Zasiedzenie
Nie ma, rzecz jasna, dobrej miary na określenie optymalnego trwania kadencji dyrektora teatru, powiedzmy – dyrektora teatru lalek, bo to mnie interesuje.
Spośród twórców, którzy organizowali po wojnie instytucjonalne życie lalkarskie i współtworzyli sceny lalkowe, najdłużej kierował bielsko-bialską Banialuką Jerzy Zitzman (bodaj 46 lat). Jan Dorman tworzył swój Teatr Dzieci Zagłębia w Będzinie niemal 30 lat, Zofia Jaremowa liderowała krakowskiej Grotesce, a Henryk Ryl łódzkiemu Arlekinowi – po 26 lat. Powyżej dwudziestu lat dyrektorowali – m.in. Marta Janic w łódzkim Pinokiu (24) i Alojzy Smolka w Opolu (21). Spośród twórców, którzy obejmowali istniejące już teatry, niekwestionowanym leaderem był Krzysztof Niesiołowski – szef warszawskiego Baja przez 35 lat, niemal tyle samo Irena Dragan kierowała teatrem w Kielcach, niewiele ustępowała im Monika Snarska w warszawskim Guliwerze (30), a w naszych czasach Zbigniew Niecikowski w Szczecinie (28).
Dyrektorami z dwudziestoletnim stażem (i większym) w jednej instytucji byli także m.in. Wiesław Hejno (WTL), Krzysztof Rau (BTL), Jan Zbigniew Wroniszewski (Olsztyn), Zofia Miklińska (Słupsk), do dziś wciąż są: Krystian Kobyłka (Opole) i Zbigniew Lisowski (Toruń). Spośród dyrektorów, którzy pożegnali się w ostatnim okresie ze „swoimi” teatrami po dwóch z okładem dekadach, wspomnę o Waldemarze Wolańskim (Arlekin) czy Zbigniewie Wójciaku (Rabka). To z pewnością nie jest lista kompletna dyrektorów zasiedziałych. Wielu z nich dotrwało na stanowiskach do emerytury, wcale niemało przedłużało staż pracy tak długo, jak się dało. Byli potrzebni, niezastępowalni! W tym zestawieniu pojawiają się nazwiska wielkich artystów, którzy pozostaną w pamięci kolegów i na kartach historii, są też nazwiska mniej wyraziste, o których już dziś pamiętają jedynie współpracownicy i niewielka grupa lokalnych widzów. Wszak problem długości trwania dyrekcji nic nie stracił na aktualności.
Po 1989 roku zmieniły się, rzecz jasna, wszelkie warunki funkcjonowania teatrów, powoli najpopularniejszą formą powoływania dyrektorów są konkursy na to stanowisko, ale wciąż nie dotyczą one wszystkich, a organizator publicznych instytucji kultury ma wiele możliwości manewru. Zresztą, każdy teatr to inna historia, choć w dłuższej perspektywie wiele różnic się zaciera, a czas urzędowania dyrektorów zupełnie nie przekłada się na odnoszone sukcesy, zwłaszcza na artystyczną pozycję konkretnej sceny.
W ostatnim tygodniu ze sceną w Rabce pożegnał się Zbigniew Wójciak (po 22 latach), a kilka dni temu pożegnalną galę urządził sobie jeden z weteranów-dyrektorów, Adlof Weltschek, kierujący krakowską Groteską od ćwierć wieku. Przeczytałem właśnie ciekawy tekst Angeliki Pitoń w krakowskiej „Gazecie Wyborczej” sumujący dokonania/zaniechania Weltschka. Pouczająca lektura! Ustępującego dyrektora oklaskiwali politycy, posłowie, urzędnicy miejscy i regionalni, z prezydentem Krakowa na czele. Nie szczędzono pochwał przegranemu dyrektorowi: „dyrektor z prawdziwego zdarzenia, z powołania, nie przyspawany do stołka”, „pan dyrektor jest dobrem narodowym”, „jest człowiekiem kochającym teatr. Niezwykle inspirującym, poszukującym”. Na uroczystości zabrakło przedstawicieli krakowskiego środowiska kulturalnego, zabrakło przede wszystkim choćby reprezentantów polskiego środowiska lalkarskiego. Czy to coś znaczy? Bardzo wiele!
Mówiąc najprościej, Adolf Weltschek – mimo dwudziestu pięciu lat zarządzania Groteską – przemknął niezauważony. Groteska jest dziś artystycznie znacznie niżej niż była w połowie lat 90. ubiegłego wieku, cóż dopiero mówić o połowie lat 70., kiedy umierał Władysław Jarema, a Zofia Jaremowa kończyła swój czas dyrektorowania. Mam na myśli oczywiście artystyczny poziom teatru. Następcy Jaremów nigdy nawet nie zbliżyli się do osiągnięć poprzedników. Rzecz jasna, teatr jest działalnością zespołową. Wielu aktorów, wyspecjalizowanych rzemieślników teatralnych, pracowników rozmaitych działów, przez kolejne lata podtrzymywało prestiż Groteski, dysponowali przecież umiejętnościami i doświadczeniem daleko wykraczającym poza polskie standardy, ale sława Groteski Jaremów stawała się coraz bardziej legendarna, skoro nie wzmacniały jej nowe, głośne i szeroko komentowane inscenizacje. Takich w ciągu ostatniego 50-lecia było może kilka, ale z pewnością wystarczy palców jednej ręki.
Następczyni Jaremów, Freda Leniewicz, próbowała legendę poprzedników przekreślić, wymazać, zapomnieć. Jan Polewka w trudnych latach 90. starał się tę legendę ożywić, ale jego dyrekcja przypadła na najtrudniejszy okres. Adolf Weltschek po prostu od tej legendy się odciął. Tak jak odciął się od całego lalkarskiego środowiska. Na początku swej dyrekcji podjął próbę nawiązania środowiskowych więzi, pojawił się z zespołem Groteski na jednym czy drugim festiwalu, ale prezentowane spektakle nie wzbudziły specjalnego zainteresowania, nie przyniosły upragnionych nagród i zachwytów, w rezultacie Weltschek zamknął się w swoim własnym świecie. Nie był to świat lalkarski, chyba nawet w niewielkim stopniu świat teatralny. Był to najogólniej mówiąc świat działaczy politycznych.
Podobną drogę przechodził niejeden z dyrektorów-weteranów w przeszłości. Nie mogąc błyszczeć, zamykał się wąskim kręgu współpracowników, co najwyżej przyciągał innych „odrzuconych”, by w ich gronie znaleźć lepsze miejsce dla siebie.
Bez wątpienia Adolf Weltschek był sprawnym menadżerem. Jego teatr – komercyjny, nieartystyczny – świetnie wpasowywał się w niezbyt wyrafinowane gusta publiczności, która chciała przede wszystkim bezpiecznych przedstawień dla dzieci. Grał je setkami. Maszyna działała wzorcowo, był czas, kiedy aktorzy Groteski świetnie zarabiali, nawet nie mając instytucjonalnych etatów. Teatr zaś przyciągał naprawdę duże pieniądze. Jego dotacja też była niebagatelna, bodaj najwyższa spośród wszystkich polskich teatrów lalek. Dla władz, od pewnego momentu samorządowych – sytuacja wymarzona. Nigdy nie interesował ich artystyczny poziom teatru, to zresztą nie jest cecha krakowska. Urzędnicy spoglądają na statystyki, ciągle rosnące kolumny, ilości spektakli, widzów, procenty wypełnienia sali widowiskowej, wpływy z biletów etc. Nie mając z reguły pojęcia o teatrze, dają się mamić cyfrom i sprytnie formułowanym notatkom o sukcesach, z których bije potęga i jakość. Na iluż to jubileuszach w różnych miastach Polski słyszałem i wciąż słyszę o wybitnym teatrze lalek, który znajduje się w danym mieście? Ba, nie tylko w mieście. Jego marka jest ogólnopolska, a niejeden mówca podkreśla i światowe znaczenie lokalnego teatru. Z reguły politycy zapominają, że wyłącznie gospodarzą mieniem publicznym, dobrem wspólnym i będą (powinni być!) rozliczeni. Tymczasem rozliczają np. teatry na miarę swojej wiedzy i możliwości. Te najczęściej buduje statystyka oraz przez lata pielęgnowane przez dyrektorów-weteranów dobre relacje, nawet przyjaźnie z organizatorem. Dzięki stosownemu okopaniu się w mieście można przetrwać całe dekady. Niektórym to wystarcza do dobrego samopoczucia.
Rządząc teatrem przez ćwierć wieku, nie sposób nie mieć sukcesów. Wspomniany artykuł z „Gazety Wyborczej” ironicznie je wymienia: „112 premier, niemal 12,3 tys. przedstawień [to niemal 500 spektakli rocznie!!! – MW], ponad 3,2 mln widzów”. A przecież jeszcze Wielka Parada Smoków – godzinna impreza, której koszt przekracza roczny budżet wielu teatrów lalek. No i przez 15 lat imprezka dla przyjaciół z politycznego grajdołka pt. „Reality Shopka Szoł”.
Aha – Materia Prima! Rzeczywiście wydarzenie prima! Nie każda edycja, ale było tu w przeszłości co oglądać (na ostatnią już nie pojechałem, bo wydała mi się wtórna, zbyt szybko komercjalizująca się). Tyle, że to zasługa nie tylko Adolfa Weltschka, ale całego sztabu ludzi Groteski, z selekcjonerami na czele (Zuzanna Głowacka!). No i wielki budżet, chyba nie pomylę się zbytnio jeśli powiem, że niemal przekracza łączny budżet wszystkich polskich festiwali lalkowych. Zatem sukces Materii Prima zapewniony, jeśli tylko organizatorzy sprostają artystycznym gustom. A z tym jest zdaje się coraz gorzej.
Najsmutniejsze jest to, że dyrektorzy-weterani, okopani, hołubieni i podkręcani przez lokalne władze, z czasem trwania swoich niekończących się kadencji tracą powoli kontakt z rzeczywistością. Ze starości, z utraty ambicji, ze zwykłego ludzkiego wygodnictwa? Albo popadają w konflikt z władzami, które – bywa – niekiedy same widzą, że nadszedł już najwyższy czas na zmianę. Częściej jednak dochodzi do buntu wewnętrznego. Teatr jest skomplikowaną machiną, ale najczęściej zespół starzeje się wraz z dyrektorem i drobne kosmetyczne uzupełnienia niczego nie zmieniają. Z latami wzrasta niezadowolenie z powodu stagnacji, braku wyzwań, bo to przecież dziedzina twórczości, choć jednocześnie umacnia się przekonanie, że lepszego miejsca już nie znajdę, nikt mnie nie zatrudni, jestem za stary, w rezultacie takie status quo jest satysfakcjonujące i dla zespołu, i dla szefa. Wszak do czasu!
Historia ostatnich lat Groteski, pełna konfliktów, procesów sądowych, zwolnień, zarzutów mobbingowych, przemocowych, przesłoniła to wszystko, co jest istotą teatru. Nawet repertuarowego teatru miejskiego. A wszystko to z powodu zasiedzenia dyrektora!
Czyż nie pora wreszcie zmienić obowiązujące prawo i wprowadzić, na przykład wzorem wyższych uczelni, maksymalną dwukadencyjność dyrektora teatru? Nawet najkrótsza, trzyletnia kadencja pozwala doskonale się zorientować, jaki jest rezultat efektownych programów artystycznych składanych przez kandydatów na dyrektorów. Jeśli dobry – powinno się przedłużyć kadencję o kolejny 3-5-letni okres. Będzie to w sumie średnio osiem lat dyrektorowania w jednym teatrze. To wystarczy. Osiem lat to szmat czasu, w którym wiele się zmieni. I powinien się zmienić dyrektor, bo trudno rozwiązywać umowy z pracownikami. A dyrektor może stanąć do konkursu w innym mieście, w którym jego sukcesy będą dodatkową atrakcją dla zespołu, pracowników i widzów. To przecież takie proste!