Program tegorocznej edycji festiwalu LasFest w Solnikach 44 nieustannie zaskakuje. Choć impreza wciąż jeszcze trwa, jej część teatralną mogę nieco sumować, bo miałem okazję zobaczyć (w Solnikach lub wcześniej) wszystkie prezentowane spektakle. I ten dobór przedstawień wydaje się najbardziej atrakcyjny, choć wcale nie oczywisty. Chwilami można mieć nawet wątpliwości czy wciąż jesteśmy w teatrze? Z pewnością nie jest to teatr tradycyjny (myślę o rozmaitych jego gatunkach), ale to wielka zaleta LasFestu, choć pewnie dla niektórych nie do przyjęcia.
Zderzenie niebanalnych propozycji Grupy Coincidentia (w tym roku Bezbrzeża i Invisible), z węgierskim lalkowym Faustem, błyskotliwym monodramem Aleksandry Gosławskiej Stand-up i wreszcie polsko-białoruskimi Pozorami Teatru Czrevo/Laboratory Figures Oskar Schlemmer było wyjątkową okazją do spotkania ze współczesną sztuką teatralną. Nie lalkową oczywiście, bo lalki to tylko maleńki wycinek nowoczesnej performing art, obejmującej aktora i performera, lalkę i przedmiot, muzykę i dźwięk, światło i przestrzeń, projekcje i mechanizmy.
We współczesnym teatrze (czasem instalacji, czasem seansie bądź hipnotycznym śnie, niekiedy nasączonym agresywną publicystyką, innym razem oniryczną pararzeczywistością) łączą się elementy różnych sztuk: słowo, gest, obraz, ruch. Podążamy (albo nie) za wizjami twórców, z których niekiedy budują się w naszych głowach precyzyjne sensy, innym razem urwane refleksje, rozmaite asocjacje. Osobiście mam wiele sympatii dla takich działań, będących przeciwieństwem linearnie opowiadanych historii, które często nie wymagają nawet używania środków teatralnych. To, co się dzieje coraz częściej w ostatnich dekadach jest swoistym zaprzeczeniem tradycyjnego teatru, choć nie mamy jeszcze pojęć pozwalających precyzyjnie nazywać współistniejące dziś formy tej sztuki. To tak jak z lalką i animantem, by pozostać w najbliższej mi dyscyplinie. Każda lalka wchodzi w zakres pojęcia animant, ale odwołuje się ono do zupełnie innej sfery kulturowej, filozofii działania scenicznego, emocjonalnego i intelektualnego.
Przedwczoraj podzieliłem się na tych łamach swoimi refleksjami o węgierskim lalkowym Fauście Magamury, dziś kilka słów o polsko-białoruskich Pozorach, gdzie pojawiło się kilka elementów współczesnego świata animantów. Jak to często bywa w moich spotkaniach z teatrem, nie przygotowałem się wcześniej do spektaklu i nie wiedziałem czego się spodziewać, choć byłem pewien – wnosząc z dotychczasowych prac jednego z najciekawszych według mnie białoruskich reżyserów (Jura Dziwakoŭ-Duszewskij) – że nie będzie to spektakl tradycyjny. Z uwagą śledzę też rozwój Joanny Troc, absolwentki białostockiej szkoły lalkarskiej, która od wielu już lat prowadzi na Podlasiu swój własny Teatr Czrevo, inspirując się nieustannie białorusko-polskim pograniczem i lokalną kulturą, językiem, zwyczajami i tradycją.
Dopiero rozmyślając nad tym spektaklem przeczytałem jego zapowiedź w internetowym programie LasFestu. „Pozory to ekspresjonistyczny seans wystawienia ciała na próbę. Wystawienia na próbę środowiska, które styka się z ciałem oraz przedmiotów, z którymi obcuje ciało. Ciało to POZORY. Praca powstała z inspiracji postacią XIX-wiecznej poetki – Julii Żadowskiej, której wiersze znajdują się w podlaskich bohohłaśnikach. Poetka była fizycznie niepełnosprawna. Urodziła się bez prawej ręki, a na lewej miała tylko trzy palce.”
Z pewnością ta zapowiedź dobrze koresponduje z przedstawieniem. W spektaklu pojawia się scena z upośledzoną bohaterką, ma on liczne nawiązania do tekstów z prawosławnych modlitewników wyrażających wdzięczność Bogu za wszystko, ale przede wszystkim odbieram Pozory jako niebywale silny głos pokazujący apokaliptyczną wizję świata, wyrażający ironiczny stosunek do wieszczonej w modlitwach boskiej opatrzności. W gruncie rzeczy możemy być wdzięczni Bogu za zgliszcza, za pozory. Za kobietę bez ręki i palców, za matkę rodzącą potwora (tu pluszową małpkę), za dzieci topione w plastikowych workach, za kobiety ubezwłasnowolnione (tu damski pantofelek przybijany gwoździem do deski), za fałsz (męsko-damska maska jarmarcznej szczęśliwości), eksperymenty medyczne, przeszczepy, wszelkie pozory, ułudy i miraże (świat Barbie).
Fascynujące jest, jak sterylna, wyestetyzowana i atrakcyjna przestrzeń sceniczna oglądana w pierwszym obrazie, powoli przekształca się w pobojowisko, zgliszcza i jeden wielki śmietnik, który zamyka spektakl i który widzowie zabierają ze sobą w pamięci. W głębi sceny jest umieszczona rozpięta na linkach i przezroczystych rurkach jakby sylwetka współczesnej wersji renesansowego człowieka witruwiańskiego Leonarda da Vinci. To sylwetka mocno zdeformowana, „odżywiana” ludzkimi organami, które aktorka wrzuca do wypełnionych wodą słojów. Ale współczesny człowiek witruwiański nie zmieni się aż do końca przedstawienia.
W różnych przestrzeniach sceny są ustawione elementy dekoracji/przedmioty/rekwizyty, które posłużą w kolejnych mikroscenkach, zawsze odgrywanych przez Joannę Troc. Warto by je opisać, ale to materiał na znacznie obszerniejszy tekst. Tu chcę wspomnieć o jednej z najpiękniejszych scen w tym spektaklu, zwłaszcza że to scena lalkowa. Aktorka rozwija na podłodze sceny dużą płachtę czerwonego materiału. Kucając za płachtą, dwa jej końce zapina ponad swoją głową, jednocześnie mocuje na głowie czaszkę przyozdobioną płomienistymi włosami. Podnosząc się do góry, na naszych oczach wykreowuje Śmierć, której czerwona suknia z niewielką trupią czaszką na górze, w całości zasłania aktorkę, ubraną w tej scenie w czarny kombinezon. To Pani naszego świata, zdają się mówić autorzy przedstawienia, czarująca, potężna i zwycięska.
Wierzę głęboko, że ten spektakl-seans, złożony z niezależnych obrazów i scenek, doczeka się stosownego opisu i interpretacji. O pewne rozwiązania, zwłaszcza muzykę – jakoś osadzoną w przedstawieniu, ale i silnie denerwującą – warto by się pospierać z twórcami. Ale – szanowni autorzy Pozorów – chapeau bas!
Fot. Michał Troc