W cieniu państwowego mecenatu. „Miniatura” Tomaszuka
Referat na sesji naukowej z okazji 50-lecia Teatru Miniatura w Gdańsku, 21 III 1998 (niepublikowany).
Przyjmując zaproszenie do udziału w dzisiejszej sesji i propozycję tematu – „Miniatura” Tomaszuka – byłem świadomy, że przyjdzie mi zmierzyć się z zadaniem niełatwym. Może jeszcze trudniejszym niż dramatyczne w swoim przebiegu okoliczności likwidacji „Łątek Wileńskich” blisko pół wieku wcześniej. Tamte zdarzenia, leżące gdzieś u kolebki „Miniatury”, choć żywe wciąż w pamięci aktorów i świadków ówczesnych decyzji, dla większości spośród nas przykrył czas historii. Przypadek Tomaszuka miał miejsce raptem kilka lat temu, nastąpił tuż po euforii z odzyskanej wolności i być może położył się cieniem na nieskończonej jeszcze dekadzie.
Niejeden raz w powojennej historii polskiego lalkarstwa odwoływano dyrektora teatru. Niektórzy mieli okazję doświadczyć tego uczucia nawet dwukrotnie. W dawniejszych czasach oficjalnym powodem były najczęściej jakieś „matactwa” finansowe, spreparowane czy rzeczywiste, mniejsza o to. Względy politycznej nieprawomyślności w zasadzie lalkarzy nie dotyczyły. Oczywiście nie dlatego, że wszyscy oni byli prawomyślni, bo bywało różnie. Prawomyślny był teatr lalek – sztuka dla dzieci: zdrowa, solidna, postępowa. To rzecz jasna wykładnia partyjnych ideologów, których miał i teatr lalek. Lalkarze-artyści, jak wszyscy twórcy, mieli swoje sposoby, by być w zgodzie z własnym sumieniem i porozumiewać się z wrażliwą publicznością, mimo cenzury i repertuarowych ograniczeń. Ludziom „Miniatury” nie trzeba o tym przypominać, bo tu właśnie, w Gdańsku, narodziła się w drugiej połowie lat 50. koncepcja teatru lalek czerpiącego z narodowej tradycji, historii i folkloru, bywało – pomijanych w oficjalnych podręcznikach szkolnych. Przypadek Jana Wilkowskiego, szefa artystycznego warszawskiej „Lalki”, którego w gruncie rzeczy zmuszono do rezygnacji z artystycznych planów, należy bez wątpienia do wyjątków w niewielkim lalkarskim światku.
W bliższych nam czasach, głównym powodem odwoływania dyrektorów poszczególnych scen były konflikty wewnątrzteatralne, zwłaszcza niemożność porozumienia się z zespołem artystycznym. Przypadek Tomaszuka, który poniekąd mieści się w tej kategorii, ma jednak osobliwą swoistość: do odwołania szefa artystycznego teatru przyczynił się konflikt nie z zespołem artystycznym, ale z zespołem administracyjno-technicznym, wywołany spodziewaną, a z pewnością planowaną, restrukturyzacją instytucji teatru państwowego. Bo przecież dziś już chyba nikt nie będzie przekonywał – jak w gorączce zatargu dowodzili teatralni związkowcy – że zmontowano przeciwko niemu kampanię, bo używał brzydkich słów, a na dodatek „nie miał uprawnień reżysera”.
Dyrekcja Tomaszuka trwała dwa sezony, choć właściwie w połowie drugiego konflikt przybrał już takie rozmiary, że gdańskie władze rejestracyjne zdecydowały się na ogłoszenie konkursu na stanowisko dyrektora „Miniatury” (nb. „konkurs”, dość paranoiczny pomysł na demokratyzację życia teatralnego, przeprowadzony został w Gdańsku w iście mistrzowskim stylu groteskowym). Konflikt przyciągnął zainteresowanie mediów. „Wojna w teatrze lalek” komentowana była dość powszechnie przez kilka miesięcy. Dziennikarzami kierowała pogoń za sensacją, nawet pikantną, bo „kukiełkową”, opatrywaną podtytułami: „tylko dla dorosłych”. Istota konfliktu wydaje się jednak ważniejsza niżby to wynikało z gazetowych sporów. A kilkunastomiesięczna obecność Tomaszuka w Gdańsku, mogąca stać się zaczynem czegoś ważnego, pozostawiła w rezultacie wiele rozbudzonych ambicji, niespełnionych marzeń, rozmaitych urazów, żalów, pretensji i niesmaku.
Piotr Tomaszuk przyszedł do „Miniatury” latem 1989 roku. Miał 28 lat, ukończony Wydział Wiedzy o Teatrze warszawskiej szkoły teatralnej, studia reżyserii lalkowej w Białymstoku i kilka spektakli, zrealizowanych m.in. w Białostockim Teatrze Lalek (O Medyku Feliksie, co był śmierci chrześniakiem wg Morcinka, Polowanie na lisa Mrożka, Turlajgroszek) i łódzkim „Pinokiu” (II wersja Turlajgroszka). Był etatowym reżyserem w BTL-u i rzadkim przypadkiem artysty, który elektryzował publiczność każdą kolejną swoją teatralną wypowiedzią. Stwierdzenie, że utrzymywał dobrą przeciętną byłoby eufemizmem: obracał się w górnych rejestrach teatralnych możliwości. Ówczesny dyrektor BTL-u, Krzysztof Rau, zaproponował przekazanie mu swojego teatru. Projekt się nie powiódł. Rozbiły go spory i brak jednomyślności wśród zespołu białostockich indywidualności aktorskich (od lat starannie selekcjonowani, znający swoje zalety i wszechstronność aktorzy nie chcieli przystać na autorski teatr), zwłaszcza niezdecydowana postawa białostockich władz. Po latach myślę też, że obecność szkoły lalkarskiej w Białymstoku stonowała napięcia i nastroje wokół teatru, który był zawsze dla niej zapleczem.
Tomaszuk i współpracujący wówczas z nim blisko Tadeusz Słobodzianek – o kilka lat starszy od niego dramatopisarz i reżyser, mający na swym koncie niebagatelne sukcesy w dziedzinie krytyki i twórczości literackiej – podjęli się wspólnego prowadzenia „Miniatury”: Tomaszuk w roli dyrektora artystycznego, Słobodzianek jako kierownik literacki. Mieli własną wizję teatru, wiele pasji i energii oraz własne racje artystyczne. Rozumowali kategoriami twórczymi: liczy się teatr, tylko teatr – lecz bynajmniej nie o teatr-instytucję im chodziło, ale o sztukę teatru.
Wydaje się, że wierzyli, iż mają przyzwolenie na przeprowadzenie reformy instytucji; liczyli, że ich sukcesy artystyczne usprawiedliwią redukcję zatrudnienia w pionie administracyjno-technicznym, pozwolą na wypracowanie nowego modelu teatru, wzorowanego na strukturach zachodnioeuropejskich. Były to płonne marzenia, inna sprawa, że próba ich realizacji była nieudolna i awanturnicza, przeprowadzona bez cienia dyplomacji i choćby tylko pozorów elegancji. Ale znamienne jest to, że w decydującym momencie zabrakło odwagi ze strony gdańskich władz administracyjnych, które podjęły wyzwanie ściągając Tomaszuka i Słobodzianka do „Miniatury” i odmówiły im poparcia, kiedy konflikt nabrał antysolidarnościowego rumieńca. Gwoździem do trumny było stanowisko kolegów-artystów z gdańskiego Zarządu Oddziału ZASP-u, którzy „kierowali się dobrem teatru jako całości”, czyli pragnieniem świętego spokoju.
Dobry teatr to martwy teatr – zdawali się mówić liczni przeciwnicy Tomaszuka i chętnie powoływali się przy każdej okazji na dawne zasługi „Miniatury”. Tyle, że w końcu lat 80. były to zasługi „starożytne”.
Pewna szefowa pewnego zasłużonego teatru ubolewała przed laty, że nie może się wybić na niezależność, bo wciąż walczy z legendą poprzedników.
– Po co Pani walczy? – zapytałem kiedyś. – Czy nie lepiej odciąć się od przeszłości?
– No wie pan! Przecież to nasza tradycja!
Inny dyrektor, innego zasłużonego teatru, nie czując się z nim związany, zmienił jego nazwę. Zdaje się nie miał łatwego życia przez pierwszy rok czy dwa; niektórzy i pięć lat później mu to wypominali. Ale w jakimś momencie zaczęto o nim mówić, że robi najlepszy teatr w mieście.
Otóż to. Trudno nie czuć sentymentu do instytucji, z którą jest się związanym przez lata. Ten smak jubileuszy, nagród i orderów, ciepłych słów, tkliwych wspomnień? Przyzwyczailiśmy się do jubileuszy. Dziś też jubileusz nas spotyka. Ale teatr to instytucja nieco inna. Tradycja, korzenie – mają w kulturze inny wymiar. Teatr to przede wszystkim grupa ludzi, których łączy wspólna pasja tworzenia. Kiedy ta pasja przemija, przemija teatr. Mam wrażenie, że świetnie rozumiała to Natalia Gołębska. Przecież to ona była katalizatorem i jednocześnie iskrą w najciekawszym okresie „Miniatury”. Rozpalała idee, by je zamknąć w sztywnym gorsecie przedstawienia. Lecz „Miniatury” Gołębskiej już nie ma, nie ma od wielu lat. Czasem zdarzają się takie naturalne kontynuacje, jakby z jednej ręki. „Miniatura” i ten szczęśliwy moment przeżyła dzięki Michałowi Zarzeckiemu. Oczekiwać więcej, to jakby żądać cudu.
Jeśli więc kogoś naprawdę interesuje los teatru, żywego teatru, nie martwego, nie może tęsknić do „czystych barw dawnej sztuki”, bo sztuka teatru rodzi się zawsze tu i teraz.
Nie wiem, czy w ostatnim ćwierćwieczu był taki drugi moment, kiedy o „Miniaturze” tak wiele pisano jak w czasie krótkiej dyrekcji Tomaszuka. Mam na myśli pisanie o teatrze, nie o teatralnych aferach. Ciekawe, że znaczna część recenzji podkreśla jakoby dorosłego adresata przedstawień Tomaszuka i Słobodzianka; nierzadko zaznacza się to już w tytule: „Czerwony Kapturek” nie tylko (choć raczej) dla dorosłych, „Miniatura” nie lubi dzieci? Być może to jeszcze jeden z mitów. Jan Ciechowicz zanotował, że „recenzenci miejscowych gazet – i nie tylko – zaczęli nagle chodzić do- i pisać o teatrze lalek, co jest przecież u nas zjawiskiem niecodziennym.” To prawda. Nie wydaje się jednak, by „dorosły” repertuar ich przyciągał, gdyż spośród 9 premier przygotowanych w tym czasie, jedynym spektaklem dla dorosłych było Polowanie na lisa Mrożka. Skąd więc ten hałas prasowo-kuluarowy o zaniedbywaniu potrzeb najmłodszych widzów? Może stąd, że piszący dziennikarze ostatni raz oglądali teatr lalek w czasach swojego dzieciństwa? A może stąd, że panuje taki wyrafinowany pogląd, iż dobre rzeczy dla dzieci robi niejaka Majka Jeżowska? A może stąd, że boimy się rozmawiać z własnymi dziećmi o ważnych sprawach współczesności, że wciąż nam się wydaje, iż nasze dzieci też żyją losem Kasi, co gąski zgubiła czy sierotki Marysi. Być może nie chcemy zrozumieć, że one tamtego świata nie znają, nie rozumieją, jak nam trudno jest pojąć świat transformerów, szaleńczej bezmyślności animowanych kreskówek i komputerowych gier. Być może problem tkwi w nas, dorosłych widzach, którzy zaszufladkowaliśmy teatr lalek, wspaniały gatunek artystycznej nieskrępowanej wyobraźni, do wąskiego przedziału kukiełkowego teatrzyku dla najmłodszych, czy – jak pisał Jacek Sieradzki po gdańskim Tyrlajgroszku – do „odmiany teatru gorszej, smarkato-przedszkolnej, kukiełkowej, gdzie cały ładunek artystyczno-intelektualny sięga co najwyżej deklaracji <Jam jest krasnal Hałabała, postać bitna i zuchwała>”. I stąd razi nas wszystko, co z tego przedziału się wyłamuje.
A „Miniatura” Tomaszuka wyłamywała się w każdym calu, choć bynajmniej nie z powodu fascynacji repertuarem dla dorosłych. Ten nurt w polskim powojennym lalkarstwie, mimo oficjalnego przypisania lalkarzy do dziecięcej widowni, był ważniejszy niż by się komukolwiek wydawało. Tyle, że nie w „Miniaturze”. Toteż co najwyżej dziennikarskim efekciarstwem, tanią publicystyką, niewiele mającą wspólnego z rzeczywistością, były gazetowe tytuły: W „Miniaturze” wreszcie bajka – po premierze Bajki o dobrym smoku w reżyserii Joanny Piekarskiej, czy: Powrót lalki – jako zapowiedź czasu normalności, którą miał gwarantować Tomasz Jaworski, nowy dyrektor „Miniatury”.
Oczywiście, można prowadzić spór o istotę teatru lalek. Na swój sposób ten spór trwa. Dzisiejszy teatr lalek niewiele ma wspólnego z tym, który upowszechnił się na przełomie lat 40. i 50. Można rzecz jasna zajmować ortodoksyjne stanowisko i kwestionować to wszystko, co wykracza poza lalkowy parawan. Jeśli jednak zaakceptujemy teatr lalek jaki jest, w całej jego różnorodności, przyjdzie nam wyznaczyć Tomaszukowi miejsce wcale poczesne. Może nawet okaże się, że należy on do nielicznych, którzy posługują się lalką w sposób czysty, uczciwy, zwłaszcza mądry, wynikający z głębokiego przeświadczenia, że właśnie lalka i tylko ona może sprostać konkretnym zadaniom scenicznym. Tomaszuk nie posługiwał się lalkami dlatego, że pracował w teatrze lalek. Wybierał świadomie, wiedział dlaczego i po co.
Nie musimy się rzecz jasna zgadzać z oceną jego artystycznych dokonań w „Miniaturze”. Sam zresztą jestem umiarkowanie usatysfakcjonowany. Tomaszuk wyreżyserował cztery przedstawienia: arcylalkowe Polowanie na lisa Mrożka, śmiało-lalkowego Turlajgroszka, prowokacyjnego Kota w butach i dyskusyjnego, choć na swój sposób efektownego teatralnie, Kubusia Puchatka. Dwa spektakle przygotował Tadeusz Słobodzianek: Historię o żebraku i osiołku i Czerwonego Kapturka; dwa (prawie trzy, bo Turonia Emilia Umińska wystawiła wg jej rzeszowskiej inscenizacji) niestrudzona mistrzyni dawnej lalkarskiej szkoły Joanna Piekarska: Diabelskie skrzypce Gołębskiej właśnie i Bajkę o dobrym smoku. 6 spośród tych spektakli miało wcześniejsze premiery w innych teatrach, czasem odmienne wersje, czasem nie. Trudno jednak czynić z tego zarzut; tak się dzieje niemal zawsze w pierwszych miesiącach nowej dyrekcji instytucjonalnego teatru. Oceniając „politykę” repertuarową, dobór współpracowników, procentowy udział artystycznej prowokacji i grzecznej układności przyjdzie wystawić Tomaszukowi całkiem dobrą notę. Do tego zorganizowanie jesienią 1989 „Spotkań w Miniaturze”, uruchomienie impresariatu, kilkakrotne występy zagraniczne (Niemcy, Holandia, Francja), ściągnięcie kilkorga nowych aktorów, także studentów szkoły lalkarskiej, którzy robili dyplomy aktorskie w „Miniaturze”, wkrótce zaangażowanie kompozytora Krzysztofa Dziermy. A przecież jeden tylko wrocławski sukces Turlajgroszka na XXIX Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych powinien wystarczyć z wieloletnią nawiązką teatrowi, na który skierowano nagle wszystkie jupitery. Takie laury polskie lalkarstwo zdobyło może dwa-trzy razy w całym powojennym okresie. To właśnie „Miniatura” Tomaszuka zrównała szanse lalkarzy z aktorami dramatu. Znamienna jest tu wypowiedź jednej z aktorek: „Piotr całemu teatrowi każe harować. Nie wszyscy aktorzy go kochają, to prawda, ale powtarzają sobie: dzieci z nim mieć nie muszę, a pracować – chcę. Liczy się efekt pracy.” Tymczasem w Gdańsku sukcesy „Miniatury” prowokowały co najwyżej pytanie, które sprawozdawca „Gazety Gdańskiej” z jednej z konferencji prasowych przed sezonem 1990/91 zanotował: „czy podatnik gdański chce to mieć?” W kilka miesięcy później pewnie ten sam podatnik nie miał już najmniejszych wątpliwości. Czyżby Gdańsk miał już dość reformatorów?
Tomaszuk, Słobodzianek, a z nimi cała grupa aktorów, nie tylko tych, którzy z nimi przyszli, w 1991 odeszli z „Miniatury”. Założyli własną grupę teatralną: Towarzystwo Wierszalin – Teatr. Co się stało później – wiemy. W Wierszalinie i wokół Wierszalina nie jeden raz iskrzyło. Tomaszuk rozstał się ze Słobodziankiem. Odchodzili i przychodzili aktorzy. Ale teatr trwa. I ma się dobrze, bo wciąż znajdują się ludzie, którzy chcą poświęcić przynajmniej kawałek swojego życia, żeby przeżyć prawdziwą teatralną przygodę. Ta przygoda miała być udziałem „Miniatury”.
Pracownicy „Miniatury” wybrali marny, ale pewny żywot instytucji. Czy można się im dziwić? Nie, z pewnością nie. Teatr to dla nich takie samo miejsce pracy jak każde inne biuro czy zakład. Ale w 1991 roku było ich prawie 100; dziś – nie jestem pewien, myślę że co najwyżej połowa. Więc i tak zostali wyrzuceni, tylko po cichu, a w teatrze niewiele się zmieniło. Zmienili się kolejni dyrektorzy. Tomaszuka wyrzucono za chęć zwolnienia bodaj dwu spośród siedmiu sprzątaczek. Zapowiadany jako mąż opatrznościowy Tomasz Jaworski był w Gdańsku bodaj pięć lat; w 1996 „Miniatura” zatrudniała już tylko 47 osób. Teraz – by zadość się stało ludowemu porzekadłu, że Pan Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy – przyszedł czas na Konrada Szachnowskiego.
Życzmy mu powodzenia!