Doprawdy interesująco zaczyna się kolejny pandemijny sezon w polskim teatrze dla dzieci i młodzieży. Po udanych dyplomach studenckich (PandemiJa w białostockiej Akademii Teatralnej oraz Książę i Król we wrocławskiej Akademii Sztuk Teatralnych), po zaskakującej – bo pierwszej od dość dawna atrakcyjnej – premierze w Białostockim Teatrze Lalek (Piaskownica), wczorajsza Planeta Einsteina, powstała w koprodukcji Teatru Animacji w Poznaniu i Teatru Lalki i Aktora Kubuś w Kielcach, być może zapowiada rzeczywiście coś nowego. Wprawdzie wciąż jesteśmy silnie przywiązani (jak przystało na repertuarowe teatry) do dominujących w przedstawieniach literackich narracji, ale zasadniczo powiększa się przestrzeń artystycznej kreacji. Coraz silniej do głosu dochodzą i inne elementy wielotworzywowej struktury dzieła teatralnego: plastyka, muzyka, światło, nowe technologie i materiały, w rękach aktorów-animatorów lub w ich przestrzennej obecności scenicznej nabierające samodzielnych wartości, sensów i znaczeń.
Planeta Einsteina jest wizualno-muzyczną ucztą. Na pięćdziesiąt minut przenosi nas w fascynujący świat niby-kosmicznej rzeczywistości, wciąż zaskakuje i nie pozwala odetchnąć. A to z powodu kostiumów i form przestrzennych Katarzyny Proniewskiej-Mazurek, a to za sprawą niebywałej atrakcyjności gry światła wykreowanego przez Prota Jarnuszkiewicza, a to osobliwego elektronicznego instrumentarium muzycznego czy może bardziej przestrzeni dźwiękowej skomponowanej przez Jerzego Bielskiego, ale inicjowanej, ożywianej i ogrywanej także przez aktorów, a to z racji osobliwej kreacji postaci scenicznych, budowanych na styku działań aktorów i rozmaitych świetlnych projekcji zaproponowanych przez Przemysława Żmiejko. Aktorzy (Anna Domalewska/Julianna Dorosz, Krzysztof Dutkiewicz, Aleksandra Leszczyńska, Marcin Ryl-Krystianowski, Mateusz Barta i Błażej Twarowski/Marcin Chomicki) wydają się świetnie odnajdywać w tej osobliwej przestrzeni, współgrają z postlalkowym lalkarstwem Planety Einsteina, choć zaznaczają tylko swoje postaci, nie mając zbyt wielu okazji do ich rozwinięcia i pogłębienia.
Nad całością spektaklu czuwa Robert Drobniuch, reżyser, który z pewnością wpisze ten spektakl pomiędzy najciekawsze swoje realizacje, choć myślę, że standardowe wymienianie wyłącznie jego nazwiska w skrótowych zapisach poznańskiej premiery jest dużą niezręcznością. Oczywistą jest sprawą, że w rękach Drobniucha kształtował się ten spektakl, on go zainicjował i zaprosił innych artystów do współpracy. On wreszcie nadał mu ostateczny kształt, który zobaczyliśmy na wczorajszej premierze. Świetna, zwłaszcza inscenizacyjna robota. Nic do wyrzucenia, skrócenia, przekomponowania. Ale, jak rzadko kiedy, Planeta Einsteina jest efektem wspólnego wysiłku wszystkich realizatorów, stąd też starałem się w tej refleksji nie pominąć nazwiska żadnego współautora.
Pominąłem jedno, Elżbiety Chowaniec, autorki tekstu sztuki. Nie miałem okazji go przeczytać (czy w ogóle był publikowany?), nie wiem, czy w wersji scenicznej uległ (i ewentualnie jakim) zmianom czy przeróbkom. Mogę go oceniać jedynie na podstawie usłyszanego w spektaklu tekstu i nie będzie to życzliwa ocena. Tekst wydaje się dość banalny. Czy warto wybierać się na inną planetę, by zrozumieć ziemskie, dość zwyczajne problemy? Może tak, bo oglądamy go my, Ziemianie, którzy nie umiemy sobie poradzić z własnymi sprawami. Ale cała dramaturgia jest ogromnie cienka, konflikt niejasny i właściwie nawet bohaterów niespecjalnie interesuje, postaci są naiwne i wzbudzają niewielkie (jeśli w ogóle) emocje. Pozostaje mi wierzyć, że na poziomie małych dzieci (bohaterem jest ośmiolatek o przydomku Einstein, którego do celu przeprowadza prawdziwy Einstein, żyjący w kosmosie) reakcja widzów będzie inna, że przedstawionymi zdarzeniami przejmą się głębiej i bezpośrednio. Jeśli jednak nawet tak będzie, słabość dramaturgiczna (a i literacka) Planety Einsteina wyeliminuje widza dorosłego. I tego bardzo mi szkoda. Bo jakość artystyczna widowiska zasługuje na uwagę znacznie większego spectrum publiczności niż tylko dzieci we wczesnoszkolnym wieku. Rezygnując z wielopoziomowości literackiej warstwy przedstawienia, niepotrzebnie ograniczamy jego odbiór. Na dodatek jest tu jedna kwestia dość osobliwa, nawet w spektaklu dla dzieci. Głównego bohatera gra aktorka (widziałem wersję z Anną Domalewską), choć – mimo uniseksowego kostiumu – widać i słychać że jest kobietą. Dziwnie brzmią w jej ustach wszystkie kwestie wypowiadane w rodzaju męskim. Na zmianę płci bohatera nie zgodziła się autorka? Nie przyszedł reżyserowi taki pomysł do głowy? Nie rozumiem. O ileż ciekawiej (i aktualniej) wyglądałyby relacje między dziećmi-bohaterami scenicznymi, gdyby dwójkę planetarnych chłopców uzupełniła Ziemianka-dziewczynka, zwłaszcza że od Marii Curie-Skłodowskiej nikomu o zdrowych zmysłach nie przychodzi odmawiać kobietom naukowych pasji, a i piłkarskie zainteresowania (jeden z ważniejszych wątków „konfliktu” w spektaklu) nie są im obce.
Tak czy inaczej w Poznaniu powstał atrakcyjny spektakl: nietuzinkowy, wyjątkowo piękny wizualnie, świeży i na swój sposób nowatorski, mimo że wykorzystane elementy (pleksiglasowe szyby, folie, usztywnione tkaniny, karton, ledowe światełka czy zgrabnie osłaniane żarówki) znajdują się na wyposażeniu każdej pracowni teatralnej. Po raz kolejny okazało się, że o jakości artystycznej decydują nie użyte środki, ale wyobraźnia twórców, która może zbudować magiczny świat niemal z niczego. Spektakl Roberta Drobniucha buduje taki magiczny świat. Nie chcemy go opuszczać. Chciałoby się powiedzieć: niech trwa!
I z żalem tylko odnotować wypada, że rozmaite techniczne komplikacje uniemożliwiły teatrowi przeprowadzenie transmisji także drugiej, dzisiejszej premiery, z poznańską obsadą. Byłaby wyjątkowa okazja do porównania i większego skupienia się na aktorach, choć wydaje się, że nie na ich grze opiera się uroda Planety Einsteina. Jednocześnie bez nich, ta planeta po prostu by się nie urodziła. Są jej immanentną częścią.
Pierwodruk: SCENY POLSKIE. Pismo ZASP, Warszawa [2019], nr 2, ss. 30-32.
Krystyna Piaseczna: Dziękuję
panie profesorze, że pan znalazł czas dla “Scen Polskich” między
wykładami w Akademii Teatralnej. Jak to jest, że mężczyzna, profesor, uczony, a
zajmuje się lalkami?
Marek
Waszkiel: Co parę dekad zdarza się taka zabawna historia, że nagle pojawia się ktoś,
kogo interesują rzeczy dziwne. Kiedyś Henryk Jurkowski przyszedł do profesora
Zbigniewa Raszewskiego z intencją, że chce pisać książkę o teatrze lalek. Jak
to? Polska Akademia Nauk będzie zajmowała się takimi śmiesznymi rzeczami –
dziwili się koledzy. Ale udało się. Minęło sporo lat i powtórzyła się ta sama
historia ze mną. Instytut Sztuki? Lalki? To niepoważne. Ale znów się udało. Teraz,
a mówimy o kolejnym pokoleniu, Karol Suszczyński,
obronił właśnie doktorat w IBL-u. Pisał o Witkacym w lalkach. Literaturoznawców,
a i teatrologów, zaskoczył. Wydawało się, że wszystko o Witkacym już wiemy, a
tu nowe zjawisko – lalki!
Dla mnie ciekawe tym bardziej, że
zajmowałam się Witkacym, a teraz mam okazję rozmawiać o lalkach. Byłam
studentką profesor Stefanii Skwarczyńskiej i pamiętam ten czas kształtującego
się Instytutu Wiedzy o Teatrze, ten okres, kiedy walczyła o to, żeby lalki były
w tym programie.
Dziś
jest w końcu nieźle, ale cały czas te lalki są gdzieś z boku. Nie chcę
powiedzieć – na marginesie, ale nie zawsze są zauważane jako stały element
teatru.
Jednak teatr lalek na tle innych
dziedzin sztuki ciągle jest ważny. Czym stara się zachwycić widza, zachwycić
badaczy? Ciągle ma jakąś tajemnicę?
Lalki
są naprawdę bardzo starą dyscypliną sztuki. Z tego, co dzisiaj wiemy,
najwcześniejsze ślady, egipskie, pochodzą z 21 wieku p.n.e., czyli to 40 z
okładem wieków istnienia tego gatunku i formy, która oczywiście się bardzo
rozwijała, zmieniała.
Nawet w krajach Wschodu?
Nawet
w Iranie, gdzie islam zabrania pokazywania wizerunku człowieka. Wobec lalek
zrobiono wyjątek, lalki są obecne, istnieją. Myślę, że lalka realizuje z jednej
strony marzenie człowieka o czymś, co może być uczłowieczone, w każdym razie
ożywione, może odzwierciedlać pewien rodzaj relacji jakie zachodzą pomiędzy światem
żywym i nieożywionym, a z drugiej strony odwołuje się do szerokiej dziedziny
sztuk plastycznych. Bo przecież lalka sama w sobie jest dziełem plastyka.
Czy dziś faktycznie jest stałe grono
scenografów, którzy pracują w teatrze lalkowym? Kiedyś było.
Oczywiście,
że jest, choć całkiem inne niż kiedyś, gdy działali Kazimierz Mikulski, Jerzy i
Lidia Skarżyńscy, Stanisław Fijałkowski, Ali Bunsch, Adam Kilian, później
Get-Stankiewicz, Jadwiga Mydlarska-Kowal. Oni weszli do teatru lalek dlatego,
że ten teatr – nawet w najtrudniejszych czasach realizmu socjalistycznego – dawał
szansę kreacji świata stworzonego przez plastyka. Sama lalka i przestrzeń, w
której działała to była domena plastyka, scenografa, twórcy swoistego kosmosu.
Towarzyszył mu oczywiście reżyser. Niekiedy powstawały tandemy twórcze, jak
Jaremowa-Mikulski czy Wilkowski-Kilian.
I mamy wreszcie Kantora.
Nie
sposób nie wspomnieć o artystach, którzy byli wprawdzie obok teatru lalek, ale
silnie wpłynęli na rozwój tego teatru, choć niekoniecznie w Polsce. O Jerzym Grotowskim,
który w swoich spektaklach z końca lat 50. niejednokrotnie odwoływał się do
przedmiotów, obiektów. O Józefie Szajnie, który z dzisiejszego punktu widzenia
właściwie nieustannie balansował na granicy teatru formy: przedmiotu, manekina,
obiektu, szeroko rozumianej plastyki, także aktora, choć niekoniecznie
wywodzącego się z tradycyjnej szkoły aktorskiej. Wreszcie o Tadeuszu Kantorze,
który zainspirował tak wielu lalkarzy na świecie. W Polsce z lalkarstwem miał
niewiele wspólnego, ale ileż warsztatów, staży Kantor przeprowadził na świecie
właśnie z lalkarzami, na których niezwykle wpłynął, którzy wynieśli z jego
osobistego teatru inspiracje do poszukiwania własnych sposobów, jak ten świat
oswajać, jak się do niego zbliżać, jak wypowiedzieć siebie samego. Wielu artystów
Kantorowi zawdzięcza inspiracje do własnych poszukiwań.
Mamy też Mądzika z drugiej strony.
To
jeszcze późniejszy okres, ale i Leszek Mądzik wywarł wielki wpływ na niejednego
lalkarza. Mądzik, jak żaden z tych wcześniej wymienianych twórców, bardzo głęboko
w to środowisko wszedł, robił spektakle w teatrach lalek, uczestniczył w
lalkowych festiwalach na całym świecie.
To teatr lalek dla dorosłych, a
co z teatrem lalek dla dzieci ?
Przez
całe wieki teatr lalek nie był teatrem dla dzieci. Był po prostu teatrem, czasem
bardziej plebejskim, czasem arystokratycznym, czasem wędrującym, czasem stałym,
którego przedstawienia oczywiście (zwłaszcza w ciągłych wojażach, wędrówkach
lalkarzy po całym świecie) dzieci też oglądały, ale nie do nich spektakle były
adresowane. Teatr lalek dla dzieci rozpoczął się w końcu XIX wieku, czyli ma niewiele
ponad 100 lat tradycji. Wówczas dokonało się dużo ważnych zmian w pedagogice,
psychologii, w ogóle zauważono dziecko jako podmiot, jako osobę, która wymaga uwagi,
wymaga edukacji, także kształtowania artystycznego.
I okazało się, że lalki są bardzo przydatne, pomocne, że inspirują cały nurt
pedagogiczny w teatrze. I tak się zaczęło. Wówczas wprowadzono też tematy
baśniowe do literatury dramatycznej dla teatru lalek, których wcześniej w
teatrze nie było. Baśń była czymś do czytania, opowiadania, nie do wystawiania
w teatrze, prawda? I powoli zaczęła się kształtować dramaturgia dziecięca.
Drugim, obok literatury dramatycznej, ważnym elementem, który wpłynął na
ukształtowanie się naszego modelu teatru lalek dla dzieci po wojnie, był
Siergiej Obrazcow i jego moskiewski teatr lalek. Obrazcow był naprawdę wielkim
artystą, na dodatek pochodził z „dobrego” obszaru. Miał wielki wpływ na nasz i
w ogóle środkowoeuropejski teatr. Sprawił, że lalkowy teatr dla dzieci uzyskał
prestiż, został zaakceptowany oficjalnie, otrzymał instytucjonalne podstawy,
których wcześniej nie było. Przedtem lalkarze tworzyli w małych, wędrujących,
prywatnych, rodzinnych grupach. Teraz, na wzór teatrów dramatycznych, bo
Obrazcow był z tego kręgu, zaczęły powstawać teatry instytucjonalne, teatry
wyspecjalizowane, mające dziesiątki rozmaitych profesji, które uczestniczą w
budowaniu przedstawienia teatralnego tak, jak dzieje się w teatrze
dramatycznym.
Na czym polega specyfika
polskiego teatru lalkowego dla dzieci?
Nie
wiem, czy to akurat byłaby tylko polska specyfika, ale mamy twórców, spektakle,
teatry, które zasłynęły w przeszłości, wywarły ogromny wpływ na środowisko
lalkarskie, także międzynarodowe.
Mamy szkolnictwo wyższe.
Mamy
bardzo rozbudowane szkolnictwo. Teatr lalek powtórzył w gruncie rzeczy coś, co
teatr dramatyczny robił troszkę wcześniej. Powtórzył sposób budowania spektakli,
styl wielkich inscenizacji. To były jeszcze inscenizacje zaparawanowe.
Schiller ma też tu swoje zasługi.
Oczywiście.
Od czasu kontaktów z Craigiem jego wiedza lalkarska rosła. W okresie
międzywojennym i w pierwszych latach po wojnie, poczynając od Murnau, gdzie
wykładał o lalkach, i Lingen, gdzie ściągnął Henryka Ryla, by prowadził przy
Teatrze im. Bogusławskiego scenę lalkową dla dzieci, Schiller bez wątpienia z
lalkami sympatyzował i się na nich znał. Sam uprawiał teatr inscenizacji i
lalkarze się do niego odwoływali, szukając, rzecz jasna, własnych dróg. Natalia
Gołębska w repertuarze narodowo-patriotyczno-ludowym, Zofia Jaremowa w teatrze
maski…
Wielka Reforma się tutaj dopisuje?
W
istocie dopiero w okresie powojennym Wielka Reforma trafia do teatru lalek. Mamy
zajmujący teatr iluzyjny, czysto lalkowy, np. Joanny Piekarskiej czy Henryka
Ryla, z drugiej strony oryginalny, by wspomnieć choćby o wspaniałych
widowiskach choreograficznych wspomnianej Gołębskiej, czy Moniki Snarskiej. Ale
mamy i Jana Wilkowskiego z inteligentnym, nowoczesnym teatrem aktora i lalki,
reformatora Jana Dormana i tylu znakomitych lalkarzy. Wszyscy ci twórcy są
skoncentrowani na sztuce dla dziecka, bo teatr lalek tak został zakwalifikowany.
Jednocześnie mają świadomość, od samego początku, od 1945 roku, od Jaremy i
jego Cyrku Tarabumby (pierwszej
premiery w Grotesce), że ten teatr znaczy coś więcej, że jest nie tylko dla
dzieci. I na tym całym dziecięcym tle rodzi się nurt, o którym dziś tak często
mówimy (choć w gruncie rzeczy takiego teatru mamy bardzo mało): teatr lalkowy dla
dorosłych. Myślę, że pierwszy przełom nastąpił w końcu lat 50., kiedy Dorman,
który był bardzo niepokorny (choć absolutnie skoncentrowany na widzu
dziecięcym), łamie uporządkowane granice, wprowadza przedmioty, obiekty, aktora
zmarionetyzowanego, rezygnuje z parawanu, wprowadza aktora, który jest
partnerem. Lalkę przedstawia jako znak. Dorman to oczywiście polska lalkarska
awangarda. Jego idee upowszechnią się wiele, wiele lat później. Drugi przełom
związany jest ze scenografią. Nasze szkolnictwo teatralne, jedno z nielicznych
w Europie, od samego początku obywało się bez kształcenia scenografów, bo
wydawało się, że scenografowie są, a brakuje aktorów-lalkarzy, reżyserów-lalkarzy,
i to ich trzeba kształcić.
A teraz scenografów brakuje?
Niestety
tak. Na przestrzeni dekad zmieniła się rola scenografów w teatrze lalek. Dziś
już bardzo rzadko bywają partnerami reżysera, twórcami inscenizacyjnej
koncepcji plastycznej. Najczęściej realizują zamówienia autora spektaklu,
reżysera, i ograniczają się do ubierania aktorów. Brak scenografów w szkołach
lalkarskich jest jednym z powodów dzisiejszych kłopotów lalkarzy, kłopotów z
własną identyfikacją.
Pomówmy o dzisiaj. Teatr lalek rezygnuje
z lalek?
To
jest pewnie konsekwencja tych różnych procesów.
I w nazwie, i w podmiocie.
Tak,
wiele teatrów zrezygnowało z lalki w swoich nazwach, a niestety i na scenie
nieczęsto lalki się pojawiają. To jeden z najważniejszych problemów,
wykraczający poza Polskę, bo to jest problem z całą pewnością krajów Europy
Środkowej, Centralnej, Wschodniej, czyli całej tej strefy, która zbudowała
sobie fantastyczną instytucjonalną strukturę, której nam zazdroszczą koledzy ze
świata, bo nie mają tego. Nie mają Francuzi, Włosi, Niemcy, Amerykanie, bo nie
ma tam teatrów lalkowych w naszym rozumieniu: z budynkami, zespołami, budżetami,
pracowniami, salami teatralnymi i salami prób, z całym zapleczem. Tam są grupy:
mniejsze, większe, które jakoś próbują funkcjonować i funkcjonują. U nas to się
zamknęło w wielkiej instytucji, która powoli przestaje być teatrem lalek, a przekształca
się po prostu w teatr młodego widza. Tak historia zatacza kolejne koło. W końcu
lat 50., m.in. za sprawą lalkarzy, zlikwidowano teatry młodego widza. Swoją
drogą, aktorzy tych teatrów marzyli o pracy w „normalnych” (czytaj:
dramatycznych) teatrach. Po kilku dekadach prosperity lalkarze zapragnęli zająć
miejsce kolegów z nieistniejących dziś teatrów młodego widza. To się właśnie dzieje
na naszych oczach.
Aktorzy w teatrach lalkowych mają
ambicje, by grać w planie żywym.
Myślę,
że co najwyżej jeden student na roku wybiera szkołę lalkarską świadomie. Rekrutacja
do szkół lalkarskich to rekrutacja aktorska. Zdecydowana większość studentów w
życiu nie widziała teatru lalek, decydując się na zdawanie do szkoły
wrocławskiej czy białostockiej. Ale wielu łapie bakcyla w trakcie studiów. W
gruncie rzeczy są to studia aktorskie, absolwenci otrzymują dyplomy aktorskie,
nie lalkarskie, i to są faktycznie niezłe studia, z dodatkowym lalkowym
programem, który wzbogaca umiejętności aktorskie. Aktorstwo lalkarzy jest
troszkę inne – artyści mają większą świadomość ciała, partnera, przedmiotu, ich
postrzeganie przestrzeni jest ciekawsze. Całkiem dobrze sprawdzają się w
nieakademickim współczesnym teatrze. Ale… to nie są lalkarze (rzecz jasna
bywają wyjątki), bo też i teatry nie potrzebują lalkarzy. Potrzebują możliwie
wszechstronnych aktorów. Znacznie większym problemem jest brak reżyserów-lalkarzy.
Bo reżyserzy przychodzą do tego teatru troszkę z takiego zaplecza literacko-dramatycznego.
Troszkę z off-owego teatru.
Może.
W każdym razie reżyserzy sami mają stosunkowo niewiele do powiedzenia w
dziedzinie plastyki. A każda lalka jest dziełem plastyka. Trzeba ją stworzyć, zaprojektować,
zbudować, wymyślić technologię, dobrać odpowiednie materiały, a przy tym
jeszcze poeksperymentować, przetestować rozmaite rozwiązania. To nie są zadania
dla reżyserów intelektualistów. Skoro więc nie mają partnerów-scenografów, jak
ich koledzy sprzed pół wieku, nie mają przyjaciół plastyków, z którymi razem
studiują i mierzą się wspólnie z generacyjnymi problemami, pozostaje im szukać
inspiracji w najbardziej tradycyjnie rozumianym teatrze – tj. w teatrze
bazującym na literaturze. Jedni potrafią ją przełożyć na dziś, i ci odnoszą
sukcesy, inni zilustrować, ale nie mając partnera-plastyka rzadko kiedy można
zbudować teatr plastyki w ruchu (by użyć określenia Kilian-Stanisławskiej),
teatr ożywionej materii, teatr animacji (bo animacja wyróżnia lalkarstwo), więc
i zbudować teatr lalek. I dlatego tak często tych lalek nie mamy, bo w sumie
jest łatwiej pracować z wrażliwym, świadomym aktorem bezpośrednio, nie poprzez
lalkę, której ani aktor ani reżyser zrobić nie potrafi.
Jak to jest, panie profesorze, że
macie różne fora, dyskusje, debaty, jest UNIMA, i te problemy przeciekają? Jest np. Festiwal
Szkół Teatralnych, przyjeżdżają wydziały lalkarskie, ale one nie są
klasyfikowane do nagród, one nie są w tym nurcie, są poza, może zbyt łatwo oddajecie
to pole?
Nie
zawsze środowisko lalkarskie ma wpływ na to, co się dzieje. Ale i sami – jak
wszyscy – jesteśmy dostatecznie skomplikowani. Z jednej strony ustawicznie
deklarujemy – także na tych wszystkich forach, o których Pani wspomniała – swoją
„lalkarskość”: jestem lalkarzem. Z drugiej strony, wykształciliśmy się i od lat
uprawiamy to specyficzne lalkarstwo środkowoeuropejskie i nie potrafimy tego
zmienić. Czasem udaje się to zespołom niezależnym. To dobrze, bo jest od czego
zaczynać. Jest oczywiście także kilku lalkarzy z prawdziwego zdarzenia, jest
sporo aktorów, czujących lalkę i znakomicie z nią współgrających. Tyle, że oni
sami są często wykonawcami, współtwórcami, ale nie kreatorami, artystami-lalkarzami,
którzy mogą być leaderami realizacji scenicznych. Takich niestety nie ma. Do
tego potrzebujemy w naszych realiach reżyserów, a ci bardzo rzadko mają w ogóle
świadomość lalki. W teatrze lalek tymczasem podmiotem musi być lalka.
Czego Pan życzy teatrowi
lalkowemu – przedmiotowi Pana badań z okazji Światowego Dnia Lalkarza?
Życzę,
żebym miał co badać, więc żeby teatr lalek trwał. I tak oczywiście będzie. Ale
byłoby miło porozmawiać wreszcie o odkrywanych przez twórców możliwościach lalki,
nie zaś o powodach ich ucieczek w świat teatru w ogóle.
Ostatnie Pana odkrycie w teatrze
lalkowym? Rozmawialiśmy wcześniej o dokonaniach Konrada Dworakowskiego w
“Pinokiu”. A na świecie?
Konrad
Dworakowski jest bez wątpienia jednym z najciekawszych reżyserów młodego
pokolenia. Chłopcy z placu Broni czy
ostatni Don Kichot z Coincidentią to
wspaniałe spektakle, oddychające współczesnym teatrem. Ale to też nie są
spektakle lalkowe, choć Dworakowski bez wątpienia wie, jak i po co
wykorzystywać lalki. I odwołuje się do nich. Jak wielu współczesnych twórców, z
Pawłem Passinim na czele. Na świecie jest znacznie więcej odkryć. Jedno z
ostatnich, to młoda Norweżka, m.in. po szkole Jacquesa Lecoqa i Charleville-Mézières – Yngvild Aspeli, twórczyni
teatru Plexus Palaire. Widziałem kilka jej spektakli i za każdym razem jestem
zafascynowany. Po pierwsze – ona myśli lalkami. Szuka tematów, które lalki
przeniosą najdoskonalej, nie chce (jak wielu naszych kolegów) mierzyć się z
Shakespeare’em, Molierem, a choćby Labichem i robić to w „lalkach”, choć
Bóg jeden wie dlaczego. Po drugie – sięga do lalkarskich środków w całkowicie
nowoczesny sposób. I wreszcie traktuje lalki jak wyborne instrumenty, na
których wirtuozersko potrafi grać. Życzę i naszemu teatrowi, by odkrywał tajemne życie lalek i ujawniał je nam, widzom.
Chciałabym
zapytać jeszcze o lalkę w kulturze chrześcijańskiej, ale to może na inną
rozmowę. Dziękuję.
Dziękuję.
Kontakt
You cannot copy content of this page
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. ZgodaPolityka prywatności