50 lat białostockiej szkoły lalkarskiej

Czas płynie! Kto by przypuszczał w początku lat siedemdziesiątych, kiedy działała już szeroka sieć państwowych teatrów lalek, okrzepły festiwale i rozmaite lalkarskie stowarzyszenia, a samo środowisko czuło się całkiem silne i – choć nieco marginalizowane – jednak ważne, że największe wyzwanie stoi wciąż przed nim? Kto by przypuszczał, że po kilkakrotnie podejmowanych i w zasadzie nieudanych lub krótkotrwałych próbach utworzenia szkolnictwa lalkarskiego w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, torpedowanych pomysłach z lat sześćdziesiątych, wreszcie powiedzie się inicjatywa wrocławska, pod wodzą mało znanego szerzej Stanisława Stapfa, ówczesnego dyrektora tamtejszego teatru lalek Chochlik, teatru też peryferyjnego?

A jednak! Stanisław Stapf zapoczątkował przełom, który zmienił polskie lalkarstwo następnego półwiecza. Jego trzyletni SATL, przyteatralna szkoła lalkarska, zasadniczo wpłynął na pisanie nowej historii polskiego lalkarstwa, którego jedną z najważniejszych bolączek był brak profesjonalnie przygotowanej kadry, zwłaszcza aktorskiej, ale i reżyserskiej. Powodzenie SATL-u, nie bez komplikacji, otworzyło jednak drogę do uruchomienia wrocławskiego Wydziału Lalkarskiego krakowskiej PWST. Wrocławska szkoła działa od 52 lat i mimo rozmaitych zakrętów dziś ma się coraz lepiej.

Białystok, podobnie jak Wrocław końca lat sześćdziesiątych, był poza lalkarskim mainstreamem w tamtym czasie. Kierująca tutejszym Świerszczem Joanna Piekarska wykonała gigantyczną pracę, by zbliżyć się do przodujących teatrów (Groteska, Marcinek, Arlekin, Lalka, Miniatura), ale droga była wciąż daleka. Po niej białostocki teatr przejął Krzysztof Rau, którego Piekarska ściągnęła z Gdańska.

Rau, praktykujący lalkarstwo najpierw w Marcinku Leokadii Serafinowicz, potem pod okiem Natalii Gołębskiej, okazał się przede wszystkim znakomitym organizatorem. Szermował pomysłami, umiał skupiać wokół siebie rozmaitych pasjonatów, a wytrwałością i konsekwencją działania imponował. Mając już pełne uprawnienia aktora-lalkarza, dyplom uniwersytecki i zaliczony egzamin reżyserski, obejmował w 1969 roku białostocki teatr z głową pełną nowych inicjatyw i pomysłów, nie tylko artystycznych. Wkrótce zmienił nazwę teatru na Białostocki Teatr Lalek, zainicjował stałą Scenę dla Dorosłych, w perspektywie kolejnych kilku lat doprowadził do wybudowania w Białymstoku pierwszego w Polsce budynku teatru lalek z prawdziwego zdarzenia (1979), zorganizował festiwal solistów lalkarzy (5 edycji), potem Ogólnopolskie Spotkania Teatrów Lalek (trzy edycje). A przecież był aktywnym reżyserem, pisał sztuki dla teatru, prowadził niebywale szeroką działalność społeczną (SPATiF-ZASP, POLUNIMA, ASSITEJ, konkursy dramaturgiczne, kierował pracami komisji eksternistycznych), nie wspominając już o aktywności w strukturach politycznych (Sejmowa Komisja Kultury, Narodowa Rada Kultury, Komisja Kultury KC PZPR czy Komitet Nagród Państwowych). Z perspektywy lat kto wie czy jego największym osiągnieciem nie będzie jednak białostocka szkoła lalkarska.

Została zainaugurowana (choć bez oficjalnej zgody MKiS o jej powołaniu) 1 IX 1974 jako Studium Aktorskie Teatru Lalek przy Białostockim Teatrze Lalek, którego dyrektorem był Rau. Przyjęto 18 słuchaczy. Powtórzono wrocławską nazwę szkoły Stapfa, w zasadzie też powielono jej program, którego autorem był przede wszystkim Klemens Krzyżagórski. Nazwisko Krzyżagórskiego umyka najczęściej z lalkarskiej pamięci, choć jego zasługi dla teatru i szkoły wrocławskiej (wcześniej teatru w Wałbrzychu), a w latach 70. dla Białegostoku, są zupełnie wyjątkowe. Był dziennikarzem zafascynowanym lalkami. We Wrocławiu kierował znakomitym czasopismem „Odra”, w Białymstoku budował prestiż „Kontrastów”. Program SATL-u, wrocławskiego i białostockiego, był w wielkim stopniu jego dziełem. W BTL-u pełnił funkcję doradcy literackiego, jak wcześniej w Wałbrzychu i Wrocławiu. I to w dyskusjach z nim Krzysztof Rau tworzył białostocką szkołę. Program studia rozszerzono o przedmioty, które wynikały troszkę z podlaskiej specyfiki, troszkę z muzycznych pasji Bernadetty Rau, kierowniczki muzycznej BTL-u i żony Raua. Doszły instrumenty muzyczne, śpiewanie, chór (niemałe sukcesy odniósł chór studenów białostockich) i cała gama zajęć wokalnych. Zastanawiające, że Krzyżagórski nigdy nie włączył się w dydaktykę ani we Wrocławiu, ani w Białymstoku. A wkrótce pochłonęły go całkowicie dziennikarstwo i polityka.

Wśród nauczycieli Studium byli, obok Raua, m.in.: Irena Dragan, Tomasz Brzeziński, Krystyna Matuszewska, Dorota Wiszowata, Zdzisław Dąbrowski, Włodzimierz Fełenczak, Jan Bondar, Halina Lechowska, Bernadetta Rau, Elżbieta Warszawska, Bożena Frankowska, Henryk Jurkowski, Andrzej Makowiecki, Wiesław Jurkowski, Włodzimierz Pawluczuk.

Wszystkie organizacyjne sznurki, w studium i w teatrze, trzymał Krzysztof Rau. Nieustannie poszerzał swoje kontakty i grono współpracowników. W połowie lat 70. w BTL pojawiały się spektakle już nie tylko reżyserowane przez niego samego i Joannę Piekarską. Zaprosił m.in. Zlatiego Zlatewa z Bułgarii, tu swoje pierwsze spektakle po studiach lalkarskich w Pradze realizował Włodzimierz Fełenczak, wkrótce na kilka lat zadomowił się Andrzej Dziedziul, reżyserował Tomasz Jaworski, od 1975 z BTL-em związał się Jan Wilkowski. Wśród scenografów prym wiedli lokalni plastycy: Wiesław Jurkowski i Ryszard Kuzyszyn, ale świetni artyści coraz liczniej ciągnęli na Podlasie: Gizela Bachtin-Karłowska, Wanda Fik, Adam Kilian… Sam Rau aktywnie działał na forum ogólnopolskim, zwłaszcza w SPATiF-ie, kierowanym przez całą dekadę lat siedemdziesiątych przez Jana Wilkowskiego. Wilkowski był więc wówczas naturalnym partnerem do prowadzenia wszelkich środowiskowych negocjacji. A rozmaitych sporów, konfliktów i napięć nie brakowało. Szkolnictwo było jedną z takich zapalnych kwestii, o którym nieustannie dyskutowano.

Ponieważ budowanie wysokiego poziomu aktorskiego było jedną z naczelnych idei przyświecających Rauowi, kształcenie lalkarzy w oczywisty sposób stało w centrum jego uwagi. Wydeptywał ścieżki na gruncie lokalnym, w Ministerstwie Kultury, rozmaitych instytucjach, oczywiście w warszawskiej PWST, SPATiF-ie. Wyrzucany (jak z MKiS, gdzie odpowiedzialna za sprawy lalkowe Wiesława Domańska przekonywała, że prędzej jej kaktus wyrośnie na dłoni niż w Białymstoku powstania szkoła teatralna), wracał innymi drzwiami. Chciał ściągnąć Wilkowskiego do włączenia się w białostocką szkołę, a gdy jego wysiłki okazały się niewystarczające, przekonał Tadeusza Łomnickiego, ówczesnego rektora warszawskiej PWST, by stał się orędownikiem sprawy. Wilkowski uległ. Sam barwnie opisał swoją pedagogiczną karierę w jubileuszowym wydawnictwie PWST (Warszawa 1991), nadając jej tytuł Belfer mimo woli. W tym samym wydawnictwie Krzysztof Rau podzielił się własną wizją tworzenia szkoły pt. Najdłuższy egzamin do PWST.

W efekcie, w 1975 roku w Białymstoku przeprowadzono dodatkowy egzamin dla słuchaczy Studium, któremu przewodniczył Wilkowski jako szef sekcji lalkowej SPATiF-u, który wyłonił studentów rozpoczynających naukę od II roku studiów w PWST. Chcąc nie chcąc, Jan Wilkowski został pierwszym dziekanem białostockiego Wydziału Lalkarskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, Krzysztof Rau – pierwszym prodziekanem.

Droga od powstania Studium do utworzenia Wydziału Lalkarskiego w Białymstoku okazała się w sumie bardzo krótka. Kilka lat wcześniej, we Wrocławiu, proces ten zajął pięć lat. W Białymstoku – rok. Przekształcenie Studium w warszawski Wydział Lalkarski poszerzyło grono wykładowców. Doszli m.in.: Jan Wilkowski, Krzysztof Niesiołowski, Jan Plewako, Barbara Muszyńska, Edward Dobraczyński, Eliza Piechowska, Maria Redkowska, Lesław Piecka, Waldemar Wilhelm, Andrzej Witkowski, Maciej Wojtyszko, Tadeusz Zapaśnik, Andrzej Ziembiński, Jerzy Zegalski, Danuta Kierklo-Czajkowska, Marek Waszkiel, Bogdan Głuszczak, Zbigniew Wilski, Halina Waszkiel, Jolanta Wiśniewska, Maria Berwid-Osińska. Niektórzy byli w szkole przez lata, inni się zmieniali. Na przełomie lat 70. i 80. dołączyli białostoccy absolwenci, z Piotrem Damulewiczem, Aliną Skiepko-Gielniewską, Andrzejem Zaborskim, Marią Rogowską, Zdzisławem Rejem, w kolejnych latach m.in. Wiesław Czołpiński i wielu zwłaszcza aktorów BTL-u bądź absolwentów białostockiej uczelni, którzy rozpierzchli się po Polsce, ale ze szkołą zachowali ścisły kontakt.

I tak jest do dziś. Wielu wczorajszych studentów nazajutrz rozpoczyna karierę wykładowców. Przechodzą rzecz jasna długą drogę od obserwatorów, przez asystentów, nim podejmą trud samodzielnego powadzenia zajęć. Muszą uzyskać w nieprzekraczalnym terminie kolejne stopnie naukowe, osiągnąć jakieś artystyczne sukcesy, ale nie umiem uwolnić się od refleksji, że w zakresie środków lalkarskich wciąż obracamy się wokół własnej osi. W niewielkim zakresie wykraczamy poza dokonania naszych nauczycieli (choć dziś jest dużo lepiej niż jeszcze kilka lat temu).

Wszak z drugiej strony perspektywa pół wieku istnienia białostockiej szkoły pokazuje ogromny dystans i długą krętą drogę, którą przeszło polskie lalkarstwo.

Nieustająco legendarną postacią ATB jest Jan Wilkowski. Choć nie ma go już od ponad ćwierćwiecza, wciąż jest obecny w murach szkoły. Niedawno uroczyście obchodziliśmy 100-lecie jego urodzin. Legenda Wilkowskiego wciąż jest podtrzymywana w białostockiej uczelni. Trudno się temu dziwić. Był to wyjątkowo ciepły, życzliwy, łagodny i przyjacielski człowiek, a do tego wielki artysta. No i lalkarz! Twórca, który z białostockimi studentami, najpierw podczas realizacji dyplomów (lalkowych dyplomów!) odnosił sukcesy, a wkrótce potem – z byłymi już studentami – zrealizował wielkie spektakle lalkowe lat 80.: szczeciński Żywot Wowry wśród żywotów świętych, w BTL – Zieloną gęś i Dekameron 8.5.

W 1980 roku w Białymstoku powołano Wydział Reżyserii, na którego czele stanął Henryk Jurkowski (po nim przez dwie kadencje był Wojciech Wieczorkiewicz). Dziekan Henryk Jurkowski był kolejną wielką postacią w środowisku lalkarskim, na dodatek marka jego nazwiska daleko wykraczała poza granice Polski. Przez ostatnie lata (1972-1980) sprawował urząd sekretarza generalnego UNIMA, był współtwórcą Instytutu Lalkarskiego w Cherleville-Mézieres i tamtejszej szkoły lalkarskiej, a w Polsce i na świecie od lat niekwestionowanym autorytetem. Lokalizacja kształcenia reżyserów w Białymstoku wywoływała jednak niekończące się i wyjątkowo ostre dyskusje i spory. Krzysztof Rau mimo wszystko zdołał postawić na swoim.

Istnienie w Białymstoku dwóch wydziałów lalkarskich sprawiło, że od 1984 roku pojawiło się w strukturze warszawskiej uczelni nowe stanowisko – prorektor do spraw białostockich wydziałów. Pierwszym został Krzysztof Rau. W kolejnych kadencjach (a szczęśliwie środowisko akademickie utrzymuje przepis o jednokrotnej możliwości reelekcji) prorektorami do spraw Białegostoku (nawet kiedy w 1990 połączono dotychczasowe dwa wydziały w Wydział Sztuki Lalkarskiej), byli: Henryk Jurkowski, Tomasz Jaworski, Marek Waszkiel, Wojciech Kobrzyński, Wiesław Czołpiński i Marta Rau. Funkcje dziekańskie po Wilkowskim pełnili: Tomasz Jaworski, Jan Plewako, Wojciech Kobrzyński, Wiesław Czołpiński, Sylwia Janowicz-Dobrowolska, Artur Dwulit. Warto może przypomnieć, że pierwszym spośród absolwentów białostockich przedstawicielem władz wydziału był Piotr Damulewicz, który w 1987 roku został prodziekanem. Tak oto zamknęło się koło historii, dobiegł końca proces, o którym od początku marzył Krzysztof Rau przepowiadając, że swoją misję uzna za zrealizowaną, gdy jego wychowankowie przejmą kierowanie białostocka szkołą.

Wygląda na to, że dziś jestem najdłużej pracującym wykładowcą białostockiej Akademii Teatralnej. Zajęcia z historii teatru lalek zacząłem jesienią 1977 i, z kilkuletnią przerwą w stanie wojennym, prowadzę do dziś. Początki były niezwykłe. Niektórzy studenci byli wprawdzie starsi ode mnie, ale nie było problemów z porozumiewaniem się. Właściwie przez pierwsze lata uczyliśmy się razem. Zadawałem lektury, które czytaliśmy i o których rozmawialiśmy. To przecież jeszcze epoka przedkomputerowa, ze śladową ilością zdjęć, artykułów i książek. Niemal od razu powołałem koło naukowe, które po dwóch latach doprawdy intensywnej pracy zorganizowało wyprawę naukową do Japonii. Poznawaliśmy bunraku, ale miesięczny pobyt był też okazją do przemierzenia Japonii. Chyba od razu po powrocie zacząłem też prowadzić seminaria magisterskie.

W samej szkole też się działo. W 1979 odbył się pierwszy w Polsce międzynarodowy przegląd dyplomów lalkarskich, który potem trafił do Wrocławia i wciąż istnieje, oczywiście w innej formule. Lata 80. i 90. dla nikogo nie były łatwe. Permanentne kryzysy, stagnacje, ograniczenia, przekształcenia, ale to przecież wtedy właśnie debiutowali studenci reżyserii, wnosząc do polskiego lalkarstwa ożywienie i swoisty entuzjazm, za sprawą spektakli Wojciecha Szelachowskiego, Macieja Tondery, Aleksandra Antończaka, Grzegorza Kwiecińskiego, Tadeusza Wierzbickiego, Piotra Tomaszuka, Marka Chodaczyńskiego i wielu innych młodych utalentowanych artystów.

To wówczas zaczęła się rodzić w polskim lalkarstwie zupełnie nowa, wyeliminowana w czasach komunistycznych, struktura: teatry prywatne, niezależne grupy artystyczne. Białostoccy absolwenci zawładnęli tą przestrzenią, dość wspomnieć: Teatr Ognia i Papieru Grzegorza Kwiecińskiego, Teatr małe i Tadeusza Wierzbickiego, Unię Teatr Niemożliwy Marka Chodaczyńskiego, Walny-Teatr Adama Walnego, ale przecież i Teatr Wierszalin Piotra Tomaszuka i Tadeusza Słobodzianka, i Teatr ¾ Zusno Krzysztofa Raua, zbudowany ze szkolnych doświadczeń i marzeń.

A i w teatrach instytucjonalnych białostoccy absolwenci byli silnie widoczni. W wielu teatrach pojawili się całymi grupami – w Szczecinie, Gdańsku, Jeleniej Górze, warszawskiej Lalce, Lublinie… W końcu lat 90. wspominany już Klemens Krzyżagórski przygotował pasjonujące zestawienie losów absolwentów wszystkich polskich uczelni lalkarskich od 1950 roku do końca wieku. Wnioski były zaskakujące: spośród aktorów-lalkarzy pracujących w profesjonalnych teatrach ponad 45% stanowili absolwenci białostoccy! Dla porównania: procent absolwentów wrocławskich wyniósł 12.

Kiedyś zestawiłem listę dyrektorów teatrów lalek z lat 90. Na 27 istniejących instytucji białostoccy absolwenci kierowali ponad połową. Po 25 latach istnienia szkoły lalkarskiej na Podlasiu śmiało można było powiedzieć, że jej absolwenci zdominowali polski teatr lalek. W XXI wieku wydaje się, że proporcje się wyrównały, tyle że dziś lalkarstwo w Polsce wygląda zupełnie inaczej.

W 1999 roku na kolejne dwie kadencje losy białostockiego Wydziału Sztuki Lalkarskiej, mającego niemal od dekady dwa kierunki – aktorski i reżyserski, znalazły się w moich rękach. Ze sztuką teatru lalek i ze szkołą związany byłem od dawna, ale nigdy wcześniej nie kierowałem instytucją. To, że dałem się namówić na kandydowanie (bo był to czas wyborów do wszelkich władz uczelnianych, a rektor-elekt mógł powołać lub nie wybranego w Białymstoku kandydata) jest wyłączną zasługą Marii Ościłowicz, kierowniczki białostockiego dziekanatu, która miesiącami przekonywała mnie (a pewnie i agitowała kolegów za mną), że powinienem objąć tę funkcję. Nie żałuję.

Przez sześć lat mojej obecności na stanowisku prorektora wiele się zmieniło. Zmiany są nieubłagane i zawsze potrzebne, także – a może przede wszystkim – na stanowiskach kierowniczych. Obejmowałem szkołę dobrze funkcjonującą i jeszcze lepiej postrzeganą. Od wielu lat aktywnie uczestniczyłem w międzynarodowym życiu lalkarskim i miałem świadomość, że wielu moim kolegom (a z całą pewnością studentom) brakuje bliskiego kontaktu ze światem. Wiedziałem też, że nasza uczelnia wzbudza zainteresowanie na świecie, bo uczelnie lalkarskie nie są powszechnie znane. Ponadto byliśmy w przededniu wejścia w struktury Unii Europejskiej.

Zacząłem od zapraszania wybranych spektakli bądź artystów do Białegostoku. Konsekwencją tych kontaktów były wizyty warsztatowe specjalistów-lalkarzy z różnych krajów świata, którzy odbywali spotkania, a wręcz prowadzili regularne warsztaty ze studentami. W Białymstoku zaczęli pojawiać się wielcy twórcy światowego lalkarstwa: Michael Meschke, Eric Bass, Massimo Schuster, Jordi Bertran, Fabrizio Montecchi, Alain Lecucq, Andras Lenart, Michael Vogel. Każdy z nich wnosił coś nowego, inną technikę lalkarską, inną metodę pracy, inną wyobraźnię i osobowość artystyczną. Nie były to spotkania łatwe i to bynajmniej nie z powodów komunikacyjnych. Problemem podstawowym była całkowicie inna u nas świadomość uprawiania zawodu, nieumiejętność określania i realizowania przez studentów własnych ambicji i marzeń, niekiedy nawet ich całkowity brak, oczekiwanie na sformułowanie przez reżysera zadania do wykonania. To wciąż ogromny problem także teatrów, nie tylko studentów szkół teatralnych.

Wizyty świetnych lalkarzy, warsztaty z nimi, zaczęły powoli przyciągać zainteresowanie szkołą. Pojawili się pierwsi międzynarodowi stażyści, szukający sposobu na uzupełnienie swojego wykształcenia i wypatrujący nowych miejsc i starych/nowych mistrzów. A po stażystach przybyli pełnoprawni studenci-obcokrajowcy. W samej szkole zaczęto powierzać twórcom ze świata realizację dyplomów.

Proces ten wspierały trzy dodatkowe elementy: stopniowe zmiany programowe, zmierzające generalnie do wyzwolenia większej indywidualnej odpowiedzialności studentów za swoje prace i – wynikający z tych zmian – obowiązek programowy realizacji własnych etiud; rezygnacja ważnego międzynarodowego ośrodka kształcenia lalkarzy we Francji z organizacji międzynarodowych spotkań studentów-lalkarzy i przejęcia przez ATB tej imprezy; po trzecie wreszcie partnerstwo w trzyletnim projekcie unijnym „Teatro Figura Europa”.

Każda uczelnie teatralna powinna być nieco konserwatywna, bo nauczyć można tego, co było, co istnieje, nie tego, co dopiero nastąpi. Silny akcent położony na rzemiosło, na sztukę animacji tradycyjnych technik lalkowych, na kształcenie głosu, na ruch, na pracę z przedmiotem, na techniki aktorskie wreszcie, wszystko to sprawiło, że szkoła białostocka była postrzegana jako miejsce, gdzie uczą warsztatu. Zmiany programowe ostatniego ćwierćwiecza pozwoliły rozwinąć także drugi element nieodzowny w każdej twórczości: wyobraźnię, intuicję, indywidualne myślenie studentów. Było to możliwe, bo wielu profesorom białostockim – na pewnym etapie kształcenia studentów – udało się wygasić własne przyzwyczajenia, oddać inicjatywę młodym adeptom i tylko obserwować ich działania, odpowiadać na zgłaszane wątpliwości, ingerować wówczas, gdy młodego twórcę ogarnia bezradność. Ostateczne wybory muszą być jednak zawsze własne, jeśli formułujemy osobistą wypowiedź. Taka polityka powinna oczywiście akceptować prawo młodego artysty do pomyłek, artystycznych potknięć, ale bez nich nie ma budowania twórczej indywidualności.

Ten proces w Białymstoku przebiega od lat i możemy obserwować jego owoce. Najpełniej świadczą o nim liczne gruby niezależne, teatry prywatne i losy wielu młodych artystów, którzy zdecydowali się na rozwijanie własnej aktywności twórczej. Dość wymienić Kompanię Doomsday, potem Malabar Hotel Marcina Bartnikowskiego i Marcina Bikowskiego, Grupę Coincidentia Pawła Chomczyka i Dagmary Sowy, PAPAHEMĘ, Kwadrygę Ewy i Janusza Walesiaków, Teatr Korzunowiczów, Teatr Bez Rzędów Lecha Walickiego, Teatr Wolność Karola Smacznego, Grupę Teatralna bez Ziemi Marka Ciunela, TeatRyle Marioli i Marcina Ryl-Krystianowskich, Teatr Łątek Krzysztofa Zemły, Fundację Teatr Sakowicz Cempura, Teatr Małe Mi Sławy Tarkowskiej, Teatr Fraktal Ewy Wolskiej, ale też działalność Wiesława Kusy, Krzysztofa Falkowskiego, Mariana Ołdziejewskiego, Karoliny  Martin, Marii Żynel, Pauli Czarneckiej, Marcina Tomkiela i wielu, wielu innych twórców, którzy wyszli z białostockiej szkoły teatralnej i funkcjonują na teatralnym rynku.

Do Akademii białostockiej udało się też przenieść wielką międzynarodową imprezę: spotkania studentów lalkarzy z całego świata, kiedy z ich organizacji wycofali się Francuzi. W 2002 roku odbyła się pierwsza edycja festiwalu lalkanielalka. Festiwal został bardzo dobrze przyjęty w mieście, co wzmocniło jego pozycję i ugruntowało miejsce Białegostoku na międzynarodowej arenie, zwłaszcza że towarzyszyły mu sesje UNIMA Training Commission, konferencje i spotkania pedagogów lalkarskich z różnych krajów.

Elementy nowej strategii ATB z początku XXI wieku, akceptacja różnorodności (kształcenia, metody, celowości wyboru środków, nawet artystycznego gustu), kształtowały się wreszcie podczas trzyletniego projektu europejskiego „Teatro Figura Europa”, który umocnił Wydział Sztuki Lalkarskiej strukturalnie, organizacyjnie, zapewniając jednocześnie stałe kontakty europejskie na płaszczyźnie warsztatowej, festiwalowej, wreszcie finałowych projektów artystycznych. Lata 2002-2005, czas realizacji projektu, to okres zwielokrotnionej wymiany, jednoczesnego funkcjonowania wszystkich dotychczas uruchomionych składników strategii ATB.

W tym też czasie studenci poczuli się współodpowiedzialni za dalsze funkcjonowanie Wydziału Sztuki Lalkarskiej, Wymyślili, a wkrótce przejęli na własność organizację Festiwalu Białysztuk – przeglądu inicjatyw teatralnych, który wykroczył daleko poza Białystok, choć zrodził się z niemożności częstszego pokazywania prac studenckich na scenie Teatru Szkolnego im. Jana Wilkowskiego. Studenci i absolwenci założyli kilka grup teatralnych w ramach Stowarzyszenia Pomocy Artystycznej, które powołali do życia. I nieśli ideę przemian, która nigdy nie powinna ustać.

Szczęśliwie w kolejnych latach, przy wszystkich zmianach i modyfikacjach, ten kurs na łączenie rzemiosła lalkarskiego i troski o indywidualny rozwój artystyczny został utrzymany. Trzeba bowiem wsłuchiwać się we współczesny teatr, przede wszystkim ten, którym żyją młode pokolenia. Naszą, profesorów powinnością jest troska o to, by jego warsztatowa jakość była na możliwie najwyższym poziomie. I dobrze byłoby pamiętać o tym, że dyplomy studenckie w szkole lalkarskiej powinny być lalkowe. Żadnym usprawiedliwieniem nie może być zapraszanie nawet atrakcyjnych twórców, którzy nigdy nie otarli się o lalki. Oni mogą być przydatni wyłącznie w procesie dydaktycznym.

Większość szkół lalkarskich w naszym regionie Europy przyciąga młodych ludzi, którym nie powiodło się dostać na kierunki aktorskie. O lalkach z reguły nie mają nawet pojęcia. Ale bywa całkiem często, że w trakcie studiów dokonuje się w nich całkowita przemiana. Zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy teatr parawanowy, a i tradycyjnie lalkowy, należą do przeszłości, a świat animantów, teatru ożywionej materii rysuje doprawdy atrakcyjne perspektywy. On również wymaga rzemiosła, najlepiej mistrzostwa, które niestety trzeba wypracować. I to właśnie szkoła powinna zatroszczyć się o rzemiosło. A jak je opanowaliśmy powinien pokazać studencki dyplom, nawet jeśli nie będzie to teatralne arcydzieło, bo żaden dyplom studencki tego poziomu nie osiąga i osiągnąć nie może.

50 lat temu zaczynaliśmy w Białymstoku od lalkarskiego studia, potem nastał wydział lalkarski, który przekształcił się w wydział sztuki lalkarskiej, by pięć lat temu zamienić się w jednostkę o nazwie filia stołecznej uczelni. Dziś w filii białostockiej żaden szyld nie uwzględnia lalek. Studenci uczą się na kierunkach: aktorskim, reżyserskim i (a jednak!) technologii teatru lalek. Ale nie o nazewnictwo tu przecież chodzi, tylko o samodzielny gatunek sztuki mający tysiące lat historii i wspaniałe, także polskie okresy chwały. Wierzę głęboko i tego życzę białostockiej ATB na następne lata, że uda się mimo wszystko zachować jego niezależność, wyjątkowość i oryginalność. Ad multos annos!

 

Dewajtis polskiego lalkarstwa

Pierwodruk: TEATR LALEK 2018, nr 1 (131), ss. 7-10 (wersja polska), ss. 11-15 (wersja angielska)           

 

21 grudnia 2017 minęła dwudziesta rocznica śmierci Jana Wilkowskiego, jednego z najwybitniejszych twórców polskiego lalkarstwa, artysty, który za życia stał się legendą.

Jan Wilkowski (1921-1997) nie należał do grona lalkarzy-założycieli powojennego polskiego lalkarstwa, jak choćby Władysław Jarema, Janina Kilian-Stanisławska, Joanna Piekarska, Henryk Ryl, czy Jan Dorman. Był pierwszym i może najwybitniejszym uczniem tego pokolenia. Urodzony w Warszawie, wojnę spędził w Radomiu, imając się różnych zajęć. Był żołnierzem Armii Krajowej. Myślał o studiach plastycznych, zaczął odnosić pierwsze sukcesy jako grafik. Przypadkowo zobaczył Guliwera w krainie Liliputów w teatrze Sowickich w Warszawie, potem – bodaj żona – wskazała mu afisz zapowiadający otwarcie Szkoły Dramatycznej Teatru Lalek Janiny Kilian-Stanisławskiej i uznał, że w teatrze lalek zrealizuje swoje marzenia. Jako aktor debiutował w wieku 28 lat marionetkową rolą Mefista w Pani Twardowskiej, będąc uczniem szkoły Kilian-Stanisławskiej. Potem zagrał jeszcze Rybaka w jej słynnej inscenizacji Baśni o rybaku i rybce, ale już w 1950 zadebiutował w Niebieskich Migdałach jako reżyser składanką Bajki, lalki i piosenki do tekstów Gałczyńskiego, Tuwima, Januszewskiej i innych (prem. 10 V 1950), a rok później spektaklem Maciej Kłosek uratował teatr Kilian-Stanisławskiej przed likwidacją i wkrótce potem objął kierownictwo artystyczne Lalki (po zmianie nazwy), wynosząc w ciągu kilku lat warszawską scenę do najważniejszych teatrów lalkowych Europy.

Wilkowski jako pierwszy wśród lalkarzy polskich nie był samoukiem. Poznawał rzemiosło, repertuar, teatralną tradycję, kulisy teatru, jego wzloty i upadki, otarł się o rozmaitych nauczycieli, praktykował jako adept sztuki aktorskiej, asystent scenografa, asystent reżysera, początkujący autor i adaptator. Jego artystyczne dorastanie przebiegało wyjątkowo szybko, ale i talent miał nieprzeciętny. I dar zjednywania partnerów. Pierwszym i najważniejszym był Adam Kilian, syn Kilian-Stanisławskiej, prawie rówieśnik Wilkowskiego. Wilkowski wraz z Kilianem stworzyli artystyczny, twórczy tandem.

Kariera Jana Wilkowskiego w pierwszej połowie lat 50. była błyskotliwa i z pewnością wynikała ze szczęśliwych przypadków. Młody lalkarz, ulubieniec Kilian-Stanisławskiej, wkrótce pupil Jaremy, trochę grafik, trochę satyryk, początkujący autor, aktor i reżyser, wspaniały kompan, niespokojny duch, pełen odwagi twórczej, gotów do artystycznych wyzwań i ryzyka, w 1952 objął kierownictwo artystyczne Lalki i w ciągu trzech lat udowodnił, że ma i talent, i dar zjednywania ludzi, i nawet umiejętność manewrowania w trudnych czasach socrealizmu, która pozwala mu na bycie akceptowanym, nie podejmując ideologicznych zobowiązań, ani też nie rezygnując z artystycznych ideałów. To jego artystyczne zasługi sprawiły, że spośród trzech warszawskich teatrów lalek właśnie Lalkę wyróżniono, oddając jej siedzibę w Pałacu Kultury i Nauki w 1955 roku.

Własna siedziba, po latach tułaczki w przypadkowych salach, zaprojektowana dla potrzeb teatru lalek, otworzyła nową epokę przed Wilkowskim, Kilianem, kompozytorem Jerzym Dobrzańskim i ich teatralnymi partnerami. Wilkowski nie reżyserował dużo. Cały jego dorobek artystyczny w okresie kierowania Lalką (1955-1969) zamyka się w 10 przedstawieniach i niemal wszystkie wpisują się w historię polskiego lalkarstwa. Dwa – zaznaczyły się w lalkarskim obiegu międzynarodowym. Najpierw, w 1956, Guignol w tarapatach Leona Moszczyńskiego, przerobiony przez Wilkowskiego, dwa lata później O Zwyrtale Muzykancie, czyli jak się góral dostał do nieba Jana Wilkowskiego wg Kazimierza Przerwy-Tetmajera.

XIX-wieczny francuski Guignol, postać z popularnego teatru lalek Lyonu, w inscenizacji Wilkowskiego przywołana została na zasadzie teatru w teatrze. Wędrowny lalkarz Jean (Jan Wilkowski) opowiada w swoim przenośnym teatrzyku historię Guignola, szewca. I sam, jak Guignol, jest nękany przez stróżów porządku. Akcja co i raz przenosi się ze scenki lalkowej w przestrzeń lalkarza Jeana, wędrującego na tle powiększonych fotografii Paryża, co i raz jest przerywana w brechtowskim stylu songami, które dają upust marzeniom, szansę na wypowiedzenie refleksji ogólniejszych, o świecie, o panującym porządku, „niepokojach współczesnego człowieka, zagrożonego odwiecznymi plagami ludzkiej egzystencji” (Henryk Jurkowski). I wywołuje niesłychaną reakcję młodej widowni, która wraz z uwięzionym Guignolem krzyczy na cały głos, w 1956 roku: „niech żyje wolność!” To hasło musiało brzmieć dwuznacznie, nawet w ustach dzieci.

Wilkowski podkreślał po latach ogromny wpływ, jaki wywarł na niego samego i jego twórczość Bertolt Brecht. W trakcie pracy nad Guignolem miał szansę spotkania z Brechtem w Berlinie, podglądania jego pracy scenicznej i ten kontakt nie tylko określił kształt jego pierwszej ważnej inscenizacji, ale i przyszłe teatralne myślenie. Guignol przyniósł polskiemu lalkarstwu pierwsze, wielkie, międzynarodowe sukcesy. Jak to często i w sztuce bywa, o wszystkim zadecydował przypadek. Na wielkim i po raz pierwszy po wojnie odbywającym się w bloku sowieckim Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Lalek w Bukareszcie (Rumunia), Polskę mieli reprezentować Ryl i Jarema ze swoimi teatrami. W ostatniej chwili znalazło się też miejsce dla warszawskiej Lalki, a jej Guignol w tarapatach został nagrodzony Grand Prix i złotym medalem festiwalu.

Wilkowski z Kilianem wkrótce po bukareszteńskim sukcesie wspięli się na lalkarskie szczyty. Ich następny spektakl, Zwyrtała Muzykant, według wielu opinii uchodzi za największe osiągnięcie inscenizacyjne polskiego teatru lalek. Zdaniem znakomitego lalkarza niemieckiego Harro Sigela – to „najlepsze przedstawienie w historii lalkarstwa światowego”. Odkrywało folklor góralski i jego niezwykły kształt teatralny – poprzez język opowieści, dramaturgię zdarzeń, muzyczność, aż po wyprowadzone z ludowej sztuki figuratywnej, z zamkniętych w drewnianych ramkach malowideł na szkle, lalki Adama Kiliana. Naiwność, poetyckość i niezwykły artyzm zarazem wyróżniały to przedstawienie, przez wiele następnych lat reprezentujące polski teatr lalek na najważniejszych europejskich imprezach, nie wyłączając festiwalu dei Due Mondi w Spoleto (Włochy) czy sezonu Teatru Narodów w Paryżu. Wilkowski i jego teatr znalazł się na chwilę w centrum uwagi artystycznej Europy, pokazywany był obok Baletu XX wieku Maurice’a Bejarta i znakomitych filharmoników pod batutą Herberta von Karajana, oglądany i komentowany przez dziennikarzy różnych krajów. Jego samego uznano w Paryżu w 1959 „najlepszym lalkarzem sezonu Teatru Narodów”. Takich honorów nikt przed nim nie uzyskał.

Wilkowski dotarł nie tylko do wyrafinowanej i dorosłej publiczności. Zyskał niebywałą aprobatę najmłodszej widowni. Z kilku powodów. Już w 1956 Guignol w tarapatach trafił do szybko rozwijającej się telewizji. Najpierw spektakl Lalki był w dwóch odcinkach transmitowany przez telewizję na żywo z teatru. Później, co sprawiło powodzenie tej emisji, stał się podstawą do zbudowania serialu telewizyjnego pt. Teatrzyk w koszu Wilkowskiego, Aliny Korty i Wandy Szerewicz, z którym Wilkowski jako żywoplanowy Janek (a zarazem odtwórca lalkowej roli Nijakiego) gościł w tysiącach domów telewidzów regularnie, niemal przez dziesięć lat. Teatrzyk w koszu w reż. Bohdana Radkowskiego poprzedziły telewizyjne występy Jana Wilkowskiego jako Janka Telewizora w inscenizacjach wielu bajek znanych autorów w latach 1957-1959. O popularności Wilkowskiego zadecydowała zresztą jego szeroka działalność telewizyjna, która z latami zajmowała go bardziej niż własny teatr (dość wymienić telewizyjne seriale z Ulą (Ula z Ib, Ula z IIb, Ula i świat) czy Skrzatem Dzięcielinkiem (Przygody Skrzata Dzięcielinka). 

Choć i w Lalce Wilkowski znalazł drogę do najmłodszych. Na potrzeby Lalki napisał i wprowadził na scenę teatralną nowego bohatera, misia Tymoteusza Rymcimci, który stał się ulubieńcem publiczności, postacią znaną wszystkim widzom teatralnym całej Polski. (W 2009 Białostocki Teatr Lalek opublikował w niezwyczajnej formie sześć sztuk Wilkowskiego z cyklu o Tymoteuszu Rymcimci, pt. Miś Rymcimci, ed. Marek Waszkiel, red. Halina Waszkiel, oprac. graf. Andrzej Dworakowski, Białystok 2009.) Wkrótce też zaadaptował i wystawił Tygrysa Pietrka Januszewskiej, budując podwaliny pod nowoczesny polski repertuar teatralny dla najmłodszej widowni. Pół wieku później wciąż trudno sobie wyobrazić repertuar jakiegokolwiek teatru lalek bez sztuk Wilkowskiego o Tymoteuszu i jego adaptacji Januszewskiej.

Lata 1955-1962 były niezwykłym okresem ekspansji Jana Wilkowskiego i skupionego wokół niego zespołu twórców. Nikomu nie udało się dorównać ich osiągnięciom, a w następnych latach sukcesy artystyczne Wilkowskiego-Kiliana otoczone zostaną pamięcią legendarną. Aż do lat osiemdziesiątych, kiedy legenda niespodziewanie przemówiła i powtórzyła sukces z końca lat pięćdziesiątych, co tę legendę nieprawdopodobnie umocniło.

Wilkowski przez całe życie unikał polityki i zdołał w nią nie zabrnąć, choć musiał czuć jej oddech na plecach, a ona sama dość zasadniczo wpłynęła na jego karierę. W 1969, jakby rykoszetem po 68 roku, został wyrzucony z teatru. Poszło o Wicka Warszawiaka, przygotowywany w Lalce nowy spektakl Wilkowskiego, w którym bohater wzywa na pomoc walczącej Warszawie śpiących pod Giewontem rycerzy, a ci z religijno-patriotyczną pieśnią na ustach i z wyciągniętymi mieczami fruną na północ. Wilkowski nie zgodził się na zmiany, w efekcie któregoś dnia zastał zamknięty swój gabinet, a rzeczy wyrzucone na korytarz.

Po odejściu z warszawskiej Lalki, w latach 70. Jan Wilkowski współpracował i z telewizją, i z kilkoma teatrami lalek, związał się nawet na dłużej, jako reżyser, najpierw z Guliwerem (1971-1973), potem z Białostockim Teatrem Lalek (1975-1979, 1983-1986). Wyreżyserował w ciągu dekady z dziesięć przedstawień, w zasadzie użytkowych, teatrom potrzebnych z racji repertuarowych powinności, jemu samemu – z powodów życiowych. Dużo pisał, ale przede wszystkim pochłonęła go belferska przygoda: sześć lat dziekanowania i niemal piętnaście wypełnionych dydaktyką i pracą pedagogiczną na Wydziale Lalkarskim w Białymstoku. „Uczyłem się razem ze swoimi studentami – pisał po latach. – Razem z nimi przeżyłem wiele zawodów; nie tylko nimi, także i sobą. Ale równie dużo radości wspólnych osiągnięć, odkryć i zaskoczeń. A co najważniejsze – udało mi się wielu z nich wprowadzić w trans tworzenia, pogodzić z koniecznością błądzenia, kiedy się szuka, i przyzwyczaić do doskonalenia tego, co się uznało za niezłe, tak długo i cierpliwie, aż się poprawi go na lepsze.”

Jan Wilkowski był współtwórcą dzisiejszego Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku. Współ-, bo rzeczywistym twórcą białostockiej uczelni był Krzysztof Rau. Ale to właśnie Wilkowski sprawił, że szczególna atmosfera Wydziału odcisnęła się tak silnym piętnem na białostockich absolwentach, a poprzez nich na polskim teatrze lalek, którym białostoccy absolwenci zawładnęli. To Wilkowski sprawił, że wielu młodych ludzi odnalazło swoje miejsce wśród lalek, to Wilkowskiego zasługą było wreszcie i to, że umiał nie tylko budować mit wielkiego teatru lalek, ale taki teatr z własnymi wychowankami robił. Miał więc nie tylko autorytet wielkiego pedagoga, ale jednocześnie autorytet wielkiego artysty, który to czego uczył umiał nazajutrz zrealizować; z tymi właśnie – których nauczał.

W tym tkwi chyba jedna z podstawowych prawd o Janie Wilkowskim. Związał się z Akademią Teatralną w momencie nie najlepszym dla siebie. Była połowa lat siedemdziesiątych. Zmuszony do odejścia z warszawskiej Lalki, z teatru który stworzył i określił, tułał się po innych scenach, choć nie umiał znaleźć na nich miejsca. Satysfakcję czerpał wówczas bodaj z pracy w telewizji, ale nie mogła ona zastąpić teatru. Szkoła i nowa funkcja nauczyciela były dla niego wyzwaniem. Pojawił się w niej jako artysta już legendarny, wszak największe sukcesy polskiego lalkarstwa związane były z nazwiskiem Wilkowskiego. I choć były to sukcesy sprzed lat kilkunastu, z końca lat 50., to wciąż żywe, wciąż powracające, wciąż przekładalne na międzynarodową wysoką reputację, już nie Lalki, ale Wilkowskiego. W pierwszych latach szkolnych wystarczała jego sława, dawna sława, i ciepło, które roztaczał wokół siebie, i mądrość, która z niego promieniowała, i niezwykły dar słuchania, i talent, pedagogiczny talent, który ze zdumieniem sam w sobie odkrywał. Pierwszym rocznikom absolwentów to wystarczało. Opuszczali szkołę z jego słynnym błogosławieństwem „idź i graj” i choć nie tracili z Wilkowskim więzi, poszukiwali własnej drogi twórczej.

Ale w początku lat 80. nastąpił kryzys. Wielu spośród nas przeżywało wówczas czas zwątpienia; zastanawialiśmy się, czy cokolwiek w ogóle ma jeszcze sens. Wielu młodych ludzi, rzuconych w różne strony Polski, traciło wiarę w sens nie tylko teatru, ale życia. Wychowankowie Jana Wilkowskiego też doświadczali takich stanów. Przyjeżdżali do Warszawy, gdzie mieszkał Jan Wilkowski, pisali listy, telefonowali, mówiąc: „Dziekanie, giniemy! To wszystko, czego nas uczyłeś nie istnieje. Udowodnij, że teatr, to coś więcej niż zwykła profesja, że warto!”

I Wilkowski przyjął wyzwanie. W Szczecinie, w tamtejszym teatrze lalek Pleciuga, powstał spektakl zatytułowany Rzecz o Jędrzeju Wowrze, złożony z dwóch części: Spowiedzi w drewnie i Żywotów świętych. Spowiedź w drewnie Jana Wilkowskiego jest bodaj najpiękniejszym tekstem jaki napisano dla teatru lalek. Jest to spowiedź artysty, rzeźbiarza ludowych świątków, z dzieła jego żywota, z prac jakie wykonał, z wizerunków świętych, którzy są teraz sędziami. Twórca jest rozliczany przez swoje dzieło. Ten spektakl udowadniał sens lalkarstwa, pokazywał, że teatr lalek jest samoistnym gatunkiem sztuki, teatrem aktora i lalki, nie jakiegoś infantylnego niby-teatru, kukiełkowego „fiku miku”, do jakiego sprowadzono w pewnym momencie profesję lalkarza, z niewiedzy, z myślowego lenistwa, z politycznego rozporządzenia, a czasem zwykłego zadufania. Ale sukces Spowiedzi w drewnie sprawił, że już nie legenda poprzedzała Wilkowskiego. Jego teatr każdy mógł zweryfikować, ocenić i nie wiem czy w ogóle są tacy, którzy mu się oparli. Powrót Wilkowskiego do teatru lalek w latach 80. był zwielokrotnieniem tej legendy.

W rok później, już w Białostockim Teatrze Lalek, Wilkowski zrealizował z kolejną grupą absolwentów Zieloną gęś Gałczyńskiego: prawdziwy teatr cudów, teatr przedmiotów, który był już szkolną specjalnością, ale w wymiarze pełnego spektaklu zabrzmiał z nową siłą, nie tylko z powodu niezwykłych środków teatralnych (butów, czajnika, księżyca na sznurku), także zawartej w nim ironii i swoistego komentarza do otaczającej rzeczywistości. A potem jeszcze Dekameron 8,5 wg Boccaccia, z własnymi komentarzami i zaskakującą konwencją gry aktora z lalką: figurą szachową, ręką animatora czy włóczkową kulką.

Teatr Wilkowskiego lat 80. stawał się jak gdyby w kręgu białostockiej szkoły, z niej czerpał, z doświadczeń tu zebranych. I szerokim echem teatr ten do szkoły wracał. Inspirował, pobudzał, sprawiał, że Białystok był miejscem specjalnym.

W 1990 Wilkowski ze szkoły odszedł. Miał prawie 70 lat i wciąż pełny dom studentów, absolwentów, pedagogów, tych którzy chcieli się poradzić i pożalić, tych, którym się udało i nie. Jak sam mówił na krótko przed śmiercią: „jestem Ojcem Wergiliuszem, który uczył dzieci swoje, a miał ich wszystkich sto dwadzieścia troje. Albo inaczej: jestem stary, próchniejący Dewajtis polskiego lalkarstwa, który ze zdumieniem patrzy w dół i widzi na polanie dokoła siebie las wyrastających młodych dębczaków. Wydaje mi się, że ten las w dalszym ciągu mnie jeszcze potrzebuje, potrzebuje może mojego cienia i również osłony. Nawet ci, których los rozsiał dużo dalej, poza moim zasięgiem, wiem, że czasami pytają: czy Dewajtis stoi? – Stoi! – A szumi? – Szumi!”

Białystok, jak wcześniej warszawska Lalka, okazał się dla Wilkowskiego miejscem wyjątkowym. Głównie z powodu szkoły, ale w latach 80. także i teatru, w którym znalazł swoją ostatnią przystań.

Jan Wilkowski był artystą niepokornym. Pracował długo nad spektaklami i w sumie zrobił ich niewiele. Niemal wszystkie – pozostaną w historii teatru lalek. Historię jednak znamy coraz słabiej i mała szansa, by nam udało się ten proces odwrócić. Ale Wilkowski żyje w swoich uczniach, osiągnął coś, co jest istotą sztuki. Pewien wybitny twórca japońskiego Bunraku powiedział kiedyś: „nie ma znaczenia jak wielki jest indywidualny wysiłek artysty; jeśli nie poświęci się on kształceniu przyszłych generacji artystów – jego sztuka umrze wraz z nim”.

Sztuka Jana Wilkowskiego nie umarła! Wielu z nas wciąż jeszcze pamięta wspaniałego człowieka i ten obraz pielęgnuje. Najmłodsze pokolenie lalkarzy nie miało szansy na spotkanie z Wilkowskim, z jego teatrem. Warto więc zapytać, na czym polegała osobliwość jego spektakli, co mu w gruncie rzeczy zawdzięczamy, bo siła legendy teatralnej z czasem staje się wyłącznie myślową kalką.

Talent Wilkowskiego przejawiał się nie tylko w inteligentnym dobieraniu repertuaru, w którym lalka, partner aktora, była postacią pierwszoplanową, nie tylko w fascynującej pracy z aktorem. Być może jedną z najważniejszych cech teatru Wilkowskiego była jego aktualność. Nawet, gdy sięgał po tematy klasyczne, znajdował w nich aktualną wartość. Guignol w połowie lat 50. XX wieku to nie była historyjka XIX-wiecznego bohatera, ale aktualny temat, nawet jeśli pewna warstwa spektaklu wykraczała poza percepcję dziecięcego widza. Zwyrtała, już poprzez odwołanie się chrześcijańskiej kosmogonii był tematem niemal zakazanym w tych latach, a przecież na dodatek ta chrześcijańska filozofia była przez Wilkowskiego odmieniona. Tymoteusz to nie tylko analiza dziecięcej percepcji świata i wrażliwego, choć zdecydowanie nienadążającego za dzieckiem dorosłego (u Wilkowskiego – ojca małego misia; nb. teatralne inspiracje Wilkowskiego bez wątpienia sięgają tu losów Spejbla i Huvrinka Josefa Skupy). Spowiedź naiwnego ludowego artysty to coś więcej niż historia rzeźbionych figur świętych. Wilkowski zawsze był aktualny, zawsze patrzył na swoje dzieła przez pryzmat współczesności. Tę współczesność przenikliwie obserwował, czerpał z niej. Jego spektakle, nawet te dla dzieci, nas po prostu obchodziły, zmuszały do zastanowienia się nad rzeczywistością, stawiały pytania, oczekiwały odpowiedzi. Siła Wilkowskiego polegała na jego niezgodzie wobec zastanego teatru. Był jego reformatorem, choć nigdy ideologiem, wojownikiem. Jakże inny teatr robili wówczas jego koledzy lalkarze, nawet jeśli z innych powodów bywał piękny?

Nie wystarczy więc dziś dopisać Wilkowskiego do naszych protoplastów. Będziemy jego spadkobiercami tylko wówczas, gdy podejmiemy podobny wysiłek: środkami teatru lalek będziemy rozmawiali o naszej współczesności, nawet w propozycjach dla dzieci. Na przekór przyzwyczajeniom, sentymentom czy jakiejkolwiek poprawności. Taka postawa cechowała Wilkowskiego i jego teatr.

 

 

 

Mądzik w Białymstoku

 

Pierwodruk: PRÓBY. Nieregularnik Filologiczny. Pismo studentów Wydziału Filologicznego Uniwersytetu w Białymstoku, 2019, nr 5, ss. 71-72.

 

Częstotliwość obecności Leszka Mądzika i jego Sceny Plastycznej KUL w Białymstoku być może nie oszołamia, ale trudno wyobrazić sobie duże polskie miasto, mające wielkie ambicje kulturalne, a i spory potencjał, by nie zabiegało o zaprezentowanie tego niezwykłego artysty własnej publiczności. Białystok nie przegapił swojej szansy.

Ponad trzydzieści lat temu, w połowie lat 80., ówczesna Scena Propozycji Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki zaprosiła Scenę Plastyczną KUL z Wilgocią. Takiego przedstawienia białostocczanie wcześniej nie widzieli. Szczęśliwcy, którym udało się zobaczyć Wilgoć, z pewnością zachowali ten spektakl w pamięci. I pewnie niejeden teatroman zmienił optykę patrzenia na sztukę teatru, odtąd widzianą już nie tylko przez pryzmat gry aktorskiej czy lalkowej, ale oczyma malarza światła, wizjonera, omijającego słowo, a mimo to trafiającego precyzyjnie do wyobraźni i emocji odbiorców.

            Później już tylko dwukrotnie Mądzik pokazywał swoje przedstawienia w Białymstoku, zawsze w ramach Dni Sztuki Współczesnej, jednej z najważniejszych podlaskich imprez kulturalnych organizowanych przez Białostocki Ośrodek Kultury. W 1995 oglądaliśmy Szczelinę, w 2011 – Przejście. Te trzy tytuły dały jednak szansę na poznanie stylu Leszka Mądzika, jego fascynującej wyobraźni, uruchamiającej nieoczekiwane przestrzenie piękna, ale i  pokory w opowiadaniu o najtrudniejszych momentach ludzkiego życia.

            Kilkakrotnie Leszek Mądzik dzielił się z białostocką publicznością swoimi pracami scenograficznymi, fotograficznymi i graficznymi. W różnych przestrzeniach miasta pokazywano zdjęcia z jego spektakli, zdjęcia autorskie (m.in. Faktura ziemi), a nawet elementy scenografii z przedstawień Sceny Plastycznej KUL.

            Najściślejszą współpracę na Podlasiu podjął jednak z lalkarzami. Był autorem scenografii do Inkwizytora wg Braci Karamazow Fiodora Dostojewskiego wyreżyserowanego w Białostockim Teatrze Lalek przez Wojciecha Kobrzyńskiego (prem. 13 X 2007). Zdjęcie z tego spektaklu pojawiło się na okładce albumu Leszek Mądzik. Teatr, scenografia, warsztaty, fotografia, plakat / theatre, stage design, workshops, photography, poster (Wydawnictwo Jedność, Kielce 2008). Dłuższą współpracę podjął z białostockim Wydziałem Sztuki Lalkarskiej warszawskiej Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza. Tu wykładem inauguracyjnym otworzył rok akademicki 1999/2000. Mówił o swoim teatrze. Wypowiedział chyba po raz pierwszy słowami swoje artystyczne credo. To było niezwykłe wystąpienie. Mądzik łączył słowa w tak zaskakujące i nieoczekiwane konteksty, że budował nowy język, podobnie jak tworzył nowy teatr malując na scenie niezwyczajne obrazy.

            W kilka lat później, po serii warsztatów ze studentami, przygotował spektakl dyplomowy studentów Wydziału Sztuki Lalkarskiej. Były to Warstwy z muzyką Arvo Pärta i Pawła Serafińskiego (prem. 9 I 2005). Warto też może na koniec przypomnieć, że Leszek Mądzik posiada dyplom magisterski kierunku reżyserskiego białostockiego Wydziału Sztuki Lalkarskiej, a jego praca dyplomowa, będąca autorskim opisem zrealizowanych na Scenie Plastycznej KUL spektakli, jest niezwykłą, literacką wypowiedzią tego „milczącego” artysty o swoim dziele.

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page