Pokolenie Animatusa

Spośród wszystkich polskich teatrów lalkowych ostatnich dekad kielecki Teatr Lalki i Aktora Kubuś przeszedł w ostatnich sezonach bodaj największą metamorfozę. Odkąd jego dyrekcję w 2012 roku objął Robert Drobniuch, absolwent białostockiej reżyserii lalkowej, ale i krakowskiej reżyserii opery i form muzycznych, posypały się nietuzinkowe premiery, zaczęli się pojawiać ciekawi twórcy, kompletnie zmienił się repertuar, niebywale urósł w siłę zespół aktorski. Kubuś zainicjował dziesiątki projektów, programów edukacyjnych, podjął ideę organizacji oryginalnego wakacyjnego festiwalu Hurra! ART!, sam zaczął odwiedzać festiwale, zbierać wyróżnienia i nagrody. Dziś jest bez wątpienia jedną z tych nielicznych polskich scen lalkowych (pomimo wyjątkowo marnych warunków egzystencji teatru w Kielcach), gdzie nie tylko wiele się dzieje, ale dzieje się ciekawie, nawet pasjonująco.

Przed rokiem Robert Drobniuch wymyślił konkurs na konstrukcję lalki teatralnej. Pomysł mógł się wydawać nieco zaskakujący, wszak w naszym środowisku jesteśmy przecież w świecie lalek. A jednak już sama idea konkursu dowodziła, że Drobniuch postrzega rzeczywistość trzeźwo, jaką ona naprawdę jest, rozpoznaje jej ułomności i ma w sobie energię, by z nią się zmierzyć, próbować ją zmienić. Polskie realia lalkarskie dobrze znamy. Lalka nie jest priorytetem. Obracamy się przede wszystkim w kręgu teatru dla dzieci i młodzieży i sięgamy do rozmaitych środków wyrazu, bywa używamy nawet lalek, ale z reguły niewiele się one różnią od tych, które od wielu dekad zapełniają teatralne magazyny (gdyby przyjrzeć się temu zjawisku bliżej okazałoby się, że wiele lalek wprost z magazynów, nawet bez liftingu, dziś znów trafia na scenę). Scenografowie coraz rzadziej są kreatorami magicznych światów lalkowych, a choćby oryginalnych pojedynczych lalek, ograniczając się z reguły do realizowania zamówień, projektowania kostiumów i żonglowania tym wszystkim, co wymyślili ich poprzednicy. Więc chyba słuszna była refleksja Drobniucha, że trzeba coś zmienić, zachęcić konstruktorów, technologów, plastyków, a i samych lalkarzy, by zechcieli zmierzyć się z wyzwaniem.

Od samego początku konkurs ma charakter międzynarodowy. W pierwszej edycji propozycje ze świata były nieliczne, w drugiej – wprawdzie nie znalazły się w finale, ale zaznaczyły się wyraziście. Konkurs nazwano Animatus. Troszkę nawiązując do istoty lalki teatralnej, która wymaga ożywienia, uduchowienia (łac. anima), troszkę do coraz powszechniej stosowanego terminu „animant”, określającego, wg Haliny Waszkiel, jego autorki, każdą lalkę człekopodobną, „maskę, dowolny przedmiot, kawałek materiału, nawet smugę światła, ale potraktowaną jako postać sceniczna, partner dialogu, nośnik idei, przedmiot estetyczny budujący metaforę – coś, co aktor wprowadza na scenę i pokazuje widzom jako trzeci element spektaklu.” Bo warunkiem sine qua non teatru lalek jest spotkanie trzech partnerów: aktora, widza i lalki. Animant nie jest określeniem konkretnego typu lalki. To pojęcie szersze, ogólne i bliższe współczesnemu rozumieniu lalkarstwa, w którym technik tradycyjnych jest coraz mniej, a nowe obiekty – nie mają nazw własnych. Są animantami, „przedmiotami absolutnie dowolnymi, materialnymi lub niematerialnymi (np. cień) poddanymi animacji przez artystę animatora”. Są istotą współczesnego teatru form animowanych, chciałoby się powiedzieć: teatru lalek, choć pojęcie to jest zbyt obciążone choćby jego tradycyjnie dziecięcym adresatem. W każdym razie chodzi o poszukiwanie nowych lalkarskich form, nowatorskich projektów scenograficznych, korzystających z nowych materiałów, technologii, konstrukcji, a choćby mało u nas znanych czy wykorzystywanych. I nie jest warunkiem zastosowanie tych form w repertuarowym teatrze lalkowym. Ten konkurs celuje w zjawiska u nas nieznane, nie wykorzystywane, w lalkarską przyszłość.

Oczywiście takie innowacje na szeroką skalę zdarzają się rzadko. Częściej młodzi autorzy odkrywają coś dla siebie, korzystają z materiałów, z którymi wcześniej nie pracowali, albo budują formy na swój sposób nowatorskie. Pamela Leończyk, studentka reżyserii warszawskiej AT, pokazała instalację Przedłużenie, będącą projekcją upływu czasu. Ciało młodej dziewczyny stopniowo jest pokrywane silikonowymi odlewami zdeformowanych, zestarzałych fragmentów kobiecego ciała. Procesu starzenia nie da się zatrzymać. Łukasz Puczko, dziś już profesjonalny performer, absolwent białostockiego Wydziału Sztuki Lalkarskiej sprzed dekady, wykonał prototypową konstrukcję Mamuta, kilkumetrowej lalki giganta do ulicznych prezentacji. Na świecie takich konstrukcji jest wiele, bywają zachwycające, zautomatyzowane i mierzące po kilkanaście metrów. W Polsce to zupełna nowość (nie licząc pewnych form zespołów pracujących w otwartej przestrzeni, od Kliniki Lalek poczynając), a pierwszy spacer mamuta Krzysia, obsługiwanego przez dwoje animatorów i pomysłodawcę dowodzi, że nie zabraknie mu widzów nawet na kieleckich placach. Wreszcie Przemysław Żmiejko, absolwent białostockiej reżyserii lalkowej, zaprosił do wirtualnej przestrzeni, kreując postać Golema, ożywianego w czasie rzeczywistym przez animatora wyposażonego w gogle VR.

Każdy z finalistów Animatusa 2019 zrealizował swój projekt w oparciu o pracownie Teatru Kubuś i w ramach uzyskanego stypendium. Finał zgromadził przede wszystkim studentów kierunków plastycznych i lalkarskich polskich uczelni artystycznych. Dał szansę spotkania młodym artystom, poznania się, podzielenia pomysłami, wymiany opinii, uczestniczenia w dwudniowym lalkarsko-plastycznym warsztacie mistrzowskim prowadzonym przez chilijskiego twórcę i lalkarza Davida Zuazolę. Atrakcyjną częścią imprezy było „Forum form”, podczas którego kilkoro młodych artystów prezentowało swoje prace dyplomowe lub doktorskie. Wykreowane przez Martynę Stachowczyk czy Martę Wyszyńską (obydwie z Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu) lalki-formy plastyczne są dziś eksperymentalnym doświadczeniem badawczym, ale tylko krok dzieli je od pełnego scenicznego wykorzystania. I nie chodzi tu rzecz jasna o jakikolwiek repertuarowy teatr, ale o placówkę studyjną, eksperymentalną, której dziś w Polsce nie ma, choć teoretycznie mógłby ją stworzyć niejeden instytucjonalny teatr lalek. Ciekawe poszukiwania z lateksem, kombuchą, silikonami pokazały też studentki warszawskiej ASP Julita Goździk i Agata Dyczko. To wszystko są propozycje nowoczesnego świata animantów. Ale widać wyraźnie, że jakość teatralna tych propozycji może się urodzić w efekcie współpracy międzyśrodowiskowej. Polskie uczelnie artystyczne pomyślane przed laty jako kuźnie wąsko sprofilowanych specjalistów mają jeszcze długą drogę do przebycia. Reżyserzy, aktorzy, lalkarze, plastycy, muzycy, studenci nowych technologii kształcą się w izolacji. Nie mają wspólnych pokoleniowych doświadczeń, spotykają się rzadko. A sztuka teatralna, zwłaszcza lalkarska, wymaga wspólnego tworzenia. Animatus nie zastąpi systemowych regulacji, jak atrakcyjność kieleckiego Kubusia nie ułatwia mu uzyskania profesjonalnej siedziby, ale pozostaje wierzyć, że zbliża nas do celu, a tym którzy uczestniczą w takich zdarzeniach daje okazję nie tylko do snucia refleksji, ale i kształtowania własnych zainteresowań.

Tegoroczny Animatus miał jeszcze jedną wielką zaletę. Właściwie stał się dwudniowym festiwalem nowoczesnej sztuki lalkarskiej, bo obok rozmaitych imprez współtworzonych przez i adresowanych do studentów zainteresowanych animowaną formą, ożywioną materią, był też okazją do spotkania profesjonalnych teatrów lalek. W programie znalazły się trzy spektakle: kielecki Makbet Adama Walnego, Exit. Fantazja Hamleta Michaela Vogla i rosyjski Pokój Gerdy w reżyserii Jany Tuminy. Te trzy wybitne przedstawienia obejrzane w ciągu dwóch dni były nie tylko najwyższej próby uzupełnieniem programu Animatusa, ale mogłyby zastąpić niejeden spośród dziesiątków festiwali lalkarskich organizowanych w Polsce każdego roku. Festiwal Animatusa okazał się festiwalem festiwali.

O Pokoju Gerdy Teatru Osobniak z Sankt Petersburga pisałem już w tym miejscu dokładnie rok temu, wkrótce po premierze (https://www.marekwaszkiel.pl/2018/11/24/pokoj-gerdy/). Mogę dorzucić tylko kilka refleksji. Spektakl okrzepł, a Gerda Alisy Olejnik nabrała jeszcze delikatności i siły. Aktorka sprawiła rzadką przyjemność kieleckiej widowni przygotowując polską wersję językową przedstawienia. Nie ma tam tekstu zbyt wiele, ale polska wersja ułatwia oglądanie, precyzuje nasze myśli, zwłaszcza że spektakl nie ma struktury całkowicie linearnej, utkany jest z zachwycających obrazów i działań aktorki oraz tajemniczej „osobowości” Pokoju, w którym wszystko się odbywa. Olejnik wypowiada kwestie po polsku z leciutko kresowym akcentem, śpiewnością, którą dawno już utraciliśmy, stąd jeszcze swoista nostalgia, która ogarnia wielu widzów. Ale to przede wszystkim nowoczesny, atrakcyjny teatr animowanych form i wspaniałego aktorstwa Alisy Olejnik. Wypada wierzyć, że odbędzie triumfalny pochód przez polskie festiwale, jak kilka lat wcześniej stało się to z Wanią również petersburskiego Teatru Karlsson Haus.

Niemieckiego Figurentheater Wilde&Vogel przedstawiać w Polsce nie trzeba, choć minęły niemal dwie dekady odkąd Exit. Eine Hamletfantasie pokazywany był w Łodzi. Od jego premiery minęły już dwadzieścia dwa lata. Był spektaklem dyplomowym Michaela Vogla, kończącego u schyłku ubiegłego wieku szkołę lalkarską w Stuttgarcie. Vogel, wraz z partnerującą mu autorką i wykonawczynią muzyki Charlotte Wilde, był twórcą scenariusza i osobliwych lalek, po części wyprowadzonych z marionetek, po części z oryginalnych kształtów rzeźbionych głów, połączonych z luźną materią tkanin. Spektakl reżyserował Frank Soehnle, kierujący wówczas stuttgarcką uczelnią. Hamlet Vogla jest grą z postaciami Shakespeare’a. Wszystko się dzieje na zbudowanym z desek pochyłym podeście, który jest jakby skorupą ziemi. Z niej, spod odsuwanych desek, Grabarz – będący narratorem przedstawienia – wydobywa kolejne postaci: mikrolalki Poloniusza i Hamleta, oszałamiającą Gertrudę czy Ofelię, Klaudiusza i ojca Hamleta, Klowna i Aktora. Vogel wchodzi z nimi w rozmaite relacje, posługuje się sporymi partiami tekstu Shakespeare’a, wygrzebuje z grobów kolejne postaci, by opowiedzieć wciąż aktualną historię o zgubnej sile władzy, ludzkich namiętnościach i cierpieniach. I po dwudziestu latach ten muzyczno-lalkowy kolaż wciąż porusza, jest fascynujący, grany z siłą i wirtuozerią, które wprawiają widza w zachwyt. Nic nie straciła na świeżości scena puchnięcia z dumy i władzy Klaudiusza – małej główki lalkowej osadzonej na gigantycznej rozpostartej materii białego płótna, za którym kryje się animator. Nadal urokliwe są momenty gry aktora z truchłem Gertrudy, nieszczęśliwej kobiety, czy wzruszające sceny z Ofelią – śliczną lalkową maską owiniętą białą tkaniną.

Moja fascynacja przedstawieniem Vogla była powodem do zaproszenia go przed laty na warsztaty ze studentami białostockiej Akademii Teatralnej. Takiego teatru nikt wówczas u nas nie tylko nie robił, ale nawet nie znał. Propozycja Vogla na warsztaty ze studentami (praca z foliami i błotem) zaskoczyła moich uczelnianych kolegów. Nasłuchałem się wówczas niemało. Czas pokazał, że rację miał Vogel. Studenci podjęli zresztą jego fascynacje z miejsca, co sprawiło, że kilka lat później powstał ich dyplomowy spektakl, znów pod kierunkiem Vogla: Until Doomsday. Ballada o Latającym Holendrze. To ten spektakl zapoczątkował wkrótce działalność Kompanii Doomsday, a potem kolejne, reżyserowane bądź inspirowane przez Michaela Vogla, którego wpływu na młode polskie lalkarstwo nie da się przeoczyć. Łącznie z Baldandersem Marcina Bikowskiego, który objawił czy nie najciekawszego polskiego lalkarza początku XXI wieku. I tylko wypada żałować, że Bikowski stopniowo porzucał myślenie o własnej karierze na rzecz działań wspólnych z kolegami, wciąż przecież atrakcyjnych, ale mieszczących się w stylistyce polskiego teatru instytucjonalnego. Miał szansę być artystą wyjątkowym, porównywalnym z kilkoma najlepszymi europejskimi lalkarzami współczesności, znanym z nazwiska i obecnym na scenach całego świata. Vogel do dziś zachowuje ścisłe kontakty ze swoimi byłymi polskimi studentami, a i oni odwołują się do jego współpracy przy rozmaitych okazjach. Kielecka obecność spektaklu Exit. Fantazja Hamleta udowadnia atrakcyjność współczesnego lalkarstwa i jego uniwersalność.

I wreszcie Makbet według scenariusza, w reżyserii i scenografii Adama Walnego. Widziałem to przedstawienie na premierze kilka miesięcy temu. Podczas Animatusa zobaczyłem czy nie dopiero piątą prezentację spektaklu. Zadziwiające, że kielecki Makbet nie trafił dotychczas do ogólnopolskiego obiegu! Scenariusz Walnego jest doskonały, skróty tekstu wydobywają to wszystko, na czym twórcy zależało, a i pozwalają na ciekawą interpretację dramatu. Zaprojektowana przestrzeń jest rewelacyjna: wypełniającą całą scenę obrotówkę kręcą małą korbką aktorzy, najczęściej Anna Iwasiuta-Dudek – znakomita Lady Makbet. To taki wciąż obracający się skrawek ziemi, kryjącej nasze tajemnice i demony. W niej, dosłownie w trumnach, spoczywają drewniane rzeźby bohaterów Shakespeare’a. (Ciekawe, że z podobnego pomysłu wyszedł Vogel w swoim Hamlecie.) Aktorzy wydobywają skrzynie z obrotówki, ustawiają na scenie, uruchamiają modelując sylwetki bohaterów czasem poprzez wyciągnięcie nóg czy rąk drewnianych rzeźb, czasem upozowanie ich głów, które można dowolnie umieścić na skrzyniach-trumnach. I ten dramat drewnianych rzeźb jest odwieczny, ponadczasowy. Ale w spektaklu lalki Walnego pełnią funkcję drugorzędną. Dominują aktorzy, wyraziści, silni, świetnie mówiący i poruszający się na scenie: pyszny Miłosz Pietruski w roli Makbeta, Andrzej Kuba Sielski – Dunkan, Malkolm, Błażej Twarowski – Banko, Makduf oraz Wiedźmy – Małgorzata Sielska i Anna Iwasiuta-Dudek. To generalnie świat ujawniany przez Wiedźmy. Małgorzata Sielska przez cały spektakl pracowicie pokrywa zawieszone z tyłu blejtramy z wizerunkami ludzkich postaci (czasem ptaków) na przemian czerwoną farbą symbolizującą krew lub czarnymi znakami krzyży. Przemoc, krew, zbrodnie, wojny – to podskórna wizja rzeczywistości. Gesty mycia i wycierania o materię kostiumu rąk powtarzane wielokrotnie przez Annę Iwasiutę-Dudek zapadają w pamięć na długo po wygaszeniu świateł. Z lalkowego punktu widzenia troszkę szkoda, że te drewniane figury ograniczono do pełnienia funkcji znaków jedynie, że w zasadzie aktorzy poza ich pozowaniem, nie wchodzą w relacje partnerskie z animantami. Ale taka jest koncepcja reżyserska Adama Walnego i nie sposób czynić z tego zarzutu. Zwłaszcza że nie umniejsza to atrakcyjności plastycznej widowiska, a daje aktorom szansę na budowanie ich znakomitych ról. I świetnego teatru.

Warto też odnotować, że piękną muzykę do Makbeta skomponował Paweł Witulski, a kostiumy zaprojektował Marek Idzikowski. I właśnie o jego sukcesie na tegorocznym krakowskim Forum Młodej Reżyserii dowiedzieliśmy się podczas finału II Konkursu na konstrukcję lalki teatralnej. Nagrodzony Odmęt należy wprawdzie do gatunku teatru przedmiotu (pisałem o tym również w tym miejscu zaraz po premierze, https://www.marekwaszkiel.pl/2019/02/22/odmet/), ale być może wchodzi właśnie na scenę pokolenie Animatusa.

 

Fot. Bartek Warzecha

Kukułka. Fikcyjny dokument

 

Inny wymiar teatru

            Kukułka urodziła się w Solnikach 44, od kilku lat oryginalnym siedlisku Grupy Coincidentia i koniecznie tam trzeba ją oglądać, bo to spektakl-performans związany z miejscem i okolicami. Wyprawa zabiera trochę czasu, przedstawienie – z całą solnikową otoczką towarzyską i dwiema przerwami dla pokrzepienia się – też zajmuje niemal trzy godziny, ale wieczór spędzony w lesie, wśród znajomych, wart wyprawy. Twórcy Kukułki również nie mieli łatwej drogi. Partnerzy Coincidentii, Figurentheater Wilde&Vogel oraz Lehmann und Wenzel przemierzali ją z Lipska, wielokrotnie, a to zabiera – jak wspominają w spektaklu – dwanaście godzin.

I od takiej właśnie medytacyjnej sekwencji opisywania trasy podróży z Lipska do Solnik zaczyna się przedstawienie. Piątka aktorów siedzi na krzesłach, vis à vis widzów. Każdy z nich trzyma w dłoniach jakiś przedmiot-artefakt: Stefan Wenzel glinianą figurkę psa, Dagmara Sowa – fotografię, Michael Vogel – zegar z kukułką (choć bez kukułki), Samira Wenzel – omszały słój z ogórkami, Paweł Chomczyk – paczkę papierosów Popularne. Jednocześnie Charlotte Wilde snuje przy swoim muzycznym instrumentarium, pełnym kabli, mikserów, kilku instrumentów, relaksacyjną muzyczno-słowną prezentację nazw budynków, ulic, miast, które trzeba przemierzyć, by z Westflügel Leipzig, przy Hähnelstraße 27, dotrzeć pod adres Solniki 44. Wciąż na Wschód. Z trudem docierają nazwy niemieckie, wzruszają perfekcyjnie wypowiadane polskie słowa, hipnotyczna narracja odbywa się po angielsku. Na scenie, za aktorami, zwyczajny teatralny bałagan: przewody elektryczne, pudełka kartonowe, jeden czy dwa stoły z dziesiątkami technicznych urządzeń i dwa wertykalnie ustawione na statywach panele oświetleniowe, zwrócone w stronę widowni, z ostrym, niemal jarzeniowym, nieprzyjemnym światłem (które jednak w spektaklu zagra całkiem interesująco). Scena medytacyjna trwa długo, pewnie kilkanaście minut, jest czas na rozmaite refleksje (np. co ja tu robię?), ale i zestrojenie się wszystkich uczestników zdarzenia, aktorów i widzów. Bo przecież minutę wcześniej gawędziliśmy wspólnie przy ognisku, aż ktoś przypomniał, że pora zaczynać.

Po tym kontemplacyjnym wstępie dostrzegamy z boku widowni Łukasza Kosa, reżysera spektaklu i zarazem narratora. Przedstawia się, pyta czy rozumiemy po angielsku, wszyscy milczą jakby z przyzwoleniem, zostaje więc ustalony język spektaklu, choć z całą pewnością dla polskiej publiczności, jeśli to możliwe, powinno się grać po polsku. Niby wszyscy rozumiemy, ale czy rzeczywiście? A nawet jeśli rozumiemy – uciekają słowa trudniejsze, tracimy coś, czego tracić nie musimy, zwłaszcza że są i takie sceny w przedstawieniu, w których na narrację Łukasza Kosa nakłada się sfera dźwiękowa budowana przez Charlottę Wilde, niekiedy silnie ekspresyjna i nawet tekst mówiony po polsku, prawdopodobnie ważny, dociera w znikomym procencie. Gdzieś w połowie przedstawienia do reżysera podchodzi Dagmara Sowa i coś mu szepce, być może prosi, by angielską narrację przeplatał polskimi choćby wtrętami, bo zaraz tak się zaczyna dziać.

Łukasz Kos jest w przedstawieniu rzeczywiście narratorem, koryfeuszem. Wypowiadany przez niego tekst (a wygłasza większą część wszystkich padających w spektaklu słów) ma charakter reportażowo-dokumentalny. Zgodnie z podtytułem spektaklu: Fikcyjny dokument. Ustala i przypomina kolejne sceny, które zapowiada w formie numerowanych artefaktów. Po tych zapowiedziach rozpoczynają się realizowane przez aktorów sceny z użyciem zapowiedzianych przedmiotów. Jest ich kilkadziesiąt. One budują spektakl, który w konsekwencji ma strukturę epizodyczną, asocjacyjną. Konteksty i znaczenia wielokrotnie widownia musi tworzyć samodzielnie i pewnie stąd wynikną rozmaite interpretacje. Możemy coś po prostu przegapić, czegoś nie rozpoznać, coś widzieć w zupełnie innej konfiguracji. Ale to cecha wielu współczesnych przedstawień, dlatego też są one tak fascynujące. Nie opowiada się tu żadnej linearnej historii. Musimy ją budować sami, aktywnie, odwołując się do demonstrowanych znaków, ale i własnej wiedzy, doświadczenia, wrażliwości. Nad dramaturgią spektaklu czuwała Fiona Ebner. Wykonała inteligentną i skomplikowaną pracę, bo przecież z tych rozproszonych okruchów układa się zajmująca historia.

Przedstawienie jest osobliwą teatralną historią miejsca: Kukułka to opowieść o Solnikach i pobliskim Zabłudowie. Fascynująca, ale jeszcze ciekawszy jest teatralny sposób jej opowiadania. Prezentację artefaktów i całą historię rozpoczyna scena z zegarem z kukułką. To klucz do spektaklu. Znakomity właśnie teatralnie. Jest okazją do pierwszej wielogłosowej wokalizy melodii Kukułeczka kuka (takich wokaliz, precyzyjnych, znakomicie wykonanych, będzie więcej, głównie na piosenkach Beatlesów, co pozwala określać m.in. czas akcji). Mały ścienny zegar z okienkiem dla kukułki (bo jej tam już nie ma) okazuje się bramą czasu. Trzyma go Michael Vogel,  przytrzymując jednocześnie pustą ramkę będącą obrysem tego zegara. Przez tę ramkę wysuwa swoje ramię w stronę partnera (Stefan Wenzel), budując jakby pomost ze współczesnością. Wenzel ociąga się z uściśnięciem dłoni Vogla, nie jest pewien zawarcia przymierza z przeszłością, z czasem, który odmierzał stary zegar. To niezwykłe odniesienie do naszych czasów. Też nie potrafimy oswoić przeszłości. Albo ją gloryfikujemy, albo potępiamy, nie umiemy jej zrozumieć i pogodzić się z nią!

Dalej następuje cała seria scen z kolejnymi artefaktami. Niemal wszystkie trzymane przez aktorów przedmioty pochodzą z domu, który widzimy przez otwarte drzwi stodoły-sali teatralnej, w której odbywa się spektakl. Jeszcze rok temu była to stara, rozwalająca się chałupa. Dziś, z nowym oszalowaniem i dachem, z dobudowanym tarasem, wygląda całkiem apetycznie. Przedmioty-artefakty znaleziono podczas remontu: w piwnicy, na strychu, w zapomnianych izbach. Będzie ich więcej: nie tylko papierosy Popularne czy słój z pradawnymi ogórkami, ale i telewizor Koral, który posłuży do rozmaitych projekcji multimedialnych i cieniowych, fragment starej tapety, na odwrocie której znaleziono naklejone rosyjskie gazety, figurka Matki Boskiej, a choćby i fragment spróchniałego bala drewna, użytego ongiś do budowy chałupy… wszystkie te przedmioty są znaczące, związane z jakimiś historiami z przeszłości. Pierwsza część spektaklu dotyczy owych przedmiotów-artefaktów, komentowanych przez Łukasza Kosa i rozwijanych w etiudy przez aktorów. Przywołują obrazy, wspomnienia z przeszłości, a to działki po dawnej żydowskiej synagodze, a to cudu zabłudowskiego, a to lokalnych zwyczajnych ludzkich spraw. Do ich prezentacji czasem służy odnaleziony telewizor, na ekranie którego pojawiają się zamglone, niewyraźne migawki zdjęć czy specjalnie spreparowanych cieni budynków, czasem wystarczy po prostu przestrzeń sceny. W którymś momencie otwierają się drzwi stodoły-sceny w głębi, światło z wielkich paneli pada na widniejący z tyłu las (prawdziwy las!), na tle którego jakby procesyjnie wnoszona jest figurka Matki Boskiej. Wspomnienie zabłudowskiego cudu! Niezwykły obraz! Nie do powtórzenia w innych warunkach. Wszystkie etiudy, poprzez wykorzystywane przedmioty, opisują lokalną społeczność, środowisko, region, ów specyficzny genius loci. Świat zewnętrzny.

Druga część przedstawienia odnosi się do świata wewnątrz domu, do życia konkretnej rodziny, niekoniecznie tej zamieszkującej solnicką chałupę. Pokazuje – w nieco kabaretowej, przerysowanej formie – życie lokalnych mieszkańców: ich obyczaje, codzienne rytuały, pasje i  rodzinne relacje. Aktorzy na podłodze sceny wyklejają białą taśmą rzut poziomy domu, z gankiem, kuchnią, pokojem i sypialnią, ustawiają w poszczególnych izbach podstawowe przedmioty. W miejscu drzwi wejściowych wklejają ruchomą listewkę. Przy bocznej linii, na zewnątrz obrysu domu, układają małe okienko. Nad sceną wisi zegar z kukułką. Ta niewielka przestrzeń będzie teraz ich polem gry. Wkładają kostiumy (dotychczas występowali w swoich codziennych ubraniach) i otrzymują role, które przydziela narrator. Wenzel, zramolały wiejski gospodarz, jest mężem, Sowa – jego biuściastą żoną, Samira Wenzel – starą i garbatą babką, Vogel – wujem pijanicą, Chomczyk – małomiasteczkowym dandysem, kuzynem pracującym na stacji benzynowej. Ich kostiumy są też kabaretowe, przesadne, byle jakie, ale w jakimś stopniu wpisane w sytuacyjny kontekst.

W części tej tekstu nie ma w ogóle. Aktorzy wykonują rozmaite codzienne czynności. Budują dziesiątki atrakcyjnych, chwilami wirtuozerskich mikroscenek. Babka człapie po mieszkaniu i przez kilka minut obiera kartofle. Jest staruszką i długo wpatrujemy się w jej niespieszne ruchy. Płynie czas, którego powolność wszak nas nie męczy. Przychodzą małżonkowie, każdy inaczej ogrywa ułożoną na podłodze listewkę drzwi. Mąż wychodzi raz i drugi na ganek na papierosa. Zawsze trzeba przecisnąć się przez maleńki plan domu, pokonać drzwi wejściowe, a i sama scenka palenia jest wielce atrakcyjna, zwłaszcza wypuszczanie dymu, pospieszne i sekwencjonowane. Sowa ma popisową etiudkę przy gotowaniu zupy. Wejście Kuzyna jest gwałtowne, zawadiackie, Pijaka – śmieszne. Wszyscy entuzjazmują się meczem transmitowanym w telewizji. Ktoś wychodzi na podwórko, podgląda co się dzieje w środku domu, podnosząc wówczas go góry leżące przy linii wyznaczającej obrys budynku małe okienko, ktoś inny ogrywa to samo okienko, by spojrzeć na podwórze z wnętrza domu. Same drobiazgi, ale z nich właśnie utkana jest niezwykła teatralna akcja. Życie płynie leniwie, czas prawie stoi, a kiedy wszyscy popadną w sen-letarg, Vogel pojawia się z marionetką pająka. To jakby zapowiedź lęków, koszmarów z nieuporządkowanej przeszłości, źle pozałatwianych spraw, niesprawiedliwych ocen i postępków. Pająk łazi po różnych postaciach, w sumie nie jest groźny, rzuca intrygujące cienie na ściany stodoły, ruchy jego członków są precyzyjne, mistrzowskie. Zza tylnej ścianki zegara z kukułką wyłania się inna lalka-potworek, animowana niewidocznie z odległości. Figurka Matki Boskiej zabłudowskiej obrasta bluszczem, otacza ją inny lalkowy demon z gigantycznymi dłońmi, turpistyczną czaszką i wydłużonymi ramionami-skrzydłami. Lalki Vogla są fascynujące, poruszają się błyskotliwie. Czas upływa niepostrzeżenie… W finale podnosi się z podłogi białe płótno-kurtyna, zakrywając całą przestrzeń gry.

I kiedy zdawać by się mogło, że to już finał, że solnicka historia dobiegła końca, aktorzy zapowiadają kolejną przerwę, w czasie której przygotowują nową przestrzeń. Biała kurtyna staje się ekranem, na niej wyświetlana jest projekcja pracowni Vogla i on sam przy pracy nad lalkami, coś jakby making of, aktorzy ustawiają przed widownią stół, na nim dziwne lalki, Voglowskie truchła, ale nie te z dotychczasowych scen. Możliwości jednej z nich (wokalne, muzyczne, animacyjne) znakomicie demonstruje Paweł Chomczyk. Trudno doszukać się sensu tej sceny, choć jest znów zajmująca, zwłaszcza lalkarsko. To wyższy poziom sztuki lalkarskiej, przecież niemal nieobecnej w całym przedstawieniu? Za chwilę wszystko się wyjaśnia (chyba?). Czworo aktorów z lalkami owych trucheł zajmuje prawą stronę stołu, po lewej siada Wenzel, którego bohater (Mąż) zostaje zastrzelony w końcówce przedstawienia, w wyniku jakiejś rodzinnej sprzeczki. Wracamy zatem do początku spektaklu, do sceny zegara z kukułką, który był bramą pomiędzy dwoma światami, bramą pamięci. Teraz wszyscy bohaterowie należą do tej samej przeszłości. Z nowo przybyłym Mężem lalki prowadzą leniwy dialog: kim jest, co myśli. I raczej z rzadka wypowiadane kwestie nie mają większego znaczenia. Ważny jest spokój, cisza, powolne ruchy lalek, do których dostosowuje się Wenzel. Może więc tam, po drugiej stronie dochodzi do ukojenia, zapomnienia krzywd, wyzbycia się nigdy nieuporządkowanej pamięci?

Aktorzy jeszcze raz wielogłosowo śpiewają angielski tekst piosenki Beatlesów: „ponieważ świat jest  okrąły – to mnie nakręca…, ponieważ wiatr tak mocno wieje, odlatuję…, miłość jest stara, miłość jest nowa, miłość jest wszystkim, miłość jest tobą…, ponieważ niebo jest niebieskie – to doprowadza mnie do łez… Ach!”

Dziwne choć fascynujące, szalone lecz mądre, błyskotliwe choć miejscami niezbyt klarowne przedstawienie. Inny wymiar teatru. Ogromnie zajmujący! Czy wyniosłem z niego coś, o co chodziło twórcom? Nie wiem. Wiem tylko, że było to piękne spotkanie ze sztuką teatru, całkiem innego teatru niż ten, do którego się przyzwyczailiśmy. I to spotkanie pozostanie w pamięci.

 

Fot. Michał Strokowski

Kontakt
close slider


    Marek Waszkiel

    Będzie mi miło, jeśli do mnie napiszesz:

    Polityka prywatności

    You cannot copy content of this page