić świetnie grających skrzypiec.

Myśmy zupełnie zaniedbali scenografię, w teatrze lalek szalenie istotną. Z jednej strony ze względów historycznych: scenografia nigdy nie była częścią wykształcenia teatralnego, to było zawsze coś z boku. Choć w najgorszych latach, pięćdziesiątych, do teatru lalek trafiali wspaniali plastycy, uciekający przed rygorami realizmu socjalistycznego. Natomiast w dzisiejszych czasach scenografowie są jedynie na usługach reżysera. Nie kreują światów, nie budują rzeczywistości, nie są współtwórcami świata przedstawionego na scenie. Wykonują formę, którą założyli realizatorzy: czy to będzie spektakl z lalkami, czy bez. I ustawicznie powtarzamy skromny w stosunku do wzorów z innych krajów zestaw technik, znaków, form. Na świat multimedialny nie za bardzo nas stać, bo to wymaga wyposażenia technicznego, które przekracza nasze możliwości, w związku z czym co najwyżej korzystamy z kamer, mniejszych czy większych, ale niewiele różniących się od sprzętu, który właściwie każdy z nas ma w domu. A przecież dziś tworzy się spektakle, które posługują się pięćdziesięcioma kamerami, które budują wirtualną rzeczywistość na scenie zderzaną z aktorem, animatorem, formą, lalką, rzeczywistością kreowaną na bieżąco, mieszającą techniki telewizyjne z filmowymi, choreografię z aktorstwem i animacją. To jest po prostu oszałamiający świat. Gdzieś w początkach lat dziewięćdziesiątych zaczął się nurt wyświetlania projekcji na ciele, zwłaszcza tancerzy w teatrze ruchu. Dziś ta technologia jest czasem używana na dwie minuty, czasem na piętnaście sekund, ale to jest bardzo mocny znak. A my sobie możemy o tym tylko pomarzyć, bo jest po prostu za drogie. Wchodzenie w świat wyobraźni plastycznej jest więc drastycznie ograniczone. Zostajemy z tekstem i z reżyserem, który pracuje z aktorem prowadzącym lalkę.

Albo i nie.

Owszem, znam sporo przypadków, gdy spektakl powstawał jako przedstawienie lalkowe, a w którymś momencie reżyser mówił: ale przecież jesteście aktorami, lepszy efekt uzyskamy środkami aktorskimi, odrzućmy te lalki. No i pozbywano się ich. Lalki wymagają cierpliwości, miłości do tego przedmiotu. Wymagają jasnej decyzji: tak, chcę się wypowiadać z pomocą lalek. Kiedyś zadałem pytanie Dudzie Paivie, dlaczego pracuje z lalkami. Przecież jest tancerzem. Wykształconym i praktykującym tancerzem. Odpowiedział mi, że dawno temu, jeszcze w Brazylii, występując z tancerzami coraz częściej myślał, dlaczego by jego partnerami nie mogły być przedmioty? Zamiast podnoszenia i dźwigania partnerów na scenie mógłby pracować ze stołem, krzesłem, które znajdowały się na scenie. Zrealizował to po przyjeździe do Europy. Tu spotkał się z formami lalkowymi, wymyślił własne, gąbczane postaci, które są jego partnerami, czasem z elementami ciała aktora stanowią postaci sceniczne, wymyślił własną „metodę” pracy (objectscore). I od kilkunastu lat podbija świat. Jednym się podoba, innym niekoniecznie. Widziałem niemal wszystkie spektakle Paivy, w każdym jest rozpoznawalny, w żadnym się nie powtarza. Ma własny język. Z latami coraz częściej reżyseruje, wiadomo, kariera tancerza jest krótsza. Jednym z jego ostatnich spektakli jest Złoty koń według baśni Rainisa w Łotewskim Teatrze Lalek w Rydze. Wszystko dzieje się na szachownicy, a postaci lalek są przepołowione, w połowie białe, w połowie czarne. Ich losy sprawiają, że te połówki się łączą albo rozpadają. To można zrealizować tylko w lalkach. Lalki mogą być doskonałymi aktorami, ale trzeba im zaufać i im wierzyć. We wspomnianym łotewskim przedstawieniu jest postać Księżniczki. To lalka. Nawet w programie do spektaklu nie ma przypisanego aktora. Animuje ją ten, kto wchodzi z nią w relacje. Ona po prostu jest.

 

Rainis, Złoty koń, reż. Duda Paiva. Łotewski Teatr Lalek, Ryga, 2017. Fot. Kim Koojiman

 

Mówisz, że problem w znacznym stopniu polega na technologii. Ale czy tylko? Bo prowadziłeś dwa teatry, w Poznaniu, a przedtem w Białymstoku, które za twoich czasów przeżywały huraganowe otwarcie na świat, ale potem odchodziłeś i wszystko wracało do normy. Przecież to nie jest wyłącznie wina twoich następców. Działała jakaś niewidzialna siła, która, gdy tylko się dawało, zatrzaskiwała to, co zostało otwarte. Skąd się brała? Co tworzyło blokadę, uniemożliwiającą prostą kontynuację nawiązanych stosunków z przyjezdnymi artystami, albo zapraszanie kolejnych?

Technologia w naszym teatrze to absolutny margines. Ale przyjaźnie teatralne to rzeczywistość. Moje kontakty z wielkimi lalkarzami współczesności zadzierzgnąłem kilka dekad temu. Wówczas wszyscy byliśmy młodzi i otwarci. I przez lata podtrzymuję te międzynarodowe związki. Obserwujemy się wzajemnie. Ja śledzę co nowego oni wnoszą do sztuki lalkarskiej i co ewentualnie mógłbym przenieść na polskie podwórko. A kiedy dane mi było wziąć odpowiedzialność za któryś z teatrów, odwoływałem się rzecz jasna do tych lalkarskich przyjaźni z Paivą, Tranterem, Kudaszowem, Montecchim, Lecuqiem, Soehnle, Bassem, Voglem, Baixasem, Janni Younge i innymi. Moi koledzy też to robią, ale ich przyjaźnie są głównie wewnątrzpolskie, relacje międzynarodowe buduje się latami. Dlatego nie potrzebowałem minimum dwóch kadencji na budowanie programu i planowanie partnerów. Tę pracę wykonywałem przez dziesiątki lat, a obejmując konkretny teatr przystępowałem natychmiast do realizacji programu. Także z racji naszych wzajemnych relacji warunki tej współpracy i terminy były zasadniczo korzystniejsze. Moi koledzy muszą na to zapracować, dlatego potrzebują albo wielu lat dyrektorowania, albo sporych budżetów, o które przecież trudno. Tę pracę trzeba zresztą zaczynać na etapie szkolnym. Dobrze widać jakie to ciekawe rezultaty przyniosło w odniesieniu do Malabar Hotelu czy Grupy Coincidentia. No i w znacznie większym stopniu trzeba koncentrować nauczanie na artystycznej indywidualności młodych ludzi, nie ich przydatności do pracy w zespołach. Bo aktorstwo lalkowe to nade wszystko praca indywidualna z formą: im będzie ona sprawniejszym, ciekawszym, doskonalszym narzędziem w rękach aktora, tym atrakcyjniejszym jego partnerem. Pod warunkiem rzecz jasna, że aktor to partnerstwo uszanuje. W szkołach lalkarskich, w zasadzie w szkołach aktorskich, to bardzo trudne, skoro 90% studentów wciąż marzy o „prawdziwej” (czytaj: dramatycznej) scenie. Większość z nich nie szuka szansy na swoją samodzielność, na kształtowanie własnej wizji artystycznej. I związane z tym ryzyko. Oczywiście są tacy, dla których samodzielność jest kwintesencją bycia w zawodzie: Adam Walny. On sam robi swój teatr; gdy potrzebuje partnera, to go sobie doprosi. Czy Tadeusz Wierzbicki, znakomity przykład artysty, którego wyobraźnia odbiega od wszystkiego, co mogłoby się w naszych głowach pomieścić.

To margines.

Szalony margines, poza obiegiem, poza reflektorem. Ale margines dlatego, że całkowicie zły jest system przyjęć na wydziały lalkarskie (w ogromnym procencie to odrzuty z wydziałów aktorskich), a i program szkół nie jest nastawiony na kształcenie lalkarzy-artystów,   nie próbuje kusić (albo kusi niedostatecznie, bo i kto ma to robić – etatowi aktorzy instytucji?) młodych perspektywą bycia samodzielnym twórcą tworzącym własny niepowtarzalny teatr. Dokładnie przeciwnie, niż w wielu szkołach na świecie, gdzie się kładzie nacisk na kształtowanie artysty indywidualnego. To nie znaczy, że kształci się Zosie-Samosie. Tacy twórcy jak Duda Paiva, Neville Tranter, Frank Soehnle czy Ilka Schönbein nie robią wszystkiego sami, najczęściej projektują lalki. Miewają swoich reżyserów, czasem scenografów, niemal zawsze dramaturgów. Ale do nich należy stworzenie konceptu całości i odpowiedzialność za tę całość. Oni wiedzą, o czym chcą mówić. Myśmy z Paivą robili w Poznaniu Opowieści z niepamięci. Umówiliśmy się na mitologię słowiańską, on sobie wybrał z niej pewne postacie i zbudował zarys opowieści, wstępną koncepcję scenariuszową. Dopiero próby sprawiły, że w jakimś momencie warto było użyć słowa, bo to słowo dodawało jakieś piętro i Malina Prześluga musiała z próby na próbę przynosić kawałki tekstu, wciąż poddawanego obróbce, wyrzucane, tak to powstawało. Dlatego, że był lider, który to narzucał. Artysta-lalkarz raczej niż reżyser. Tacy pojawiają się i u nas, by wspomnieć Agatę Kucińską czy Natalię Sakowicz, a w najmłodszym pokoleniu jest ich coraz więcej. Gdybym dziś obejmował jakąś instytucję, co oczywiście niemożliwe, zwróciłbym się do zupełnie innych twórców i byłyby to przede wszystkim kobiety, bo one dziś robią najciekawszy teatr lalek na świecie.

Czy instytucja teatru takie sytuacje znosi dobrze?

Instytucja teatru powinna być w głowie szefa. Ale oczywiście zdaję sobie sprawę, że teatry są różne i sytuacje w różnych miastach są różne. Ja miałem szczęście akurat do takich miast, które dawały ogromnie dużo swobody. Wiem, że nie wszędzie to się zdarza, Ale wiem też, że są szefowie, którzy wcale się do takiej swobody nie garną. Czasem są usatysfakcjonowani po prostu tak zwaną frekwencją: coś się gra, publiczność przychodzi. A publiczność mamy najczęściej tradycyjną. Zwłaszcza w teatrze dla dzieci: tu decydują rodzice, dziadkowie, albo nauczyciele, którzy tak naprawdę chcieliby mieć święty spokój i Czerwonego Kapturka w wersji klasycznej. Wtedy mogą sobie pójść na kawę, niczego nie muszą tłumaczyć. Natomiast tematyka współczesna czy te nieoswojone formy, wymagają pewnego rodzaju dialogu, rozmowy. Pochylenia się. Nie wszyscy są do tego gotowi. To tylko nam się wydaje, że teatr jest najlepszym miejscem do zmiany świata, do kształtowania nowych rzeczy. Jesteśmy tym jednym procentem społeczeństwa, czy nie wiem, ile to jest dokładnie procent, który chadza do teatru. Ludzie często myślą o teatrze w kategoriach mile spędzonego wieczoru, takiego oj, poszliśmy, ubraliśmy się ładnie, oglądamy przedstawienie. I cała instytucja teatru w gruncie rzeczy na takich widzów jest zorientowana.

Przy czym paradoksalnie instytucja to jest coś, czego ci wszyscy wielcy twórcy ze świata naprawdę nam zazdroszczą. Oni z reguły mogą tylko pomarzyć o stabilizacji, pewności dotacji, mniejszych, większych. My im dajemy zespół techniczny w każdym momencie, przez cały dzień. Mamy do dyspozycji scenę, mamy salę prób, mamy pracownie, zaplecze, magazyny. Mamy wszystko.

I centralne ogrzewanie.

Powinno to być laboratorium pracy a niestety w naszych warunkach jest to w większości przypadków staw stojącej wody. Porośnięty rzęsą staw, w którym ci sami ludzie, znający się lata całe, robią na okrągło to samo. Jeśli nie możemy co pewien czas wymieniać zespołu, bo taka jest formuła zatrudnienia aktorów, no to przynajmniej powinni się zmieniać dyrektorzy. Każdy nowy dyrektor, choćby uruchamiając, rozkręcając współpracę z zastanym zespołem, tworzy jakiś ruch. Ja odchodziłem z teatru, kiedy miałem świadomość, że koledzy już wiedzą, jak mnie obejść, jak mnie uśpić, a ja z kolei wiedziałem już, jak komuś nie przeszkadzać, nie utrudniać życia. Gdy obie strony to wiedzą, nie ma teatru. Nie ma gorączki, temperatury, ustawicznego ścierania się. Nie ma ryzyka, podejmowanego przez cały zespół, jest tylko takie ojej, ja muszę na próbę. Ale jeszcze mam telewizję, jeszcze mam nagrania, mam dzieci i ognisko, które prowadzę. W gruncie rzeczy to nasze instytucjonalne bogactwo, którego nam zazdroszczą, prowadzi do usypiania ambicji, do zaniku tworzenia.

A przełamać to może tylko szef?

Tak, od niego zależy, czy stworzy laboratorium twórcze. Oczywiście musi pamiętać, że teatr korzysta ze środków publicznych i powinien tej publiczności coś zaproponować. Nie można tylko eksperymentować, a potem nikt na to nie przyjdzie. Ale frekwencja nie może być podstawowym kryterium oceny teatru. A mrzonki o komercjalizacji też trzeba wyrzucić na śmietnik. Robimy kameralne przedstawienia. Muszą takie być, nie ma rady. Bilet do teatru lalek jest czasem równy a czasem tańszy niż bilet do kina. Przy każdym spektaklu pracuje łącznie kilkadziesiąt osób i musi to być droższe od naciśnięcia guzika i wyświetlenia filmu w dużo większej sali. Teatr musi być kosztowny, ale ta kosztowność musi służyć temu, żeby iść do przodu. Teatr musi wyprzedzać rzeczywistość. Nie może wyłącznie rejestrować tego, co wszyscy znamy, bo to po prostu jest zguba dla każdego rodzaju sztuki.

Ile razy ci się zdarzyło, że zrobiłeś w swoim teatrze coś wartościowego – i nie kupili?

Bywało. Że wymienię choćby jeden z piękniejszych spektakli, jakie powstały w Poznaniu, Całe królestwo króla według koncepcji Marcina Jarnuszkiewicza. Gdyby nie to, że udało nam się go pokazać na kilku festiwalach, to właściwie by nie zaistniał. Publiczność absolutnie nie była gotowa na ten rodzaj poetyckiego, wizualnego, niezwykle pięknego spotkania. Telewizja poznańska zarejestrowała to przedstawienie. Ale nigdy go nie pokazała. Symptomatyczne.

 

Heinz Janisch, Całe królestwo króla, reż. Marcin Jarnuszkiewicz. Teatr Animacji, Poznań, 2015. Fot. Prot Jarnuszkiewicz

 

Cały sens dobrego mądrego prowadzenia teatru zawiera się w tym, żeby umieć wypośrodkować. Żeby znaleźć szansę na spotkanie z widzem, zafascynować go czymś, ale bez rezygnowania z ambicji. Parę razy to się nam w Poznaniu udało. Na przykład w Odlocie Janni Younge. To historia przyjaźni (narodzin miłości?) dwóch bocianów: czarnego i białego. Biały (Nanji, właściwie Fryderyk) urodził się w Afryce, podczas wakacji, bo rodzice źle zaplanowali, i z konieczności znalazł się w innym środowisku, które go nie akceptuje. Ma jednak czarną przyjaciółkę Fantu, z którą planuje podróż do Europy, krainy szczęścia. Nie różni się ona od Afryki, tu też nie lubi się obcych. I cała seria zdarzeń, przygód po drodze. I mądry finał: zaczekajmy, dorośnijmy, wówczas zdecydujemy co dalej. Tekst Maliny Prześlugi powstawał w nieustającej konsultacji skypowo-mailowej z Janni Younge, która mieszka w RPA. Prace nad tekstem do spektaklu trwały rok, potem jeszcze wiele zmieniało się w trakcie prób. Powstało interesujące widowisko, mądre, dotykające skomplikowanych spraw bieżących, nawet problemu uchodźców, ale i dostępne dla młodej widowni czytającej przede wszystkim warstwę fabularną. Dla nas jednak było to spotkanie z zaskakującą formą lalkarską, gdzie lalki były jakby przedłużeniem ciała aktora, czasem dwóch aktorów, czasem trzech. Postaci sceniczne pojawiały się wówczas, gdy aktor (wciąż widoczny) współgrał z formą plastyczną (skrzydła, dzioby etc.). Czasem więc udaje się połączyć i atrakcyjną formę widowiska, sztukę animacji i oczywiście uwypuklić ważne sensy.

 

Malina Prześluga, Odlot, reż. Janni Younge. Teatr Animacji, Poznań 2017. Fot. Jakub Wittchen

 

Na temat Odlotu dyskutowałem z grupą młodych teatrologów i wyszło, że byli zupełnie nieczuli na piękno animowania tych wielkich bocianów czy wymyślonego tam Marabuta, absurdalnego anarchisty. Analizowali tylko wymowę przedstawienia. Wymowa dotyczyła istotnej sprawy tolerancji wobec obcych, ale była dość oczywista i banalna na tle wspaniałości animowanego obrazu. Mówiłeś o tym lekceważeniu formy, o pogardzie dla czystej wirtuozerii. Może to jest konsekwencja: coraz częściej patrzy się na teatr, jakby ważne było jedynie to, jaki komunikat niesie. Nie ma znaczenia, w jaką sztukę jest opakowany.

Jest nawet gorzej. To nie dotyczy tylko odbiorców fachowych, nastawionych na analizę, tak postępuje też publiczność. Jaka widownia zaakceptuje na przykład teatr lalek pozbawiony tekstu? Pozbawiony narracji prowadzącej właśnie do jakiegoś konkretnego komunikatu, który można przyjąć jako rezultat myślowy spotkania z teatrem? Ne ma na to miejsca, a przynajmniej  jest go bardzo mało. A przecież nawet wychodząc do teatru mówimy: „idę zobaczyć przedstawienie”. Nie, żeby posłuchać aktorów, nie, żeby usłyszeć jakieś prawdy, które sobie mogę równie dobrze przeczytać w domu. Być może na odbiór teatru lalek rzutuje praktyka teatru dramatycznego.

Myślę, że ratunek może przyjść ze strony teatru tańca, który jest teatrem formy. Taniec, cyrk (nowy cyrk), to są dziedziny bardzo bliskie lalkom. Plastyka, taniec, cyrk, lalki dają szansę na tworzenie wspaniałej sztuki, gdzie tekstu nie ma wcale. W lalkach może być, bo lalki mają wiele wspólnego także z teatrem dramatycznym. Przynajmniej od początku XX wieku uznajemy jednak dość powszechnie, że literatura to tylko jeden z elementów dzieła teatralnego. Wiele ważnych spektakli teatru formy/lalki/animanta na świecie w ogóle nie posługuje się tekstem.

Ale sam mówisz, że widownia nie bardzo wyobraża sobie spektakl bez tekstu.

Widownia teatru lalek ma kształt taki, jaki wynika z funkcji tego teatru. A funkcja ta wynika z pewnej decyzji podjętej mniej więcej przed sześćdziesięciu laty. W socrealizmie istniały w Polsce tak zwane teatry młodego widza. Zlikwidowano je chyba wszystkie pod koniec lat pięćdziesiątych. Niektóre stały się teatrami lalek, inne teatrami dramatycznymi. Ale obowiązek obsługiwania młodego widza przejęli lalkarze. Potem, gdzieś w latach siedemdziesiątych zaczął się chwiać i wreszcie padł parawan oddzielający aktora od lalki i wykonawców od publiczności. Zmienił się kontakt artystów z widownią. Ale nie poszło za tym to, co od dawna działo się na świecie, kiedy artyści chcący pracować z lalką i doskonalić formę, znaleźli swoje nisze, większe czy mniejsze, a jednocześnie żyło i rozwijało się mnóstwo innych teatrów adresujących przedstawienia do dzieci i młodzieży. Gdzie lalka odgrywała coraz mniejszą rolę. Nasze teatry mają lalki w nazwie, ale coraz częściej są po prostu teatrami młodego widza. I coraz częściej traktują lalkę jako przeszkodę w komunikacji z widzem, tym młodzieżowym – bo z dziecięcym jeszcze jakoś idzie.

Z młodzieżowym idzie jak po grudzie. Dużo więcej jest spektakli wiekowo 6+ niż 12+.

Właśnie, i myślę, że ta najtrudniejsza publiczność, dużo łatwiej przyjmie propozycję zbliżoną do tańca, bo to młodzi w większości są fanami różnego rodzaju działań tanecznych. Natomiast lalki pewnie długo jeszcze będą kojarzyły się wyłącznie z repertuarem dla dzieci. Takie stereotypy strasznie trudno zwalczyć. Wyjdźmy z redakcji na ulicę i zapytajmy przechodniów, z czym im się kojarzy teatr lalek. Aaa, kukiełki dla dzieci, tak? Kukiełek nie ma od trzydziestu lat, ale kalka w głowach została.

Za „teatr kukiełkowy” lalkarze biją w pysk, wiemy to.

Lalki są pewnie jeszcze długo skazane na dzieci, ale myślę, że musi w którymś momencie dotrzeć do świadomości także polskich odbiorców teatru, że są wielcy lalkarze, którzy nigdy nie mieli nic wspólnego z teatrem dla dzieci. Nigdy. Myślę, że w perspektywie i u nas ustalą się dwie kategorie: teatry dla dzieci i młodzieży oraz artyści-lalkarze. Teatry dla dzieci i młodzieży to będą obecne teatry lalek, w zasadzie już takie są. To teatry konkretnego widza, nie zabraknie w nich i lalek, jak nie brakuje ich we współczesnym teatrze dramatycznym czy operowym (na świecie). Ale powoli kształtuje się artystyczny teatr konkretnych środków, lalek/animantów/ożywionej formy, który będzie specjalnością artystów-lalkarzy, jak to jest na świecie. To teatr dla dorosłych widzów, tylko nieliczni twórcy mają jakieś własne sceny, na co dzień są w drodze, z festiwalu na festiwal, z jednego miejsca na drugie, czasem przez kilka dni grają na jednej scenie. Oni się obracają w kręgu tematów absolutnie dorosłych i własnych, oryginalnych form lalkarskich. Są kreatorami niesamowitych światów, tworów wyobraźni, powołują je do życia i unicestwiają.

Gdy ich potrzebujesz w teatrze, który prowadzisz, musisz ich importować z zagranicy.

Tak, bo w Polsce instytucja stawia opór, nie daje miejsca na takie indywidualne laboratoria. Artyści-lalkarze na świecie pracują miesiącami, latami nad swoimi spektaklami. Zapraszając ich, korzystamy w pewnym sensie z gotowych technologii, konstrukcji, z tego wszystkiego, nad czym pracowali latami. Wchodzimy rzecz jasna do płynącej rzeki, efektu nie można przewidzieć, bo tworzymy dzieła nowe, ale odwołujemy się do ich doświadczeń, których sami nie mamy. Pozainstytucjonalne grupy teatralne walczą nieustannie o trwanie. Im jeszcze trudniej eksperymentować. Rzeczywistość stworzona po II wojnie światowej kanalizowała wszystko do form instytucjonalnych; to przyniosło – powtarzam – także fantastyczne rzeczy, ale i coś zabiło. Po roku 1989 mieliśmy do odrobienia pięćdziesiąt lat opóźnienia w stosunku do świata. I tak naprawdę bardzo powoli zaczynamy odrabiać te zaległości. Nie wiem ile to lat zajmie.

Wierzysz, że odrobimy?

Na sto procent. Nie ma innej drogi. Tyle, że struktura stawia opór. Bo jest bezpieczna. Oswojona. Ogarnia dużą grupę ludzi, wszyscy mają jakieś od dawna ustalone zadania, pozycje i stanowiska, pensje, a indywidualny artysta burzy ten spokój. I żąda dla siebie miejsca, którego brakuje, bo instytucja łatwo wypełnia każdą wolną przestrzeń, w sensie metaforycznym i w sensie dosłownym. Przychodzą przedstawiciele zespołu do dyrektora – do mnie nie przychodzili, bo pracy i wyjazdów było tyle, że nie mieli kiedy – przychodzą i mówią: pan tu, panie dyrektorze, wpuszcza Iksińskiego? A my co? Nie będziemy wtedy grali? To się przecież przekłada na zarobki. Samo środowisko pilnuje, żeby nie naruszać tego systemu, bo on daje gwarancję spokojnego życia po prostu. I ma jeszcze alibi w postaci ładnie brzmiących sloganów, że broni zespołowości pracy w teatrze. Jakiej zespołowości? Twierdzę, że od dwudziestu lat nie ma w Polsce zespołów. Zespoły tworzą się przy liderach. Nie ma takich liderów, jak dawniej. No dobrze. Przesadzam. Paru jeszcze jest, ale na pewno nie w lalkach.

To się bardzo powoli zmienia. Obserwuję wydział lalkarski w Białymstoku i widzę, jak gdzieś od trzeciego roku zaczynają się takie próby walki o własną niezależność. Co bywa blokowane przez kadrę, która wyrosła z innej rzeczywistości i nie bardzo umie znaleźć się wobec młodego niepokornego artysty, który właściwie jeszcze nie wie, czego chce, ale bardzo chciałby szukać. Potem też, jak się już przebije przez szkołę i pójdzie do teatru, to teatr go zje.

Ty jako dyrektor mu nie pomożesz?

Mnie się to udało raz, może kilka razy. Wypatrzyłem sobie Marcina Bikowskiego, bezspornie artystę-lalkarza i otworzyłem mu taką szansę na samym początku kariery. Powstał Baldanders, spektakl szalony, wariacki, ale ogromnie interesujący. Formalnie był produkcją Białostockiego Teatru Lalek, ale gdy Marcin Bikowski z Marcinem Bartnikowskim utworzyli już swoją grupę (Kompania Doomsday) i zaczęła ona funkcjonować, oddałem im ten spektakl. Grajcie to. Przecież to wasze, nie teatru. Kompania Doomsday, w której był i Paweł Chomczyk i Dagmara Sowa – doprawdy silne osobowości artystyczne z czasów, kiedy kierowałem Akademią Teatralną w Białymstoku pęczniała, głównie w nowe pomysły. Byli liczni, twórczy i kreatywni, a nikt by nie przyznał subwencji na pięć projektów zgłoszonych przez jeden podmiot. Podzielili się, żeby podwoić szansę na wsparcie. Powstał Malabar Hotel i Grupa Coincidentia. I tak to działa już chyba dziesięć lat. Co jest jak na nasze warunki osiągnięciem imponującym. Jeżdżą po całym świecie, grali w Japonii, Stanach, we Francji, w Niemczech. Tworzą świetne spektakle, sami i w rozmaitych koprodukcjach, międzynarodowych, ale i we współpracy z polskimi instytucjami; ostatnio powstał znakomity Don Kichot zrobiony przez Konrada Dworakowskiego jako koprodukcja Grupy Coincidentia z teatrem Pinokio w Łodzi. Od samego początku współpracują z Michaelem Voglem i jego partnerami, odkąd zaprosiłem Vogla (pewnie ze dwadzieścia lat temu) na warsztaty ze studentami, okrutnie wówczas kontestowane przez moich kolegów-wykładowców, ale ich efektem był właśnie Latający Holender. Until Doomsday, spektakl który wraz z Voglem sprzedaliśmy nowo powstałej grupie studentów Kompania Doomsday za złotówkę. Dziś jest znacznie więcej takich obiecujących młodych niezależnych grup: PAPAHEMA, Fraktal, Latarnia… Jednym bliżej do lalek, innym dalej, ale to właśnie z tych młodych twórców urodzą się z czasem artyści-lalkarze. Potrzebny jest im jednak kontakt ze światem żeby budować lalkarski język. Bez niego skończą jako epigoni wypracowanych przez lata w teatrach instytucjonalnych sposobów uprawiania sztuki teatru.

Problem polega na tym, że w polskich warunkach bardzo trudno utrzymać się na rynku bez instytucjonalnych podstaw. Instytucja wciąga. Próbowałem szukać innych możliwości, na przykład wejść w tryb pracy, w jakim działają agencje zachodnioeuropejskie. Żeby funkcjonować nie jak teatr, który ma stałą siedzibę, swoją widownię w mieście i związane z tym liczne powinności, ale jako niezależna grupa z pewną podstawową stabilnością i z konkretnym przedstawieniem, i w ten sposób wejść na rynek. Nie udało się mimo naprawdę dużych wysiłków. Nie wiem, ile lat musi upłynąć, zanim ten rodzaj teatralnej działalności stanie się u nas możliwy i normalny.

A czy domy produkcyjne nie byłyby rozwiązaniem?

Tak. Bardzo wiele zmieniłoby otwarcie w Polsce choćby dwóch takich domów produkcyjnych, które oferowałyby przestrzeń, zaplecze techniczno-warsztatowe, dawałyby szansę na pracę i na prezentację, bo miałyby jednocześnie scenę, na której można by grać. Patrzę na młodych ludzi w białostockiej szkole, widzę, jak się rwą do takiej pracy. Nie wszyscy oczywiście, niektórzy chcą trafić na etat i mieć od początku święty spokój. Ale powstają samodzielne projekty, czasem naprawdę interesujące. Tak jak projekty Karoliny Martin, Ewy Wolskiej, ostatnio Marka Idzikowskiego czy Natalii Sakowicz, która wystartowała z Pobudką, świetnym spektaklem, z którym pokazała się już w kilku krajach. Sakowicz dotyka istoty współczesności, miejsca młodej kobiety, dla której kulturowo określono przestrzeń wykreowaną przez baśnie braci Grimm: Czerwone Kapturki, Śpiące Królewny etc. Dziś tak się już nie da. Obudźcie się! – woła Sakowicz. Tyle, że wciąż nie wypracowaliśmy jakiegoś systemowego wspierania tych młodych inicjatyw, także lalkarskich. Mogą startować w konkursach grantowych, czasem się uda, czasem nie.

 

Pobudka, scenariusz, reż. i wykonanie Natalia Sakowicz. Projekt własny, 2017. Fot. Tomasz Pienicki

 

Rozmawiałem parokrotnie z wydziałami kultury i w Poznaniu, i w Białymstoku: na Boga, zacznijmy myśleć o takich grupach. Pięć tysięcy na projekt (tyle mniej więcej mogą dostać studenci), nie są to znów takie wielkie pieniądze. Nawet sto takich grantów to jest ciągle niewielka suma w porównaniu z dotacjami dla instytucji. Tylko to oczywiście wszystkiego nie załatwia. Taki grant zobowiązuje grupę zazwyczaj do zagrania dwóch bezpłatnych spektakli. A potem co? Nawet jeśli uda się stworzyć coś naprawdę interesującego to jeśli spektakl nie trafi na jakiś festiwal – nie istnieje. System domów produkcyjnych mógłby tu bardzo pomóc.  Albo przynajmniej sieć miejskich sal widowiskowych, którymi rządziłby ktoś odpowiedzialny za repertuar: a to muzyka, a to teatr, a to lalki, a to dzieci, a to dorośli. Gdyby rozwinąć tę sieć, możliwe byłoby działanie jak na Zachodzie, gdzie grupy artystyczne zawierają z domami produkcyjnymi lub z salami widowiskowymi umowę na przygotowanie spektaklu i na późniejszą jego eksploatację w rozmaitych miejscach. W Niemczech czy w Norwegii niektóre takie domy są dobrze znane, bo wiążą z sobą stałymi umowami kilka grup, którym tylko ustalają harmonogram produkcji. To naprawdę działa, choć mówię o tym delikatne, żeby ktoś nie uczepił się tej myśli: ojej, skoro tak, to oddajmy wszystko domom produkcyjnym i rozwiążmy te niepotrzebne instytucje, będzie je można przerobić na przykład na siedziby banków. Tak łatwo wylewa się u nas dziecko z kąpielą.

Podtrzymuję jednak to, co już powiedziałem: przy wszystkich obciążeniach naprawdę od szefa instytucji zależy bardzo wiele: jak wykorzysta swój budżet, jak go podzieli, co postawi na pierwszym miejscu. Zwłaszcza że rozmaite rzeczy wyglądają w rzeczywistości zupełnie inaczej niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Podobno moi koledzy zastanawiali się, skąd Waszkiel miał tyle pieniędzy, żeby ściągać wielkie nazwiska artystów-lalkarzy ze świata. Tymczasem zapraszani przez mnie twórcy dostawali pewnie większe honoraria niż polski reżyser, ale nie był mi już potrzebny scenograf, choreograf etc. W sumie te międzynarodowe produkcje kosztowały mniej niż polskie. Mógłbym zaryzykować tezę, że jako szef biednego teatru (zwłaszcza poznańskiego) robiłem większość spektakli z obcokrajowcami dla oszczędności.

Żal ci teatru teraz?

Teatru? Kocham teatr.

Pytamy o robienie teatru, o pracę w teatrze.

Nie. Wszystko trzeba zmieniać. Nie można siedzieć w jednym miejscu. To usypia, to zamyka możliwości. Trzeba zmieniać partnerów, trzeba zmieniać okoliczności, w których się działa. Myślę też, że w pewnej chwili zaczyna być szkoda czasu na sprawy administracyjne, na zarządzanie instytucją. Szukanie pieniędzy, pilnowanie ludzi. Artyści to jest trudne środowisko. Są kapryśni. Trzeba ich wszystkich kochać, im się należy ta miłość. Bo kto normalny poszedłby na scenę? Normalny człowiek nie wylezie tam za żadne skarby. Jak ja musiałem, to byłem zawsze przerażony: Boże drogi, mam wyjść na scenę. No a dla moich kolegów to jest życie. I to życie jest grą. Trzeba mieć takie matczyno-ojcowskie predyspozycje, żeby sprostać tej grze, żeby być opiekuńczym, rozumieć ich wieczne niezadowolenie, wieczne rozczarowanie, że wszystkiego jest wciąż za mało – ról, sukcesów, prestiżu. Bywa to dosyć wyczerpujące.

Ale zawsze najciekawsze to, co przed nami. No i zostają wspomnienia: jak cudownie koledzy w Poznaniu wchodzili w rodzaj współpracy, którą proponowałem. Oni mieli wypracowaną pewną metodę tworzenia, bardzo szlachetną. Mieli też jednak świadomość, że świat jest bogatszy, że są inne metody. I chcieli je poznać po prostu, byli spragnieni i głodni. Płakali, jak się nie dostawali do obsady. Ja przy niektórych  realizacjach robiłem im rodzaj castingu. Wydawało mi się to naturalne. Twórcy ze świata nie znali przecież moich aktorów. Bywało, że zapraszałem do castingu dwóch, trzech młodych ludzi, takich świeżutkich aktorów wypuszczonych ze szkoły. I oczywiście umawiałem się z reżyserem, że nie może przyjąć tylko tych najmłodszych, nawet jeśli go zachwycą, ale może wziąć jedną osobę. Żeby rozbić zespół. Żeby wpuścić nową energię, nowe impulsy. To się dobrze sprawdzało w pracy wewnętrznej. A spośród tych młodych ludzi ktoś został w Teatrze Animacji, ktoś zaczepił się w innym teatrze, niektórzy wypadli. Jak zawsze w tym świecie, nic się na to nie poradzi.

Jesteś jedynym znanym mi dyrektorem teatru, który chciał i umiał odejść bez najmniejszego żalu, bez najmniejszej próby utrzymania się na posadzie, która dała mu niewątpliwy sukces.

Nigdy nie ma co żałować tego co było, po prostu idzie się dalej. Ale powiem jeszcze o jednym: zaczynałem zawodowe życie od spotkania z legendami sztuki lalkowej. Sam do robienia teatru trafiłem późno, przedtem pracowałem w redakcji „Pamiętnika Teatralnego”, pisywałem o teatrze lalek, o przedstawieniach ale i o jego historii, przez wiele lat uczyłem lalkarzy, nadal uczę. Ale na początku, tuż po skończeniu polonistyki, przemyśliwując o studiach reżyserskich, zatrudniłem się jako asystent reżysera w Białostockim Teatrze Lalek, który prowadził Krzysztof Rau. On mi dał coś genialnego, dał mi otwartą delegację: jedź, poznaj, pooglądaj. Spędziłem dwa tygodnie u Natalii Gołębskiej w Gdańsku, trzy tygodnie u Leokadii Serafinowiczowej w Poznaniu, trzy tygodnie u Jana Dormana w Będzinie. Siedziałem na próbach, uczyłem się teatru. Z Janem Wilkowskim przegadałem całe noce. I dziś wszystkim, co robię, próbuję młodym ludziom spłacać zaciągnięty wówczas dług. Mówię im to samo: jedź i patrz. A potem działaj.

Rozmawiali Joanna Krakowska i Jacek Sieradzki

 

  

Marek Waszkiel – dyrektor teatrów, krytyk i eseista, wykładowca akademicki. W latach 1977-2005 związany z  Instytutem Sztuki PAN, redaktor kwartalnika „Pamiętnik Teatralny” (do 1995). Od 1977 wykładowca na Wydziale Lalkarskim w Białymstoku Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie (obecnie na Wydziale Wiedzy o Teatrze i Wydziale Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza). W latach 1999-2005 prorektor AT. W latach 2005-2012 dyrektor Białostockiego Teatru Lalek, w latach 2014-2017 Teatru Animacji w Poznaniu. Wieloletni przedstawiciel Polski w światowych władzach Union Internationale de la Marionnette (UNIMA). Wydał między innymi Dzieje teatru lalek w Polsce (do 1945 roku), Polska Akademia Nauk. Instytut Sztuki, Warszawa 1990, Dzieje teatru lalek w Polsce 1944-2000, Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza, Warszawa 2012 i Teatr lalek w dawnej Polsce, Fundacja Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza i Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza, Warszawa 2018.

 

 

Od Kantora do Dworakowskiego

Z Markiem Waszkielem rozmawia Krystyna Piaseczna.

Pierwodruk: SCENY POLSKIE. Pismo ZASP, Warszawa [2019], nr 2, ss. 30-32.

Krystyna Piaseczna i Marek Waszkiel. Fot. Maria Wilma

Krystyna Piaseczna: Dziękuję panie profesorze, że pan znalazł czas dla “Scen Polskich” między wykładami w Akademii Teatralnej. Jak to jest, że mężczyzna, profesor, uczony, a zajmuje się lalkami?

Marek Waszkiel: Co parę dekad zdarza się taka zabawna historia, że nagle pojawia się ktoś, kogo interesują rzeczy dziwne. Kiedyś Henryk Jurkowski przyszedł do profesora Zbigniewa Raszewskiego z intencją, że chce pisać książkę o teatrze lalek. Jak to? Polska Akademia Nauk będzie zajmowała się takimi śmiesznymi rzeczami – dziwili się koledzy. Ale udało się. Minęło sporo lat i powtórzyła się ta sama historia ze mną. Instytut Sztuki? Lalki? To niepoważne. Ale znów się udało. Teraz, a mówimy o kolejnym pokoleniu,  Karol Suszczyński, obronił właśnie doktorat w IBL-u. Pisał o Witkacym w lalkach. Literaturoznawców, a i teatrologów, zaskoczył. Wydawało się, że wszystko o Witkacym już wiemy, a tu nowe zjawisko – lalki!

Dla mnie ciekawe tym bardziej, że zajmowałam się Witkacym, a teraz mam okazję rozmawiać o lalkach. Byłam studentką profesor Stefanii Skwarczyńskiej i pamiętam ten czas kształtującego się Instytutu Wiedzy o Teatrze, ten okres, kiedy walczyła o to, żeby lalki były w tym programie.

Dziś jest w końcu nieźle, ale cały czas te lalki są gdzieś z boku. Nie chcę powiedzieć – na marginesie, ale nie zawsze są zauważane jako stały element teatru.

Jednak teatr lalek na tle innych dziedzin sztuki ciągle jest ważny. Czym stara się zachwycić widza, zachwycić badaczy? Ciągle ma jakąś tajemnicę?

Lalki są naprawdę bardzo starą dyscypliną sztuki. Z tego, co dzisiaj wiemy, najwcześniejsze ślady, egipskie, pochodzą z 21 wieku p.n.e., czyli to 40 z okładem wieków istnienia tego gatunku i formy, która oczywiście się bardzo rozwijała, zmieniała.

Nawet w krajach Wschodu?

Nawet w Iranie, gdzie islam zabrania pokazywania wizerunku człowieka. Wobec lalek zrobiono wyjątek, lalki są obecne, istnieją. Myślę, że lalka realizuje z jednej strony marzenie człowieka o czymś, co może być uczłowieczone, w każdym razie ożywione, może odzwierciedlać pewien rodzaj relacji jakie zachodzą pomiędzy światem żywym i nieożywionym, a z drugiej strony odwołuje się do szerokiej dziedziny sztuk plastycznych. Bo przecież lalka sama w sobie jest dziełem plastyka.

Czy dziś faktycznie jest stałe grono scenografów, którzy pracują w teatrze lalkowym? Kiedyś było.

Oczywiście, że jest, choć całkiem inne niż kiedyś, gdy działali Kazimierz Mikulski, Jerzy i Lidia Skarżyńscy, Stanisław Fijałkowski, Ali Bunsch, Adam Kilian, później Get-Stankiewicz, Jadwiga Mydlarska-Kowal. Oni weszli do teatru lalek dlatego, że ten teatr – nawet w najtrudniejszych czasach realizmu socjalistycznego – dawał szansę kreacji świata stworzonego przez plastyka. Sama lalka i przestrzeń, w której działała to była domena plastyka, scenografa, twórcy swoistego kosmosu. Towarzyszył mu oczywiście reżyser. Niekiedy powstawały tandemy twórcze, jak Jaremowa-Mikulski czy Wilkowski-Kilian.

I mamy wreszcie Kantora.

Nie sposób nie wspomnieć o artystach, którzy byli wprawdzie obok teatru lalek, ale silnie wpłynęli na rozwój tego teatru, choć niekoniecznie w Polsce. O Jerzym Grotowskim, który w swoich spektaklach z końca lat 50. niejednokrotnie odwoływał się do przedmiotów, obiektów. O Józefie Szajnie, który z dzisiejszego punktu widzenia właściwie nieustannie balansował na granicy teatru formy: przedmiotu, manekina, obiektu, szeroko rozumianej plastyki, także aktora, choć niekoniecznie wywodzącego się z tradycyjnej szkoły aktorskiej. Wreszcie o Tadeuszu Kantorze, który zainspirował tak wielu lalkarzy na świecie. W Polsce z lalkarstwem miał niewiele wspólnego, ale ileż warsztatów, staży Kantor przeprowadził na świecie właśnie z lalkarzami, na których niezwykle wpłynął, którzy wynieśli z jego osobistego teatru inspiracje do poszukiwania własnych sposobów, jak ten świat oswajać, jak się do niego zbliżać, jak wypowiedzieć siebie samego. Wielu artystów Kantorowi zawdzięcza inspiracje do własnych poszukiwań.

Mamy też Mądzika z drugiej strony.

To jeszcze późniejszy okres, ale i Leszek Mądzik wywarł wielki wpływ na niejednego lalkarza. Mądzik, jak żaden z tych wcześniej wymienianych twórców, bardzo głęboko w to środowisko wszedł, robił spektakle w teatrach lalek, uczestniczył w lalkowych festiwalach na całym świecie.

To teatr lalek dla dorosłych, a co z teatrem lalek dla dzieci ?

Przez całe wieki teatr lalek nie był teatrem dla dzieci. Był po prostu teatrem, czasem bardziej plebejskim, czasem arystokratycznym, czasem wędrującym, czasem stałym, którego przedstawienia oczywiście (zwłaszcza w ciągłych wojażach, wędrówkach lalkarzy po całym świecie) dzieci też oglądały, ale nie do nich spektakle były adresowane. Teatr lalek dla dzieci rozpoczął się w końcu XIX wieku, czyli ma niewiele ponad 100 lat tradycji. Wówczas dokonało się dużo ważnych zmian w pedagogice, psychologii, w ogóle zauważono dziecko jako podmiot, jako osobę, która wymaga uwagi, wymaga edukacji, także  kształtowania artystycznego. I okazało się, że lalki są bardzo przydatne, pomocne, że inspirują cały nurt pedagogiczny w teatrze. I tak się zaczęło. Wówczas wprowadzono też tematy baśniowe do literatury dramatycznej dla teatru lalek, których wcześniej w teatrze nie było. Baśń była czymś do czytania, opowiadania, nie do wystawiania w teatrze, prawda? I powoli zaczęła się kształtować dramaturgia dziecięca. Drugim, obok literatury dramatycznej, ważnym elementem, który wpłynął na ukształtowanie się naszego modelu teatru lalek dla dzieci po wojnie, był Siergiej Obrazcow i jego moskiewski teatr lalek. Obrazcow był naprawdę wielkim artystą, na dodatek pochodził z „dobrego” obszaru. Miał wielki wpływ na nasz i w ogóle środkowoeuropejski teatr. Sprawił, że lalkowy teatr dla dzieci uzyskał prestiż, został zaakceptowany oficjalnie, otrzymał instytucjonalne podstawy, których wcześniej nie było. Przedtem lalkarze tworzyli w małych, wędrujących, prywatnych, rodzinnych grupach. Teraz, na wzór teatrów dramatycznych, bo Obrazcow był z tego kręgu, zaczęły powstawać teatry instytucjonalne, teatry wyspecjalizowane, mające dziesiątki rozmaitych profesji, które uczestniczą w budowaniu przedstawienia teatralnego tak, jak dzieje się w teatrze dramatycznym.

Na czym polega specyfika polskiego teatru lalkowego dla dzieci?

Nie wiem, czy to akurat byłaby tylko polska specyfika, ale mamy twórców, spektakle, teatry, które zasłynęły w przeszłości, wywarły ogromny wpływ na środowisko lalkarskie, także międzynarodowe.

Mamy szkolnictwo wyższe.

Mamy bardzo rozbudowane szkolnictwo. Teatr lalek powtórzył w gruncie rzeczy coś, co teatr dramatyczny robił troszkę wcześniej. Powtórzył sposób budowania spektakli, styl wielkich inscenizacji. To były jeszcze inscenizacje zaparawanowe.  

Schiller ma też tu swoje zasługi.

Oczywiście. Od czasu kontaktów z Craigiem jego wiedza lalkarska rosła. W okresie międzywojennym i w pierwszych latach po wojnie, poczynając od Murnau, gdzie wykładał o lalkach, i Lingen, gdzie ściągnął Henryka Ryla, by prowadził przy Teatrze im. Bogusławskiego scenę lalkową dla dzieci, Schiller bez wątpienia z lalkami sympatyzował i się na nich znał. Sam uprawiał teatr inscenizacji i lalkarze się do niego odwoływali, szukając, rzecz jasna, własnych dróg. Natalia Gołębska w repertuarze narodowo-patriotyczno-ludowym, Zofia Jaremowa w teatrze maski…

Wielka Reforma się tutaj dopisuje?

W istocie dopiero w okresie powojennym Wielka Reforma trafia do teatru lalek. Mamy zajmujący teatr iluzyjny, czysto lalkowy, np. Joanny Piekarskiej czy Henryka Ryla, z drugiej strony oryginalny, by wspomnieć choćby o wspaniałych widowiskach choreograficznych wspomnianej Gołębskiej, czy Moniki Snarskiej. Ale mamy i Jana Wilkowskiego z inteligentnym, nowoczesnym teatrem aktora i lalki, reformatora Jana Dormana i tylu znakomitych lalkarzy. Wszyscy ci twórcy są skoncentrowani na sztuce dla dziecka, bo teatr lalek tak został zakwalifikowany. Jednocześnie mają świadomość, od samego początku, od 1945 roku, od Jaremy i jego Cyrku Tarabumby (pierwszej premiery w Grotesce), że ten teatr znaczy coś więcej, że jest nie tylko dla dzieci. I na tym całym dziecięcym tle rodzi się nurt, o którym dziś tak często mówimy (choć w gruncie rzeczy takiego teatru mamy bardzo mało): teatr lalkowy dla dorosłych. Myślę, że pierwszy przełom nastąpił w końcu lat 50., kiedy Dorman, który był bardzo niepokorny (choć absolutnie skoncentrowany na widzu dziecięcym), łamie uporządkowane granice, wprowadza przedmioty, obiekty, aktora zmarionetyzowanego, rezygnuje z parawanu, wprowadza aktora, który jest partnerem. Lalkę przedstawia jako znak. Dorman to oczywiście polska lalkarska awangarda. Jego idee upowszechnią się wiele, wiele lat później. Drugi przełom związany jest ze scenografią. Nasze szkolnictwo teatralne, jedno z nielicznych w Europie, od samego początku obywało się bez kształcenia scenografów, bo wydawało się, że scenografowie są, a brakuje aktorów-lalkarzy, reżyserów-lalkarzy, i to ich trzeba kształcić.

A teraz scenografów brakuje?

Niestety tak. Na przestrzeni dekad zmieniła się rola scenografów w teatrze lalek. Dziś już bardzo rzadko bywają partnerami reżysera, twórcami inscenizacyjnej koncepcji plastycznej. Najczęściej realizują zamówienia autora spektaklu, reżysera, i ograniczają się do ubierania aktorów. Brak scenografów w szkołach lalkarskich jest jednym z powodów dzisiejszych kłopotów lalkarzy, kłopotów z własną identyfikacją.

Pomówmy o dzisiaj. Teatr lalek rezygnuje z lalek?

To jest pewnie konsekwencja tych różnych procesów.

I w nazwie, i w podmiocie.

Tak, wiele teatrów zrezygnowało z lalki w swoich nazwach, a niestety i na scenie nieczęsto lalki się pojawiają. To jeden z najważniejszych problemów, wykraczający poza Polskę, bo to jest problem z całą pewnością krajów Europy Środkowej, Centralnej, Wschodniej, czyli całej tej strefy, która zbudowała sobie fantastyczną instytucjonalną strukturę, której nam zazdroszczą koledzy ze świata, bo nie mają tego. Nie mają Francuzi, Włosi, Niemcy, Amerykanie, bo nie ma tam teatrów lalkowych w naszym rozumieniu: z budynkami, zespołami, budżetami, pracowniami, salami teatralnymi i salami prób, z całym zapleczem. Tam są grupy: mniejsze, większe, które jakoś próbują funkcjonować i funkcjonują. U nas to się zamknęło w wielkiej instytucji, która powoli przestaje być teatrem lalek, a przekształca się po prostu w teatr młodego widza. Tak historia zatacza kolejne koło. W końcu lat 50., m.in. za sprawą lalkarzy, zlikwidowano teatry młodego widza. Swoją drogą, aktorzy tych teatrów marzyli o pracy w „normalnych” (czytaj: dramatycznych) teatrach. Po kilku dekadach prosperity lalkarze zapragnęli zająć miejsce kolegów z nieistniejących dziś teatrów młodego widza. To się właśnie dzieje na naszych oczach.

Aktorzy w teatrach lalkowych mają ambicje, by grać w planie żywym.

Myślę, że co najwyżej jeden student na roku wybiera szkołę lalkarską świadomie. Rekrutacja do szkół lalkarskich to rekrutacja aktorska. Zdecydowana większość studentów w życiu nie widziała teatru lalek, decydując się na zdawanie do szkoły wrocławskiej czy białostockiej. Ale wielu łapie bakcyla w trakcie studiów. W gruncie rzeczy są to studia aktorskie, absolwenci otrzymują dyplomy aktorskie, nie lalkarskie, i to są faktycznie niezłe studia, z dodatkowym lalkowym programem, który wzbogaca umiejętności aktorskie. Aktorstwo lalkarzy jest troszkę inne – artyści mają większą świadomość ciała, partnera, przedmiotu, ich postrzeganie przestrzeni jest ciekawsze. Całkiem dobrze sprawdzają się w nieakademickim współczesnym teatrze. Ale… to nie są lalkarze (rzecz jasna bywają wyjątki), bo też i teatry nie potrzebują lalkarzy. Potrzebują możliwie wszechstronnych aktorów. Znacznie większym problemem jest brak reżyserów-lalkarzy. Bo reżyserzy przychodzą do tego teatru troszkę z takiego zaplecza literacko-dramatycznego.

Troszkę z off-owego teatru.

Może. W każdym razie reżyserzy sami mają stosunkowo niewiele do powiedzenia w dziedzinie plastyki. A każda lalka jest dziełem plastyka. Trzeba ją stworzyć, zaprojektować, zbudować, wymyślić technologię, dobrać odpowiednie materiały, a przy tym jeszcze poeksperymentować, przetestować rozmaite rozwiązania. To nie są zadania dla reżyserów intelektualistów. Skoro więc nie mają partnerów-scenografów, jak ich koledzy sprzed pół wieku, nie mają przyjaciół plastyków, z którymi razem studiują i mierzą się wspólnie z generacyjnymi problemami, pozostaje im szukać inspiracji w najbardziej tradycyjnie rozumianym teatrze – tj. w teatrze bazującym na literaturze. Jedni potrafią ją przełożyć na dziś, i ci odnoszą sukcesy, inni zilustrować, ale nie mając partnera-plastyka rzadko kiedy można zbudować teatr plastyki w ruchu (by użyć określenia Kilian-Stanisławskiej), teatr ożywionej materii, teatr animacji (bo animacja wyróżnia lalkarstwo), więc i zbudować teatr lalek. I dlatego tak często tych lalek nie mamy, bo w sumie jest łatwiej pracować z wrażliwym, świadomym aktorem bezpośrednio, nie poprzez lalkę, której ani aktor ani reżyser zrobić nie potrafi.  

Jak to jest, panie profesorze, że macie różne fora, dyskusje, debaty, jest UNIMA, i te problemy przeciekają? Jest np. Festiwal Szkół Teatralnych, przyjeżdżają wydziały lalkarskie, ale one nie są klasyfikowane do nagród, one nie są w tym nurcie, są poza, może zbyt łatwo oddajecie to pole?

Nie zawsze środowisko lalkarskie ma wpływ na to, co się dzieje. Ale i sami – jak wszyscy – jesteśmy dostatecznie skomplikowani. Z jednej strony ustawicznie deklarujemy – także na tych wszystkich forach, o których Pani wspomniała – swoją „lalkarskość”: jestem lalkarzem. Z drugiej strony, wykształciliśmy się i od lat uprawiamy to specyficzne lalkarstwo środkowoeuropejskie i nie potrafimy tego zmienić. Czasem udaje się to zespołom niezależnym. To dobrze, bo jest od czego zaczynać. Jest oczywiście także kilku lalkarzy z prawdziwego zdarzenia, jest sporo aktorów, czujących lalkę i znakomicie z nią współgrających. Tyle, że oni sami są często wykonawcami, współtwórcami, ale nie kreatorami, artystami-lalkarzami, którzy mogą być leaderami realizacji scenicznych. Takich niestety nie ma. Do tego potrzebujemy w naszych realiach reżyserów, a ci bardzo rzadko mają w ogóle świadomość lalki. W teatrze lalek tymczasem podmiotem musi być lalka.

Czego Pan życzy teatrowi lalkowemu – przedmiotowi Pana badań z okazji Światowego Dnia Lalkarza?

Życzę, żebym miał co badać, więc żeby teatr lalek trwał. I tak oczywiście będzie. Ale byłoby miło porozmawiać wreszcie o odkrywanych przez twórców możliwościach lalki, nie zaś o powodach ich ucieczek w świat teatru w ogóle.

Ostatnie Pana odkrycie w teatrze lalkowym? Rozmawialiśmy wcześniej o dokonaniach Konrada Dworakowskiego w “Pinokiu”. A na świecie?

Konrad Dworakowski jest bez wątpienia jednym z najciekawszych reżyserów młodego pokolenia. Chłopcy z placu Broni czy ostatni Don Kichot z Coincidentią to wspaniałe spektakle, oddychające współczesnym teatrem. Ale to też nie są spektakle lalkowe, choć Dworakowski bez wątpienia wie, jak i po co wykorzystywać lalki. I odwołuje się do nich. Jak wielu współczesnych twórców, z Pawłem Passinim na czele. Na świecie jest znacznie więcej odkryć. Jedno z ostatnich, to młoda Norweżka, m.in. po szkole Jacquesa Lecoqa i Charleville-Mézières – Yngvild Aspeli, twórczyni teatru Plexus Palaire. Widziałem kilka jej spektakli i za każdym razem jestem zafascynowany. Po pierwsze – ona myśli lalkami. Szuka tematów, które lalki przeniosą najdoskonalej, nie chce (jak wielu naszych kolegów) mierzyć się z Shakespeare’em, Molierem, a choćby Labichem i robić to w „lalkach”, choć Bóg jeden wie dlaczego. Po drugie – sięga do lalkarskich środków w całkowicie nowoczesny sposób. I wreszcie traktuje lalki jak wyborne instrumenty, na których wirtuozersko potrafi grać. Życzę i naszemu teatrowi, by odkrywał tajemne życie lalek i ujawniał je nam, widzom.

Chciałabym zapytać jeszcze o lalkę w kulturze chrześcijańskiej, ale to może na inną rozmowę. Dziękuję.

Dziękuję.

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page