Planeta Einsteina
Doprawdy interesująco zaczyna się kolejny pandemijny sezon w polskim teatrze dla dzieci i młodzieży. Po udanych dyplomach studenckich (PandemiJa w białostockiej Akademii Teatralnej oraz Książę i Król we wrocławskiej Akademii Sztuk Teatralnych), po zaskakującej – bo pierwszej od dość dawna atrakcyjnej – premierze w Białostockim Teatrze Lalek (Piaskownica), wczorajsza Planeta Einsteina, powstała w koprodukcji Teatru Animacji w Poznaniu i Teatru Lalki i Aktora Kubuś w Kielcach, być może zapowiada rzeczywiście coś nowego. Wprawdzie wciąż jesteśmy silnie przywiązani (jak przystało na repertuarowe teatry) do dominujących w przedstawieniach literackich narracji, ale zasadniczo powiększa się przestrzeń artystycznej kreacji. Coraz silniej do głosu dochodzą i inne elementy wielotworzywowej struktury dzieła teatralnego: plastyka, muzyka, światło, nowe technologie i materiały, w rękach aktorów-animatorów lub w ich przestrzennej obecności scenicznej nabierające samodzielnych wartości, sensów i znaczeń.
Planeta Einsteina jest wizualno-muzyczną ucztą. Na pięćdziesiąt minut przenosi nas w fascynujący świat niby-kosmicznej rzeczywistości, wciąż zaskakuje i nie pozwala odetchnąć. A to z powodu kostiumów i form przestrzennych Katarzyny Proniewskiej-Mazurek, a to za sprawą niebywałej atrakcyjności gry światła wykreowanego przez Prota Jarnuszkiewicza, a to osobliwego elektronicznego instrumentarium muzycznego czy może bardziej przestrzeni dźwiękowej skomponowanej przez Jerzego Bielskiego, ale inicjowanej, ożywianej i ogrywanej także przez aktorów, a to z racji osobliwej kreacji postaci scenicznych, budowanych na styku działań aktorów i rozmaitych świetlnych projekcji zaproponowanych przez Przemysława Żmiejko. Aktorzy (Anna Domalewska/Julianna Dorosz, Krzysztof Dutkiewicz, Aleksandra Leszczyńska, Marcin Ryl-Krystianowski, Mateusz Barta i Błażej Twarowski/Marcin Chomicki) wydają się świetnie odnajdywać w tej osobliwej przestrzeni, współgrają z postlalkowym lalkarstwem Planety Einsteina, choć zaznaczają tylko swoje postaci, nie mając zbyt wielu okazji do ich rozwinięcia i pogłębienia.
Nad całością spektaklu czuwa Robert Drobniuch, reżyser, który z pewnością wpisze ten spektakl pomiędzy najciekawsze swoje realizacje, choć myślę, że standardowe wymienianie wyłącznie jego nazwiska w skrótowych zapisach poznańskiej premiery jest dużą niezręcznością. Oczywistą jest sprawą, że w rękach Drobniucha kształtował się ten spektakl, on go zainicjował i zaprosił innych artystów do współpracy. On wreszcie nadał mu ostateczny kształt, który zobaczyliśmy na wczorajszej premierze. Świetna, zwłaszcza inscenizacyjna robota. Nic do wyrzucenia, skrócenia, przekomponowania. Ale, jak rzadko kiedy, Planeta Einsteina jest efektem wspólnego wysiłku wszystkich realizatorów, stąd też starałem się w tej refleksji nie pominąć nazwiska żadnego współautora.
Pominąłem jedno, Elżbiety Chowaniec, autorki tekstu sztuki. Nie miałem okazji go przeczytać (czy w ogóle był publikowany?), nie wiem, czy w wersji scenicznej uległ (i ewentualnie jakim) zmianom czy przeróbkom. Mogę go oceniać jedynie na podstawie usłyszanego w spektaklu tekstu i nie będzie to życzliwa ocena. Tekst wydaje się dość banalny. Czy warto wybierać się na inną planetę, by zrozumieć ziemskie, dość zwyczajne problemy? Może tak, bo oglądamy go my, Ziemianie, którzy nie umiemy sobie poradzić z własnymi sprawami. Ale cała dramaturgia jest ogromnie cienka, konflikt niejasny i właściwie nawet bohaterów niespecjalnie interesuje, postaci są naiwne i wzbudzają niewielkie (jeśli w ogóle) emocje. Pozostaje mi wierzyć, że na poziomie małych dzieci (bohaterem jest ośmiolatek o przydomku Einstein, którego do celu przeprowadza prawdziwy Einstein, żyjący w kosmosie) reakcja widzów będzie inna, że przedstawionymi zdarzeniami przejmą się głębiej i bezpośrednio. Jeśli jednak nawet tak będzie, słabość dramaturgiczna (a i literacka) Planety Einsteina wyeliminuje widza dorosłego. I tego bardzo mi szkoda. Bo jakość artystyczna widowiska zasługuje na uwagę znacznie większego spectrum publiczności niż tylko dzieci we wczesnoszkolnym wieku. Rezygnując z wielopoziomowości literackiej warstwy przedstawienia, niepotrzebnie ograniczamy jego odbiór. Na dodatek jest tu jedna kwestia dość osobliwa, nawet w spektaklu dla dzieci. Głównego bohatera gra aktorka (widziałem wersję z Anną Domalewską), choć – mimo uniseksowego kostiumu – widać i słychać że jest kobietą. Dziwnie brzmią w jej ustach wszystkie kwestie wypowiadane w rodzaju męskim. Na zmianę płci bohatera nie zgodziła się autorka? Nie przyszedł reżyserowi taki pomysł do głowy? Nie rozumiem. O ileż ciekawiej (i aktualniej) wyglądałyby relacje między dziećmi-bohaterami scenicznymi, gdyby dwójkę planetarnych chłopców uzupełniła Ziemianka-dziewczynka, zwłaszcza że od Marii Curie-Skłodowskiej nikomu o zdrowych zmysłach nie przychodzi odmawiać kobietom naukowych pasji, a i piłkarskie zainteresowania (jeden z ważniejszych wątków „konfliktu” w spektaklu) nie są im obce.
Tak czy inaczej w Poznaniu powstał atrakcyjny spektakl: nietuzinkowy, wyjątkowo piękny wizualnie, świeży i na swój sposób nowatorski, mimo że wykorzystane elementy (pleksiglasowe szyby, folie, usztywnione tkaniny, karton, ledowe światełka czy zgrabnie osłaniane żarówki) znajdują się na wyposażeniu każdej pracowni teatralnej. Po raz kolejny okazało się, że o jakości artystycznej decydują nie użyte środki, ale wyobraźnia twórców, która może zbudować magiczny świat niemal z niczego. Spektakl Roberta Drobniucha buduje taki magiczny świat. Nie chcemy go opuszczać. Chciałoby się powiedzieć: niech trwa!
I z żalem tylko odnotować wypada, że rozmaite techniczne komplikacje uniemożliwiły teatrowi przeprowadzenie transmisji także drugiej, dzisiejszej premiery, z poznańską obsadą. Byłaby wyjątkowa okazja do porównania i większego skupienia się na aktorach, choć wydaje się, że nie na ich grze opiera się uroda Planety Einsteina. Jednocześnie bez nich, ta planeta po prostu by się nie urodziła. Są jej immanentną częścią.
Fot. Bartek Warzecha